Przygody Huck’a/Tom II/Całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Przygody Huck’a | |
Tom | II | |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski | |
Wydawca | Granowski i Sikorski | |
Data wyd. | 1898 | |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Teresa Prażmowska | |
Tytuł orygin. | The Adventures of Huckleberry Finn | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Marek Twain
(Samuel L. Clemens).
Przygody Huck’a
PRZEKŁAD Z ORYGINAŁU
T. PRAŻMOWSKIEJ
Tom II.
WARSZAWA.
DRUKARNIA
Granowskiego i Sikorskiego.
47. Nowy-Świat 47.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 15 Октября 1898 года.
BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH
WYCHODZI CO TYDZIEŃ
w objętości jednego tomu.
Główni współpracownicy:
Dr. Piotr Chmielowski,
Teodor Jeske-Choiński,
Dr. Julian Ochorowicz,
Julian Adolf Święcicki,
WYDAWCY Granowski i Sikorski. REDAKTOR Franc. Jul. Granowski. Redakcya i Administracya: Warszawa, Nowy-Świat 47. — Telefonu 564,
Filie: w Łodzi ul. Piotrowska № 92, — we Lwowie Plac Maryacki 1. 4.
Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego, Nowy-Świat 47.
|
Przez cały dzień książę z królem pracowali zawzięcie, urządzając scenę: zawiesili kurtynę, przygotowali oświetlenie, a gdy wieczór nadszedł, sala napełniła się w jednej chwili mnóstwem ludzi. Gdy już napłynęło tyle, że nie było gdzie szpilki wetknąć, książę, który stał u wejścia dla odbierania pieniędzy, okrążył dom, wszedł na scenę, stanął przed kurtyną i miał przemowę do publiczności. Zaczął od wychwalania tragedyi, którą miano przedstawiać, mówiąc, że aż włosy wstają na głowie, aż się serce kraje, tyle w niej rzeczy nadzwyczajnych. A potem prawił jeszcze o wielkości Keana starszego, który podjął się odegrania głównej roli, i dopiero doprowadziwszy publiczność do stanu zniecierpliwienia, kazał podnieść kurtynę.
W tejże chwili ukazał się na scenie... król na czworakach, całkiem nagi, ale cały pomalowany w pręgi i koła, na wszystkie kolory, jakie są, co go czyniło podobnym do ruszającej się tęczy. Wtoczył się i... było to mocno nieprzyzwoite, ale okropnie zabawne. Ludziska aż się pokładali ze śmiechu, a gdy król przestał brykać i wierzgać, wyjechawszy na czworakach za kulisy, zaczęli tak tupać i klaskać z okrzykami: „Powtórzyć! powtórzyć!“ że powrócił i znów wyprawiał te same sztuki. I co tu dziwić się ludziom, kiedy, przekonany jestem, krowa pękałaby ze śmiechu, widząc, jak ten stary idyota kozły fika i dziwowisko z siebie wyprawia.
Gdy już skończył naprawdę, książę spuścił kurtynę, wyszedłszy do publiczności, złożył jej głęboki ukłon, poczem oznajmił, że z powodu niecierpiących zwłoki zobowiązań, które zaciągnął w Londynie, gdzie w teatrze Drury Lane wszystkie miejsca już są rozkupione, tylko dwa razy jeszcze odbędzie się przedstawienie „wielkiej“ tragedyi. Jeżeli zaś udało mu się zabawić szanowną publiczność i przynieść jej pożytek moralny, to prosi, aby mu tego dowiodła, polecając go swoim znajomym.
Tu składa ukłon po raz drugi i chce odchodzić, ale zewsząd słychać pytania:
— Jakto? Już po wszystkiem? Na tem koniec?
Książę z miłym uśmiechem „tak“ odpowiada. Tu dopiero zaczęła się awantura! Wszyscy krzyczą jak jeden; „Okpił nas! oszust! łotr!“ Wszyscy powstawszy z miejsc, cisną się na scenę, żeby „słynnych“ aktorów w ręce dostać. Wtem wysoki jakiś, postawny mężczyzna wskakuje na ławkę i woła:
— Panowie! Posłuchajcie! Słówko tylko!
Zatrzymali się i słuchają.
— Niema co mówić: okpili nas, grubo okpili! Ale nie widzę racyi, żebyśmy się oddawali całemu miastu na pośmiewisko i żeby wszyscy wiedzieli, jak daliśmy się okpić dwu przybłędom. Mam racyę? co? Mojem zdaniem, najlepiej będzie wyjść ztąd spokojnie, chwalić widowisko i okpić naszych współobywateli tak, jak nas okpiono. Będziemy przynajmniej w towarzystwie. Czy mam racyę?
— Ma się rozumieć! Ma się rozumieć! — wołają wszyscy — Sędzia mówi rozsądnie!
— No, więc kiedy tak, ani słowa nikomu! Rozejdźmy się i namawiajmy każdego na tragedyę.
Nazajutrz w całem mieście o tem tylko mówiono, jak zajmujące, jak wspaniałe było przedstawienie wczorajsze. Sala zapełniła się szczelnie i tak samo zakpiono z publiczności. Po przedstawieniu król i książę wrócili razem ze mną i zasiedliśmy do kolacyi, ale około północy powiedzieli nam, żebyśmy tratwę skierowali na środek rzeki, a odpłynąwszy o parę mil od miasta, ukryli ją.
Na trzeci wieczór sala znów była nabita ciekawymi, przyszli zaś ci sami, których już tu widziałem. Stojąc razem z księciem u wejścia, zauważyłem, że każdy z wchodzących ma czemś wypchaną kieszeń, albo pod surdutem coś kryje, domyśliłem się więc natychmiast, że to nie perfumy, ani cukierki. Węch mam dobry, pewien też byłem, że to koszyki z jajami zgniłemi, z takąż kapustą i tym podobnemi łakociami. Odczuwałem też węchem kota zdechłego, pewny będąc, że nawet jest sporo tej zwierzyny. Wszedłszy na chwilę do widowni, uczułem powietrze tak ciężkie, że trudno było wytrzymać. Gdy sala była już pełna, książę dał jakiemuś oberwańcowi ćwierć dolara z rozkazem zastąpienia go przy wejściu przez kilka minut, sam zaś obszedł dom wokoło, chcąc niby wejść na scenę tylnemi drzwiami. Ja za nim, ale w tej chwili, gdyśmy się znaleźli w ciemności, pod boczną ścianą domu, powiada mi książę na ucho:
— Przyśpiesz kroku, a gdy przerzedzą się domy, bierz nogi za pas i pędź w stronę tratwy, jakby cię sto dyabłów goniło.
Jednocześnie prawie dopadłszy do tratwy, natychmiast ruszyliśmy z miejsca, wśród ciemności zmierzając ku środkowi rzeki, której prąd unieść miał tratwę, jak można najdalej od „tragedyi.“ Milczeliśmy wszyscy, ja zaś pojąć nie mogłem, jak sobie pocznie stary król nieszczęsny, z salą pełną słuchaczy, tak wrogo usposobionych. To mu się tam dopiero dostanie! Tymczasem król nasz wysuwa się z budki i mówi:
— Cóż, książę, bardzo tam było gorąco?
Pokazało się, że do miasta wcale nie chodził.
Siedzieliśmy pociemku, dopóki nie odniosła nas woda o jakie mil dziesięć od miasteczka. Wtedy dopiero zapaliwszy światło, wieczerzaliśmy, a król i książę aż się za boki brali ze śmiechu na myśl o „szanownej publiczności“.
— Osły! Kapuściane głowy. Odrazu wiedziałem, że pierwsi sprowadzą drugich, żeby sobie nic nie mieć do wyrzucenia. Byłem też pewny, że na trzeci wieczór nie będzie nowych, lecz przyjdą wczorajsi i pozawczorajsi skwitować się z nami. Ciekaw tylko jestem, co teraz czynią; kolacya składkowa byłaby najwłaściwsza, bo dosyć z sobą mieli zapasów.
Przez trzy wieczory „słynni aktorowie“ zdobyli czterysta sześćdziesiąt pięć dolarów.
Poszedłem spać, ale gdy na mnie przyszła kolej czuwania, Jim nie obudził mnie wcale. Zdarzało się to bardzo często. Wstawszy przed samym świtem, ujrzałem go z głową na kolanach wspartą, jęczał i żalił się na coś półgłosem. Nie zwracając na to uwagi, nie odzywałem się wcale, pewny, że mu coś dobrze dokucza. Myślał o żonie i o dzieciach, tęskniąc za niemi, bo po raz pierwszy był od nich zdala. Nie wątpię, że żonę i dzieci kochał tak samo, jak biały. Wydaje się to nieprawdopodobne, a jednak mam pewność, że tak było. Nieraz w nocy Jim, przekonany, że śpię, wyrzekał, jęcząc żałośnie: „O, moja maleńka Elżusiu! o, mój mały Janeczku! gdybyście wiedzieli, jak mi żal, że już was nigdy nie zobaczę!“
Ten murzyn okrutnie dobre miał serce! Gdym raz wszczął z nim rozmowę o jego żonie i o dzieciach, rozgadał się biedak i mówi:
— A to dlatego, widzisz, taki żal ścisnął mi serce, żem usłyszał ot tam na brzegu silny plusk jakiś, który mi przypomniał biedną Elżunię moją. Miało maleństwo cztery lata zaledwie, gdy dostała szkarlatyny. Była blizka śmierci, lecz wyzdrowiała. Jednego dnia, gdy stała przy mnie, rzekłem:
— Zamknij drzwi.
Ona nie rusza się z miejsca, stoi tylko i patrzy na mnie. Złość mnie wzięła, więc głos podnosząc, mówię:
— Czy nie słyszysz, zamknij drzwi.
A ta wciąż stoi, wdzięcznie się do mnie uśmiechając.
— Nauczę cię słuchać — wołam wściekły — tak uderzając dziecinę, że upadła.
Poszedłszy do drugiej izby, siedziałem tam przez kilka minut, a gdym wrócił, w drzwiach otwartych jeszcze stoi dziecko, patrzy w ziemię i płacze. Kipiałem z gniewu! Rzucam się na nią, gdy wtem... wpada wiatr i drzwi, otwierające się na zewnątrz, zamyka z trzaskiem, tuż za plecami dziecka... Ta ani drgnie! Zdrętwiałem... sam nie wiem, co się we mnie działo... Choć nogi drżały podemną, obszedłem naokoło pocichutku, drzwi otworzyłem i tuż nad uchem Elżuni, jak nie krzyknę na całe gardło „Paf!“
A ona ani drgnie! O, Huck! Wtedy, ryknąwszy płaczem, schwyciłem nieszczęśliwą na ręce i szlocham: „Biedactwo ty moje! kochanie ty moje maleńkie! niechaj Bóg Wszechmogący ulituje się nad biednym Jim’em, bo on sam sobie nie przebaczy, póki życia! O, Huck! ona była jak pień głucha, jak pień... i niema przytem — głuchoniema! A ja tak się nad nią pastwiłem!
Na drugi dzień, pod wieczór, staliśmy w cieniu brzóz, porastających wysepkę, wsuniętą prawie w sam środek rzeki. Na obu brzegach widać było porządnie zabudowane wioski, czy miasteczka, a król i książę naradzali się, jakimby sposobem można w nich trochę grosza zarobić. Jim wyraził królowi nadzieję rychłego ujrzenia nas, bo ciężko mu było i nudno leżeć związanemu w budce podczas naszej nieobecności. W samej rzeczy, za każdym odjazdem naszym zostawał związany, bo gdyby się kto trafił pod nieobecność naszą i zobaczył murzyna samego, zarazby wziął go za zbiega i pojmał. Uznawszy słuszność narzekań Jima, książę postanowił wymyślić co innego.
Jakoż ustroił Jima w ubranie króla Lear’a: w długi szlafrok z perkalu w wielkie kwiaty, w perukę z białego włosienia i takież same bokobrody, potem zaś, wziąwszy farbę, której używał do malowania dekoracyj, pomalował twarz, uszy, szyję i ręce Jim’a na piękny kolor sinawo-niebieski, tak, że Jim wyglądał jak topielec po dniach dziesięciu leżenia w wodzie. Niech mnie kaczki zdepczą, jeżeli widziałem kiedy w życiu podobne dziwadło! Nie dość na tem! wziąwszy deseczkę, książę wielkiemi literami napisał na niej:
Przybiwszy deseczkę do żerdzi na kilka stóp wysokiej, postawił ją tuż u wejścia do budki. Jim niezmiernie czuł się zadowolony, zwłaszcza, że książę wmówił w niego zupełne bezpieczeństwo. Gdyby jednak zawitał na tratwę ktoś nieproszony, Jim powinien był wyskoczyć z budki i ryknąć jak dzikie zwierzę dla odstraszenia napastników.
Nasi monarchowie chcieli znów próbować „wielkiej tragedyi,“ która taki im dochód przyniosła, ale nie byli pewni, czy uczynić to mogą bezpiecznie, wiadomość bowiem o przedstawieniu miała czas rozejść się po wybrzeżu. Książę oznajmił, że się na parę godzin położy i mózg do roboty zapędzi, dla wymyślenia czegoś, co będzie miało powodzenie w tak lichej mieścinie prowincyonalnej. Król zaś bez żadnego planu postanowił zajrzeć do drugiej, mniejszej, z dwóch wiosek, które mieliśmy przed oczyma, ufając, że „Opatrzność“ (a ja myślę, dyabeł) obdarzy go zyskiem niespodziewanym.
Na ostatnim przystanku pokupowaliśmy wszyscy zapasowe ubranie, król ubrał się w swoje, radząc mi włożyć nową odzież. Usłuchałem go, ma się rozumieć. Wówczas to zobaczyłem po raz pierwszy na własne oczy, jak suknie zmieniają człowieka. Król, cały czarno ubrany, wyglądał na prawdziwego gentleman’a. W codziennych łachmanach podobien był do włóczęgi i szachraja, ale teraz, gdy, zdjąwszy z głowy biały, o szerokich kresach kapelusz, schylił w ukłonie siwą głowę, łagodnie się przytem uśmiechając, to miał minę tak wspaniałą, a tak przytem świętobliwą i poważną, że każdy uznałby w nim wychodzącego wprost z arki starego Lewiticusa.
O jakieś trzy mile od miasteczka stał w przystani już od kilku godzin parowiec, gotów do odpłynięcia z towarem. Rzecze więc król:
— Ubrany jestem tak porządnie, że śmiało uchodzić mogę za kogoś, przybywającego z Saint Louis, z Cincinnati, albo też z innego wielkiego miasta. Podpłyń więc, Huck, do parowca: przybędziemy na nim do miasteczka.
Nie potrzeba mi było mówić dwa razy, gdy szło o przejechanie się na parowcu. Pierwej jednak należało dopłynąć do brzegu i ztamtąd dopiero powędrować na przystań. Po wyjściu na ląd spostrzegliśmy siedzącego na kłodzie młodego chłopca, o poczciwej twarzy głuptasa, który z powodu silnego upału ocierał pot z czoła. Obok niego leżało parę dobrze wypchanych torb podróżnych.
— Dokąd zmierzasz, młodzieńcze? — zagadnął król.
— Czekam na parowiec, gdyż jadę do Orleanu.
— Siadaj do naszej łódki. Mój służący dopomoże ci przenieść torby. Pomóż-no temu panu, Adolfie (Adolfem byłem ja).
Pomogłem i wsiedliśmy we trzech do łodzi. Młodzieniec wyraził swoją wdzięczność, gdyż ciężko mu było z pakunkami na taki upał. Na pytanie, dokąd jedziemy, król odpowiedział, że przybywa zdaleka, że całą podróż odbył wodą, że dziś rano wylądował w nadbrzeżnej wiosce, a teraz śpieszy dla zobaczenia się ze starym, dawno niewidzianym przyjacielem.
Na to rzecze młodzieniec:
— Zobaczywszy pana, powiedziałem sobie: Pewien jestem, że to nie kto inny, tylko pan Wilks, a jeśli to on, to w samą porę przybywa. Potem znów myślę: Nie! to nie on; zkądżeby pan Wilks łodzią płynął? Pan pewno nie pan Wilks, co?
— Nie. Nazywam się Blodgett, Aleksander Blodgett, dodać nawet muszę: Wielebny Aleksander Blodgett, gdyż jestem niegodnym sługą Pańskich ołtarzy. Ale pomimo to szczerze mi żal pana Wilks’a, że nie przybył w porę, zwłaszcza, jeśli mu co na tem zależało. Mam jednak w Bogu nadzieję, że żadnej nie poniósł straty.
— Majątkowej nie poniósł, bo czy tak, czy owak, wszystko odbierze, ale stracił wiele, bo nie był przy śmierci swego brata, Piotra. Może on o to nie dba, kto go tam wie? ale brat byłby dał wiele, żeby go tylko ujrzeć przed śmiercią. W ostatnich tygodniach o niczem innem nie mówił! Nie widzieli się od lat młodzieńczych, drugiego zaś brata, Williama, Piotr nigdy w życiu nie widział. William jest głuchoniemy i ma zaledwie lat trzydzieści kilka. Piotr i Jerzy, najstarsi, przyjechali tu, Jerzy ożenił się, ale w przeszłym roku umarł i żona także umarła. Teraz, gdy i Piotr umarł, dwóch tylko braci zostało Harvey i William; nie zdążyli oni przybyć w porę.
— Czy nie dano im znać o chorobie brata?
— Jakżeżby nie! Miesiąc temu czy dwa, gdy Piotr zachorował po raz pierwszy, zaraz ich uwiadomiono, bo Piotr ciągle mówił, że już do zdrowia nie powróci. Widzi pan, Piotr bardzo był słaby, a córki Jerzego są za młode, aby z nich miał towarzystwo. Chyba tylko z jednej Maryi Joanny, tej rudej... ale i z tej widać nie miał pociechy, bo po śmierci Jerzego i jego żony czuł się okropnie osamotniony, nie wiele dbając o życie. Gwałtownie pragnął widzieć Harvey’a... no i Williama także, ma się rozumieć... a głównie dlatego, że należał do tych ludzi, którzy nie mogą znieść myśli napisania testamentu. Zostawił też list do Harvey’a z wyrażeniem swej woli co do podziału gotówki i majątku nieruchomego, bez krzywdy córek po Jerzym. Ledwie go namówili, żeby ten list napisał!
— Kiedy się spodziewają przyjazdu Harwey’a? Gdzie on mieszka?
— O! aż w Anglii, w Sheffield! Jest kaznodzieją, a tu nigdy w życiu nie był. Może niema czasu przyjechać, a może też i listu nie otrzymał... Kto go wie?
— Smutno to, bardzo smutno, że nie dożył nieborak widzenia się z bratem! A pan do Orleanu jedziesz, młodzieńcze? Wszak tak?
— Tak, ale nie na tem koniec mojej podróży, w przyszłą środę siadam na okręt i płynę do Rio Janeiro, gdzie mieszka mój wuj.
— O! to długa podróż! Ale piękna, bardzo piękna; zazdroszczę ci jej, młodzieńcze. Więc najstarsza jest Marya Joanna? A młodsze w jakim wieku?
— Marya Janina ma dziewiętnaście, Zuzia piętnaście, a Joasia niema jeszcze czternastu. Ta ostatnia oddaje się dobrym uczynkom i ma zajęczą wargę.
— Biedne dziewczęta! Same jedne na świecie wśród tylu serc obojętnych!
— No! mogłoby im być gorzej. Stary Piotr miał przyjaciół, ci nie pozwolą żeby się dziewczętom krzywda stała. Jest Hobson, kaznodzieja Baptystów, jest dziekan Lot Hovey i Levi Bell, adwokat i doktór Robinson i żony ich i wdowa Bartley i inni jeszcze. O! jest sporo. Z tymi, których wymieniłem, Piotr żył najściślej i nieraz o nich wspominał w listach do krewnych, będzie więc łatwo Harveyowi szukać przyjaciół.
Król wciąż pytał i wypytywał, aż wszystko wycisnął z młodzieńca. Niech mnie kaczki zdepczą, jeżeli cokolwiek pominął.
— Dlaczego chciałeś, młodzieńce, iść pieszo do przystani?
— Miałem obawę, czy taki wielki parowiec zechce się zatrzymać dla zabrania jednego pasażera, nie zawsze to czynią parostatki.
— Czy Piotr Wilks miał się dobrze?
— Oho, i jak jeszcze! Posiadał domy i grunt; mówią, że zostawił kilka tysięcy gotówki, dobrze ukrytej.
— Kiedy umarł?
— Wczorajszej nocy.
— Więc pogrzeb zapewne jutro?
— Tak; około południa.
— Ach, tak! to bardzo smutne rzeczy, ale prędzej, czy później wszyscy umierać musimy. Najważniejsza rzecz — być na śmierć przygotowanym.
— Tak, proszę pana, tak. I mama to samo zawsze mówiła.
Gdyśmy się zbliżyli do parostatku, ładowanie miało się już ku końcowi i niebawem też odpłynął. Król ani wspomniał o wejściu na pokład, daremnie się więc cieszyłem nadzieją przejażdżki. Gdy już okręt odpłynął, król kazał wiosłować z pół mili jeszcze, a potem wysiadłszy na ląd w miejscu samotnem i cienistem, powiada:
— Ruszaj teraz czemprędzej, sprowadź tu księcia i niech z sobą weźmie torbę podróżną, tę nową, a gdybyś go nie zastał na tratwie, to go odszukaj w miasteczku. Powiedz mu, że ma tu przyjść natychmiast!
Domyśliłem się, o co mu chodzi, ale nie powiedziałem ani słowa. Gdym nareszcie powrócił, przyprowadzając z sobą księcia, kazali mi ukryć czółno, a sami usiedli na kłodzie. Król opowiedział księciu wszystko, co się od tego głuptasa dowiedział, a starał się mówić nie po naszemu, lecz po angielsku, i udawało mu się to wcale nieźle. Nie potrafię go naśladować, ale przekonany jestem, że mówił dobrze.
— Książę, a jakże będzie z głuchoniemotą? Potrafisz? — pyta w końcu.
— Nie troszcz się o to — odpowiedział — na scenie grywałem już role głuchych i niemych.
Po długiem oczekiwaniu ujrzeliśmy wielki parowiec pasażerski z Cincinnati. Na dany znak zatrzymał się i przyjął nas na pokład, ale gdy kapitan zawiadomiony został, że mamy wysiadać o cztery mile dalej, mało nie oszalał ze złości i zaklął się, że nas nie wysadzi. Król jednak, nie tracąc krwi zimnej, powiada:
— Jeżeli pasażer może zapłacić po dolarze za milę, byle tylko przybyć w porę na miejsce, to parowiec może chyba go zabrać. Jak panu się zdaje?
Kapitan złagodniał i gdyśmy się zrównali z miasteczkiem, wysadzono nas na ląd. Widząc nadpływający parowiec, kilkunastu ludzi zebrało się na wybrzeżu i czeka...
Na zapytanie króla, gdzie mieszka pan Piotr Wilks, jeden z nich odpowiedział cicho i łagodnie:
— Bardzo nam przykro, ale co najwięcej powiedzieć panu możemy, gdzie wczoraj jeszcze mieszkał Piotr Wilks.
Wtem, jakby sprężyną podrzucony, stary oszust zatacza się, chwieje, potem upada na mówiącego i oparłszy brodę na jego ramieniu, łzami polewa mu plecy, jęcząc:
— Ach, nieszczęście, nieszczęście! Niema już brata naszego! Porzucił nas, a my nie zdążyliśmy pożegnać go. Ach! co za straszna niespodzianka!
Poczem, szlochając ciągle, dawał palcami jakieś znaki księciu, który, niech mi głowę zetną, jeżeli kłamię, wypuściwszy z rąk torbę, na poczekaniu płaczem wybuchnął. Jeżeli widział kto kiedy na świecie takich oszustów, to ja nie wiem, czem jestem!
Zaraz też wszyscy zebrani, okazując współczucie, łagodzili ich rozpacz. Ten wziął jedną torbę, ów drugą, trzeci podał królowi ramię, czwarty podtrzymywał księcia szlochającego, inny jeszcze opowiadał królowi o ostatnich chwilach zmarłego brata. Król powtórzył to zaraz na palcach księciu i znów obaj uderzyli w taki płacz po nieboszczyku garbarzu, jak gdyby stracili dwunastu apostołów. Niech na całe życie w murzyna się zmienię, jeżelim widział kiedy coś podobnego! Aż się wstyd robi człowiekowi, że należy do tego samego rodu ludzkiego!
Wiadomość o przybyciu „braci“ zmarłego rozbiegła się w lot po miasteczku. Nie upłynęło dziesięciu minut, gdy ze wszystkich ulic i uliczek ściągali ciekawi z takim pośpiechem, że niektórzy po drodze dopiero kładli surduty. Niebawem otoczył nas tłum, który z każdą chwilą wzrastał: wszystkie okna, wszystkie drzwi pełne były ciekawych, a co chwila dawało się słyszeć pytanie:
— Czy to oni?
Ktoś z tłumu czuł się w obowiązku odpowiadać:
— A któżby, jak nie oni?
Przecisnąwszy się wreszcie do domu, ujrzeliśmy na ganku trzy synowice zmarłego, które wyszły na nasze spotkanie. Marya Janina była naprawdę ruda, ale taka śliczna, że aż strach, i tak uradowana z przyjazdu stryjów, że z oczu jej i z twarzy jasność biła.
Król roztworzył ramiona, w które Marya Janina rzuciła się bez wahania, ta zaś z wargą zajęczą, objęła za szyję księcia. Powitania i uściski trwały tak długo, że wszyscy patrzący, głównie zaś kobiety, płakały ze wzruszenia, na widok miłości rodzinnej, tak potężnej.
Po chwili król ukradkiem szturchnął księcia (na własne oczy widziałem), obejrzał się wokoło i zobaczył trumnę, stojącą w rogu pokoju na dwóch krzesłach. Wtedy jeden drugiemu położył rękę na ramieniu, a drugą, wolną, podnieśli do oczu i tak trzymając się, krokiem uroczystym szli ku trumnie. Rozstępowali się wszyscy, miejsce im czyniąc, umilkły rozmowy i szepty, mężczyźni pozdejmowali kapelusze i pochylili głowy, zewsząd słychać było: „Cyt! cyt!“ i zrobiło się raptem tak cicho, że słyszeć mogłeś szpilkę upadającą. Stanąwszy przy trumnie, pochylili się nad nią i długo patrzyli na nieboszczyka, a potem wybuchli takim płaczem, że słyszano go zapewne o dziesięć mil naokoło. W tym płaczu objęli się obaj za szyję, król wsparł podbródek na ramieniu księcia, książę na ramieniu króla i zalewali się obaj potokiem łez. Nietylko oni płakali: wszystkim obecnym płynęły z oczu łzy tak rzęsiste, że aż wilgotno było w pokoju. Potem obaj bracia uklękli przy trumnie i wsparłszy czoło o jej krawędź, pogrążyli się w cichej modlitwie. Trzeba było widzieć, jakie to wywarło wrażenie. Zaczęli wszyscy łkać głośno, a już te biedne dziewczęta aż się zanosiły od płaczu. Ile było kobiet, każda podeszła do dziewcząt i uroczyście całowała je w czoło, potem zaś spoglądała w niebo i szlochając, z żalem widocznym ustępowała miejsca następnej. Zbliżała się druga, trzecia i znów ta sama historya — aż fe!
Po dość długiej chwili niemego pogrążenia się w modlitwie, król powstał, postąpił kilka kroków na przód i, mocując się ze wzruszeniem, które głos mu łzami przerywało, miał krótką mowę o strasznym ciosie zarówno dla niego, jak i dla dotkniętego kalectwem brata, który to cios osładza im tylko współczucie drogich sąsiadów i łzy ich, z serca płynące... Prawił dalej, że wdzięczności swojej nie jest w stanie wyrazić wszystkim obecnym, gdyż słowa zimne do stwierdzenia jego uczuć nie wystarczają. Jednem słowem, plótł trzy po trzy tak długo, że aż się niedobrze robiło. Wreszcie wykrztusiwszy „Amen“ odwrócił się jeszcze do trumny i znów ryknął płaczem.
Zaledwie rozbrzmiało „Amen,” ktoś z obecnych zaintonował psalm żałobny, z którym zespolili wszyscy swe głosy, jak w kościele. Muzyka dobrą jest rzeczą, zwłaszcza gdy człowieka aż mdli pod sercem od pomyj i otrąb życia. Taki śpiew uczciwy a potężny przywraca zdrowie.
Po skończonym śpiewie, król znów mleć zaczął językiem:
— Ja i synowice moje — wołał — będziemy szczęśliwi, jeżeli bliżsi przyjaciele rodziny zechcą pozostać na wieczerzy, ku uczczeniu pamięci nieboszczyka.
Ponieważ usta jego śmierć na wieki zamknęła, więc on, Horvey, znając z listów przyjaciół brata, w jego imieniu zaprasza: Wielebnego Hobson’a, dziekana Lot’a Horvey, Ben’a Bucker, Abner’a Shackleford, pana Levi Bell, doktora Robinsona i ich żony, oraz wdowę Bartley.
Wielebny Hobson razem z doktorem Robinsonem znajdowali się wtedy na przeciwnym końcu miasta, obaj na jednem polowaniu; doktór wyprawiał chorego na tamten świat, a kaznodzieja przysposabiał go do tej podróży. Adwokat Bell był w Louisville, ale wszyscy inni byli obecni, każdy więc podszedł do króla, zamienił z nim uścisk ręki i dziękował za pamięć.
Król przedłużał rozmowę tak zręcznie, że się o wszystkiem dowiedział.
Podczas rozmowy Marya Janina przyniosła list, pozostawiony przez stryja, a król czytał go głośno i znów łzy nad nim wylewał. W liście tym stało, że nieboszczyk zapisuje dom mieszkalny, oraz trzy tysiące dolarów w złocie synowicom; garbarnię zaś razem z kilkoma innymi domami i gruntami, oraz trzy tysiące dolarów w złocie zostawia braciom swoim Harvey’owi i William’owi. Gdy zaś list wskazał, że całe sześć tysięcy są w piwnicy, oświadczyli zaraz panowie „bracia“ gotowość zejścia po pieniądze dla prędszego ukończenia interesów, mnie zaś kazali towarzyszyć ze świecą.
Zamknęliśmy za sobą drzwi od piwnicy, a gdy po niedługiem szukaniu znaleźli oszuści worek ze złotem, rozsypali je na podłodze, żeby nacieszyć się ponętnym dla nich widokiem. Jak też się królowi oczy iskrzyły! Uderza księcia po ramieniu i powiada:
— Ładny widok, co? Ładniejszy od „wielkiej tragedyi,“ co?
Książę zgodził się na to.
— Jak ci się zdaje, książę, czy to nie są skutki naszej wiary w Opatrzność? Pokazuje się, że na niej człowiek wychodzi doskonale. Różnych innych sposobów próbowałem, ale przekonywam się, że ten najlepszy.
Każdy inny byłby się zadowolnił samym widokiem sporego worka, ale im tego było za mało: musieli przerachować wszystko, co do sztuki! Gdy okazał się brak czterystu piętnastu dolarów, król rzekł:
— A niechże go licho porwie! gdzie on podział resztę?
— Ha! cóż robić! — rzekł książę. — Chory był człowiek, straciwszy pamięć, pomylić się musiał w rachunku. Podług mnie, nie trzeba mówić o tem, że brak pieniędzy, bez których obejść się przecie możemy.
— Zapewne; możemy się obejść. Nie idzie o te kilkaset dolarów, ale o ścisłość w rachunkach, które koniecznie czyste być muszą! Trzeba te pieniądze zanieść na górę i przeliczyć je wobec wszystkich, żeby nikt nie śmiał nas podejrzywać. Skoro nieboszczyk pisze w liście, że zostawia sześć tysięcy dolarów, to rozumiesz chyba, że...
— Rozumiem — przerywa książę — rozumiem. Sami pokryjemy deficyt — i z własnej kieszeni wyciągnął złote dolary.
— A to wyborny pomysł, książę. Wyborny! Nie dla kształtu masz głowę. No, niechże i ja stary dopomogę do utrzymania naszej dobrej sławy! — i to mówiąc, wydobywał z kieszeni sztuki złota.
Mało nie pękli ze złości, ale dołożyli tyle, ile do sześciu tysięcy brakowało.
— Słuchaj — powiada książę — przyszła mi jeszcze jedna myśl. Idźmy na górę, zliczmy pieniądze, a potem oddajmy wszystko dziewczętom.
— A wiesz, książę, żeś do pomysłów jedyny! Świetny pomysł, najświetniejszy, jaki komu kiedykolwiek przyszedł do głowy!
Gdyśmy wrócili na górę, król wobec zgromadzonych, wyliczył pieniądze, układając je w dwadzieścia rulonów, po trzysta sztuk w każdym. Wszyscy oblizywali się na nie, jak nie przymierzając, kot na mleko, a oczy gorzały im niby świece. Gdy złożono wszystkie dolary do worka, król przemówił:
— Mili przyjaciele! biedny mój brat, którego śmiertelne szczątki w tej oto trumnie spoczywają, wspaniałomyślnym się okazał dla tych biednych sierotek bez ojca i matki, które ukochał i do łona swego przytulił. Tak, lecz my, którzyśmy go znali, wiemy, że byłby się okazał stokroć wspaniałomyślniejszym, gdyby nie obawa skrzywdzenia braci. Tak, byłby się nim okazał! Jestem pewny, ze zamiary jego zgaduję. Jakimiż więc bylibyśmy braćmi, gdybyśmy zamiary jego niweczyli? Jakimiż bylibyśmy stryjami, pozbawiając mienia te słodkie, te biedne owieczki, tak gorąco przez niego ukochane? I to kiedy? teraz, gdy on w trumnie spoczywa! Jeśli znam Williama, a znam go dobrze, to pewien jestem, że i on... Lecz pocóż mówić za niego? niech sam za siebie odpowie...
Tu zaczął robić palcami znaki księciu, który patrząc na niego przez chwilę, wzrokiem osłupiałym, rzucił się w końcu na szyję brata z wielką radością, bełkotał: „gu! gu! a-gu!“ i całował zapamiętale:
Wtedy król powiada:
— Wiedziałem, że tak będzie i mniemam, że wszyscy tu obecni nie wątpią teraz o zdaniu brata mego w tej sprawie. Chodźcie tu, Maryo, Janino i Zuzanno, chodź i ty, młodociana Joasiu, bierzcie te pieniądze, bierzcie wszystko, jako dar tego, który w trumnie spoczywa, zimny wprawdzie, lecz z sercem radości pełnem.
Tu Marya-Janina rzuca mu się na szyję, a Zuzanna i ta z wargą zajęczą obejmują księcia, który je ściska i całuje. Obecni cisną się do nich ze łzami w oczach, a ściskając oszustów, powtarzają:
— Zacne, poczciwe dusze! Jacy szlachetni! Ach! ktoby się spodziewał!
Na chwilę przedtem jakiś wysoki mężczyzna, z kościstemi szczękami wszedłszy do pokoju, przysłuchiwał się i przypatrywał wszystkiemu z wielką uwagą, nie mówiąc ani słowa. Do niego także nikt się nie odezwał, bo właśnie wtedy miał król mowę, której wszyscy słuchali. Między innemi król prawił:
— Najbliższych przyjaciół nieboszczyka na dziś prosiłem, na jutro zaś wszystkich zapraszam, wszystkich, bo nieboszczyk wszystkich poważał, wszystkich kochał i dlatego przystojną jest rzeczą, aby wszyscy w pogrzebowej orgii uczestniczyli.
Tu książę, nie mogąc dłużej wytrzymać, pisze na kawałeczku papieru „Nie orgia, ale „stypa,“ stary głupcze!“ i coś bełkocząc, podaje zwitek królowi ponad głowami zebranych. Ten przeczytał, schował do kieszeni i powiada.
— Biedny William, kaleką jest, ale serce ma zdrowe, pisze mi oto, żebym wszystkich zaprosił na pogrzeb. Ale może być spokojnym... wszak tego pragnę!
I najspokojniej prawi jeszcze po dwakroć o tej orgii, kończąc z powagą:
— Mówię: orgia nie dlatego, żeby to było wyrażenie ogólnie przyjęte, bo jest niem „stypa“, ale dlatego, że jest to wyraz najwłaściwszy. „Stypa“ w Anglii wyszła już z mody, mówimy teraz orgia, a to dlatego, że wyraz ten rzecz samą lepiej maluje. Ma on dwoiste pochodzenie: od greckiego orgo, na otwartem miejscu, na swobodzie, pod gołem niebem, i od hebrajskiego jeesum, wkopywać, grzebać, chować. Tak więc wyrażenie „orgia pogrzebowa“ znaczy dosłownie, pogrzeb publiczny, pogrzeb, w którym wszyscy uczestniczą.
Tego już było za wiele. Człowiek z kościstemi szczękami parsknął mu śmiechem w same oczy, reszta nie była pewna, co o tem myśleć. Ten i ów się odzywa. „Czy tak, doktorze?“ — a Abner Schackleford mówi:
— Doktorze Robinson, słyszałeś? Wiesz? Przyjechali bracia nieboszczyka! To jest właśnie Harvey Wilks.
Król uśmiecha się przymilająco i skwapliwie wyciągając rękę, woła:
— Więc to jest doktór i przyjaciel mego najukochańszego brata? Ja... ja...
— Precz z ręką! — odpowiada doktór. — To niby pan masz mówić po angielsku? Pan nawet naśladować nie umiesz czystej wymowy angielskiej! Pan masz być bratem Piotra Wilks? Oszustem jesteś, niczem więcej!
Trzeba było widzieć, jak te słowa były przyjęte! Otoczyli wszyscy doktora, starając się uspokoić go, i przekonać, że Harvey naprawdę jest Harveyem, że wszystkich zna nazwiska i wie nawet, jak się psy miejscowe nazywają. Prosili doktora, błagali, zaklinali, żeby nie czynił przykrości Harvey’owi i biednym dziewczętom, ale wszystko na próżno, bo doktór ciągle powtarzał, że człowiek, który chce uchodzić za Anglika, a nie umie naśladować angielskiego akcentu, jest oszustem i kłamcą. Biedne dziewczęta garnęły się do króla i płakały, aż tu raptem doktór napada na nie:
— Byłem przyjacielem waszego ojca i waszym, więc ostrzegam jako przyjaciel i jako człowiek uczciwy, który was pragnie ustrzedz od krzywdy i od kłopotów, żebyście się odwróciły od tego łotra i nie miały żadnych stosunków z włóczęgą, z oszustem, tumaniącym ludzi swoją greczyzną i hebrajszczyzną. Oszust ten nie wiadomo zkąd pozbierał nazwiska i podowiadywał się faktów, a wy to bierzecie za dowody i dajecie się oszukiwać, do czego dopomagają wam jeszcze ci wszyscy, którzy powinniby mieć rozum za was i za siebie. Maryo-Janino Wilks, znasz mnie jako bezinteresownego przyjaciela? Posłuchaj mojej rady: wypędź z domu tego przybłędę i wydrwigrosza, błagam cię, uczyń to! czy mnie posłuchasz?
Marya-Janina wyprostowała się i podniosłszy głowę niby królowa, rzecze.
— Oto moja odpowiedź. — I przy tych słowach złożyła w ręce króla worek ze złotem.
— Weź, drogi stryju te pieniądze — dodała — umieść je tak, jak będziesz uważał za najkorzystniejsze dla nas i nie dawaj nam żadnego pokwitowania.
Obecni zaczęli bić oklaski i tupać nogami na znak zadowolenia, a król, podniósłszy głowę, uśmiechał się dumnie.
— Dobrze — rzecze na to doktór — ja umywam ręce od tej sprawy. Ale ostrzegam was, że przyjdzie chwila, w której gorzko będziecie opłakiwały dzień dzisiejszy. — Po tych słowach wyszedł z pokoju.
— Gdy to nastąpi, doktorze — zawołał król szyderczo — poślemy po pana, żebyś je leczył, — na co wszyscy parsknęli śmiechem, mówiąc, że doskonale odciął doktorowi.
Gdy się wszyscy rozeszli, król zapytał Maryę-Janinę, czy może mu dać osobny pokój, na co dziewczyna odpowiedziała, że ma tylko jeden gościnny i to niewielki, który odda stryjowi Williamowi. Dla stryja Harvey’a przeznacza swój własny, który jest większy, sama zaś przeniesie się do pokoju sióstr i prześpi na kanapce, a mnie pomieści w pokoiku na górze, maleńkim wprawdzie, ale czystym. Król przyjął ofiarowany sobie pokój, mówiąc, że chłopak służący (to niby ja) może sypiać na pięterku.
Poszliśmy więc za Maryą-Janiną, która pokazała nam nasze pokoje, skromnie urządzone, ale czyściutkie i miłe. Obiecała też, że wyniesie ze swego pokoju suknie i różne drobiazgi, które zapewne zawadzać będą stryjowi, król jednak nie pozwolił na to. Suknie wisiały na ścianie, a osłaniała je perkalowa firanka, zwieszająca się aż do ziemi. W jednym rogu pokoju stał stary kufer, w drugim pudełko z gitarą, a wszędzie mnóstwo cacek i drobiazgów, któremi panienki lubią ozdabiać swoje mieszkania. Król, zapewniając, że takie fatałaszki czynią pokój przyjemniejszym, nie kazał ich uprzątać. Pokój oddany księciu był znacznie mniejszy, moja zaś górka okazała się prawdziwą ciupką, ale wygodną i schludną.
Późnym już wieczorem podano doskonałą kolacyę, na którą zeszli się wszyscy zaproszeni. Ja
stałem za krzesłami księcia i króla, innym usługiwali murzyni. Marya-Janina częstowała wszystkich, przepraszając za ciasteczka nieudane, za konserwy niesmaczne, za kurczęta chude i niedość kruche, jednem słowem, powtarzała to wszystko, co mówi każda pani domu, przeświadczona o dobroci potraw a polująca na komplementy. Ciągle też ktoś się odzywał:„Co pani robi, żeby ciasteczka były tak rumiane?“ albo: „Zkąd pani bierze tak przewyborne pikle?“ albo: „Takich kompotów nikt nie podaje!“ i różne inne rzeczy w tym rodzaju. Ot! gadanina sobie, jak to zwykle bywa przy kolacyi.
Gdy wszyscy wstali, ja i ta dla swej wargi „zajączkiem" zwana, poszliśmy jeść do kuchni, podczas gdy starsze pomagały murzynom sprzątać ze stołu. Zajączek zaczął mnie wypytywać o Anglię i o mały włos nie złapałem się porządnie kilka razy. Pyta naprzykład:
— Widziałeś kiedy króla?
— Którego? Wilhelma czwartego? Spodziewam się że widziałem i to nieraz. Bywa w naszym kościele.
Wiedziałem, że Wilhelm czwarty już nie żyje, alem nie dał poznać tego po sobie.
— Jakto? Bywa w kościele regularnie?
— Co niedziela! Ławka jego stoi naprzeciwko naszej... po drugiej stronie ambony.
— A ja myślałam, że król mieszka stale w Londynie.
— Naturalnie. Gdzieżby miał mieszkać?
— A wy mieszkacie w Sheffield?
Złapałem się! Dla wybrnięcia z kłopotu, musiałem udać, żem się zadławił kosteczką kurczęcia. Dopiero po chwili odpowiadam:
— Bywa regularnie, gdy bawi w Sheffield, to jest w lecie, podczas kąpieli morskich.
— Co ty mówisz? Sheffield przecie nie nad morzem.
— A któż mówił, że nad morzem.
— Ty mówisz.
— Nie.
— Nie mówiłeś?
— Nie mówiłem.
— Mówiłeś!
— Nie mówiłem.
— Nie mówiłeś? Więc cóżeś mówił?
— Mówiłem o kąpielach morskich.
— A widzisz! Przecież Sheffield nie leży nad morzem?
— Słuchaj, panienko, piłaś kiedy wodę mineralną „Congrets?“
— Piłam!
— Czy jeździłaś do Congrets pić ją?
— Ależ, tu ją piłam.
— No, to tak samo i Wilhelm czwarty! Nie potrzebuje jeździć do morza, żeby wziąć kąpiel.
— Zkądże więc bierze wodę morską?
— Ztąd, zkąd ty brałaś mineralną: z beczułki. W pałacu królewskim w Sheffield jest ogromny kocioł, bo król chce mieć wodę gorącą. Nie mogą mu przecie grzać tej wody w samem morzu! Jakżeby ją przywieźli gorącą?
— A! teraz rozumiem. Dlaczegoż nie mówiłeś tak odrazu. Nie bylibyśmy stracili tyle czasu na sprzeczkę.
Gdy tak rzekła, widzę, żem wybrnął cało i rad jestem z siebie. Ale za chwilę znów pyta:
— I ty także bywasz w kościele?
— Bywam... regularnie.
— Gdzież siadasz?
— Gdzieżby, jak nie w naszej ławie?
— W czyjej ławce?
— W naszej.. w ławce twego stryja, Harvey’a.
— A na cóż stryjowi ławka?
— Jakto, na co? Gdzież będzie siedział?
— Ja myślałam, że stryj nie siedzi w kościele, tylko stoi na ambonie?
Bogdajże mnie! Zapomniałem, że stryj jest kaznodzieją!
Dławiąc się tedy kosteczką kurczęcia, myślę nad tem, jak wybrnąć. Wreszcie powiadam:
— Niechże cię nie znam! Więc tobie się zdaje, że jeden jest tylko kaznodzieja w kościele?
— A na cóżby ich miało być więcej?
— A któżby kazanie miał dla króla? Jakaś ty zabawna! Tam jest kaznodziejów... ni mniej, ni więcej, tylko... siedemnastu!
— Siedemnastu! Chryste Panie! Oj, nie chciałabym słuchać ich wszystkich, choćbym zaraz potem miała pójść prosto do nieba! Siedemnastu! to chyba w jeden dzień nie skończą? Tygodnia na to potrzeba!
— Dziecko jesteś. Codzień mówi inny.
— A cóż reszta robi?
— Nic. Kręcą się po kościele, czasem który do ołtarza się zbliży, zaśpiewa... Ale po większej części nic nie robią.
— To pocóż jest ich tylu?
— Po co? Dla parady. Nie rozumiesz tego?
— Nie, nie rozumiem. U nas parada nazywa się głupstwem... Powiedz mi, jak się w Anglii obchodzą ze służącymi? Czy lepiej, niż my z murzynami?
— Nie. Służących mają tam za nic. Z psami się lepiej obchodzą.
— A nie dają im, tak jak u nas, dni wolnych: po tygodniu na Wielkanoc i na Boże Narodzenie i w rocznicę czwartego lipca?
— Nigdy w życiu! Jakto zaraz widać, żeś nigdy nie była w Anglii! Wiesz, co ci powiem, Joasiu (poprawiłem się czemprędzej), jak rok długi, nie mają ani jednego dnia wolnego. Nigdy nie chodzą ani do cyrku, ani do teatru, ani na targ murzynów, ani nigdzie.
— Ani do kościoła?
— Ani do kościoła!
— A ty przecie zawsze bywasz w kościele?
Masz tobie! Znów się złapałem, zapomniawszy, żem w służbie u stryja. Dalejże więc tłomaczyć, że nie jestem zwyczajnym sługą, tylko chłopcem służącym, a to zupełnie co innego, że chcąc nie chcąc, muszę chodzić z państwem do kościoła i siadać z nimi w ławce, bo takie jest prawo. Ale jakoś mi to nie szło i chociaż dużo naplotłem, widać było, żem Joasi nie zadowolnił.
— Słuchaj — rzecze w końcu — słowo uczciwe dajesz, żeś mi kłamstwa nie nagadał?
— Słowo uczciwe.
— Ani jednego kłamstwa?
— Ani jednego. Sama prawda.
— Połóż rękę na tej książce i powtórz, żeś prawdę mówił.
Spojrzałem na książkę i widzę: słownik! Położyłem więc na nim rękę i powtarzam: „prawdę mówiłem.“ Łaskawiej jakoś na mnie spojrzała, ale pomyślawszy trochę, znów mówi:
— No, teraz wierzę, ale nie wszystkiemu. Głupia byłabym, gdybym ci we wszystkiem wierzyła.
— W co wierzyć nie możesz, Joasiu? — zapytała nagle Marya-Janina, wchodząc do kuchni razem z Zuzanną. — Nie masz prawa zarzucać mu kłamstwa; niedelikatnością jest tak się odzywać do obcego, który przybył zdaleka, nie mając tu nikogo ze swoich. A gdyby kto tak mówił do ciebie?!
— Ty zawsze, Mary-Jasiu, spieszysz na ratunek tym, których nikt nie zaczepia. Ja mu tylko powiedziałam, że mnie nie można okłamywać. Tyle tylko... ani słowa więcej! Zdaje mi się, że to mu nie zaszkodzi!
— Tobie nic do tego, czy mu zaszkodzi, czy nie zaszkodzi. Jest obcym i gości w naszym domu, a zatem nie masz prawa narażać go na przykrości.
— Ale, Mary-Jasiu, on mówił...
— Mniejsza o to, co mówił, to jego rzecz. A twoją rzeczą być dla niego uprzejmą i obchodzić się z nim tak, aby nie uczuł, że jest w obcym kraju i między ludźmi obcymi.
Słuchając, mówię do siebie: I ja pozwalam, żeby stary nicpoń okradał taką dobrą panienkę!
Zaraz potem i Zuzanna zgromiła Joasię! No, miałaż się zpyszna dziewczynina!
Mimowoli więc znów mówię sobie: I tę także pozwalam okradać! To już dwie.
Wreszcie Marya-Janina raz jeszcze wzięła się do Joasi, słodko, łagodnie... Po jej przemowie, Joasia stajała jak wosk na słońcu i... w płacz.
— Dobrze już, dobrze — mówią starsze. — A teraz przeproś go.
Przeprosiła! I jak ładnie przeprosiła! Jak prawdziwa panienka. Aż miło było słuchać, jak przepraszała, i gotów byłem popełnić jeszcze tysiące kłamstw, żeby mnie tak samo przeprosiła.
Znów też powiedziałem sobie: I tę okradać pozwalam! To już trzy, a wszystkich trzech razem i każdej zosobna szkoda!
Gdy już było po przeprosinach, panienki usiłowały rozweselić mnie, żebym czuł się jak u siebie w domu. A mnie tak było smutno, taki mnie wstyd ogarniał, żem sobie ciągle powtarzał: nie dam ich okraść! Zwrócę im te pieniądze albo pęknę.
Wyniosłem się więc — niby to spać, i zostawszy sam, tak myślę: czy wymknąć się pocichutku do tego doktora i wyznać mu prawdę? Nie, to na nic. Doktór powoła się na mnie, a w takim razie król i książę nie daruje mi. Czy może wyznać wszystko Maryi-Janinie? Nie! i to na nic. Nie potrafi ukryć tego, co wie, twarz ją zdradzi, spojrzenie... oszuści drapną z pieniędzmi i po wszystkiem. Jeśli zaś Marya-Janina uda się pod czyją opiekę i cała sprawa na jaw wyjdzie, to mnie w nią wmieszają... Nie, tego nie chcę. Jeden tylko jest sposób. Trzeba, żebym ja ukradł te pieniądze i żeby nikt mnie nie podejrzywał. Po ukryciu ich, gdy już będę ztąd daleko, na rzece, napiszę do Maryi-Janiny, gdzie są schowane. Najlepiej będzie ściągnąć je tej nocy, bo... kto wie? Ten doktór może udaje tylko, że z placu ustąpił? może ich dziś jeszcze ztąd wykurzy, a jak nie dziś, to jutro?
Jakoż pociemku trafiwszy do pokoju księcia, obmacałem w nim wszystkie sprzęty i wszystkie kąty, następnie zaś przeszedłem do pokoju króla. Ale szukanie pociemku nie przydało się na nic, a świecy zapalić nie mogłem. Postanowiłem więc zaczaić się i podsłuchiwać. Na odgłos kroków, chciałem wpaść pod łóżko, ale nie mogąc w pośpiechu trafić do niego, schowałem się za firanką między sukniami Maryi-Janiny i czekam.
Weszli obaj i zamknąwszy drzwi za sobą, zaglądają pod łóżko. Dobrze się stało, żem tam nie trafił. Każdemu, kto się chce ukryć, najpierwej przychodzi na myśl wleźć pod łóżko, dlatego też książę odrazu tam zajrzał. Gdy siedli obok siebie, król szepce:
— Pocóżeś mnie tu wołał? Mów, czego chcesz, a prędko, trzeba było raczej zostać na dole i mamrotać psalmy żałobne, niż schodzić im z oczu i ułatwiać rozmowę o nas.
— Słuchaj, królu, powiem ci tak: Nie jestem spokojny, nie dobrze się tu święci. Doktora ciągle mam w głowie. Powiedz mi, co zamyślasz? Ja mam już plan i zdaje mi się, że dobry.
— Masz plan? Jaki?
— Żebyśmy ztąd drapnęli, nie czekając jutra. Zabrać to, co mamy w ręku i — na tratwę, tem bardziej, że to, co mamy, dostało się nam bez trudu! Gwałtem prawie wciśnięto nam w ręce te pieniądze, które bylibyśmy musieli wykraść, by do nich powrócić. Głosuję więc za ucieczką natychmiastową.
To mi się nie podobało. Przed godziną byłoby mi to obojętne, ale teraz czułem się mocno niezadowolony z takiego pokrzyżowania mych planów. Na szczęście, królowi nie podobał się projekt księcia.
— Co? — powiada. — Wynosić się, nie sprzedawszy tego, co nam zapisane. Wynosić się po waryacku, a majątek wartości ośmiu lub dziesięciu tysięcy dolarów niech sobie leży i czeka? I to majątek, który sprzedać można za... gotówkę.
Książę bronił swego zdania, dowodząc, że mu ta zdobycz wystarcza i że nie chce okradać sierot ze wszystkiego, co posiadają.
— Sam nie wiesz, co mówisz! — żywo zawołał król. — Sieroty stracą tylko te sześć tysięcy, a padnie ofiarą nabywca nieruchomości, bo gdy wyjdzie na jaw nasze oszustwo, licytacya będzie unieważniona, a sprzedane nieruchomości wrócą do masy. Sieroty więc zostaną właścicielkami swego domu. Czy to dla nich nie dosyć? Młode i zdrowe, mogą pracować na życie. Nie stanie im się zresztą żadna krzywda. Ile to jest na świecie dziewcząt prawdziwie biednych, nad któremi nikt się nie rozczula!
Póty gadał, aż przekonał księcia, który jednak radził prędszą ucieczkę, ze względu na doktora. Ale król na to:
— Niech go dyabli wezmą! Co on nam zrobi? Wszystkich osłów, co do jednego, mamy za sobą, a to przecież znaczy całe miasto!
Po chwili rzekł książę:
— Mniemam, że te pieniądze źle są schowane. — Duch wstąpił we mnie. Teraz to już napewno uroni jakieś słówko!
— Dlaczego?
— Bo Marya-Janina jutro zabierze suknie, lub przyśle po nie murzyna, który zobaczy worek. Czy myślisz, że murzyn, widząc złoto, nie wsunie łapy do worka?
— Jaką ty masz głowę! — dziwił się król i zaraz podszedłszy do firanki, szukać pod nią zaczął tuż przy mnie.
Przyciśnięty do ściany, jak deska, prawie nie oddychałem, chociaż febra mnie trzęsła ze strachu na myśl, co ze mną zrobią, gdy mnie przyłapią. Na szczęście, król znalazł worek, nie podejrzewając nawet mej obecności. Wziąwszy skarb, włożyli go w słomę siennika, pod piernatem, w przekonaniu, że tam jest najbezpieczniejszy, murzyn bowiem, który przyjdzie słać łóżko, wzruszy tylko pierzynę, nie dotykając siennika.
Zaledwie jednak byli na połowie schodów, już miałem worek i przemknąwszy się z nim do swej izdebki, schowałem go tam tymczasowo. Miałem zamiar wynieść go po za dom, bom był pewien, że wszystko przewrócą do góry nogami, gdy spostrzegą stratę pieniędzy. Potem położyłem się, nierozebrany i, rzecz prosta, nie mogłem zasnąć. Po niejakim czasie słyszę: król z księciem wracają na górę. Zsunąwszy się tedy z siennika, leżę na podłodze, tuż przy drabinie. Oczy i słuch wytężam, czekając... Ale cicho... nic!
Przeczekawszy dopóki się wszystko w całym domu nie uciszyło, zszedłem pocichu z drabiny.
Skradając się na palcach, podsłuchiwałem podedrzwiami obu kompanów, ale chrapali obaj na wyścigi, uspokojony więc, zszedłem na dół. Cisza była zupełna. Przez szparę w drzwiach zajrzałem do jadalni, gdzie czuwający przy trumnie spali najsmaczniej, kiwając się na krzesełkach. Z jadalnego pokoju wchodziło się do saloniku, gdzie leżał nieboszczyk, drzwi zaś, łączące oba pokoje, były otwarte; świeciło się i tu i tam. Salon miał jeszcze drzwi drugie, wychodzące na korytarz, którym zszedłem; i te były otwarte; zajrzałem, niema nikogo, prócz nieboszczyka. Zapuszczam się głębiej w korytarz z zamiarem dojścia do głównych drzwi wchodowych. Zamknięte! klucza nawet niema w zamku... Powracam więc niepewny, co czynić, wtem słyszę... schodzi kto ze schodów. Nie mając gdzie się podziać, wpadam do salonu, przekonany, że jedynem miejscem dla ukrycia pieniędzy jest trumna... Wieko na niej do połowy zsunięte odkrywało twarz umarłego, przysłoniętą całunem i górną część korpusu. Zbliżywszy się do trumny, wsunąłem worek pod wieko, poniżej złożonych na krzyż rąk nieboszczyka, których niechcący dotknąłem. Aż mnie dreszcz przeszedł, takie były zimne! Odskoczywszy od trumny, skryłem się za drzwiami.
Osobą, schodzącą z góry, była Marya-Janina. Powolnym, lekkim krokiem zbliżywszy się do trumny, uklękła przy niej i długo patrzyła na rysujące się przez całun kształty głowy i ramion, a potem cichutko zapłakała, nie wydając żadnego jęku. Wysunąwszy się ze swej kryjówki i mijając drzwi jadalnego pokoju, zajrzałem przez szparę, żeby się upewnić, czy mnie kto ztamtąd nie widział. Nie! wszystko było w porządku, śpiący kiwali się na krzesłach, jak poprzednio.
Położyłem się nareszcie, ale nijako mi było: tyle miałem zachodu, tyle ryzyka i nie tak się stało, jak potrzeba. Leżę i rozmyślam: jeżeli pieniądze zostaną, gdzie są, to wszystko dobrze, bo jak tylko oddalę się ztąd o jakie sto mil, Marya-Janina list mój odebrawszy, każe wykopać trumnę, otworzy ją i pieniądze znajdzie. A nuż stanie się całkiem inaczej? A jeśli pieniądze zostaną znalezione przez ludzi, którzy przyjdą wieko zaśrubowywać. Wtedy co? król je zabierze, jak swoje, i dużo wody upłynie, zanim kto je odebrać zdoła. Brała mnie ochota zejść jeszcze na dół i wyjąć z trumny worek, ale już mi odwagi nie starczyło. Z każdą chwilą ranek był bliższy, mógł więc ktoś obudzić się i schwytać mnie na gorącym uczynku. Cóż wtedy będzie, gdy mnie złapią z sześcioma tysiącami dolarów, których nikt mi przecie do pilnowania nie oddawał?
Gdy zszedłem rano na dół, pokój bawialny był zamknięty i nie było w nim nikogo z obcych, oprócz wdowy Bartley i nas. Uważnie patrzyłem na wszystkich, starając się wymiarkować z ich twarzy, czy co nie zaszło, ale twarze nic mi nie powiedziały.
Około południa zjawił się przedsiębiorca pogrzebowy z pomocnikami, ustawił na środku pokoju parę krzeseł, inne zaś porozstawiał w salonie i jadalni. Patrzę, wieko od trumny leży tak samo, jak w nocy, ale w obecności tylu osób nie śmiałem zajrzeć pod nie.
Tymczasem ludzie napływali. Panny, oraz panowie stryjowie zajęli miejsca w pierwszym rzędzie krzeseł, w głowach trumny, a goście za nimi. Poważnie było i uroczyście, panienki tylko i stryjowie płakali z cicha, głowy pochyliwszy i chustki trzymając przy oczach. Nie było słychać nic, prócz cichego łkania, szurania nóg po podłodze i ucierania nosów, zauważyłem bowiem, że nigdy ludzie nie ucierają tak często nosa, jak na pogrzebie, a czasem także i w kościele, podczas pięknego kazania.
Gdy już wszystkie miejsca zajęto, przedsiębiorca, ubrany czarno, ostrożnie, jak kot, stąpając, zaczął szykować zebranych i ustawiać. Nie wymieniwszy ani słowa, jednych wysuwał naprzód, drugich cofał, innych zbliżał lub oddalał od sąsiadów, najpóźniej przybyłym wskazywał miejsca lub drogę im torował, a wszystko to czynił w milczeniu, na migi, bez żadnego prawie szelestu. Ustawiwszy zebranych, czuwał pod ścianą. Nie widziałem człowieka, któryby, tak zręcznie jak on, skradał się, prześlizgiwał, przeciskał i pewien jestem, że wędzonej szynce łatwiej się uśmiechnąć niż jemu.
Przy pożyczonym melodykonie, skrzypiącym jakoś, usiadła jedna z pań i grać zaczęła. Wszyscy śpiewem zawtórowali muzyce i zrobił się taki hałas, że, mojem zdaniem, najprzyjemniej było nieboszczykowi, który nic nie słyszał. Wreszcie ucichł śpiew. Przed trumną stanął wielebny Hobson, lecz gdy uroczyście rozpoczął mowę, podniósł się nagle, jakby z pod ziemi, taki wrzask i lament, że aż w uszach trzeszczało. Był to pies, który wył tak zapamiętale, że ksiądz zamilkł, chcąc przeczekać to wycie. A pies wyje i wyje! Była to rzecz bardzo nieprzyjemna, ale jak jej zaradzić!
W reszcie długonogi przedsiębiorca, skinąwszy na kaznodzieję, jakby chciał mu powiedzieć: „Bądź pan spokojny — ja to biorę na siebie“, wyszedł z salonu. Wycie wzmagało się z każdą chwilą, tak, że nawet myśli własnej człowiek usłyszeć nie mógł. W parę minut po zniknięciu przedsiębiorcy w otworze, prowadzącym do podręcznej piwniczki, dało się słyszeć potężne uderzenie; pies zakończył przeraźliwe wycie straszniejszym jeszcze skowytem i umilkł — a wielebny Hobson rozpoczął swoje kazanie od tego miejsca, na którem je urwał. I znów za chwilę widać było ramiona przedsiębiorcy, przesuwające się pod ścianami, prędko, cicho, jakby się ślizgał lub płynął. Wróciwszy na swoje miejsce, wyprostował się, szyję wyciągnął, usta rękami zasłonił i ponad głowami ludzkiemi rzucił kaznodziei dwa wyrazy, głośnym wymówione szeptem: „Szczura złapał!“ Trzeba było widzieć zadowolenie, jakie się odmalowało na wszystkich twarzach, bo naturalnie wszyscy chcieli wiedzieć przyczynę psiego lamentu. Taka ot drobnostka, niby nic nie znacząca, zyskuje człowiekowi życzliwość i poważanie ogółu. Nie dziwi mnie też wcale popularność, którą cieszył się w miasteczku przedsiębiorca — zasługiwał na nią zupełnie.
Po mowie pastora bardzo dobrej, lecz trochę za rozwlekłej i za nudnej, dorwał się do głosu król, plotąc trzy po trzy. Gdy nakoniec przebrzmiały jego słowa, zbliżył się przedsiębiorca do trumny i zaczął wieko przyśrubowywać. Aż poty na mnie uderzyły! Na szczęście, obyło się bez niespodzianki. Wieko dociągnął, dopasował, zaśrubował, cicho, zręcznie, prędko. Już po wszystkiem! a ja nie wiem, czy pieniądze są w trumnie, czy nie... A nuż, myślę sobie, wyciągnął kto worek ukradkiem? A jeśli po moim liście Marya-Janina każe wykopać trumnę i nic nie znajdzie... Co wtedy będzie? Co ona o mnie pomyśli? Mogą mnie jeszcze wsadzić do więzienia. Niech tam! myślę sobie... niech pieniądze przepadną! Będę siedział cicho, nie napiszę ani słowa, niech się co chce dzieje... Chciałem wszystko dobrze urządzić, a jest gorzej, niż było, sto razy gorzej, niechaj więc wszystko dyabli wezmą!...
Pochowano wreszcie nieboszczyka. Wieczorem ruszył król w odwiedziny do przyjaciół, którym śród różnych czułości napomknął, że parafianie wyglądają go z upragnieniem, że śpieszyć się musi z interesami, ze sprzedażą majątku, żeby czemprędzej wracać do domu, gdzie nikt go zastąpić nie może. Przyczem nadmienił, że obaj z Wiliamem postanowili zabrać do Anglii dziewczęta.
Wiadomość ta pozyskała ogólne uznanie, było bowiem bardzo pożądane, żeby biedne sieroty powróciły do ojczyzny, do krewnych i przyjaciół. Dziewczęta niemniej też były zadowolone i nagliły stryja do sprzedaży, zapewniając go, że będą na czas gotowe. Aż mi się serce krajało, gdym patrzył na radość tych biednych panienek, okradanych przez dwóch niegodziwców, ale nie w mojej było mocy przeszkodzić temu.
Jakoż licytacya murzynów, gruntów i domów została naznaczona na trzeci dzień po pogrzebie — „ktoby zaś chciał kupić z wolnej ręki przed tym terminem, uczynić to może bez przeszkody.“
Nazajutrz przyjechali dwaj kupcy, którym król sprzedał troje murzynów po bardzo przystępnej cenie, dwóch synów do Memfis, a matkę do Orleanu. Myślałem, że i murzynom i panienkom serce pęknie przy pożegnaniu, tak rzewnie wszyscy płakali; mnie samemu aż łzy stały w oczach. Nigdy, choćbym miał żyć sto lat, nie zapomnę, jak murzyni rzucali się na szyję panienkom, jak całowali je po rękach, jak one same płakały, oddając im pocałunki i uściski! Byłbym chyba nie wytrzymał i do wszystkiego się przyznał, gdybym nie był wiedział, że taka podstępna sprzedaż jest nieważna i że za jaki tydzień lub dwa murzyni powrócą do domu.
Sprzedaż ta narobiła w mieście hałasu i nie podobała się ludziom. Gorszono się takiem rozłączeniem matki z dziećmi, mówiono, że stary Piotr nigdyby tego nie uczynił, że brat i spadkobierca powinienby postępować podług przekonań nieboszczyka. Opinia zwróciła się przeciw królowi, ale stary osioł z uporem szedł na przebój, nie zważając na perswazye księcia, który doradzał ostrożność i ganił postępowanie swego towarzysza.
Dzień następny miał być dniem licytacyi. O świcie budzi mnie ktoś. Patrzę: król i książę stoją przy mnie mocno zgnębieni.
— Byłeś przedwczoraj w moim pokoju? — pyta król.
— Nie, najjaśniejszy panie — bo tak zawsze kazał mówić do siebie po za obcymi.
— A wczoraj rano, albo wieczorem?
— Nie, najjaśniejszy panie.
— Daj słowo, że prawdę mówisz.
— Słowo daję, najjaśniejszy panie, że prawdę mówię. Nie postałem w pokoju waszej królewskiej mości od tej pory, jak byliśmy tam wszyscy razem z panną Maryą-Janiną.
— A nie widziałeś, żeby tam kto wchodził? — pyta znów książę.
— Nie, jaśnie oświecony książę, nie pamiętam, żebym kogo widział.
— Przypomnij sobie.
Udałem, że sobie przypominam, i korzystając z myśli szczęśliwej, powiadam:
— Widziałem, że wchodzili tam parę razy murzyni.
Aż ich podrzuciło obydwóch. Z początku niby zdziwieni, zrobili potem taką minę, jakby się tego właśnie spodziewali.
— Jakto! Wszyscy razem?
— Nie, nie wszyscy, a przynajmniej nie wszyscy odrazu. Zdaje mi się nawet, że raz tylko widziałem, jak kilku razem wychodziło z pokoju.
— Kiedyż to było?
— W sam dzień pogrzebu, rano. Dość późnym nawet rankiem, bom zaspał tego dnia. Schodziłem właśnie po drabinie, gdym ich zobaczył.
— No, mów-że dalej, mów... Cóż oni robili?
— Nic nie robili. Wyszli z pokoju na palcach i na palcach odeszli.
— To oni! Niewątpliwie oni! — zawołał król, z miną wielce zafrasowaną. Stali przez chwilę zakłopotani, aż wreszcie książę, śmiejąc się, jakby kto piłą po szkle pociągał, rzecze:
— Nikt tak nie umie udawać, jak murzyni. Ktoby to pomyślał! Na całe gardło szlochali, wyjeżdżając! Gdybym miał kapitał na założenie teatru, zarazbym ich wziął na aktorów. Za tanio ich sprzedałem... za tanio!
— Książę, a gdzie jest przekaz wystawiony przez ich nabywcę?
— Gdzież ma być? W banku. Jutro dopiero płatny.
— Chwała-ż Bogu! Nic nie stracone.
Wtedy ja, udając nieśmiałego, wtrącam:
— Alboż się stało co złego?
— A tobie co do tego? — wrzasnął król. — Pilnuj własnego nosa i własnych interesów, jeśli masz jakie. Rozumiesz?!
— Trzeba trzymać język za zębami — rzekł do księcia — i słowa nikomu nie mówić. Na wekslu jest podpis nabywcy, przez niego trafimy do murzynów. Tymczasem ani mru-mru... Nikomu!
Schodzą z drabiny, a książę znów, niby z uśmiechem, rzecze:
— Prędko się sprzedało i niewiele zarobiło. Zawsze tak bywa!...
— Chciałem zrobić jak najlepiej — odciął się król ze złością — wiedziałeś przecie, że nam pilno. Jeżeli grozi nam strata... której zresztą może zapobiegnę, czyjaż w tem wina? Tak samo twoja, jak i moja!
— Gdybyś był słuchał mojej rady, to murzyni byliby jeszcze tu, a my już nie.
Król znów coś na to odburknął i nawet głośniej niż tego wymagała ostrożność, poczem złajał mnie za to, żem mu natychmiast nie powiedział o murzynach, wychodzących z jego pokoju, i na końcu zwymyślawszy samego siebie od ostatnich, dodał:
— Wszystko dlatego, żem sobie odmówił należytej wygody i wstawałem zawcześnie. Dyabła zjem, jeżeli to kiedy uczynię.
Gdy odeszli, rad byłem wielce, zwaliwszy wszystko na murzynów, którym przecie nie zaszkodziłem.
Gdy przyszła pora wstawania, odziałem się i zszedłem na dół. Przechodząc koło pokoju panienek, przez drzwi otwarte spostrzegłem Maryę-Janinę klęczącą przy swoim kufrze, przygotowanym do drogi do Anglii! Zamiast jednak pakować rzeczy, przysiadła przed kufrem i twarz zakrywszy rękoma, tak płakała, jakby jej serce pęknąć miało. Silnie wzruszony, wchodzę i mówię:
— Panienka nie może patrzeć, jak ludzie płaczą i ja nie mogę. To jest... czasem nie mogę... jak kiedy... Niech mi panienka powie, dlaczego płacze?
Powiedziała. Jak pomyślałem, tak było! Płakała z żalu nad murzynami. Całą przyjemność podróży do Anglii psuła jej myśl o ich niedoli. Nigdy, nigdy nie potrafi czuć się szczęśliwą, wiedząc, że ta biedna matka na zawsze z dziećmi rozłączona, że już ich nigdy nie zobaczy... Łkając coraz rzewniej, łamała ręce z rozpaczy:
— Ach! nie mogę... nie mogę myśleć o tem, że oni się już nigdy nie zobaczą.
— Nie! — powiadam — zobaczą się i to nie dalej jak za dwa tygodnie. Z pewnością się zobaczą!
Masz tobie! Anim wiedział, kiedy mi się wyrwały te słowa... Jeszcze ust zamknąć nie zdążyłem, a ona, ramionami otaczając mi szyję, woła:
— Z pewnością, mówisz? Powtórz to jeszcze!
Widzę ja tedy, żem się wygadał zawcześnie, powiedział za wiele i że ze mną krucho. Gdym się zamyślił, ona nic nie mówiąc, w oczy mi patrzyła z niecierpliwością, śliczna jak malowanie i taka zadowolona, jak po wyrwaniu zęba chorego. A ja milczę i rozmyślam. Nie wiem, nigdy tego bowiem nie doświadczyłem... ale podobno naraża się człowiek, gdy mówi prawdę... Tak mi mawiano. Tu zaś inaczej: niech na poczekaniu wyłysieję, jeżeli w tym wypadku nie jest lepiej, a nawet bezpieczniej powiedzieć prawdę niż kłamstwo? Muszę sobie ten wypadek zachować w pamięci i w wolnej chwili o nim pomyśleć, bo nigdym czegoś podobnego nie doświadczył. Ha! cóż robić! — powiadam sobie nakoniec — spróbuję tym razem prawdy, niech mnie to kosztuje. Powiem, jak jest... pomimo, że to będzie dotknięcie świecą beczułki z prochem... Niechaj się dzieje, co chce a powiem!
— Czy panienka ma tu w mieście kogo takiego, coby mieszkał trochę na uboczu, a był dobrym znajomym?
— Mam.
— Nie mogłaby panienka pójść tam i zabawić ze trzy, ze cztery dni?
— Mogłabym... do państwa Lothrop... Dlaczego?
— Jeżeli ja panience powiem, zkąd wiem, że murzyni zobaczą się znów ze swoją matką najdalej za dwa tygodnie i to tu... w tym samym domu... jeżeli dowiodę, zkąd to wiem... czy panienka pójdzie do państwa Lothrop?
— Choćby na rok cały!...
— Skoro panienka daje słowo, to już dobrze... Słowu panienki więcej wierzę, niż gdyby kto drugi przysięgał na Biblię.
Marya-Janina zarumieniła się bardzo ładnie, ja zaś postanawiając prowadzić naszą rozmowę przy drzwiach zamkniętych, pytam, czy je zamknąć pozwoli. Gdy przystała, zamknąwszy drzwi, mówię:
— Niechże panienka nie podniesie krzyku, usłyszawszy to, co jej powiem. Proszę siedzieć cichutko i przyjąć odważnie, po męzku, moje słowa, gdyż prawda, którą wyjawię, jest brzydka i ciężka do zniesienia, ale... prawda!
Czytając pytanie w oczach wystraszonej Maryi-Janiny, mówię:
— Ci stryjowie panienek nie są wcale stryjami; to para włóczęgów, oszustów, obieżyświatów. Uf! najgorsze już powiedziałem! Reszta niczem jest w porównaniu.
Aż się mieniła, słuchając, ale żem już przebrnął przez najgorsze, więc jadąc dalej, opowiedziałem jej wszystko od początku, to jest od spotkania owego gapia, oczekującego na parowiec, aż do chwili, gdy ona, stojąc we drzwiach, rzuciła się królowi na szyję. Ale gdym doszedł do tego, skoczyła z miejsca, jak oparzona, wołając z twarzą purpurową:
— A niegodziwiec! Ani minuty nie traćmy, ani sekundy. Zaraz się tu z nimi rozprawią: w smole wykąpią, w pierzu utarzają i do rzeki wrzucą obydwóch!
— I owszem — odpowiadam — ale kiedy? Zanim panienka pójdzie do państwa Lothrop, czy też...
— Ach! prawda. Co też ja mówię! — i znów siada spokojnie. — Zapomniałam się... zapomniałam o swej obietnicy. Przepraszam cię. — I aksamitną rączkę położyła na mojej tak pieszczotliwie, że w ogieńbym za nią pośpieszył.
— Mów dalej, mów... będę słuchała spokojnie... pierwsze wrażenie już minęło. Powiedz mi, co mam czynić, a zrobię wszystko, co powiesz...
— To nie byle jakie łotry, panienko, i ostrożnie z nimi potrzeba, a tak się złożyło, że czy chcę, czy nie chcę, muszę z nimi podróż odbywać. Wolałbym nie mówić dlaczego. Gdyby się całe miasto dowiedziało, co to za ptaszki, byłoby może lepiej dla mnie, ale ucierpiałby na tem ktoś drugi, kogo panienka nie zna, ale ja znam i bardzo lubię. Tego drugiego nie można narażać, prawda, panienko? A kiedy tak, to i tych łotrów chwilowo oszczędzać trzeba.
W tej właśnie chwili przyszła mi do głowy myśl szczęśliwa, jakim sposobem mogę siebie i Jim’a uwolnić od towarzyszów niepożądanych: zostawić ich tu w więzieniu, a samemu drapnąć. Że jednak nie miałem ochoty pędzić na tratwę w biały dzień, kiedy co krok spotkać kogoś można i co chwila trzebaby odpowiadać na pytania, więc też do nocy odłożyłem wykonanie planu i to nawet do późnej nocy. Tymczasem zaś mówię:
— Ja panience powiem, jak trzeba zrobić, żeby uniknąć długiego pobytu u państwa Lothrop. Czy to daleko?
— Prawie cztery mile.
— To w sam raz. Niechże panienka tam posiedzi u nich do dziewiątej wieczorem i powróci, ale nie sama. Koniecznie trzeba, żeby ktoś panienkę odprowadził przed jedenastą. Po powrocie proszę postawić tu, w tem oknie, świecę zapaloną i czekać do jedenastej. Gdy ta godzina wybije, a ja się wcale nie pokażę, to będzie znaczyło, że mnie tu niema, żem już daleko i bezpieczny. Wtedy może panienka postarać się o to, aby obu niegodziwców wsadzono do więzienia.
— Dobrze — odpowiada — uczynię to.
— Gdybym zaś nie uciekł, lecz był razem z nimi uwięziony, to panienka ujmie się za mną, opowiedziawszy o wszystkiem. Czy będzie mnie panienka broniła z całej siły?
— Ma się rozumieć, że będę. Włos ci z głowy nie spadnie — odrzekła i widzę, że jej się nozdrza rozszerzają, a oczy iskrzą.
— Jeśli ucieknę — mówiłem dalej — to nie będzie mnie tu, aby dowieść, że ci dwaj urwipołcie nie są stryjami panienki, a dowieść mógłbym, gdybym został. Pod przysięgąbym zeznał, co to za ptaszki... opowiedziałbym wszystko a to coś znaczy. Są wszakże inni... tacy, którzy lepiej to zrobią odemnie... tacy, o których nikt nie będzie powątpiewał, że prawdę mówią, którym prędzej, niż mnie, uwierzą. I zaraz panience powiem, gdzie ich znaleźć. Proszę tylko o ołówek i papier. O... jest! „Bricksville. Król Jaki Taki.“ Niech panienka dobrze to schowa. Jeżeli sąd zechce mieć pewne wiadomości o stryjach, pośle tylko do Bricksville z zawiadomieniem, że znaleziono ludzi, którzy przedstawiali „wielką tragedyę“ i zawezwie świadków; całe miasto zleci się tu, zanim panienka zdąży palcem kiwnąć. A gdy świadkowie się stawią, niema obawy o resztę!
Zdawało mi się, że powiedziałem wszystko, co trzeba, żeby ułatwić Maryi-Janinie pozbycie się z domu wydrwigroszów.
— Niech panienka dopuści do licytacyi — dodałem jeszcze — niech się jej wcale nie obawia. Nabywcy dają przekazy płatne nazajutrz lub korzystają z terminu trzydniowego. Stryjowie mają więc ręce związane i nie wyruszą przed otrzymaniem całej należności. Mniejsza więc o to, za jaką cenę sprzedadzą domy i ruchomości, bo sprzedaż będzie nieprawną. Tak samo rzecz się ma z murzynami: powrócą tu niezadługo, bo nie zostali sprzedani.
— No, kiedy tak — rzecze Marya-Janina — to po śniadaniu wybiorę się zaraz do państwa Lothrop.
— Tak nie można! Trzeba iść przed śniadaniem.
— Dlaczego?
— Dlaczegóż ja namawiam, żeby panienka poszła?
— Co prawda, nie pomyślałam o tem.
— A to dlatego, że panienka niema twarzy obszytej w grubą skórę. Twarz panienki, to jak książka. Można na niej czytać najdoskonalej. Czyż panienka potrafi spojrzeć w oczy stryjom i mówić z nimi, jak wczoraj, uśmiechać się, nie mrugnąć okiem, gdy zechcą panienkę pocałować na dzień dobry?
— Nie! nie! Przestań... przestań! Tak! pójdę przed śniadaniem... nie zniosłabym tego. Ale jakże z nimi zostawię siostry?
— Próżna obawa!... Nic im się tu nie stanie, a stryjowie mogliby coś podejrzewać, gdyby panienki wszystkie z domu wyszły. Radziłbym nawet, żeby panienka już się z siostrami nie widziała, ani z kimkolwiek, bo gdyby kto spytał znienacka o zdrowie stryjów, panienka zdradziłaby się niezawodnie. Niech już panienka idzie jak najprędzej, a ja tu ze wszystkimi dam sobie radę. Powiem panience Zuzi, żeby pocałowała stryjów od starszej siostry, która musiała wyjść z domu na kilka godzin, żeby trochę wypocząć i odwiedzić dobrych przyjaciół.
— Że poszłam odwiedzić dobrych przyjaciół, to powiedz, bo prawda, ale nie chcę, żebyś mówił Zuzi o całowaniu stryjów, bo to nieprawda?
— No, to nie powiem, skoro panienka niechce.
Co mi szkodziło przyrzec jej, że nie powiem, gdy tego chciała? Swoją drogą wiedziałem, że powiem. Mała to rzecz, drobiazg... ale z takich drobiazgów największe nieraz ułatwienie.
— A co do tego worka z pieniędzmi... — dodałem wreszcie...
— Cóż robić? Już go mają! Muszę się wstydzić własnej głupoty, gdy pomyślę, jak wpadł w ich ręce.
— Myli się panienka. Oni nie mają worka.
— Któż go ma?
— Ba! Żebym ja to wiedział... ale nie wiem. Ja go miałem, bom go wykradł po to, żeby go oddać panienkom... Wiem nawet, gdzie być powinien... sam go schowałem... ale boję się, czy go ztamtąd nie wykradziono. Gdym niósł worek, usłyszałem, że ktoś idzie... Bojąc się, żeby mnie nie posądzono o kradzież, schowałem go w miejsce, które mi się pierwsze nawinęło. Czy to jednak schowanie bezpieczne — tego nie wiem.
— Nie rób sobie wymówek! Wiem, że chciałeś zrobić jak najlepiej... Jeżeli pieniądze przepadły, to nie twoja wina. Gdzieżeś je ukrył?
Nie chcąc jej znów przywodzić na myśl bolesnych wrażeń dni ostatnich, nie mogłam wykrztusić prawdy.
— Wolałbym nie mówić tego panience i jeżeli można, niech panienka na to pozwoli. Napiszę jednak, wyraźnie napiszę... i panienka, idąc już do państwa Lothrop, będzie wiedziała o wszystkiem. Dobrze? Pozwoli panienka?
— I owszem.
Napisałem więc: „Włożyłem worek do trumny tej nocy, kiedy to panienka uklękła i płakała. Stałem wówczas za drzwiami, serdecznie współczując z panienką.“
Łzy mi nabiegły do oczu, gdym sobie przypomiał, jak ta biedaczka płakała, w noc późną, sama jedna przy trumnie, oddana w moc dwu nędzników, którzy pod jej własnym dachem zmówili się na nią i na jej siostry. Złożywszy kartkę, oddałem jej, a ona ze łzami w oczach ściska mnie silnie za rękę, jak kolega, i mówi:
— Bywaj zdrów, Huck. Słowo w słowo zrobię wszystko, jak zaleciłeś, a gdybym cię już nawet nie zobaczyła, nigdy o tobie nie zapomnę... Będę często myślała o Hucku, o dobrym, uczciwym chłopcu, o swoim szczerym przyjacielu, i będę się modlić za ciebie. Bądź zdrów!
Gdyby wiedziała, jaki jestem, nie podejmowałaby się trudu nad siły... Choć nie! nawet wiedząc wszystko, modliłaby się za mnie — bo taką już miała naturę! Gotowa była modlić się nawet za Judasza, bo do dna szczera była i dobra.
Nie widziałem jej na oczy od chwili, gdy pożegnawszy się ze mną, wyszła ze swego domu... ale zdaje mi się, żem o niej myślał milion razy i o jej obietnicy modlenia się za mnie! A gdybym wierzył, że modlitwa za nią lepszym mnie uczyni, to słowo daję, że i jabym modlił się także.
Marya-Janina wyszła z domu zapewne tylnemi drzwiami, bo nikt jej nie widział wychodzącej. Ja zaś, spotkawszy Zuzannę i Zajączka, pytam je:
— Jak się nazywają ci państwo z tamtego brzegu rzeki, co to w przyjaźni z panienkami?
— Dużo tam mamy znajomych — odpowiadają — ale najczęściej bywamy u państwa Proctor.
— Otóż to! — powiadam — ci sami! A ja zapomniałem nazwiska. Właśnie starsza panienka tam poszła, śpiesząc się bardzo, bo ktoś chory.
— Kto?
— Nie wiem kto... wprawdzie panienka mówiła, lecz zapomniałem. Zdaje mi się jednak...
— Ach, Boże! czy aby nie Hanna?
— Przykro mi martwić panienki, ale... Hanna.
— Co za nieszczęście! przed tygodniem była jeszcze zupełnie zdrowa. Czy niebezpiecznie chora?
— E! niema o co pytać... Starsza panienka mówiła, że całą noc wszyscy przy niej siedzieli i że już nie przeżyje kilku godzin.
— No! patrzcie państwo! Cóż jej jest?
Nie mogąc wymyśleć czegoś lepszego, rzekłem:
— Skrofuły.
— Pleciesz! Przy chorych na skrofuły nikt nie siaduje w nocy.
— Dlaczego nie? A ja panience powiadam, że przy Hannie siedzieli wszyscy. To zupełnie inne skrofuły. Nowy jakiś gatunek, mówiła starsza panienka.
— Jakto, nowy gatunek?
— A tak, połączony z innemi chorobami!
— Z jakiemi?
— Spamiętać trudno: z odrą, z kokluszem, z różą, z trawiącą gorączką, z żółtą febrą, z zapaleniem mózgu i już sam nie wiem, z czem więcej.
— O mój Boże! I to wszystko skrofuły?
— Tak przynajmniej mówiła starsza panienka.
— No, więc dlaczegóż nazywają to skrofułami?
— Dlatego, że to są skrofuły. Od nich się wszystko zaczęło.
— To sensu niema. To tak samo, jak gdyby ktoś ma zapytanie, co się stało temu człowiekowi, który stłukłszy sobie palec u nogi, zażył potem trucizny, wpadł w studnię, kark skręcił, roztrzaskał czaszkę, otrzymał odpowiedź niedorzeczną: o stłuczonym palcu u nogi! Gdzież tu sens w tej odpowiedzi? Tak samo go niema, jak w twem gadaniu. Czy choroba Hanny zaraźliwa?
— Czy zaraźliwa? Jak można pytać się o to?! Czy brona jest zaraźliwa? Nie. Ale jeżeli pociemku idąc, upadnie na nią panienka, to się niezawodnie zaczepi, jeżeli nie o jeden ząb, to o drugi. Zaczepiona o jeden ząb, pociągnie panienka za sobą całą bronę. Czy nie tak? Otóż ten gatunek skrofuł podobny jest do brony i to nie byle jakiej, wyszczerbionej, ale porządnej, całej. Kto się o nią zaczepi, ten przepadł.
— Okropność! — rzecze zajączek. — Zaraz pójdę do stryja Harvey’a i...
— Proszę się minutkę zastanowić. Czy stryjowie nie są zmuszeni wracać do Anglii i to jak najśpieszniej? Czy panienka przypuszcza, że jak ludzie bez serca odjadą sami, zmuszając panienki do odbycia takiej podróży bez opieki?
Będą czekali, to wiadomo! No, dobrze... a teraz dalej. Stryj Harvey jest kaznodzieją, prawda? Dobrze! Czy kaznodzieja jest zdolny wprowadzić w błąd kapitana okrętu? Czy może zezwolić, żeby starsza panienka weszła na okręt? Nie! I panienka wie o tem, że nie. Cóż więc stryj zrobi? Pójdzie do kapitana, albo do urzędnika, który sprzedaje bilety i powie: „Bardzo mi przykro, ale pobożni moi słuchacze będą musieli obywać się bezemnie. Niechaj sobie radzą, jak mogą, ale moja synowica była wystawiona na zetknięcie ze strasznemi skrofułami pluribus unum, uważam więc za święty obowiązek zostać tu i czekać całe trzy miesiące, dopóki się nie przekonam, czy nie uległa zarazie.“ Tak stryj postąpi z pewnością. Ale mniejsza o to, jeżeli panienka uważa, że trzeba zaraz iść do stryja i wszystko mu powiedzieć...
— Tak! i siedzieć tu trzy miesiące, zamiast być w Anglii, gdzie nas czeka tyle przyjemności. Zamiast się bawić, wyczekiwać, czy Marya-Janina dostanie skrofułów, czy nie? Dziękuję! Ani myślę...
— Kto wie, panienko! Może lepiej będzie powiedzieć komu z sąsiadów?
— Słuchaj, Huck, nie bądź głupi, jeżeli możesz. Jak to? nie rozumiesz, że każdy z nich natychmiast wypaple? Nie, jedyny sposób nic nikomu nie mówić.
— Może to i racya... Tak, zdaje mi się, że panienka ma racyę.
— Ale ja myślę, że powinniśmy uprzedzić stryja o nieobecności Maryi-Janiny, bo będzie o nią niespokojny.
— Tak; panienka o to prosiła, mówiąc: „Powiedz moim siostrom, niech pocałują odemnie stryjów i oznajmią im o mojej wycieczce do państwa....“ Jakże się nazywają ci państwo... tacy bogaci... co to nieboszczyk stryj tak ich poważał i lubił? Ci, co to...
— Państwo Apthorp, chcesz pewno powiedzieć. Tak?
— Ci sami! Niech licho weźmie tutejsze nazwiska, człowiek spamiętać nie może. Tak, ci sami! Mówiła panienka, że do nich pobiegnie i poprosi, żeby koniecznie przyszli na licytacyę i zgodnie z życzeniem stryja Piotra kupili ten dom. Potem, jeżeli panienka nie będzie bardzo zmęczona, powróci do domu na noc, w przeciwnym zaś razie, przenocuje i powróci dopiero jutro.
Dodała jeszcze panienka:
— Nie wspominajcie ani słowa o Proctor’ach, tylko powiedzcie, żem poszła do państwa Apthorp... co zresztą i prawda, bo panienka poszła do nich, namawiać na kupno tego domu. Sama mi to mówiła!
— Dobrze, dobrze — odpowiedziały obie i pobiegły do jadalnego pokoju przygotować wszystko do śniadania, ucałować stryjów od Maryi-Janiny i powtórzyć im wszystkie wiadomości.
Stało się więc po mojej myśli. Dziewczęta nic nie powiedzą stryjom, bo gwałtem chcą jechać do Anglii, a król i książę będą woleli dowiedzieć się, że Marya-Janina poszła w sprawie sprzedaży domu, niż gdyby siedziała tu, gdzie każdej chwili spotkać się może z doktorem Robinsonem. Byłem tedy bardzo rad z siebie w przekonaniu, że nawet sam Tomek Sawyer nie mógłby sprytniej się znaleźć. Ma się rozumieć, że wziąłby się do rzeczy i zręczniej i z większą elegancyą, odebrawszy odpowiednie wykształcenie.
Licytacja odbywała się na placu miejskim i trwała dość długo, a stary król nie odstępował od boku kasyera, który zgarniając pieniądze od nabywców, z miną poważną i godności pełną, przytaczał od czasu do czasu jakieś zdanie z Pisma Świętego. Książę kręcił się pomiędzy ludźmi, wzbudzając swojem: „agu-gu-gu-u...“ powszechne politowanie.
Sprzedaż przeciągnęła się do wieczora, ale nakoniec wszystko sprzedano. Pozostał tylko kawałek gruntu na cmentarzu.
Król koniecznie nalegał, żeby i z tem skończyć, gdyż był chciwy. Targowano się właśnie o ten ostatni kawałeczek, gdy jakiś parowiec wyrzucił na ląd mnóstwo ludzi, którzy krzyczą, śmieją się, wymyślają, a wśród zamętu słychać te słowa:
— Opozycya przyjechała! Opozycya! Nowi spadkobiercy starego Piotra Wilks! Jest w czem wybierać.
Przyczyną całego hałasu i zbiegowiska był pan niemłody o bardzo przyzwoitej powierzchowności, obok którego szedł drugi, znacznie młodszy, przystojny, z ręką na temblaku. Ludzie na pół ze śmiechem, a na pół z gniewem, krzyczeli wszyscy na całe gardło.
Nie mogłem tego brać za żarty i zdawało mi się, że tak król, jak i książę, zrozumieli dobrze, o co chodzi. Myślałem, że choć pobledną. Ale gdzietam! Książę potrafił nawet udać, że się niczego nie domyśla, tylko ciągle po swojemu gu-gał, wesoły i uśmiechnięty, zupełnie jak butelka z ciasną szyjką, z której, bulgocząc, wylewa się gęsta maślanka. Król zaś spoglądał na nowoprzybywających z takim smutkiem, jakby rozpaczał, że mogą się znajdować na świecie podobni szalbierze i oszuści. A udawał tak znakomicie, że najprzedniejsi ludzie zaraz się zebrali koło niego, jakby chcąc mu okazać swoją życzliwość. Stary pan, nowoprzybyły, patrzył tylko ze zdziwieniem i zdawał się nie rozumieć, o co idzie. Prędko jednak opamiętał się, oprzytomniał i mówić zaczął. Zaledwie słów kilka powiedział, zaraz poznałem, że nie król, lecz on wymawia po angielsku. Król naśladował wprawdzie i język i wymowę angielską nienajgorzej, ale odrazu poznałem, że naśladował. Nie mogę powtórzyć ściśle słów starego pana, bo i nie dobrze pamiętam i mówićbym nie potrafił. Mniej więcej jednakże tak prawił:
— To, com tu zastał, jest niespodzianką, na którą, szczerze mówiąc, nie byłem przygotowany. Obaj z bratem doznaliśmy niefortunnych przygód w ciągu podróży; on złamał prawą rękę, a obaj pozostaliśmy chwilowo bez bagażu, który skutkiem fatalnej dla nas pomyłki, złożono wczoraj wieczorem w przystani miasteczka, o kilka mil ztąd odległego. Jestem Harvey Wilks, brat Piotra, a to nasz młodszy brat, William, głuchoniemy, który teraz skutkiem wypadku nawet palcami porozumiewać się ze mną nie może.
Tożsamość naszych osób stwierdzą dowody, które za dni parę, po otrzymaniu bagażów, przedstawimy. Dotychczas nic więcej nie powiem, lecz tylko w hotelu będę czekał.
Co powiedziawszy, odszedł z niemową, a król, śmiejąc się głośno, zawołał:
— Złamał rękę! Jakie to podobne do prawdy! jak się w porę trafiło dla oszusta, który powinien rozmawiać na migi, a nie umie! Pomyłka z bagażem! I to dobre! Dobre, a nawet, ze względu na okoliczności, bardzo dowcipne!
Tu znów śmiać się zaczął, a razem z nim wszyscy obecni, z wyjątkiem kilku najwyżej. Jednym z nich był doktor; drugim jakiś pan o przenikliwem spojrzeniu, ze staroświecką torbą w ręku krzyżowej roboty, świeżo przybyły na parowcu. Rozmawiał on półgłosem z nowym bratem, od czasu do czasu potakując mu głową i zerkając w stronę króla. Był to Lewi Bell, adwokat, który jakoby miał do Louisville pojechać. Nie śmiał się także barczysty, z prosta odziany mężczyzna, który uważnie wysłuchawszy nowego brata, pochłaniał teraz mowę króla.
Gdy król skończył, nieznajomy podszedł do niego i rzecze:
— Słuchajno, jeżeliś Harvey Wilks, to powiedz, kiedyś przyjechał?
— W przeddzień pogrzebu, drogi panie.
— O której godzinie?
— Wieczorem; na godzinę lub dwie przed zachodem.
— Czem przyjechałeś. Jak?
— Statkiem Zuzanna Powell, idącym z Cincinnati.
— Jakimże więc sposobem mogłeś być rano w Pint, gdzie cię widziano na łodzi?
— Nie byłem rano w Pint.
— To kłamstwo!
Kilku mężczyzn rzuciło się ku niemu z prośbą, żeby nie przemawiał w ten sposób do człowieka starego i kaznodziei.
— Co tam za kaznodzieja! oszust i kłamca. Tego właśnie ranka był w Pint. Przecież tam mieszkam, sami wiecie. Otóż mówię wam, że ja tam byłem i on tam był. Widziałem go na własne oczy. Przybył w łodzi w towarzystwie młodego chłopca.
— Czy poznalibyście tego chłopca, Hines?
— Zdaje mi się, że tak, ale nie ręczę. Ale ot... ot on! on! tu stoi... Poznaję go jak najwyborniej.
Gdy wskazał na mnie, potem rzekł doktór:
— Sąsiedzi, nie wiem czy ci, którzy teraz przyjechali, są oszustami lub nie, jeżeli jednak niemi nie są, to jestem idyotą. Uważam też za obowiązek nasz pilnować, żeby się ztąd nie oddalali, dopóki nie wejrzymy w całą tę sprawę. Chodź ze mną, Hines, chodźcie i wy wszyscy. Zaprowadzimy tych ludzi do szynkowni i postawimy ich twarzą w twarz z tamtymi dwoma, a mniemam, że się czegoś dowiemy.
Tłumowi tylko w to graj, zwłaszcza, że przyjaciele króla spuścili nieco nos na kwintę. Ruszyliśmy więc wszyscy. Słońce miało się już ku zachodowi. Doktór wiódł mnie za rękę i chociaż nic mi złego nie robił, ale ręki mojej nie puszczał.
Weszliśmy wszyscy do ogromnej sali miejscowego hotelu, zapalono kilka świec i posłano po nowoprzybyłych. Doktor zagaił rzecz słowami:
— Nie chciałbym okazywać się zbyt surowym względem tych ludzi, ale pewien jestem, że są oszustami, a w takim razie mieć mogą wspólników, o których nic nie wiemy. Jeżeli zaś tak jest, to czy owi wspólnicy nie umknęli z owym workiem złota, zostawionym przez Piotra Wilks’a? Prawdopodobnie tak. Jeżeli więc ci ludzie nie są oszustami, to nie powinni mieć nic przeciwko temu, żebyśmy posłali po te pieniądze i zatrzymali je u siebie, dopóki nie zostanie dowiedzione, kto jest prawowity ich właściciel. Mam słuszność, czy nie?
Jednogłośnie przyznano mu słuszność. Pomyślałem więc sobie, że przycisnęli nas do muru nie na żarty i to na samym początku. Ale król, przybierając wyraz prawdziwego zmartwienia, odpowiada spokojnie:
— Panowie, z całej duszy pragnąłbym, żeby owe nieszczęsne pieniądze tu były, bo najmniejszego nie mam zamiaru stawiać jakichkolwiek przeszkód do uczciwego rozjaśnienia tak ważnej sprawy. Ale, niestety, pieniądze o których mowa, już zniknęły. Możecie pójść i naocznie przekonać się o tem.
— Gdzież są zatem?
— Alboż ja wiem? Siostrzenica moja dała mi je do schowania; wziąwszy je ukryłem w słomie swego siennika, nie chcąc odnosić ich do banku na te dni kilka, któreśmy tu mieli zabawić. Nieprzyzwyczajony do służby murzyńskiej, przypuszczając, że jest ona równie uczciwą, jak angielska, uważałem schowanie w sienniku za bezpieczne. Murzyni skradli jednak pieniądze zaraz nazajutrz, gdym zszedł na dół, a ponieważ sprzedawałem ich, nic jeszcze nie wiedząc o popełnionej kradzieży, unieśli więc łup swój z sobą. Obecny tu mój służący może potwierdzić te słowa.
Doktór, oraz kilku innych mruknęło: „Kłamstwo!“ i widoczną było rzeczą, że nikt nie wierzył królowi. Jeden z obecnych zapytał mnie, czym przyłapał murzynów na kradzieży. Odpowiedziałem, że widziałem tylko, jak się rano z pokoju wymykali i byłem pewny, że to czynili z obawy przed moim panem, który mógł się na nich gniewać za przebudzenie.
Wtem zwraca się ku mnie doktor i pyta:
— I ty także jesteś Anglikiem?
Odpowiadam: — „Tak“, — ale i doktór i inni parsknęli śmiechem!...
Nastąpiło badanie, godzina za godziną: a gdzieście byli, a coście robili i tak dalej i dalej, w kółko, w kółko, aż mi się w głowie mieszać zaczęło. Kazali królowi oświadczyć, co miał do powiedzenia, a potem zwrócili się do nowoprzybyłego pana i trzeba było chyba być osłem, żeby w słowach jego nie odczuć prawdy. Gdy skończyli, zawezwano mnie, abym powiedział wszystko, co wiem.
Król rzucił na mnie spojrzenie skośne, ale znaczące, więc zacząłem opowiadać, jak to u nas w Sheffield, jakeśmy tam żyli, jak żyje rodzina mojego pana, angielscy Wilks’owie i tam dalej, plotłem, co mi ślina na język przyniosła. Wśród tej gadaniny doktór śmiać się zaczął, a Lewi Bell rzekł:
— Daj sobie pokój, mój chłopcze; gdybym był tobą, nie zadawałbym sobie trudu napróżno. Widzę, że nie jesteś do kłamstwa przyzwyczajony, niezręcznie zmyślasz.
Niebardzo mnie ucieszył ten komplement, ale, bądź co bądź, rad byłem, że mi dano pokój nareszcie.
Doktór znów coś chce powiedzieć, ale nagle zwracając się do sąsiada mówi:
— Gdybyś nie był jeździł do miasta, Lewi Bell....
A król mu przerywa i z wyciągniętą ręką podchodząc do adwokata:
— Więc to pan jesteś tym starym, wiernym przyjacielem, o którym drogi brat mój tak mi często pisał?
Uścisnęli się za ręce, adwokat uśmiechnięty rozmawiał z królem czas jakiś, potem szeptał z doktorem, a nareszcie rzekł głośno:
— Mam już sposób dojścia prawdy. Pismo panów przekona mnie, który z was jest prawdziwym Wilks’em.
Przyniesiono więc papieru i pióra, poczem król usiadł, przechylił głowę na jedną stronę, przygryzł język, coś nagryzmolił i z kolei oddał pióro księciu. Wtedy po raz pierwszy książę głowę stracił, wziął jednak pióro i nakreślił swój podpis. Następnie, zwróciwszy się do nowego brata, adwokat uprzejmie prosił:
— Pan i brat pański zechcecie także napisać po parę wierszy i położyć pod niemi swój podpis.
Stary pan coś napisał, ale nikt nie mógł tego przeczytać. Lewi Bell zrobił minę niezmiernie zdziwioną i wyjmując z kieszeni paczkę listów, rzecze:
— Tego to już i ja nie rozumiem.
Poczem zaczął przypatrywać się to listom, to pismu starego pana, aż w końcu rzekł:
— Te stare listy kreślone są ręką Harvey’a Wilks, pismo zaś obu tych panów — tu wskazał na króla i księcia, którzy mieli miny, okropnie głupie — jest zupełnie inne. Z drugiej wszakże strony, pismo nowoprzybyłego pana, który mieni się być bratem nieboszczyka, jest zupełnie niepodobne do charakteru listów. Pismo brata równe i czytelne, pan zaś kreślisz jakieś hieroglify, których pismem nazwać nie można.
Tu stary pan przerywa:
— Proszę, pozwól mi pan to wytłómaczyć. Mojego pisma nikt nie przeczyta, prócz mego brata, on też przepisuje moje listy. Te, które pan pokazujesz, on pisał.
— A to dziwny zbieg okoliczności! — rzekł na to adwokat. — Ale kiedy tak, to niechże brat pana napisze parę wierszy.
— Niepodobna mu pisać lewą ręką — przerwał znów stary pan. — Gdyby mógł posługiwać się prawą, każdyby poznał, że wszystkie listy on pisał. Spójrz pan, proszę: na jednych podpis Harvey, na drugich William, ale jedne i drugie kreślone tymże charakterem.
Adwokat przyjrzał się listom uważnie i powiada:
— Zdaje mi się, że tak jest wistocie, a jeśli nie, to podobieństwo charakterów zdumiewające. No, no! Myślałem już, że jesteśmy na drodze do odkrycia prawdy, tymczasem, jak widzę, droga nagle trawą zarosła. Przynajmniej jednej rzeczy jesteśmy zupełnie pewni, że żaden z tych dwóch nie jest bratem nieboszczyka Piotra Wilks.
I to mówiąc, rzucił głową w stronę księcia i króla.
I cóż państwo powiecie! Ten stary uparty osioł i teraz jeszcze nie chciał ustąpić. Nie i nie! — To nie dowód! — utrzymywał. Brat jego, William, to kpiarz jakich mało. Chciał zażartować sobie ze wszystkich i wniwecz obrócić całe badanie; dlatego też nie napisał, jak należy. Ledwo pióro do papieru przyłożył, on, Harvey, zaraz spostrzegł, że William chce po swojemu zażartować. I tak utrzymując, zapalał się coraz więcej i coraz liczniejszemi sypał słowami, aż wreszcie zaczął już sam wierzyć w to, co mówił, choć nie powiedział słowa prawdy. Przerwał mu jednak nowy brat, mówiąc:
— Przyszło mi coś na myśl. Czy pomiędzy tu obecnymi niema kogo, kto pomagał ubierać na śmierć mojego br..., chciałem powiedzieć, Piotra Wilks?
— Ja, Ja! — zawołały dwa głosy, z których jeden dodał:
— Ja i Ab Turner ubieraliśmy nieboszczyka. Jesteśmy tu.
Wtedy stary pan zwraca się do króla i pyta:
— Może pan będziesz łaskaw powiedzieć mi, co było wytatuowane na piersiach brata?
Było to tak niespodziewane, że król, znienacka zaskoczony, musiał trzymać się gruntu rękami i nogami, jak drzewo, na stromem urwisku rosnące, któremu woda korzenie podmywa. Był on też bardzo podmyty, tylko patrzeć, jak runie w wodę, bo zkądże mógł wiedzieć, co było wytatuowane na piersiach człowieka, którego nie znał. Zbladł więc nieco, wbrew woli zapewne, ale zbladł, bo i jakże zblednąć nie miał, kiedy naraz zrobiła się w sali taka cisza, jak gdyby makiem siał i wszyscy zebrani oczy w niego wlepili, podając się naprzód całem ciałem.
Mówię ja tedy do siebie: — No, już teraz da za wygraną. I myślicie państwo, że dał? Doprawdy, trudno temu uwierzyć, ale — nie dał! Choć zbladł, nadrabia miną i uśmiechając się, rzecze:
— Hm! Co było wytatuowane, pytasz pan? Mnie pytasz? więc ci odpowiem. A cóżby innego, jeśli nie strzałka maleńka, cieniutka, błękitna? Co? Może nie? Nic innego tylko strzałka i to tak maleńka, że chcąc ją dojrzeć, trzeba patrzeć zblizka. No i cóż pan na to?
Ażem zdumiał, co to za spryt u tego człowieka. Jaka przytomność umysłu!
Ale stary pan zwraca się żywo w stronę Ab Turner’a i jego towarzysza, w oku zaś tak mu błysnęło, jakby mówił: Aha! mam cię, ptaszku!
— Wszak słyszeliście panowie, co powiedział mój przeciwnik? Wy teraz powiedzcie: czy taki znak widzieliście na piersiach nieboszczyka?
Obaj jednogłośnie odpowiadają:
— Nie, nie widzieliśmy takiego znaku.
— Dobrze! — podejmuje stary pan. — Teraz ja powiem swoje. Widzieliście, panowie, nie co innego jak małe, niewyraźne P, za niem B (początkowa głoska imienia, którego dawno przestał używać), a na samym końcu W, oddzielone jedno od drugiego kreskami w ten sposób: P — B — W. — I to mówiąc, napisał na skrawku papieru głoski z kreskami, a pokazując je zebranym, raz jeszcze zapytał:
— Wszak taki znak panowie widzieliście?
— Nie. Żadnego znaku nie widzieliśmy.
Proszę sobie wyobrazić, co się działo z obecnymi. Jak jeden mąż huknęli:
— Warci jedni drugich! I ci i tamci oszuści! Skąpać ich! Utopić ich! Smołą wysmarować i utarzać w pierzu!
Darli się wszyscy co sił, chcąc przekrzyczeć jedni drugich: wrzask, wycie, gwizdanie, mało uszy nie pękły. Ale adwokat wskakuje na stół i krzyczy na całe gardło:
— Panowie! Pa-no-wie! Pozwólcie powiedzieć słowo! Jedno słowo! Jest sposób: wykopać ciało i zobaczyć!
To im trafiło do przekonania.
— Hura! — Krzyknęli znów wszyscy i natychmiast zbierali się do odejścia, ale doktór i adwokat powstrzymali ich, wołając:
— Czekajcie! czekajcie! Weźcie za kołnierz tych czterech ludzi, oraz chłopca i poprowadźcie ich z sobą!
— Weźmiemy! — zawołali — a jeżeli nie będzie znaków, to zlynch’ujemy wszystkich pięciu!
O, przestraszyłem się nie na żarty! Ale niepodobieństwem było uciec. Trzymali nas mocno i prowadzili pomiędzy sobą, prosto na cmentarz, który znajdował się o półtorej wiorsty, a za nami szło widać całe miasto, bo hałas uczynił się ogromny, a była dopiero dziewiąta wieczorem.
Gdyśmy mijali nasz dom, z żalem wspomniałem o Maryi Joannie, którą sam wyprawiłem z miasta. Gdyby tu była, dałbym jej znak, a ona jużby mnie wybawiła z tej matni.
Idziemy tedy drogą wzdłuż rzeki, z wrzaskiem z hałasem, istna kocia muzyka! Ściemnia się, a w dodatku na niebie chmury, tu i owdzie migają po niem błyskawice, zrywa się wiatr, drzewa szumią, liście szeleszczą, czasami z suchym trzaskiem odłamie się sucha gałązka. Nigdy nie czułem takiego strachu, nie byłem w podobnem niebezpieczeństwie! Zupełnie głowę straciłem! Wszystko poszło nie tak, jak myślałem, lecz naopak: zamiast być panem położenia, przypatrywać się spokojnie widowisku i mieć za plecami Maryę Joannę, któraby mnie wybawiła z niebezpieczeństwa, byłem sam zupełnie, pomiędzy mną a śmiercią nie było nic, prócz owych znaków, których nie widzieli ci nawet, co powinniby byli je dostrzedz. A jeżeli niema ich wcale?...
Aż mi się niedobrze zrobiło, gdym pomyślał o tem, a nie mogłem myśleć o czem innem. Z każdą chwilą czyniło się ciemniej i ucieczka zpośród tłumu była możliwa, ale Hines, pleczysty i ogorzały, silnie mnie trzymał za rękę. Ktoby się tam mógł wyrwać takiemu Goliatowi! Szedł ogromnemi krokami, ciągnąc mnie za sobą tak, że biedz musiałem, żeby mu kroku dotrzymać.
Gdy doszli nareszcie do cmentarza, sypnęli się całym rojem za ogrodzenie i jak powódź zaleli sobą całą przestrzeń wewnątrz parkanu. Pokazało się, że mają sto razy więcej łopat niż potrzeba, ale zato nikomu nie przyszło na myśl przynieść latarni, bez której nie sposób się obejść. Zaczęli jednak kopać przy blasku błyskawic, w braku latarni, po którą posłali do najbliższego domu, odległego o małe pół mili. Kopali więc i kopali coraz zamaszyściej, a tu coraz to ciemniej i czarniej, deszcz leje jak z cebra, wiatr gwiżdże i jęczy, błyska się, grzmi, pioruny biją. Przy świetle błyskawic w tym ogromnym tłumie można było chwilami rozróżnić każdą twarz i widzieć żółtawe bryły rozmiękłej gliny, łopatami w górę wyrzucane, poczem znów wszystko nikło wśród ciemności.
Dostali się wreszcie do trumny, zaczynają wieko odśrubowywać, ścisk straszny, przepychanie łokciami i ramionami, żeby tylko cośkolwiek zobaczyć, a że to wszystko działo się pociemku, więc strach podnosił mi włosy na głowie. Hines mało mi ręki nie zgruchotał, tak ją cisnął w swej dłoni ogromnej i z całej siły pchał się naprzód, zapomniawszy zupełnie, że mnie ciągnie.
Nagle błysnęło tak, że powódź jasności oślepiającej zalał cały cmentarz, a w tym blasku podniósł się krzyk:
— Na piersiach nieboszczyka worek ze złotem! Bodajem tak żył, jak to prawda jest!
Hines odpowiedział okrzykiem, jak inni, z wielkiego wzruszenia wypuścił mą rękę i piersiami jak taranem tłum rozpierając, torował sobie drogę do grobu. Jak nie dam nura!
Pociemku dopadłem gościńca i naprzód! Mając drogę dla siebie tylko, pędziłem po niej jak strzała, wśród ciemności, przerzynanej od czasu do czasu blado sinem światłem błyskawic. Deszcz lał jak z cebra, wiatr gwizdał i wstrząsał drzewami, a pioruny biły bez przerwy. Strach, co się działo na świecie, a tu ja sam jeden, jak palec, pędzę naoślep wśród nawałnicy.
Gdym zdyszany dopadł wreszcie do miasta, puściuteńko było na ulicy tak z powodu burzy, jak i wędrówki na cmentarz wszystkich mieszkańców. Nie wyszukiwałem więc bocznych uliczek, ale biegłem główną prosto przed siebie ku naszemu domowi, ze wzrokiem wlepionym w okna. Wszystkie jednak były ciemne, nigdzie ani światełka. Smutno mi się czegoś zrobiło, jak gdybym doznał zawodu. Dopiero gdym już dom minął i z po za siebie obejrzał się jeszcze, patrzę: aż tu w oknie Maryi Joanny jest światło! Tak mi serce zabiło, tak się podniosło, jakby mi miało pierś rozsadzić... Ale trzeba było biedz dalej, a za chwilę dom i okienko i wszystko, co tam było znikło mi z oczu, żeby zostać po za mną w ciemnościach na zawsze... Tak! najlepszą dziewczyną, jaką widziałem na świecie, była Marya Joanna. Miała charakter i potrafiła dotrzymać słowa!
Będąc już za miastem, począłem zaraz rozglądać się, czy nie możnaby gdzie nad rzeką „pożyczyć“ łódki, jak to mawiał tatko, gdy cudze brał bez pytania. Pierwsza silniejsza błyskawica ukazała mi łódź nie przytwierdzoną, rzuciłem się do niej, odwiązałem sznur i nie tracąc czasu, zacząłem wiosłować, zmierzając ku niewielkiej, gąszczem zarosłej mieliźnie, wynurzającej się z wody w dość znacznem oddaleniu od brzegu. Wiosłowałem zawzięcie, a gdy nareszcie łódź osiadła na piaszczystem podłożu, byłem tak śmiertelnie zmęczony, że miałem ochotę wyciągnąć się na piasku jak długi, bo nawet tchu złapać nie mogłem. Ale nie było na to czasu. Wyskoczywszy na wilgotny piasek, zawołałem:
— Jim, prędzej, prędzej! Odpływajmy! Chwała Bogu, jesteśmy sami! Uciekajmy!
Jim wyszedł z zarośli uradowany z mego powrotu, ale gdy w świetle błyskawicy ujrzałem jego postać, tak się przestraszyłem, żem, odskoczywszy w tył parę kroków, upadł na wznak w wodę. Zapomniawszy, że Jim jest królem Learem i Arabem topielcem w jednej osobie, straciłem przytomność na jego widok. Ale Jim poskoczył ku mnie, podniósł jak dzieciaka, i tak był uszczęśliwiony z mego powrotu, że chciał mnie całować, ściskać i winszować pozbycia się gości nieproszonych.
— Nie teraz, nie teraz! — zawołałem. — Na śniadanie schowaj czułości. Odcinaj tratwę i płyńmy! Płyńmy!
Po paru sekundach byliśmy już na rzece. Ach, jak szczęśliwy się czułem, żeśmy znów sami, że nikt nam nie rozkazuje. Z radości wytrzymać nie mogąc, podskoczyłem sobie parę razy, wywróciłem trzy kozły, ale gdym się zabierał do czwartego, słyszę wdali aż nadto dobrze znany mi odgłos. Wstrzymuję oddech... słucham... czekam... i cóż! Błysnęło porządnie, patrzę: oni. Znów oni! Wiosłują w naszą stronę obydwa: król i książę!
Dałem więc pokój figlom, zaniechałem czwartego koziołka i rzuciłem się na deski jak długi, ledwo mogąc powściągnąć łkanie.
Ledwie wstąpiwszy na tratwę, król zaraz wziął mnie za kołnierz i trzęsąc jak gruszą, zawołał:
— Zachciało ci się uciec od nas? co, szczeniaku? Znudziło ci się nasze towarzystwo, co?
A ja mu na to:
— Nie, wasza królewska mość, nie znudziło!
— Kiedy nie, to się tłomacz, dlaczegoś bez nas drapnął? Mów, a prędko, bo z ciebie wszystkie wnętrzności wytrzęsę.
— No, to już powiem wszystko, uczciwie, jak się patrzy, powiem wszystko, jak było. Ten człowiek, który mnie trzymał, mówił mi, że miał takiego samego chłopca, który mu umarł w przeszłym roku i dlatego przykro mu bardzo, że ja, rówieśnik tamtego, znajduję się w wielkiem niebezpieczeństwie. Otóż kiedy się tak wszyscy zdumieli, znalazłszy worek ze złotem, i zaczęli spieszyć do trumny, on puszcza moją rękę i szepcze do ucha: „W nogi, zmykaj, co masz siły, bo jakem żyw, tak cię powieszą.“ Zmiarkowałem więc, że niema po co zostawać tam dłużej, że już nie jestem na nic potrzebny; a pocóż iść na szubienicę, jeżeli się można obejść bez tego? Biegłem więc, dopókim nie ujrzał łódki, a dopłynąwszy tu, zacząłem wołać na Jim’a, żeby się śpieszył z tratwą, bo złapią mnie jeszcze i powieszą. Powiedziałem, że nie wiedząc, czy wasza królewska mość żyje i co się stało z księciem panem, okropnie jestem zmartwiony. Jim zmartwił się także i teraz dopiero, zobaczywszy waszą królewską mość i księcia pana, ucieszyliśmy się okrutnie; Jim niech powie, że prawdę mówię.
Jim przyświadczył, ale król kazał mu zamknąć gębę i warknął:
— Znam ja waszą prawdę, znam!
I raz jeszcze wstrząsnął mną porządnie, oświadczając, że ma wielką ochotę wrzucić mnie w wodę i utopić, jak szczenię. Lecz wdał się w to książę:
— Dajże pokój chłopcu, ty stary idyoto! Czy tybyś inaczej był zrobił? Co? Szukałeś może chłopca, dopytywałeś się o niego, gdyś zmykał?
Puścił mnie więc król i zaraz kląć zaczął miasto ze wszystkimi jego mieszkańcami. I znów przerwał mu książę:
— Lepiejbyś zrobił, gdybyś siebie przeklinał, bo ci się to słusznie należy. Od samego początku wszystko, co robisz, niema i nie miało w sobie ani krzty sensu. To tylko jedno udało ci się, gdyś tak zuchwale wmawiać w nich zaczął, że nieboszczyk ma na piersiach strzałę błękitną. To ci się udało i to nas ocaliło! Bo gdyby nie twoja pewność siebie, byliby nas zamknęli do kozy i trzymali dopóty, dopókiby nie nadszedł bagaż tych przeklętych Anglików, a wtedy więzienie, bratku, lub dom kary! Aleś ty ich zwabił na cmentarz, dzięki czemu znalazło się złoto, które nam wyświadczyło przysługę jeszcze większą, bo gdyby ci narwańcy nie byli rzucili się do trumny, jak waryaci, to my przespalibyśmy noc dzisiejszą w krawatach... i to powiadam ci w krawatach tak trwałych i mocnych, że jużbyśmy drugich w życiu nie potrzebowali.
Umilkli obaj na chwilę; zamyślili się jakoś. Aż wreszcie odzywa się król jakby do siebie:
— Hm! A myśmy myśleli, że złoto ukradli murzyni...
Zdrętwiałem cały, aż ciarki po mnie przeszły!
— A tak — odpowiada książę — cedząc przez zęby wyrazy „myśmy myśleli.“
Po chwili król bąka:
— Przynajmniej ja tak myślałem.
A książę odpowiada tym samym tonem:
— Nie, to ja tak myślałem.
Więc król się niby nasrożył i woła:
— Słuchajno ty, Bridgewater, co to ma znaczyć?
A książę ostro mu odpowie:
— Kiedy już do tego przyszło, to jabym chciał zapytać, co ty chcesz przez to powiedzieć?
— Chciałbyś! — przedrwiwa z niego król — no, proszę! Chciałbyś, ale nie wiesz... I ja nie wiem... może spałeś wówczas i nie wiedziałeś, co przez sen robisz.
Teraz już książę nie na żarty zaperzył się:
— Przestań pleść głupstwa — krzyknął — cóż to, za błazna mnie bierzesz? Dlaczegóż ja mam wiedzieć, kto schował te pieniądze do trumny?
— Dlaczego? Bo ja wiem, że ty wiesz. A wiesz dlatego, żeś je sam schował.
— Kłamiesz!
I rzucił się książę na króla, który krzyknął:
— Precz z rękami! Puść moje gardło! Cofam, com rzekł!
Książę popuścił nieco, ale wciąż trzyma go w rękach.
— Słuchaj — mówi — masz się przyznać do prawdy, żeś to ty schował te pieniądze z zamiarem porwania ich kiedyś ukradkiem.
— Puść, książę, kiedy ci mówię... Odpowiedz mi szczerze i uczciwie na jedno pytanie:
— Czy tyś położył tam pieniądze? Powiedz, że nie, a uwierzę ci i cofnę wszystko, com powiedział.
— Nie położyłem, stary łotrze; ty wiesz dobrze, żem nie położył. Słyszysz?
— No dobrze, dobrze, wierzę ci... Jeszcze na jedno pytanie daj mi odpowiedź... tylko, proszę cię, spokojnie, bez żadnych głupstw... Czyś nie miał zamiaru wziąć tych pieniędzy i ukryć?
Pomilczawszy chwilę, odparł książę:
— Mniejsza o to, czy miałem, czy nie miałem, dość, żem tego nie uczynił. Ty zaś nietylko miałeś zamiar, lecz i spełniłeś go.
— Niech żywy z tego miejsca nie zejdę, jeżeli to prawda. Uczciwie mówię, żem ich nie tknął. Nie powiadam, żem ich wziąć nie chciał, bo chciałem. Lecz wyprzedziłeś... chcę powiedzieć wyprzedzono mnie.
— Kłamstwo! To twoja sprawka i przyznaj się, bo..
I znów ścisnął króla za gardło, a ten dławić się zaczyna i bełkocze.
— Przyznaję się! To... to ja!
Bardzom był rad z tego przyznania; lekko zrobiło mi się na sercu. Książę puścił gardło króla i mówi:
— Jeżeli kiedy temu zaprzeczysz, to cię utopię. A teraz siedź tu i becz jak dziecko. To akurat dla ciebie, z takiem, jak twoje, postępowaniem. Nigdym jeszcze nie widział takiego chciwca! Jak ten stary struś wszystkoby łykał, co mu pod oczy podpadnie! A ja mu ufałem, jak ojcu! Wstydzićbyś się powinien, żeś stał i słuchał spokojnie, jak wszystko zwalają na biednych murzynów! I żeby choć słówko pisnął, ani mru-mru... I ja, głupiec, wierzyłem tej gadaninie... Teraz już rozumiem, dlaczego tak ci chodziło o pokrycie deficytu. Chciałeś wyciągnąć ze mnie wszystko, co do grosza, i wtedy dopiero dać drapaka.
Król, trochę jeszcze zasapany, odzywa się nieśmiało:
— Ale to ty, książę, powiedziałeś, że trzeba pokryć deficyt.
— Cicho bądź! Uszy mnie już bolą od słuchania twoich kłamstw... Dużoś na nich zarobił! Tamci odebrali wszystko swoje i jeszcze nasze w dodatku... na-sze wła-sne. Ruszaj spać i nie zawracaj mi głowy deficytami, bo tak się z tobą rozprawię, że mnie na całe życie popamiętasz!
Wsunął się więc król do budki i na pociechę wziął się do butelki. I książę też wziął się do swojej, tak, że za pół godziny mieli już obaj dobrze w głowie. W miarę, jak tracili przytomność, coraz czulsi byli dla siebie, aż wreszcie zasnęli w swoich objęciach. Okropnie się pokochali przy butelce, alem zauważył, że pomimo całej miłości, król pamięta o groźbie z powodu ukrycia worka w trumnie. I to prawdziwą było dla mnie pociechą. Ma się rozumieć, że gdy dobrze chrapać zaczęli, opowiedziałem Jimowi wszyściuteńko.
Przez wiele dni płynąc ciągle w dół rzeki, byliśmy już teraz na południu, bardzo daleko od domu i zaczynaliśmy spotykać coraz częściej drzewa obrosłe właściwym południowi mchem „hiszpańskim,“ którego długie zwoje spadają z gałęzi nakształt bród siwych. Po raz pierwszy mech ten widziałem, okryte nim drzewa wyglądały uroczyście jakoś i posępnie. Król i książę, spokojni już o swoją skórę, korzystać zaczęli z oddalenia od miejsca, w którem zdemaskowano ich oszustwo, i od czasu do czasu, gdyśmy przepływali obok wioski, próbowali, czy im się nie uda złupić z mieszkańców nieco grosza.
Rozpoczęli od odczytu o wstrzemięźliwości, ale nie zebrali tyle nawet pieniędzy, żeby mogli upić się za nie. W innej znów wiosce otworzyli szkołę tańca, ale umieli tańczyć akurat tyle, co kangur, za pierwszym więc popisem, cała publiczność w podskokach rzuciła się na nich, a oni w podskokach także — nie nader wdzięcznych — wynosić się musieli, nie tracąc czasu. Dalej znów chcieli dawać lekcye deklamacyi, ale po próbie bardzo krótkiej publiczność z miejsc się zerwała, deklamując im, żeby się wynosili. Wszystkiego próbowali: i kazań misyonarskich, i magnetyzowania, i leczenia, i przepowiadania, i różnych innych rzeczy, ale do niczego nie mieli szczęścia. Nareszcie, dawszy wszystkiemu za wygraną, leżeli po całych dniach na tratwie, nie mówiąc ani słowa, nie ruszając się z miejsca po całych godzinach, chmurni i zrozpaczeni.
Po kilku dniach z innej widać strony wiatr na nich powiał, bo coraz częściej wsuwali się do budki i szeptali coś z sobą po kilka godzin, naradzając się w wielkim sekrecie. Jim i ja zaczynaliśmy uczuwać coś na kształt niepokoju; nie podobały nam się te narady. Baliśmy się tych szeptów, przypuszczając, że przy zmowie tak tajemniczej napewno zamyślają uczynić coś gorszego, niż wszystko, co dotąd czynili. Po długich domysłach przyszliśmy do przekonania, że układają, jakby się włamać do cudzego domu czy śpichlerza, sfałszować pieniądze, lub coś w tym rodzaju. Lękaliśmy się też bardzo, zdecydowani, za nic w świecie, nie mieć nic wspólnego z ich łajdactwami, a pozbyć ich się przy lada jakiej sposobności; niech tylko gdziekolwiek wysiądą, my w drogę i... bądźcie zdrowi! Tak też zrobiliśmy.
Pewnego dnia, raniutko, po ukryciu tratwy w zaroślach, o dwie mile od maleńkiej wioseczki nazwiskiem Pikesville, król wysiadł na brzeg i poszedł do wsi, zapowiadając nam, żebyśmy nie pokazywali się wcale, dopóki on niepowróci.
— Idę — rzekł — przewąchać, czy nie doszły tu słuchy o naszych przedstawieniach teatralnych.
A ja sobie myślę: „Aha! Idziesz przepatrzyć, gdzieby kogo okraść, a gdy wrócisz, to w głowę będziesz zachodził, gdzie jesteśmy: Jim, ja i tratwa. Odchodząc dodał, że jeżeli nie wróci przed południem, to znak dla księcia i dla mnie, że wszystko idzie dobrze, że mamy natychmiast iść do niego.
Zostaliśmy więc na tratwie. Książę kwaśny był czegoś i niespokojny, miejsca sobie znaleźć nie mogąc. „Oho! — myślę sobie — coś się gotuje.“ Rad więc byłem, że południe nadchodzi, a króla niema, przynajmniej będzie jakaś zmiana, a może i ta, najpożądańsza! Poszliśmy więc we dwóch z księciem na wieś i zaczęliśmy szukać naszego króla. Znajdujemy go wreszcie w jakimś mizernym szyneczku. Pijany, około niego gromada próżniaków, którzy go dla zabawy drażnią, a on im wymyśla, co ma siły, a ma jej niewiele, bo tak pijany, że się już na nogach trzymać nie może.
Książę, zobaczywszy to, zaczyna mu wymyślać od starych durniów, a tamten odcina się. Podczas kłótni zażartej wziąłem nogi za pas i co żywiej, jak ścigany zając, pędzę ku rzece, aby skorzystać ze sposobności i uwolnić się raz na zawsze od tych oszustów... No! — mówię sobie — niemało wody upłynie nim oni się z nami zobaczą. Dopadam wreszcie tratwy, zdyszany, uszczęśliwiony i krzyczę na całe gardło:
— Odwiązuj tratwę, Jim! Pozbyłem się ich nareszcie!
Ale nikt mi nie odpowiada, nikt nie wychodzi. Cóżby to znaczyć miało? Gdzie Jim? Jim’a niema! Wołam na niego raz, drugi, trzeci, biegam po lesie tam i napowrót, krzycząc zawzięcie, wszystko napróżno... Niema Jim’a, niema! Rzuciłem się więc na ziemię i płakać zacząłem, nie wiedząc, co począć. Nie mogłem jednak siedzieć bezczynnie. Zerwawszy się, biegnę drogą, a wciąż myśląc, gdzie Jim’a szukać.
Wtem spotykam jakiegoś chłopca. Zapytuję go więc, czy nie spotkał murzyna, nie tutejszego, w zabawnem ubraniu?...
— Spotkałem.
— Gdzie? Zaraz gadaj gdzie?
— O dwie mile ztąd, nieopodal domu Silas’a Phelps. To zbiegły murzyn. Złapano go i zabrano. Szukasz go?
— Ani myślę. Parę godzin temu spotkałem go w lesie, groził mi, że wnętrzności ze mnie wyporze, jeśli śledzić go będę. Kazał mi położyć się i leżeć na miejscu nieruchomo. Musiałem go usłuchać, bom się bał.
— No, kiedy tak, to nie masz się czego obawiać, bo murzyn złapany. Z dalekich stron przyjść tu musiał?
— Dobrze się stało, że go ujęto!
— Ma się rozumieć. Dwieście dolarów nagrody weźmie ten, kto go odda w ręce władzy. To tak, jak gdyby na drodze znalazł pieniądze.
— A jakże! Gdybym był większy, to wziąłbym nagrodę, bo ja go pierwszy zobaczyłem. Kto złapał murzyna?
— Stary jakiś, nietutejszy i prawo swoje do nagrody odstąpił za czterdzieści dolarów, bo powiada, że śpieszno mu odpłynąć dziś jeszcze i nie ma czasu czekać. Jak ci się to podoba? Żeby tak na mnie, tobym czekał choć siedem lat.
— O! i ja także. Ale kiedy tak tanio sprzedał swoje prawo, to może sam czuje, że ono nie warto więcej. Może on tam coś pokręcił ten stary?
— Ale gdzieżtam, wszystko jasne jak na dłoni. Sam widziałem ogłoszenie. Opisany tam murzyn, jak żywy, powiedziano nawet, z jakiej pochodzi plantacyi, gdzieś zdaleka, po za Nowym Orleanem. Nie, możesz być spokojny, wszystko w porządku. Nie masz ty czasem szczypty tytoniu? — Nie miałem ani źdźbła, rozstaliśmy się więc niebawem. Wróciwszy na tratwę, schowałem się do budki, żeby wszystko dobrze obmyśleć. Ale myśli nie przychodziły, pomimo, że mi głowa pękała od wysiłku. Po tak długiej podróży, po wszystkiem, cośmy dla tych niegodziwców uczynili, wszystko się wniwecz obróciło, dlatego, że mieli serce za głupie czterdzieści dolarów zaprzedać Jim’a na całe życie obcym ludziom.
Przyszło mi na myśl, że tysiąc razy lepiej będzie Jim’owi powrócić tam, gdzie ma rodzinę i śród swoich być niewolnikiem, skoro koniecznie zostać nim musi. Już miałem napisać do Tomka Sawyer, żeby oznajmił miss Watson, gdzie się Jim znajduje, ale odrzuciłem ten projekt z dwóch przyczyn. Raz dlatego, że oburzona jego nieuczciwością i niewdzięcznością, której złożył dowody, uciekając od tak dobrej pani, zaraz go natychmiast odprzeda i to na południe, bo tu najwięcej poszukiwani są niewolnicy. A po drugie, choćby go nawet nie sprzedała, to każdy będzie pogardzał niewdzięcznym murzynem i da mu to uczuć. Wreszcie, jakżebym ja wyglądał! Rozniosłoby się po całym świecie, że Huck Finn dopomagał murzynowi do ucieczki i gdybym jeszcze kiedy spotkał kogoś ze stron rodzinnych, to spaliłbym się ze wstydu. Im dłużej zastanawiałem się nad tem, a sumienie dokuczało mi silniej, tem gorszy się czułem i nikczemny. A gdym nareszcie zrozumiał, że dłoń Opatrzności otwiera mi oczy na zdrożne moje postępki, na które spoglądał ktoś z nieba, to zamierałem ze strachu, czując, że patrzy na mnie to oko ciągle i oddawna, i że widziało, jak wykradałem murzyna biednej kobiecie, która mi nigdy nic złego nie uczyniła. Usiłowałem więc, o ile mogłem, przebłagać Opatrzność, tłómacząc się swem wychowaniem zaniedbanem i nieszczęsnemi przeszkodami, lecz głos jakiś wewnątrz uparcie mi szeptał: „Nieprawda, miałeś szkołę niedzielną, mogłeś do niej chodzić, a gdybyś był chodził, to byłbyś wiedział, że kto tak działa, jak ty z murzynem miss Watson, ten zasługuje na ogień wieczny.“
Dreszcze chodziły po mnie i postanowiłem odtąd modlić się. Może też będę choć trochę lepszy.
Ukląkłem więc do pacierza, ale nie mogłem sobie przypomnieć ani słowa. Dlaczego? Albo ja wiem... Nie mogłem i już! Na nic się nie zdało udawać, że pacierz mówię, bo niepodobna było ukryć przed Nim, żem go zapomniał. Siebie również oszukać nie mogłem, bom wiedział przecie dlaczego ani jedno słowo nie przychodzi na myśl. Oto dlatego, że sumienie moje nie było czyste, że nieprawość ciążyła na mojem sercu, żem okłamywał samego siebie. Bo udawałem wprawdzie, że zrywam z dawną niegodziwością, ale w najciemniejszej kryjówce duszy trzymałem się grzechu oburącz i to największego ze wszystkich. Niby to chciałem powiedzieć ustami, że postąpię, jak się patrzy, uczciwie, że napiszę do obecnego właściciela Jim’a i doniosę, czyim jest niewolnikiem, ale głos wewnętrzny mówił mi jasno, że usta kłamią — a On wiedział też o tem. Nie można kłamać w pacierzu, przekonałem się o tem osobiście.
Pogrążony więc byłem w strapieniu po uszy, i sam nie wiedziałem co dalej czynić. Przyszła mi wreszcie myśl dobra, żeby po napisaniu do miss Watson spróbować pacierza. Po tem postanowieniu odrazu uczułem się lekki jak piórko, wszystkie moje utrapienia znikły bez śladu. Wziąłem więc kawałek papieru, ołówek i napisałem, co następuje:
„Miss Watson! Murzyn Jim, który uciekł od pani, jest tu o dwie mile od Pikesville, kupił go pan Phelps i odda go, jeżeli mu pani zwróci koszta i przyśle po niego
Po napisaniu tego listu po raz pierwszy w życiu miałem to przekonanie, że zupełnie uczciwy ze mnie chłopiec, że nic nie cięży mi na sumieniu. Czułem też, że teraz potrafię się modlić. Ale nie zaraz to uczyniłem; położywszy ćwiartkę przed sobą, zacząłem rozmyślać nad tem, jak to dobrze, że tak się wszystko złożyło i że ujdę zatracenia wiekuistego. Po chwili jednak stanął mi Jim, jak żywy, przed oczyma i przypomniał mi się cały ów czas z nim razem na wodzie spędzony dnie, noce, wieczory księżycowe, ulewy i burze. To pogoda, to nawałnica, to ciemność, choć oko wykol, to blask taki, że oczy mrużyć potrzeba, a my sobie płyniemy śród rozmowy, śmiechu, śpiewów i żartów na swobodzie! I jakoś nie mogłem natrafić na tę racyę, z powodu której miałbym okazać się nieżyczliwym dla Jim’a. Przeciwnie, wszystkie, które mi do głowy przychodziły, przemawiały za nim jedynie.
Przypominało mi się, jak odbywszy swoje godziny warty, zamiast mnie na zmianę zawołać, sam pozostawał, by mnie oszczędzić; jak się ucieszył, gdy rozłączeni podczas mgły, odzyskaliśmy siebie nawzajem, jak mnie witał serdecznie po mym powrocie, gdy on się ukrywał w trzęsawisku, a ja używałem wczasu i zabawy; jak mnie pieścił, nazywał „kochanym,“ „gołąbkiem,“ jak mi zawsze usługiwał, dogadzał; jak dobrym był dla mnie. A w samym końcu przypomniało mi się, żem go ocalił, wymyśliwszy ospę na pokładzie. Jak on mnie ściskał, nazywając swoim przyjacielem najlepszym i jedynym, bo wszak nikogo nie miał na świecie. I właśnie myśląc o tem, spojrzałem na ćwiartkę z paru wierszami do miss Watson.
Ciężka to była chwila. Wziąłem ową ćwiartkę i długi czas trzymałem ją w rękach, które jak liść mi drżały, bo teraz trzeba było na prawo, czy na lewo wybierać nieodwołalnie raz na zawsze. Po kilku minutach walki wewnętrznej rzekłem do siebie:
— No, stało się! Niech tam już idę do piekła!
I podarłem list na kawałki.
Straszno mi pomyśleć o tem, a cóż dopiero wymówić takie słowa, a jednak wyrzekłem je, wiedząc, że ich nie cofnę, że nawet o cofnięciu postanowienia myśleć nie będę. Wszystko, com już przemyślał, wyrzuciłem z głowy, powiedziałem sobie, że gdy niema na to rady, muszę powrócić do złego. Nie mogę być uczciwym, bo nie chowano mnie na uczciwego, lecz na nicponia i takim też widać pozostanę. A skoro tak być już musi, to się zabiorę do roboty i wykradnę Jim’a z niewoli.
Zacząłem tedy szukać sposobów dopięcia celu. Z pośród różnych myśli jedna przypadła mi wreszcie do smaku. Upatrzywszy śród wysepek jedną na uboczu, więcej od innych zadrzewioną, o zmroku prześlizgnąłem się do niej, tratwę ukryłem wśród gęstwiny, a sam poszedłem spać w krzaki. Spałem noc całą, jak zabity, a świt już mnie zastał na nogach. Posiliwszy się, włożyłem ubranie najporządniejsze i z zawiniątkiem różnych drobiazgów popłynąłem łódką ku lądowi. Wysiadłszy niedaleko miejsca, w którem, według mnie, powinien był znajdować się dom Phelps’a, ukryłem zawiniątko w krzakach, w łódkę zaś, obciążoną kamieniami, nalałem wody. Miejsce dobrze sobie zapamiętałem; łódka została pod wodą o ćwierć mili może od niewielkiego tartaka parowego, nad samym brzegiem.
Uczyniwszy to wszystko, wyszedłem na drogę. Przechodząc koło tartaka, widzę napis: „Tartak parowy Szymona Phelps.”
Zadowolony z siebie, maszeruję dalej, zmierzając ku folwarkowi, odległemu o paręset sążni. Małom oczu sobie nie wypatrzył, rozglądając się pilnie dokoła siebie, ale chociaż dzień już był jasny, nie dostrzegłem żywej duszy. Nic mi na tem jednak nie zależało, chciałem tylko przypatrzeć się dobrze miejscowości. Miałem bowiem zamiar powrócić tutaj, nie od strony rzeki, lecz od miasteczka, które widać było nieopodal. Zakarbowawszy więc sobie w pamięci szczegóły położenia, idę do miasta. Pierwsza osoba, którą spotykam na ulicy, to — książę! Oczom własnym nie wierzę, a jednak to on, we własnej swojej osobie, rozlepia afisze na widowisko, „jakiego jeszcze nie widziano,“ zupełnie jak wtedy, kiedy to ledwo z życiem uciekli... Że też tacy nicponie wschodzą tam, gdzie ich nie posiano! Tak wpadłem na niego niespodzianie, że na ukrycie się nie było czasu. Książę, zdziwiony wielce, pyta:
— A ty zkąd się tu wziąłeś? gdzie tratwa, czy w dobrem miejscu schowana?
— O to właśnie pytać miałem waszą książęcą mość — odpowiadam.
Przeciągnęła mu się mina, gdy to usłyszał i rzecze:
— Zkądże ci przyszło do głowy mnie o to pytać?
— Ano — rzekę — wczoraj, gdyśmy króla znaleźli w szynkowni, nie przypuszczając, żeby powrócił tak prędko, poszedłem wałęsać się po mieście dla zabicia czasu, w oczekiwaniu hasła powrotu. Tymczasem nadszedł jakiś człowiek i przyrzeka mi dziesięć centów, jeśli mu pomogę przeprawić barana na drugą stronę rzeki. Ja na to, jak na lato. Poszedłem, ciągniemy barana z całych sił, ten się opiera, więc ów człowiek daje mi sznur, mówiąc: „Trzymaj mocno, a ja go będę próbował popychać z tyłu.“ — Dobrze! Więc ciągnę za sznur, ale bydlę przeklęte silniejsze odemnie. Wyrwał mi się i w nogi, a my za nim... Nie mieliśmy psa, więc trzeba byle uganiać się za nim po polach, nie wiem, jak długo. Schwytawszy go wreszcie, gdy już było porządnie ciemno, dobiliśmy szczęśliwie do miejsca. Wracam z dziesięcioma centami w kieszeni i ruszam prosto do tratwy. Ale gdym zobaczył, że jej niema, byłem zgnębiony. Nic innego, myślę sobie, tylko nawarzyli tam piwa i zmuszeni do ucieczki, zabrali z sobą mego murzyna, jedynego murzyna, jakiego miałem... Co ja tu zrobię nieszczęśliwy! Usiadłszy, zacząłem płakać, a potem całą noc przespałem w lesie... Ale cóż się z tratwą stać mogło? I z Jim’em, z biednym moim Jim’em?
— Bodajem skisł, jeżeli wiem, co się stało z tratwą. Ten stary dureń zrobił jakiś interes, za który dostał czterdzieści dolarów, ale kiedyśmy go znaleźli w szynkowni, już większą część przegrał w zakłady, a resztę przepił do ostatniego centa. Po powrocie wieczorem nad rzekę nie zastawszy tratwy, powiedzieliśmy sobie: „Ten mały nicpoń skradł naszą tratwę, porzucił nas tutaj, a sam uciekł.“
— Czyżbym ja porzucał swego murzyna, jedynego murzyna, jaki mi został? Nic więcej nie posiadam na świecie!
— O tem nie myśleliśmy jakoś. Co prawda, przywykliśmy uważać go za swego. Tak... za swojego... Bóg jeden wie, ile on nam przyczynił ambarasu... Ale widząc, że tratwy niema, żeśmy osadzeni na koszu, musieliśmy ogłosić trzy przedstawienia... Com ja się nakręcił i nalatał, aż mi w gębie wyschło od gadania. Gdzie masz owe dziesięć centów?
Grosza mi nie brakło, daję mu tedy dziesięć centów, lecz proszę, żeby kupił za nie coś do jedzenia i podzielił się ze mną, bo to są jedyne pieniądze, jakie posiadam, a od wczoraj nic w ustach nie miałem.
Nie odrzekł na to ani słowa, tylko, pomilczawszy chwilkę, pyta:
— Jak ci się zdaje? Nie nagada na nas ten murzyn? Obdarłbym go żywcem ze skóry!
— Jakże może nagadać? Uciekł przecie!
— Nie uciekł! Ten stary dureń sprzedał go, nie podzielił się ze mną i pieniądze stracił co do grosza.
— Sprzedał! — powiadam i w płacz. — Jakże go mógł sprzedać? To mój murzyn, pieniądze są moją własnością.. Gdzie mój murzyn? Ja chcę swego murzyna!
— Niema twego murzyna i nie dostaniesz ani jego, ani pieniędzy, przestań więc beczeć. Słuchaj, może tobie przyszło do głowy wydać nas? Nie mam jakoś zaufania do ciebie... Powiadam ci, gdybyś to zrobił...
Urwał, ale nigdy jeszcze nie widziałem w jego oczach tak szkaradnego spojrzenia. Szlocham więc w dalszym ciągu i mówię:
— Nikogo wydawać nie będę... Nie mam czasu myśleć o tem. Muszę wrócić tam, gdzieśmy wczoraj byli, i szukać swego murzyna.
Musiały go łzy moje rozrzewnić, bo stojąc z całym stosem afiszów, które mu wiatr rozwiewał, myślał, czoło marszczył, aż wreszcie rzekł:
— Powiem ci coś. Chcemy tu zabawić trzy dni. Jeżeli dasz słowo, że będziesz trzymał język za zębami i że murzynowi gadać nie pozwolisz, to ci powiem, gdzie go możesz znaleźć.
Dałem słowo, na co on znów:
— Właściciel folwarku nazwiskiem Silas Ph... — i nagle zamilkł. Miał widocznie zamiar powiedzieć prawdę, ale się wstrzymał, znów zaczął myśleć i już pewien byłem, że zamiar zmieni.
Jakoż tak było. Nie dowierzał mi i chciał się upewnić, że nie będę mu stawał na drodze przez trzy dni. Niebawem więc rzecze:
— Nabył go właściciel folwarku, nazwiskiem Abraham Foster, uważaj: Abraham G. Foster. Mieszka o czterdzieści mil ztąd, w głąb kraju, na drodze do Lafayette.
— Doskonale! — powiadam uradowany — za trzy dni będę już tam. Dziś wieczorem puszczam się w drogę.
— Nie nad wieczorem, ale natychmiast. Nie trać czasu, nie zwlekaj, nie bałamuć się w drodze: idź prosto przed siebie, a język trzymaj za zębami, bo inaczej będziesz miał ze mną do czynienia. Słyszysz, co mówię?
Tego mi tylko było potrzeba. Chciałem mieć ręce rozwiązane i swobodę wykonania swych planów.
Poszedłem więc we wskazanym kierunku. Nie oglądając się, czułem, że książę mnie śledzi. Wywiodę ja cię w pole — myślałem w duchu. Nie zatrzymując się przez jakąś milę, zawróciłem w końcu i okrążając lasem poszedłem w stronę Phelps’a. Nie miałem bynajmniej zamiaru łamać danego słowa i wydawać oszustów w ręce władzy, ani też nie pozwoliłbym na to Jim’owi. O jedno mi tylko chodziło: raz na zawsze zejść im z drogi i nigdy już nie oglądać ich królewsko-książęcych mości.
Gdym stanął wreszcie na folwarku Phelps’a, zastałem tam taką ciszę, jakby to była niedziela, nie dzień powszedni.
Wszyscy robotnicy byli w polu, słońce piekło jak ogniem, a w powietrzu unosiło się to leciutkie brzęczenie owadów i muszek, które, gdy gdziekolwiek słyszę, to zdaje mi się, że tam już niema żywej duszy, że albo wszyscy gdzieś poszli, albo wymarli. A wtedy nawet, gdy się wiatr podniesie i zaszeleści listkami, to jeszcze mi smutniej, bo mniemam, że to duchy, dawno umarłe, coś o mnie szepczą. Taki mnie smutek wówczas ogarnął, że wolałbym nie być na świecie.
Folwark Phelps’a był jedną z tych małych plantacyj bawełny, którą koń jeden obrobić może. Wszystkie one do siebie podobne: duże podwórze, otoczone rowem, a nad nim coś nakształt ogrodzenia z pni przepiłowanych i zaostrzonych na końcu, ale nierównej długości, tak, że wyglądają jakby ustawione rzędem beczułki niejednakowego wymiaru. Podobne ogrodzenie do tego głównie służy, aby stanąwszy na pniaku, łatwiej rów przeskoczyć, albo — kobiecie naprzykład — siąść na konia bez żadnej pomocy.
Na rozległym dziedzińcu widać było tu i owdzie niewielkie, pożółkłe od skwaru trawniki, lecz przeważnie był pusty i z wszelkich ozdób ogołocony. W głębi dziedzińca stał wielki, porządny dom właścicieli, zbudowany z bierwion, to jest grubych pni, ociosanych z kory i na pół przepiłowanych. Szpary pomiędzy niemi zatyka się gliną, albo mieszaniną wapna, gliny i piasku. Domy takie, od czasu do czasu bielone wapnem, mają na ścianach ładne białe pasy. Nieco dalej kuchnia, cała z okrąglaków, połączona z domem szeroką galeryą dachem krytą; za kuchnią wędzarnia, jeszcze dalej trzy małe chaty z okrąglaków, przeznaczone dla murzynów, w głębi zaś, nad samym rowem, stojąca na uboczu chatka tak mała, że budką nazwać ją można, a tuż obok dół ocembrowany do zsypywania popiołu, oraz ogromny kocioł do warzenia mydła. Pod ścianą kuchni długa, wkopana w ziemię ławka, na niej wiadro wody i tykwa, zastępująca miejsce kubka; pod ławką pies śpiący a opodal kilka innych psów, również śpiących. W jednym z rogów dziedzińca trochę drzew, nad rowem rząd porzeczek i agrestu, za nim ogród i grzędy kawonów a dalej pole bawełny. Za polem niema nic, prócz puszczy, w której zwartym szeregiem stoją drzewa.
Obszedłszy wokoło całą zagrodę, dostałem się do wnętrza przez ogrodzenie, tuż obok dołu na popiół. Idę w stronę kuchni, a im więcej się zbliżam, tem wyraźniej słyszę skrzypiący turkot kołowrotka. Coś w nim zepsutego być musiało, bo jęczał, skrzypiał, zgrzytał aż uszy bolały!
Idę prosto do kuchni, bez żadnego zamiaru wyraźnego, ufając tylko Opatrzności, która, jak zauważyłem, sama sobie pozostawiona, zawsze mi dobrze podpowiada.
Gdym był zaledwie o kilkanaście kroków od kuchni, jeden z psów, zbudzony memi krokami, podniósł się, przeciągnął i wpada na mnie a za nim, drugi, trzeci i cała zgraja.
Wkrótce podobny byłem do sztorcem stojącej osi, wokoło której kręcą się ruchome, kosmate szprychy. A zbiegało ich się coraz więcej: z za ogrodzenia, z rowu, z pod ścian, ze wszystkich kątów powyłaziło tego co niemiara, rozmaitego wzrostu, gatunku i szerści, lecz wszystkie jednakowo wściekłe, jakbym im, Bóg wie co uczynił.
Usłyszawszy to ujadanie, wybiegła z kuchni murzynka z wałkiem od ciasta w ręku: „A poszły! Poszedł, Tygrys! Leżeć, Plama! Poszły, psiska! Dam ja wam!“ Jednego psa wałkiem po grzbiecie, drugiego ręką za kark, trzeciego nogą gdzie popadło, aż odskoczyły wszystkie skomląc żałośnie. Po chwili połowa napastników powróciła, machając przyjacielsko ogonami i łasząc się do mnie. Zaraz też na poczekaniu nastąpiło przyjazne zbliżenie, bo tak w psie, jak i we mnie, niema ani krzty złości.
Za murzynką wybiegła z kuchni mała murzyneczka i dwóch mniejszych od niej chłopaczków; wszystko gołe, ręcznikami tylko przepasane, przyczepiło się do spódnicy matczynej i z za niej wychylając główki, przypatruje mi się ciekawie, jak to zwykle czynią murzynięta. Wreszcie wybiega z dworu pani (biała, ma się rozumieć), czterdziesto-kilkoletnia kobieta, z gołą głową, z wrzecionem w ręku, w towarzystwie dwojga, czy trojga białych dzieci, które przypatrują mi się, tak samo, jak i czarne. Biegnie pani do mnie, zdyszana a uśmiechnięta i woła:
— To ty! Nareszcie! To ty!
— To ja, pani! — wyrwało mi się, zanim zdążyłem zebrać myśli.
A pani bierze mnie za szyję, ściska, wzrokiem pożera, łzy leje, jakby się ze mną nacieszyć nie mogła i wciąż powtarza:
— Nie jesteś tak podobny do matki, jak przypuszczałam, ale mniejsza o to! Tak jestem szczęśliwa, że cię nareszcie widzę! Chłopcze mój drogi, napatrzeć się na ciebie nie mogę! Dzieci, patrzcie, to wasz braciszek Tom! Przywitajcie go prędzej!
Ale dzieci pospuszczały głowy, powkładały palce do ust i wciąż się za matkę chowają. Więc ona:
— Elżuniu, pobiegnij-no i każ przygotować śniadanie. Tylko prędko! A możeś ty już jadł na statku?
Gdym potwierdził, wzięła mnie za rękę i prowadzi do domu w towarzystwie dzieci podskakujących. W pokoju, sadza mnie na krześle wyściełanym, a sama siadając na ławeczce nizkiej i biorąc obie moje ręce, mówi:
— No, teraz, to już ci się napatrzę dowoli. Mój Boże, ilem to ja się nawyglądała ciebie, jak spragniona byłam twego widoku! Tyle lat, tyle lat! Mam cię nareszcie! A czy wiesz, że od trzech dni spodziewaliśmy się ciebie lada chwila? Dlaczego się spóźniłeś? Może okręt...?
— Ta-ak, pro-oszę pani...
— Nie mów: proszę pani, mów: proszę cioci. Ciocia. Tak, ciocia Salcia. Więc rozbił się statek? czy na mieliźnie osiadł?
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, nie mając pojęcia, zkąd miał przybyć okręt oczekiwany, z góry rzeki, czy z dołu.
— E, mielizna to nic — odpowiedziałem po namyśle. — Nie przez nią straciliśmy tyle czasu. Gorszy był wypadek: kocioł nam pękł.
— Boże miłosierny! Pozabijał ludzi?
— Nie, nikogo; murzyna tylko zabił.
— Chwałaż Bogu. Wujaszek Silas codzień jeździł do miasta po ciebie. I teraz pojechał, godzinę temu, dwie może, lada chwila powróci. Możeś go nawet spotkał na drodze? Musiałeś spotkać: niemłody już człowiek, z długą...
— Nie, nie spotkałem nikogo, ciociu Salciu. Ponieważ parostatek przypłynął o świcie, przeto ja, zostawiwszy rzeczy na przystani, poszedłem przejść się trochę, nie chcąc tu przybyć zawcześnie.
— A komu kazałeś pilnować rzeczy?
— Nikomu.
— Cóżeś ty zrobił! Ukradną!
— Nie, ciociu, są w dobrem miejscu.
— Jakże się więc stało, że jadłeś tak rano gorące śniadanie?
Widząc, że lód podemną trzeszczeć zaczyna, brnę dalej:
— Kapitan wziął mnie z sobą do oficerskiej jadalni i doskonałe miałem śniadanie.
Taki się czułem nieswój, żem nie mógł usiedzieć. Ciągle zerkałem na dzieci, myśląc, że jeżeli mi się uda pomówić z niemi na stronie, to wyciągnę z nich gdzie jestem i jak się nazywam. Ale nie było sposobu; pani Phelps mówiła i mówiła bez ustanku. Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach, gdym usłyszał.
— Ale my tu gawędzimy i gawędzimy, a nie powiedziałeś mi jeszcze ani słowa o swoich. Musisz powiedzieć o każdym zosobna wszystkie szczegóły, jak się mają, jak wyglądają, co robią, co ci kazali nam powiedzieć?... Wszystko mów, co ci na myśl przyjdzie!
Widzę, że ugrzązłem bez ratunku, że Opatrzność odstąpiła mnie już najzupełniej. Nie mając żadnego wyjścia już otwierałem usta, by wyznać prawdę, gdy „ciotka“ wpycha mnie gwałtem za łóżko i mówi:
— Idzie! Idzie! Schyl głowę... niżej... jeszcze... ot, tak! Teraz cię nie zobaczy... Nie odzywaj-że się i nie ruszaj... Zwiodę go... Dzieci, żebyście mi ani słowa nie mówiły.
— Masz tobie! — myślę — nowa bieda! — Ale cóż miałem robić? Trzeba się było schować i stać cicho w oczekiwaniu na piorun, który w końcu musiał uderzyć.
Raz tylko zerknąłem okiem w stronę drzwi i ujrzałem niemłodego już pana. „Ciocia“ zrywa się z miejsca, biegnie ku niemu i pyta:
— Cóż, przyjechał?
— Nie — odpowiada małżonek.
— Wielki Boże! Cóż się z nim stać mogło?
— Nie mam pojęcia — odpowiada niemłody pan — i muszę przyznać, że zaczynam być bardzo niespokojny.
— Niespokojny! — podchwyciła ciocia. — Ja głowę też tracę... Musiał przyjechać... minąłeś się z nim na drodze... Pewna jestem, że tak... coś mi powiada, że przyjechał.
— Ależ, Salciu, nie mogłem się z nim minąć. Sama wiesz, że nie mogłem.
— Boże mój, Boże! Co na to powie moja siostra? Przyjechał, ręczę, że przyjechał. Minąłeś się z nim... Nie zauważyłeś...
— Nie męcz-że mnie, Salciu, i tak już zmęczony jestem niepokojem. Sam nie wiem, co mam o tem myśleć, co mam czynić... Jestem więcej niż niespokojny, jestem zmartwiony... Tak, zmartwiony... Niema wątpliwości, że nie przyjechał... Salciu... ciężko mi to powiedzieć... ale chyba z okrętem zdarzyło się jakie nieszczęście! Ach! to okropne!
— Silas! Silas! — przerwała mu „ciotka“ — spójrzno w okno! Kto to tam idzie drogą?
Pan domu poskoczył do okna, znajdującego się w głowach łóżka, z czego natychmiast skorzystała jego małżonka. Zbliżywszy się do mnie, ukrytego za kotarą w nogach łóżka, szybko szturchnęła mnie w ramię i pociągnęła za rękaw. Zrozumiałem, co to ma znaczyć, to też gdy „wujaszek Silas“, nic na drodze nie ujrzawszy, odwrócił się od okna, zobaczył przed sobą żonę, tak rozjaśnioną, jak dom, z którego okien bucha płomień pożaru, a obok ciotki — mnie, stojącego z miną potulną i kroplami potu na czole. Wytrzeszczył tedy oczy i pyta:
— A to kto?
— Jak ci się zdaje?
— Pojęcia nie mam. Kto jest ten chłopaczek?
— Tomek Sawyer!
Usłyszawszy to, osłupiałem ze zdumienia. Zdawało mi się, że i podłoga drgnęła podemną. Nie było jednak czasu dziwować się, bo stary Silas złapał mnie za rękę i trząsł nią, jak gruszą, z radości, żona zaś dreptała w kółko, śmiejąc się i płacząc jednocześnie i oboje zasypywali mnie pytaniami: co porabia ten? jak się ma tamta? i t. d.
Radość ich, jakkolwiek silna, była niczem w porównaniu z moją, gdym się nareszcie dowiedział swego nazwiska. Jak sople dachu, tak oni mnie się trzymali co najmniej ze dwie godziny, a w końcu, gdy już szczękami ruszać nie mogłem, wiedzieli o mojej rodzinie — a raczej o rodzinie Sawyerów — daleko więcej, niż się mogło przytrafić sześciu rodzinom. Wytłómaczyłem im także przyczynę mego opóźnienia, opowiedziawszy o pęknięciu kotła i jego trzydniowej naprawie. Poszło to gładko, jak chleb z masłem.
Teraz więc czułem się zupełnie spokojny i zadowolony; dolegała mi tylko myśl jedna, że przestanę być Tomkiem Sawyer, skoro tylko zagwiżdże pierwszy parowiec. A wówczas co będzie? Tomek wpadłszy do pokoju, zawoła do mnie „Huck! ty tu?“ zanim ja zdążę mrugnąć na niego. Co wtedy będzie? Ponieważ jednak na to nie byłoby rady, przeto postanowiłem nadrabiać miną i wyjść na spotkanie Tomka.
Jakoż, otrzymawszy pozwolenie na wyjazd po rzeczy, które zostały na przystani, siadłem do lekkiego wózka — i pojechałem.
Ruszam tedy do miasta i w połowie drogi widzę nadjeżdżający wózek, a na nim... któżby inny, jak nie Tomek? Tomek Sawyer! On sam we własnej osobie. Przystanąłem, czekam aż się zrównamy i wołam: „Stój!“
Wózek staje, Tomek spostrzega mnie, roztwiera usta na oścież, jak wjazdową bramę, i już ich potem nie zamyka. Parę razy z trudem przełyka ślinę, jak ktoś, komu w gardle zaschło, poczem odzywa się:
— Ja... ja ci nigdy nie zrobiłem nic złego... Sam wiesz, że nie! Więc czemu... czemu powracasz z... tamtego... z tamtego świata i do mnie przychodzisz?
A ja mu na to:
— Nie powracam wcale, bo tam nie chodziłem.
Usłyszawszy głos mój, ochłonął nieco z przerażenia, lecz choć niezupełnie przyszedł do siebie, mówi:
— Nie żartuj ze mnie, bo jabym z ciebie nie żartował. Powiedz, jakeś porządny chłopak, nie jesteś duchem?
— Jakem porządny chłopak, nie jestem duchem.
— No... kiedy tak... to wierzę ci... Wierzę, nie mogę jednak zrozumieć... Więc nie byłeś zabity? Nigdy? Ani trochę?
— Nigdy, ani trochę; słowo ci na to daję. Tak tylko wszystko urządziłem, żeby myślano, żem zabity. Zejdź z wózka i pomacaj mnie; przekonasz się, żem żywy.
Usłuchał wezwania i to go zupełnie zadowolniło. Wtedy dopiero sam już nie wiedział, co ma czynić z radości. Odrazu też chciał się wszystkiego dowiedzieć: jakim sposobem zdołałem uciec, zkąd się tu wziąłem i t. d. Ale że to była długa historya i sekret wielki, nie mogłem więc opowiedzieć mu wszystkiego w dwóch słowach i na gościńcu. Odłożywszy na później opowiadanie, wziąłem tylko Tomka na stronę, żeby mu wyznać swój kłopot.
— Jak ci się zdaje, Tomku, co teraz robić?
— Daj mi pomyśleć chwilkę i nie przeszkadzaj — odrzekł.
Milczeliśmy obaj przez kilka minut, poczem zawołał Tomek:
— Już wiem, co zrobić. Weź mój kuferek na swój wózek i zawróć do domu, jadąc noga za nogą, żebyś tak przyjechał, jakbyś naprawdę był w mieście. Ja zaś wrócę w stronę miasta, pomarudzę trochę i przyjadę na folwark w pół godziny po tobie. Z początku będziesz udawał, że mnie nie znasz.
— Dobrze — mówię — ale poczekaj-no chwilę. Jeszcze ci coś powiem; czego nikt nie wie, prócz mnie. Widzisz, Tomku, jest tu murzyn, którego chcę wykraść. Jim mu na imię, Jim starej miss Watson, pamiętasz?!...
— Co? — przerywa Tomek — Jim! Ależ on jest...
Tu przerwawszy sobie, zamyślił się.
— Wiem, co chcesz powiedzieć — mówię — że to niegodziwość i podłość kraść murzyna. Ale cóż z tego? Czując ohydę swojego czynu, wykradnę Jim’a, a ty siedź cicho i ani mru-mru... Dobrze?
Jemu aż oczy błysnęły.
— Dobrze! — powiada — ja ci pomogę.
Aż mi się w głowie zakręciło, gdym to usłyszał. Nie spodziewałem się czegoś podobnego i — jeżeli mam prawdę powiedzieć — to Tomek Sawyer znacznie stracił w mojej opinii. Tylko, że nie bardzo temu wierzyłem. Niech tam już ja — ale Tomek Sawyer murzynokradem!
— Et! — powiadam — żartujesz!
— Nie żartuję.
— Żartujesz, czy nie, proszę cię, jeżeli usłyszysz cokolwiek o murzynie, którego poszukują, jako zbiegłego z plantacyi, to nie zapomnij pamiętać, że ty nic a nic o nim nie wiesz, tak samo zresztą jak i ja.
Wzięliśmy tedy kuferek i przełożyli go na mój wózek, poczem rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę. Taki byłem uradowany i tyle myśli cisnęło mi się do głowy, że na śmierć zapomniawszy jechać wolno, przybyłem do domu za wcześnie. Wujaszek, stojąc we drzwiach, powiada:
— No, no! Cud prawdziwy! Ktoby się był spodziewał, że ta klacz dokaże takiej sztuki. Na wyścigach biegać by mogła! Żeby choć jeden włosek miała mokry, a to nic — ani kropli potu! Nigdy nie myślałem, żeby tak znakomicie chodziła! O! teraz daję słowo, nie wziąłbym za nią stu dolarów, gdy pierwej byłbym ją oddał za piętnaście, przekonany, że i tego nie warta.
I na tem się skończyło. Poczciwy to był z kościami człowiek, dobroduszny, łagodny, nigdy nikogo o złe nie podejrzywał. Niema w tem zresztą nic dziwnego, bo wujaszek Silas nietylko był dzierżawcą, ale jeszcze pełnił obowiązki duszpasterza. Na granicy jego folwarku stał mały kościołek drewniany, własnym jego kosztem zbudowany, a obok szkoła, również z jego ofiary wzniesiona, w której nauczał religii, nie biorąc za naukę i za posługi religijne ani grosza, chociaż dobrze uczył i dobre miewał kazania. Na całem Południu pełno jest podobnych jemu dzierżawców, którzy z jednaką gorliwością oddają się gospodarstwu i służbie Bożej.
W dobre pół godziny po mojem przybyciu zajeżdża przed bramę frontową wózek Toma. Ciocia Salcia spojrzała przez okno i powiada:
— Ktoś przyjechał! Ciekawam, kto to taki.. Hm! ktoś nieznajomy... Jimmy (jedno z dzieci) powiedz Lizie, żeby dodała nakrycie i niech przyśpieszą obiad.
Rzucili się wszyscy do drzwi głównych, boć przecie nie co roku przybywa ktoś nieznajomy w gościnę, musi więc wzbudzać zajęcie — daleko żywsze od żółtej febry, która tam dziś wybucha, gdzie wczoraj jeszcze wszyscy byli zdrowi. Tomek, przeszedłszy bramę, kroczył dziedzińcem ku domowi, gdy wózek, którym przyjechał, potoczył się z powrotem drogą ku wiosce. Tomek miał na sobie odświętne ubranie, a przed sobą nas wszystkich, jako widzów, to właśnie, za czem przepadał. Umiejąc sobie ton nadać, kroczył spokojny i pewny siebie, jak kozioł, a stanąwszy przed nami, uchylił kapelusza tak wytwornie i zręcznie, jakby to było wieko pudełka z motylami, których lękał się spłoszyć.
— Wszak pana Archibalda Nichols mam przed sobą? — zapytuje.
— Nie, mój chłopcze — odpowiada gospodarz domu — przykro mi bardzo, ale twój woźnica oszukał cię. Pan Nichols mieszka o trzy mile dalej. Prosimy cię jednak, prosimy.
Tomek, spoglądając przez ramię po za siebie, na widok oddalającego się wózka, powiada:
— Za daleko odjechał. Nie usłyszy, choćbym i wołał.
— Odjechał, synu, odjechał. Niema rady, musisz z nami zjeść obiad, a potem pomyślimy, jakby cię odwieźć do Nicholsa.
— O, nie, dziękuję. Nie mogę robić państwu tyle kłopotu. Doprawdy, nie mogę. Pójdę pieszo. Trzy mile, to niedaleko.
— Ale my ci iść nie pozwolimy. Cóż ty sobie myślisz, że Południowcy nie znają się na gościnności? Nie puścimy cię przed obiadem.
— Ma się rozumieć, że nie puścimy — dodaje ciocia Salcia. — Nie zrobisz nam kłopotu najmniejszego. Jakże można iść pieszo trzy mile ogromne w taki upał i po kurzawie. Zresztą kazałam już dodać nakrycie, obiad gotów i nie możesz nam robić zawodu. Chodź-że z nami do stołu i bądź sobie rad, jak w domu.
Podziękowawszy bardzo uprzejmie, Tomek dał się przekonać. Wszedłszy za gospodarstwem, złożył ukłon wszystkim obecnym i przedstawił się, jako podróżny ze stanu Ohio, z miasteczka Hicksville, nazwiskiem William Thompson.
Tak zacząwszy, snuł już dalej opowiadanie, jak nitkę z kłębka, o Hicksville, o jego mieszkańcach, o tem i o tamtem, bez końca. Gadał, co mu ślina na język przyniosła, a mnie strach brać zaczynał, bom nie mógł zmiarkować, jak się Tomek weźmie do rzeczy, żeby mnie wybawić z kłopotu. Aż wreszcie, na chwilę ust nie zamykając, podnosi się mój Tomek z krzesła, całuje ciocię Salcię w same usta i uczyniwszy to, znów wygodnie zasiada w krześle, żeby dalej mówić. Ale ciocia Salcia, zerwawszy się, jak oparzona, ręką usta ociera i krzyczy z widocznem oburzeniem:
— A ty smarkaczu! Cóż to za poufałość?
Tomek stroi obrażoną minę i odpowiada:
— Nie spodziewałem się tego po pani.
— Nie spodziew... Za kogóż ty mnie masz? Doprawdy, wartoby cię... Zaraz mi gadaj, co to znaczy, żeś mnie pocałował?
— Nic nie znaczy, proszę pani — potulnie już odpowiada Tomek. — Nie myślałem, że się pani obrazi... Mnie się zdawało, że pani... że pani zrobię przyjemność..
— Patrzcie go, oto głupiec!
I zamierzyła się ciocia Salcia na Tomka drutem, jakby go kolnąć pragnęła...
— Zkąd ci przyszło do głowy, że mi przyjemność zrobisz?
— Ja... ja... nie wiem... Wszyscy tak mówili... wszyscy...
— Wszyscy?! Wszyscy są waryaci, a ty... głupiec! Co też mu do głowy przychodzi! Kto są ci wszyscy?
— Wszyscy, proszę pani... Każdy mi to mówił, proszę pani..
Ciocia Salcia była u szczytu oburzenia; z oczu jej sypały się iskry, a palcami czyniła takie ruchy, jakby chciała Tomkowi wydrapać oczy. W końcu powiada:
— Jak się ci „wszyscy“ nazywają? Jak ma każdy na imię? Odpowiadaj natychmiast, albo cię zwymyślam.. od idyotów.
Tomek zrobił minę desperacką, wstał z krzesła, wziął za kapelusz i żałosnym głosem powiada:
— Bardzo mi przykro... Nie spodziewałem się, że tak panią rozgniewam. Wszyscy mi mówili: „pocałuj.“ Każdy powtarzał: „pocałuj,“ a wszyscy dodawali: „zobaczysz, jak się ucieszy.“ Każdy, proszę pani, tak mówił, wszyscy, co do jednego... Ale kiedy się pani gniewa, to przepraszam, bardzo przepraszam. Już nigdy nie będę... Nigdy... słowo daję... nie zrobię już tego.
— Nie będę! Nie zrobię! Spodziewam się, że nie zrobisz!
— Na uczciwość przysięgam, że nie zrobię... Nigdy w życiu... Chyba pani sama poprosi...
— Chyba ja ciebie poproszę! Nie, chłopcze, tyś uciekł z domu waryatów! Możesz być pewien, że matuzalowych lat doczekasz, zanim poproszę o pocałunek ciebie, albo i drugiego, takiego jak ty, gołowąsa...
— Ha! trudno... ale dziwi mnie to.. dziwi i smuci... I ani rusz, zrozumieć nie mogę, za co się pani tak gniewa. Wszyscy mówili „ucieszy się“ i ja myślałem, że pani się ucieszy... Czy...
Tu zatrzymał się i zwolna okiem powiódł wokoło, jakby szukał spojrzenia życzliwego. Spotkawszy wlepione w siebie oczy wujaszka, pełne dobrodusznego zdziwienia, zwrócił się wręcz z pytaniem do niego:
— A pan? Czy się panu nie zdawało, że szanowna jego małżonka ucieszy się, gdy ją pocałuję?
— Ja? Mnie? Nie... nie sądzę... żeby mi się to zdawało.
Tomek znów powiódł spojrzeniom wokoło i zatrzymując go tym razem na mnie, powiada:
— Tomku, czy i tobie się nie zdawało, że ciocia Salcia roztworzy mi ramiona i powie: „Sid Sawyer, mój siostrzeńcze!“
— O nieba! — woła ciocia Salcia i zrywając się z miejsca, biegnie do Tomka. — Ach! ty... niegodziwy chłopcze... żeby też tak zwieść rodzoną ciotkę... — i chce go okryć pocałunkami, a Tomek usuwa się i oświadcza:
— Nie, nie, nie! Aż mnie pani sama poprosi.
Nie zwlekając dłużej, poprosiła go, żeby jej się pozwolił pocałować, wycałowała go też i wyściskała raz, drugi, dziesiąty i dopiero wtedy oddała go swemu mężowi, żeby się zadowolnił resztkami. A gdy się wszyscy nieco uspokoili, mówi ciocia Salcia:
— Ależ to niespodzianka! Oczekiwaliśmy Tomka, ale żebyś ty także miał przyjechać?... Siostra, nigdy nawet nie wspomniała o tem, pisząc do mnie.
— Dlatego — tłómaczy Tomek — że z początku miano zamiar Tomka tylko wyprawić do wujowstwa, ale ja tak prosiłem, że w ostatniej chwili mama i mnie pozwoliła pojechać! Wtedy, na statku już, przyszło nam do głowy urządzić taką niespodziankę, że Tomek pokaże się tu i nic o mnie nie powie, a ja zaczekam parę godzin i przyjadę później, udając obcego. Ale nam się nie udał figiel, ciociu. Nie bardzo tu radzi obcym...
— Takim, jak wy, nicponie — dokończyła ciocia — wartoby was za uszy wytargać! Do tej pory jeszcze przyjść do siebie nie mogę, tak się zirytowałam na ciebie. Ale mniejsza już o to, mniejsza... dziesięć razy pozwolę wam tak zażartować z siebie, byle tylko mieć was tutaj, chłopaki. No, niema co mówić, udała ci się komedya! Oj, zbytniku, zbytniku! Przychodzi sobie i całuje mnie bez ceremonii, jakby chleb z masłem połykał.
Siedliśmy do stołu w szerokiem, otwartem przejściu, łączącem kuchnię z domem. Stół zastawiony był tak obficie, że siedm razy tyle osób najeść się mogło do syta, a wszystkie potrawy gorące. Nie było ani jednego z tych zimnych mięs łykowatych, co to leżały na półce w wilgotnej śpiżarni całą noc, żeby nazajutrz rano przypomnieć smakiem potrawkę ze starego ludożercy. Wujaszek Silas odmówił przed jedzeniem długą modlitwę, wzywając przy zastawionych potrawach błogosławieństwa Bożego; przynajmniej, że miał Pan Bóg co błogosławić.
Całe poobiedzie toczyła się ożywiona rozmowa, w której Tomek i ja braliśmy udział nie mały. Nastawialiśmy pilnie ucha, czy czasem nie wspomni kto o murzynie zbiegłym i pojmanym, ale nadzieja nas zawiodła, myśmy zaś bali się poruszać tego przedmiotu. Wreszcie wieczorem, przy kolacyi, odzywa się jedno z dzieci:
— Tato, czy Tomek, Sid i ja możemy pójść na przedstawienie?
— Nie — odpowiada wujaszek — przypuszczam, że go nie będzie, a choćby i było, tobym wam pójść nie pozwolił. Ten zbiegły murzyn, niedawno do mnie przyprowadzony, opowiadał o strasznej sromocie tych przedstawień, Buston więc, nasz sąsiad, postanowił podburzyć miasto i okolicę do wyświecenia tych bezczelnych gorszycieli. Sądzę, że to się już stało.
— Aha! — powiadam sobie — złapali się, alem ja temu nie winien.
Tomek i ja mieliśmy spać w jednym pokoju i w jednem łóżku, pod pozorem więc zmęczenia powiedzieliśmy dobranoc i poszliśmy położyć się zaraz po kolacyi. Ale wszedłszy drzwiami, natychmiast wyszliśmy z pokoju oknem, a spuściwszy się po piorunochronie, dalejże do miasta, bo głowę gotów byłem dać za to, że nikt nie ostrzeże króla i księcia i że powinienem uczynić to jak najśpieszniej, jeżeli chcę ich ocalić od niebezpieczeństwa nie na żarty.
W drodze opowiedział mi Tomek, jakim sposobem zostałem zamordowany, jak niezadługo potem zniknął gdzieś mój tatko i już się więcej nie pokazał, jakiego hałasu narobiła ucieczka Jim’a. Ja zaś opowiedziałem Tomkowi, jakie to król i książę dawali przedstawienia i o naszej podróży tratwą, ale nie wszystko, bo nie zdążyłem. Przybyliśmy do miasta o pół do dziewiątej. W miarę, jak się zbliżamy do środka, coraz wyraźniej słyszymy wrzawę: krzyki, wycia, gwizdanie, jedni dmą w rogi, drudzy bębnią w żelazne patelnie, inni gwoździem skrobią po glinianych naczyniach, a jeszcze inni trąbią z całej siły w puste tykwy.
Usunęliśmy się nieco na bok, żeby przepuścić cały ten tłum, wpośród którego spostrzegłem księcia i króla. To jest właściwie domyśliłem się, że to są oni, bo z twarzy, ani z postaci niepodobni byli do ludzi. Wyglądali raczej na dwa chodzące pióropusze wojskowe, znacznie tylko większe od prawdziwych, tak najeżeni byli piórami, które przylgnęły do wymazanej smołą ich skóry. Taka mnie litość ogarnęła, że chyba nigdy już w życiu nie będę czuł do nich żalu za wyrządzane mi różne przykrości. Straszny to był widok!... Jak to jednak ludzie potrafią być okrutnymi dla swych bliźnich!
Przekonawszy się, żeśmy zapóźno przybyli i że nic już pomódz nie możemy, zapytujemy jednego z przechodzących, co to się dzieje. Otóż poszli wszyscy na przedstawienie, uprzedzeni o tem, że zobaczą gorszące widowisko, ale zachowywali się spokojnie, dopóki biedny stary król nie zaczął przewracać koziołków i wyprawiać łamańców na scenie. Gdy już rzeczy zaszły za daleko, dał ktoś sygnał, tłum cały rzucił się na nieszczęsnych aktorów i po smołowej kąpieli utarzał ich w pierzu.
Wróciliśmy tedy, nic nie wskórawszy, do domu, lecz ja byłem jakoś nieswój, markotny, a tak mi coś ciężyło na sercu, jakbym popełnił grzech ciężki, choć przecież w niczem nie zawiniłem. Ale to tak: czy zrobisz źle, czy dobrze, sumienie zawsze cię gnębi, jakby po to tylko istniało, żeby gryźć człowieka, nie zaś rozważać i zgłębiać. Przyznaję, że gdybym miał psa, tak pozbawionego zastanowienia, jak sumienie, tobym go otruł. Bo sami państwo powiedzcie — i zabiera w człowieku więcej miejsca, niż wszystkie inne wnętrzności razem wzięte, i gospodarzowi swojemu ciągle robi na złość.
Tomek Sawyer jest tego samego zdania.
Zaprzestawszy rozmowy, zaczęliśmy namyślać się. Po niejakiej chwili odzywa się Tom:
— A wiesz, Huck, głupcy jesteśmy, że nam to pierwej na myśl nie przyszło. Założyłbym się, że wiem, gdzie jest Jim!
— Nie może być! Gdzie?
— A w tej budzie, tuż obok dołu na popiół. Czy nie zauważyłeś podczas obiadu murzyna, idącego w tamtą stronę z pełną misą różnego jedzenia?
— Tak, zauważyłem.
— Jak ci się zdaje, dla kogo było to jedzenie?
— Albo ja wiem! Dla psa zapewne.
— Aha! dla psa. A ja ci powiadam, że nie dla psa.
— Dlaczego?
— Bo między innemi rzeczami był tam i kawałek kawona.
— Był, był! Sam widziałem. Prawda, nie przyszło mi do głowy, że psy kawona nie jadają! Jakto człowiek czasem patrzy i nie widzi...
— I tego nie widziałeś, że wchodząc do budki, otworzył murzyn kłódkę, a wyszedłszy, znów drzwi zamknął na kłódkę. I kiedyśmy wstawali od stołu, to oddał wujaszkowi do rąk własnych jakiś klucz... pewien jestem, że od tej kłódki. Kawon — to dowód, że tam jest człowiek; kłódka — że ten człowiek jest więźniem, a nieprawdopodobne jest, aby mogło być dwóch więźniów na takiej małej plantacyi, gdzie wszyscy zresztą tacy są dobrzy i serdeczni. Więźniem tym nie kto inny, tylko Jim! Doskonale! Bardzo się cieszę, żeśmy to wyśledzili tak dowcipnie, za nicbym nie chciał dowiedzieć się prawdy inną drogą. Teraz łam sobie głowę i wymyśl plan wykradzenia Jim’a, a ja wymyślę — drugi; po porównaniu, wykonamy ten, który okaże się lepszym.
Jaka to głowa u tego chłopca! Gdybym ja miał taką, to jużbym nie chciał być żadnym księciem, ani kapitanem wielkiego parowca, ani clown’em w cyrku, ani niczem. Zacząłem tedy układać plan, ale jedynie dlatego, żeby czasu nie tracić; wiedziałem doskonale zkąd wyjdzie plan lepszy od mojego. Niebawem też pyta Tomek:
— Masz plan?
— Mam.
— Dawaj go tu.
— Mój plan taki — powiadam: — Łatwo nam będzie przekonać się, czy w owej budzie znajduje się Jim, czy kto inny. I łódź moja i tratwa, dobrze ukryte, mam pod ręką na zawołanie. Czekać tylko pierwszej ciemnej nocy i skoro wujaszek spać się położy, wykraść mu klucz z kieszeni: Wtedy w nogi, w stronę rzeki. Dopadniemy łódki, łódką do tratwy, z Jim’em, ma się rozumieć, i popłyniemy w dół rzeki, ukrywając się we dnie, a płynąc w nocy, jakeśmy to pierwej z Jim’em czynili. Cóż, zły plan? Nie uda się może?
— Udać się uda, dlaczego nie? Całe zło w tem, że za prosty, za łatwy. Co mi to za plan, który da się wykonać bez kłopotu. Ani tu zabiegów, ani ryzyka. Uda się, ale nikogo nie zadziwi, będzie to tak proste, jak złapanie myszy przez kota, albo przekrajanie mydła ostrym nożem. Dobry plan, ani słowa, ale ja mam co innego w głowie...
Nic na to nie odrzekłem, pewny, że jego plan będzie bez zarzutu.
I tak też było. Gdy mi plan swój opowiedział, odrazu poznałem, że wart jest moich piętnastu, bo daleko trudniejszy do wykonania i nie zwyczajny. Jim zostanie wolnym, jakby nim został, gdybyśmy się trzymali mego planu, ale przytem wszyscy trzej możemy tryumf życiem przypłacić. Nie mam potrzeby opowiadać tu wszystkich szczegółów tego planu, bo wiedziałem, że przy wprowadzeniu go w wykonanie zajdą zmiany, które go uczynią zupełnie innym i wprowadzą do niego tyle zawiłości, na ile tylko znajdzie się miejsca. No i nie omyliłem się, jak się państwo o tem przekonacie.
Tymczasem tego tylko byłem pewien, że Tomek naprawdę zamierza mieć udział w wykradzeniu zbiegłego niewolnika. Tego żadną miarą zrozumieć nie mogłem. Jakże to? Chłopiec z porządnej rodziny, wychowywany jak się należy, mający dobre imię do stracenia, chłopiec z dobrą głową, nie ciemny, jak tylu innych, ale na książce uczony, nie żaden nikczemnik i ladaco, ale szlachetny i dobry... i oto taki chłopiec pozbywa się ambicyi, wstydu i uczciwości, żeby przyłożyć ręki do takiej sprawy, która go wobec wszystkich okryje hańbą! Już otwierałem usta, żeby mu to powiedzieć, gdy Tomek, jakby myśli moje odgadując, uprzedził mnie:
— A może ci się zdaje, że ja nie wiem, co czynię? Gadaj zaraz: wiesz, czy nie wiesz, że ja zawsze wiem, co robię?
— Wiem.
— Czym nie powiedział, że wraz z tobą wykradnę Jim’a?
— Powiedziałeś.
— A widzisz! Powiedziałem.
I na tem koniec, bo gdy Tomek raz powie, że coś zrobi, już się nie cofnie.
Po powrocie, gdy w całym domu cicho już było i ciemno, pobiegliśmy do budki, obok dołu z popiołem, żeby jej się dobrze przypatrzeć. Szliśmy przez cały dziedziniec, trochę niespokojni, jak się z nami obejdą psy podwórzowe, ale te, znając nas, poszczekiwały tylko zlekka, żeby dać dowód swej czujności. Obejrzawszy budkę dokładnie, ujrzeliśmy w ścianie północnej, która do ogrodzenia przypierała, niewielkie okienko kwadratowe, dość wysoko umieszczone i zabite w poprzek położoną grubą deszczułką, bretnalami do futryny przymocowaną.
Powiadam więc:
— Doskonale! Przez ten otwór Jim wyjdzie, trzeba tylko oderwać deskę...
Tomek zaś na to:
— I zjeść chleba z masłem i popić ciepłem mlekiem i pójść z nianią na spacer, i tam dalej. Mojem zdaniem, potrafimy znaleźć sposób nieco trudniejszy wydobycia więźnia z niewoli.
— No, to może wypiłować deskę, jak to ja uczyniłem zanim mnie zamordowano?
— To już więcej uchodzi. Ale jabym chciał jeszcze coś lepszego... żeby to nie tak prędko i nie tak łatwo.... Zresztą pośpiech zbyteczny, można się rozejrzeć, namyślić...
Pomiędzy tą budą a ogrodzeniem, pod tylną jej ścianą, była jakaś przybudówka z desek, niezbyt wysoka, tak prawie długa jak buda, ale wązka, mająca niziutkie drzwiczki, na kłódkę zamknięte łańcuchem. Tomek poszedł do dołu z popiołem, obok którego, jak to zwykle bywa, stał kocioł do warzenia mydła. Znalazłszy tam dość szybko zakrzywiony pręt żelazny, którym się pokrywę kotła unosi, rozwiódł nim jedno ogniwo łańcucha, który też rozpadł się, umożebniając nam przejście do przybudówki. Przy świetle zapałki przekonaliśmy się, że przybudówka dotyka budy, nie mając z nią żadnego połączenia, że jest bez podłogi i pusta. Na ziemi leżało kilka motyk stępionych, rydel, zepsute grabie i tym podobne graty nieużyteczne. Po tych oględzinach wyszliśmy, założywszy ogniwo nienajgorzej.
Tomek okrutnie uradowany mówi do mnie:
— No, teraz wszystko w porządku! Zrobimy podkop, przez który Jim wyjdzie. Tydzień na to wystarczy!
Nazajutrz o świcie pobiegliśmy do chatek murzyńskich, żeby poigrać z psami i wejść w zażyłość z murzynem Jima, który właśnie napełniwszy blaszankę mięsem, jarzynami i chlebem, szedł do budy.
Miał on twarz bardzo poczciwą, o zębach wyszczerzonych w uśmiechu, wełniste zaś jego włosy powiązane były w pęczki nićmi i sznureczkami. To go miało chronić od czarów. Opowiedział nam zaraz, że jest prześladowany przez czarownice, że po nocach straszą go różne widziadła, słyszy głosy i hałasy nadzwyczajne.
— Dla kogo to jadło? — pyta go Tomek. — Psy karmić idziesz?
Twarz murzyna tak się spłaszczyła w uśmiechu, jak grudka zgęstniałego błota pod uciskiem dłoni.
— Tak, paniczu, psa, ale nie takiego jak inne. A może panicze ciekawi go zobaczyć?
— I owszem, — rzekł Tomek.
— Jakże to? W biały dzień tam pójdziemy? Inny plan miałeś — szepnąłem zcicha Tomkowi.
— Teraz mam taki.
Cóż było robić? Ustąpiłem, chociaż niechętnie i poszliśmy. Wszedłszy do środka, zrazu nic nie widzieliśmy, tak było ciemno, ale Jim — bo to Jim był naprawdę, zobaczywszy nas, zawołał:
— Co? Huck i panicz Tomek! Wiedziałem, że tak będzie!
Zdumiony murzyn oczy wytrzeszczył i mówi:
— Co? To on zna paniczów?
Myślałem, że wszystko przepadnie. Ale Tomek spogląda na murzyna obojętnie i zdziwiony pyta:
— Kto? Zkądże ci przyszło do głowy, że on nas zna?
— Zkąd przyszło? A przecie on wykrzyknął, że zna paniczów.
Wtedy Tomek, jeszcze więcej zdziwiony, rzecze, jakby do siebie:
— A to rzecz ciekawa! Kto wykrzyknął i kiedy?
Potem zwróciwszy się do mnie, z zimną krwią pyta:
— A ty, czyś słyszał cokolwiek?
Ma się rozumieć, że na takie pytanie mogła być tylko jedna odpowiedź:
— Nie, nic nie słyszałem.
Zwraca się więc Tomek do Jim’a i patrząc na niego tak, jakby go nigdy w życiu nie widział, zapytuje:
— A możeś to ty się odzywał?
— Nie, paniczu — odpowiada Jim — to nie ja. Głosum nie wydał.
— Ani jednego nie mówiłeś słowa?
— Ani jednego.
— Widziałeś nas kiedy przedtem?
— Nie, paniczu.
Wówczas Tomek, zwracając się do murzyna, który patrzył na to wszystko przerażony, surowym głosem zawołał:
— Wytłómacz mi, co ci strzeliło do głowy? Dlaczegoś powiedział, że murzyn, który nas nigdy nie widział, mówi do nas po imieniu?
— Ech, proszę panicza — z desperacyą odrzecze murzyn — to z pewnością znów czary... Jużbym wolał nie żyć! I to tak zawsze! Wciąż dokuczają człowiekowi, że mi już życie obrzydło! Niech panicz nikomu o tem nie mówi, bo pani znów mnie wyłaje... Pani nie wierzy... twierdząc, że niema czarów. A jabym chciał, żeby pani teraz tu była... ciekaw jestem, coby powiedziała? Gadaj, co chcesz, a wszyscy swoje: nieprawda i nieprawda!
Tomek przyrzekł mu, że nic nie powie i dał mu drobną monetę, żeby miał za co kupić sobie nici do związania włosów w pęczki. Potem, patrząc na Jima, rzekł ostro:
— Ciekawym też, czy Wuj Silas powiesi tego murzyna? Bo gdybym ja schwytał takiego niewdzięcznika, co od swoich państwa ucieka, zarazbym go powiesił.
Gdy zaś murzyn podszedł do drzwi, żeby obejrzeć pieniążek i zębami spróbować, czy dobry, szepnął Jim’owi do ucha:
— Udawaj, że nas nie znasz. A jeżeli w nocy usłyszysz, że ktoś kopie, siedź cicho, bo to my. Zrobimy podkop i będziesz wolny.
Po tych słowach wyszliśmy z budy.
Na pogawędce rannej pośród lasu Tomek mówił, że trzeba nam koniecznie mieć trochę światła, gdyż kopać pociemku nie można. Radziłem dostać latarnię, ale on się na to nie zgodził, twierdząc, że latarnia daje za wiele światła, które zdradzić nas może. Mieliśmy więc poszukać pewnego gatunku drzewa, którego próchno, położone w miejscu zupełnie ciemnem, wydaje blask żywy, lecz nie rażący.
Zrobiwszy zapas tego drzewa i ukrywszy je w chwastach, rosnących pod ogrodzeniem, usiedliśmy dla odpoczynku i pogawędki.
— E! co to za robota! — rzecze Tomek, wielce markotny. — Wszystko idzie łatwo, jak z płatka... Aż wstyd! niema ani trudności, ani przeszkody. Dozorca więzienny? Nie istnieje — kogóż więc uśpić napojem?.. A przecie w każdem więzieniu przyzwoitem być powinien. Niema nawet psa, którego możnaby otruć! Niby to trzymają Jim’a na łańcuchu! Ależ łańcuch na dziesięć stóp długości z obręczą, na jednym końcu założoną na nogę więźnia i zamkniętą na kłódkę, drugim końcem przytwierdzony niby do nogi łóżka... Cóż z tego, kiedy dość unieść łóżko, żeby ogniwo zsunęło się z nogi! A Wuj Silas? Każdemu wierzy, wszystkim klucz daje, nie pilnując tego murzyna z głową podobną do jarmużu. Jim mógłby wprawdzie wyjść przez okno, ale jakże będzie uciekał z długim łańcuchem? Czysta zgryzota! Bo ten łańcuch, to jedna jedyna trudność, wszystkie inne sam wymyślać muszę! Ha! cóż robić, trzeba brać to, co jest, kiedy niema tego, co być powinnno. W tem tylko jedna pociecha, że musimy sami stwarzać przeszkody, ku większemu dla nas zaszczytowi.
Bo powiedz, proszę. Odrzucamy latarnię, wiedząc, że światło jej może nas zdradzić. Gdybyśmy jednak nie pamiętali o tej niezbędnej dla wszystkich spiskowców ostrożności, to moglibyśmy pracować przy pochodni — taka to czujność!...
Aha... dobrze, że mi to na myśl przyszło... Musimy, jak najprędzej zdobyć coś takiego, z czego można zrobić piłę...
— A na cóż nam piła?
— Jak to, na co? Trzeba przecież odpiłować nogę łóżka, o którą łańcuch zaczepiony.
— Po co? Sameś dopiero mówił, że wystarczy podnieść łóżko, żeby łańcuch sam opadł.
— Ach, Huck, z tobą zgryzota prawdziwa! Jakie ty masz dziecinne pomysły!... Tyś chyba nigdy w życiu nie czytał porządnej książki, ani pamiętników barona Trenck’a, ani Kazanowy, ani Benwenuta Cellini, ani Henryka IV, ani wogóle żadnej pouczającej? Któż słyszał uwalniać więźnia sposobem tak pospolitym? To dobre dla starych panien, lecz nas niegodne. Nie, nigdy! Prawdziwe w tej kwestyi powagi uczą tak: przepiłować nogę od łóżka, trociny połknąć, żeby nie zostało ani ździebełka, miejsce, gdzie noga przepiłowana, pomazać błotem albo tłustością, a wtedy najwprawniejsze oko nie spostrzeże przepiłowania. W chwili stanowczej, wyciągniemy z pod łóżka nogę odpiłowaną, łańcuch opadnie, no... i po wszystkiem. Wtedy dopiero spuszczasz się po drabinie sznurowej do fosy, łamiesz nogę... — bo drabiny takiej powinno niedostawać co najmniej dziewiętnaście łokci — a tam już czekają z końmi wierni wasale, podnoszą cię omdlałego, rzucają na siodło i lecisz z wiatrem w zawody do obczyzny, do Langwedocyi, Nawarry albo gdzieindziej. To się nazywa uciekać z więzienia! Chciałbym, żeby wokoło tej budki była fosa. Jeżeli nam czasu wystarczy, wykopiemy ją jeszcze.
— Pocóż fosa — mówię — kiedy wykopiemy przejście podziemne?
Ale Tomek nie słuchał nawet, zapomniał o mnie i o świecie. Brodę podparłszy ręką, myślał, myślał nad czemś długo, nareszcie westchnął, wstrząsnął głową, znów westchnął i mówi:
— Nie, nie można. Niema naglącej konieczności. Nie można...
— Czego nie można? — pytam.
— Odpiłować nogi Jim’owi.
— Chryste Panie! — krzyknąłem — ma się rozumieć, że nie można. A pocóżbyś ty miał mu nogę odpiłowywać?
— Widzisz... bywało, że tak czyniły największe powagi! Nie mogąc, naprzykład, pozbyć się kajdan, ucinają sobie rękę, żeby módz uciec. Ucięcie więc nogi byłoby jeszcze wspanialsze. Ale trzeba dać temu pokój. Niema konieczności dość naglącej, a w dodatku Jim jest murzynem, nie zrozumiałby więc powodów, dla których taki zwyczaj przyjął się w Europie... trzeba dać pokój! Ale, oto! Drabinę sznurową mieć nie trudno, możemy przecie podrzeć nasze koszule i ukręcić sznury, a z nich drabinę... to nawet bardzo łatwo. Drabinę taką poślemy Jim’owi upieczoną w chlebie... zawsze się tak robi. Możnaby i w pierogu upiec... w takim dużym, pulchnym...
— Co też ty gadasz, Tomku! Jim nie będzie potrzebował drabiny.
— Powinien jej potrzebować. Każdy ucieka po drabinie i on ją mieć musi.
— Ale cóż on z nią będzie robił?
— Co będzie robił? Niech ją w łóżko schowa! Przypuśćmy, że mu drabina będzie niepotrzebna, to schowa ją do łóżka i zostawi, jako dowód, że ucieczka była obmyślana. Dlaczego nie wieść sprawy porządnie, tylko byle jak, po fuszersku? Żeby wstydu się najeść, czy co?
— Ha — powiadam — kiedy tak stoi w prawidłach, to niechże już ma drabinę, w takim jednak razie musisz zezwolić, żebym z pościeli w swoim pokoju „pożyczył“ jedno prześcieradło.
Odpowiedział, że zezwala. A przytem wpadł widać jeszcze na nową myśl, bo mówi:
— A pożycz także i koszulę.
— Na cóż nam koszula?
— Potrzeba, żeby Jim miał na czem pisać dziennik.
— Dziennik? Jim pisać nie umie!
— To może przecie nakreślić na koszuli jakieś znaki! Zrobimy mu pióro z trzonka od łyżeczki, albo z kawałka starej obręczy żelaznej.
— Ale, Tomku, czy nie lepiej wyrwać pióro z gęsi?
— Ach, ty tępa głowo! Czyż więźniowie mają na zawołanie gęsi? Oni sobie pióra muszą robić i to zawsze z materyału najtwardszego: z lichtarza, ćwieka, jednem słowem z tego, co im się pod rękę nawinie! Całemi tygodniami, ba! miesiącami, pracują nad zrobieniem takiego pióra, nad zaostrzeniem go o mur, bo inaczej ostrzyć nie można. Nawet gdyby się znalazło gęsie pióro, to ci go żaden porządny więzień nie użyje. Nie uchodzi!
— Dobrze już, dobrze. A z czegóż mu zrobimy atrament?
— Niektórzy przyrządzają go z łez i ze rdzy żelaza, ale czynią to tylko kobiety i byle jacy więźniowie; porządni używają zwykle krwi własnej. I Jim tak uczynić musi, a jeśli będzie potrzebował przesłać o sobie wiadomość, żeby ludzie wiedzieli, gdzie więziony, to wieść ową wyryć może widelcem na cynowym talerzu, który wyrzuci przez okno. Tak postępował więzień zwany Żelazną Maską, a to był więzień, co się zowie, porządny.
— Jim nie ma talerza cynowego. Noszą mu jeść w misce.
— To nic nie znaczy. Postaramy się o taki talerz.
— A jeżeli nikt nie przeczyta tego, co on napisze?
— A tobie co do tego, Huck, przeczyta czy nie przeczyta? Jego rzecz napisać, co trzeba i wyrzucić talerz przez okno. Ty nie jesteś obowiązany umieć tego przeczytać, ani ty, ani drugi, ani trzeci. Niech sobie! niech na całym folwarku nikt czytać nie umie... Prawie zawsze tak się zdarza, że to, to więzień napisze na talerzu, albo na czem innem, pozostaje nieodczytane.
Dalszą rozmowę przerwał nam odgłos rogu, wzywającego na śniadanie. Pobiegliśmy więc czem prędzej do domu.
Tego samego rana zajrzałem do szafy z bielizną i „pożyczyłem“ z niej duże prześcieradło, oraz białą koszulę. Znalazłem także stary jakiś worek, w który schowałem bieliznę, poczem poszliśmy do lasu, przynieśli próchna, „lisim ogniem“ u nas zwanego i włożyliśmy je w tenże sam worek. Gdym powiedział Tomkowi o pożyczeniu bielizny, on nazywał to nie pożyczką, tylko kradzieżą, dodając jednak, że przedstawiciele więźnia muszą być obojętni na sposób zdobycia potrzebnych im przedmiotów i nikt im tego nie ma za złe. I więzień i jego przedstawiciele mają zupełne prawo kraść wszystko, co tylko ucieczkę ułatwić może. Gdybyśmy nie byli więźniami, a! to zupełnie co innego. Tylko człowiek nieuczciwy kraść może, nie będąc więźniem.
Postanowiliśmy zatem, że kraść będziemy wszystko, co nam wpadnie pod rękę. A jednak w kilka dni potem zrobił mi Tomek formalną scenę za to żem skradł kawona z grzędy murzynów po to, żeby go zjeść; kazał mi zaraz dać murzynom centa, nie mówiąc, za co go daję.
— Źle mnie zrozumiałeś — mówił — kraść mamy prawo tylko to, co nam potrzeba.
— A właśnie kawon był mi potrzebny — odpowiadam.
— Nie, nie był ci potrzebny do ucieczki. Nie jesteś więźniem.
— Aha! Więc to w tem różnica?
— Naturalnie, że w tem. Jeżeli Jim potrzebuje noża, żeby nim zabić dozorcę, a ty mu ukradniesz i potajemnie go prześlesz, to nie kradzież, jeżeli zaś ukradniesz nóż dla siebie, to kradzież. Rozumiesz?
— Niechże tak będzie — odpowiedziałem.
Po tej rozmowie siedzieliśmy parę godzin spokojnie, czekając, aż każdy pójdzie do swej roboty i nikogo nie będzie na dziedzińcu. Wtedy Tomek zaniósł worek do owej przybudówki, sąsiadującej z więzieniem Jim’a, ja zaś stałem na straży. Niedługo zabawiwszy, wrócił z próżnemi rękami, poczem usiedliśmy na stosie desek, żeby swobodnie porozmawiać. Ja milczałem, bo w takich razach zwykle zaczyna Tomek.
— Już wszystko mamy — powiada — oprócz narzędzi.
— Narzędzi? — pytam.
— Tak.
— Do czego?
— Do kopania. Nie będziesz przecie wygrzebywał dołu paznogciami.
— A te połamane szpadle i motyki? Czy ich nie starczy na wykopanie przejścia dla jednego człowieka i to murzyna?
Ale Tomek zwraca na mnie spojrzenie tak pełne litości, że o mało nie rozpłakałem się z rozrzewnienia nad samym sobą.
— Huck Finn! Powiedz mi, proszę, czyś ty słyszał kiedykolwiek, żeby więzień miał motyki i szpadle i wogóle wszystkie narzędzia wynalazku nowoczesnego, któremiby mógł wykopać dla siebie przejście podziemne? I pytam się ciebie, odpowiedz, jeżeli wogóle potrafisz rozsądnie odpowiedzieć, czy zamiar ucieczki, tym sposobem doprowadzonej do skutku, miałby w sobie choć odrobinę bohaterstwa? W takim razie dlaczegóżby mu nie otworzyć kłódki? To jeszcze prościej, jeszcze łatwiej.
— W takim razie czegóż nam potrzeba?
— Parę noży składanych albo nawet i scyzoryków z większem ostrzem.
— Żeby niemi wykopać podziemne przejście z tej budy?
— Tak.
— A bierz cię licho, bo to szaleństwo!
— Ja nie wiem, czy to szaleństwo, ale wiem, że tak postąpić wypada i trzeba! O żadnym innym sposobie ucieczki z więzienia nie słyszałem, pomimo, żem przeczytał wszystkie książki, które uczą, jak postępować należy w takim razie. Przejście wykopane być musi nożykiem składanym i to nie w miękkiej ziemi, ani w piasku, lecz w skale. Praca tego rodzaju ciągnie się tygodnie całe, miesiące, lata, a czasem nawet i do końca życia. Ot, weź na przykład więźnia, który siedział w podziemiach warowni, w porcie marsylskim. Jak ci się zdaje, ile on czasu kopał sobie przejście podziemne?
— Nie wiem.
— Zgaduj.
— Nie zgadnę. Miesiąc, półtora?
— Trzydzieści siedem lat! I wykopał przejście do samych Chin! Z niego brać wzór! Szkoda, że ta warownia stoi nie na skale.
— Jim nie zna nikogo w Chinach?
— A cóż to ma do rzeczy? I tamten nikogo nie znał. Ale ty zawsze podnosisz jakieś względy uboczne, odbiegając od kwestyi głównej.
— Dobrze już, dobrze... Wszystko mi jedno, gdzie Jim wyjdzie, byle wyszedł, a i jemu także o nic więcej nie chodzi. Ale, widzisz, trzeba jedno mieć na uwadze: Jim jest za stary, żeby kopał wyjście scyzorykiem. Nie wyżyje tak długo.
— Nie bój się, wyżyje. Zresztą nie będzie potrzebował lat trzydziestu siedmiu na wykopanie przejścia w miękkiej ziemi.
— Ile czasu potrwa taka robota?
— Nie może trwać tak długo, jak potrzeba, bo to za wielkie ryzyko. Do Nowego Orleanu niedaleko, wuj Silas niezadługo otrzyma ztamtąd wiadomości. Otóż kopanie przejścia, któreby powinno trwać co najmniej lat parę, z powodu wyjątkowego położenia musi być bardzo przyśpieszone. Za to po ucieczce Jim’a, możemy wmówić w siebie, że robota trwała lat trzydzieści.
— Teraz rozsądnie mówisz — odpowiadam. — Przejście wykopiemy z łatwością, bez kłopotu, a jeżeli ci na tem zależy, to mogę powiedzieć, że sto pięćdziesiąt lat trwało kopanie. To już mi wszystko jedno, bylebyśmy na swojem postawili: No, a teraz trzeba ściągnąć ze dwa noże składane.
— Ściągnij trzy — mówi Tomek — z jednego musimy zrobić piłkę.
— Tomku — rzekłem — jeżeli nie będziesz tego uważał za bezbożność i lekceważenie zwyczajów uświęconych, to ci powiem, że tam pod ogrodzeniem, pomiędzy śmieciem i gratami, widziałem piłę zardzewiałą.
Ale on spojrzał na mnie z nieopisanem zniechęceniem i odrzekł:
— Ty się nigdy w życiu niczego nie nauczysz. Biegaj po noże. Pamiętaj, trzy nam potrzeba.
Ma się rozumieć, że pobiegłem.
Wieczorem, gdy wszyscy posnęli, zszedłszy po piorunochronie, pobiegliśmy do przybudówki, żeby się zabrać do roboty przy świetle próchna. Tomek zalecił rozpoczęcie kopania tuż pod łóżkiem Jim’a, żeby przejście pokryte było kołdrą, spadającą do ziemi. Kopaliśmy więc nożykami aż do północy, zmordowani strasznie i z pęcherzami na dłoniach, pomimo, że robota wolno postępowała. Nakoniec odzywam się do Tomka:
— Ależ my tego przez lat trzydzieści osiem nie wykopiemy!
Tomek nic nie odpowiedział, lecz westchnąwszy tylko, przestał kopać i przez długą chwilę tonął w myśleniu. Wreszcie rzekł:
— Na nic to się nie zda, Huck, co my robimy. Będąc w więzieniu, nie potrzebowalibyśmy się tak spieszyć, bo na czasieby nam nie zbywało. Zresztą kopiąc kilka minut dziennie, podczas zmian warty, nie mielibyśmy rąk w pęcherzach. Robota w ciągu lat wielu mogłaby być według wszelkich prawideł wykonana. My wszakże z powodu pośpiechu musimy kopać, czasu nie tracąc.
— Ale co robić, skoro noże wypadają nam z rąk poranionych?...
— Niestety, widzę jeden sposób wielce niemoralny, ale jedyny: dać pokój nożom składanym, a kopać... poprostu motykami.
— Złote słowa! coraz mądrzejszą masz głowę, Tomku. Motyki! nic innego tylko motyki, a czy to moralnie, czy nie, to mniejsza o to... Ja przynajmniej nie dbam o moralność, od której mi pęcherze na dłoniach rosną. Czegóż ja chcę? Uwolnić murzyna! Jeżeli więc najporęczniej mi cel ten osiągnąć motyką, biorę się do niej, wszelkie zaś tak zwane przez ciebie przykłady, obchodzą mnie tyle, co zdechły szczur.
— Zgoda! — powiada Tomek. — Przystaję na motyki, bo... nie można inaczej, ale gdyby okoliczności były inne, nie zgodziłbym się na to ustępstwo i nie pozwolił na naruszenie prawideł, bo dobre jest dobrem, a złe złem i człowiekowi nie wolno postępować źle, gdy mając olej w mózgu, wie, co się dobrem nazywa. Daj mi nożyk!
Widząc, że go niema pod ręką, podałem swój. Rzucił go na ziemię wołając:
— Podaj mi nożyk!
Domyśliwszy się wreszcie, o co chodzi, podałem mu motykę, śród starych narzędzi znalezioną. Wziął ją i ani słowa nie rzekłszy, zaczął kopać. Taki to był Tomek. Nic dziwnego: miał zasady!
Gdym znalazł łopatę, zaczęliśmy pracować we dwóch: jeden kopał, a drugi odrzucał ziemię na przemiany. Po jakimś czasie musieliśmy zaniechać roboty, bo ręce, strasznie zbolałe, już nam odmówiły posłuszeństwa, dół jednak był wcale porządny. Tomek wyszedł pierwszy, ja za nim w kilka minut.
Następnego dnia ukradł Tomek łyżeczkę od herbaty i lichtarzyk mosiężny, żeby z tego porobić pióra dla Jim’a, ukradł także i sześć świec łojowych, ja zaś trzy talerze cynowe. Gdy Tomek twierdził, że to za mało, poradziłem wyrzucone przez Jim’a talerze zbierać w chwastach pomiędzy okienkiem a ogrodzeniem i dawać je znów Jim’owi. Uspokoił się więc Tomek i mówi:
— Teraz trzeba obmyśleć sposób dostarczenia wszystkiego Jim’owi.
— Przez dziurę, którą wykopiemy.
Spojrzał na mnie z pogardą i nazwawszy pomysł idyotycznym, pogrążył się w myślach. Po niejakiej chwili oznajmia, że są dwa, czy trzy sposoby, ale że niema gwałtownej potrzeby natychmiast wybierać pomiędzy niemi. Teraz trzeba myśleć o robocie.
Tejże nocy, podszedłszy pod okienko więzienia, usłyszeliśmy chrapanie Jim’a, który spał tak mocno, że ani zaglądanie nasze, ani wrzucona do komórki świeca, ani hałas przy robocie, nie rozbudziły go ze snu. Uwijaliśmy się też z motyką i z łopatą tak dzielnie, że po paru godzinach robota była skończona. Wsunąwszy się jeden za drugim w wykopane przez nas przejście, wyszliśmy akurat pod łóżkiem Jim’a, na środek budki. Tomek, znalazłszy wrzuconą poprzednio świecę, zapalił ją, ja zaś stanąłem nad łóżkiem śpiącego i patrząc nań, przekonałem się, że nie wyglądał na znękanego niewolą więźnia.
Jim rozbudzony tak się ucieszył, że o mało nie ryknął płaczem. Obsypawszy nas tysiącem pieszczot, prosił o pilnik, dla przecięcia założonego na nogę łańcucha, bo chciał natychmiast być wolnym.
Tomek wszakże jął mu dowodzić, jak dalece sprzeciwiałoby się to wszelkim prawidłom, a siadłszy obok Jim’a, opowiedział mu swoje plany, obmyślane podług najlepszych wzorów, dodając przytem, że w razie alarmu niespodzianego wszystko zmienić można. Ponieważ Jim na wszystko się zgadzał, przeto zaczęliśmy rozmawiać o dawnych czasach i o dzisiejszych. Jim powiedział nam, że wuj Silas co dzień do niego przychodził dla odmówienia z nim modlitwy, a ciocia Salusia dowiaduje się, czy nie głodny i czy mu czego nie brakuje. Oboje, mówił, tak są dla mnie dobrzy, że już lepszymi być nie mogli. Tomek wypytywał o to i o owo, wreszcie rzekł:
— Teraz już wiem, przez nich ci prześlę, co trzeba.
— Nie czyń-że tego — odparłem — do czego to podobne!
On jednak wcale na mnie nie zważał, co zresztą zawsze miał we zwyczaju, gdy mu plan jaki zaświtał w głowie.
Zaczął więc wyliczać Jim’owi wszystko, co mu ukradkiem prześlemy. Pieróg nadziany drabiną, oraz inne większe przedmioty, odda mu Nat, murzyn przynoszący jadło. Musi więc Jim zachować ostrożność, nie dziwić się zaraz przy murzynie, ani pieroga nie rozłamywać, ani koszyka nie wypróżniać. Przedmioty mniejszych rozmiarów przyniesie mu wujaszek Silas w kieszeniach swego paltota, zkąd Jim wyciągać je musi ukradkiem. To i owo uda nam się może przyczepić do tasiemek, któremi ciocia Salusia zawiązuje z tyłu swój fartuch, albo wsunąć jej do kieszeni. Wyszczególnił też Tomek owe przedmioty, objaśnił, do czego posłużą i wspomniał wreszcie o dzienniku, który ma być pisany krwią na koszuli. Jim nie bardzo rozumiał, o co chodzi, ale wiedząc, że biali są rozumniejsi od niego, przyrzekał uczynić wszystko podług rozkazu. Jim miał u siebie sporo cybuszków trzcinowych i tytoniu, użyliśmy więc w towarzystwie a zabawiwszy się bardzo wesoło, poszliśmy spać.
Tomek w wybornym był humorze. Mówił, że nigdy w życiu lepiej się nie bawił, że taka tylko rozrywka godną jest człowieka rozumnego i że gdyby rzecz była możliwą, to należałoby przedłużyć tę rozkosz szlachetną na całe życie, a potomkom przekazać obowiązek wyswobodzenia Jim’a z niewoli.
Nazajutrz rano poszliśmy do drwalni, żeby ciężkim toporem porąbać mosiężny lichtarz na kilka niewielkich kawałków, które Tomek wraz z łyżeczką schował do kieszeni. Ztamtąd udaliśmy się do kuchni murzyńskiej, a gdy ja rozmawiałem z Nat’em dla odwrócenia jego uwagi, Tomek wpakował jeden z kawałków lichtarza w podpłomyk, przygotowany dla Jima. Ciekawość nas brała, jak się nam uda przesyłka.
Poszedłszy z Nat’em do więźnia, przekonaliśmy się, że poszło wybornie: zapuściwszy zęby w podpłomyk, o mało wszystkich nie wyłamał. Nie mogło udać się lepiej, sam Tomek to przyznał.
Jim nic nie dał poznać po sobie, ale potem był ostrożniejszy i nigdy chleba do ust nie wziął, dopóki go widelcem w kilku miejscach nie wypróbował.
Gdy raz staliśmy sobie w więzieniu Jim’a, prawdę mówiąc, bardzo ciemnawem, nagle z pod łóżka wybiega w podskokach jeden pies, potem drugi i tak dalej, aż do jedenastu! Zrobiło się tak ciasno, że szpilkę wetknąć byłoby trudno. Tam do licha! zapomnieliśmy założyć na łańcuch drzwi, prowadzących z podwórza do przybudówki. Murzyn Nat krzyknął tylko rozpaczliwie: „Czary!“ i przykucnąwszy na ziemi pomiędzy psami, jęczał, jak na śmiertelnej pościeli. Tomek zaś silnem szarpnięciem roztworzył drzwi na oścież i cisnął przez nie kawał mięsa z przyniesionego dla Jima posiłku. Psy rzuciły się za mięsem jak szalone, Tomek wyszedł za niemi, a w pół minuty potem był już z powrotem, zamknąwszy drzwi jedne i drugie. Teraz dopiero dla uspokojenia Nat’a głaskał go i pieszczotliwie doń przemawiał, pytając, czy mu się znów coś nie przywidziało... Nat, mrugając oczyma, drżącym jeszcze głosem powiada:
— Panicz znów powie, że ja głupi... Ale jeżelim ja tu nie widział ze sto... z milion może czy psów, czy dyabłów, to niech tu na miejscu padnę... tu, jakiem żyw. Paniczu... widziałem ich i czułem... pełno ich było wszędzie... Żebym to ja chociaż raz jeden mógł trzymać w ręku takie straszydło!... Tegobym pragnął!...
A Tomek na to:
— Wiesz, ja ci powiem, co mi się zdaje. Dlaczego one napadają na ciebie wtedy właśnie, gdy ze śniadania przychodzisz. Dlatego, że są głodne, tylko dlatego. Upiecz-że ty im pieróg taki, co to umyślnie dla strachów go pieką.
— A jakżeż ja, paniczu, potrafię upiec pieróg strachom? Ja nie wiem, jak się to robi... Nigdy nawet o takim pierogu nie słyszałem.
— Ha! trudno, kiedy ty nie umiesz, to ja sam upiekę.
— Paniczu! złoty paniczyku! Upiecze panicz? Ślady nóg panicza całować będę!
— Bądź spokojny, upiekę. Dla ciebie to uczynię, bo i ty wyświadczyłeś nam grzeczność, pozwalając zobaczyć tego murzyna. Ale pamiętaj, trzeba ci być bardzo ostrożnym! Gdy tu wejdziemy, zaraz się od nas odwróć tyłem; niosąc miskę z pierogiem, nie zaglądaj do niej, niech cię Bóg broni. Nie patrz także na Jim’a, gdy miskę do rąk weźmie, bo się może zdarzyć nieszczęście. Przedewszystkiem zaś nie dotykaj wcale tych rzeczy, które dla strachów będą przygotowane.
Potrzebując różnych rzeczy do wykonania ułożonego planu, pobiegliśmy na mały tylny dziedzińczyk, gdzie rzucano znoszone obuwie, ubranie zdarte, szkło potłuczone, naczynia kuchenne blaszane i żelazne, naczynia przez rdzę zjedzone i tym podobne graty. Przetrząsnąwszy je, znaleźliśmy podziurawioną miednicę blaszaną, w której po zatkaniu dziur mieliśmy pieróg przygotować.
Tomek, znalazłszy parę nowych, dobrze zaostrzonych ćwieków, podniósł je z radością, mówiąc, że przydadzą się Jim’owi do wyrycia na ścianie swego nazwiska i historyi swych cierpień. Zaraz też Tomek wsunął do bocznej kieszeni fartuszka cioci jeden ćwiek, drugi zaś zatknęliśmy wujowi za wstążkę przy kapeluszu, ponieważ dzieci oznajmiły nam, że rodzice zaraz po śniadaniu pójdą odwiedzić murzyna. Przed śniadaniem Tomek wpuścił łyżeczkę do kieszeni obszernego kitla, który wujaszek miał na sobie, i staliśmy już potem spokojnie, czekając na ciocię Salusię.
Przyszła nareszcie, ale zgrzana, czerwona, w złym humorze, i ledwie wujaszek odmówił modlitwę przed jedzeniem, zaraz rozpoczęła kroki wojenne.
— Cały dom przeszukałam, zajrzałam w każdy kącik i pojąć nie mogę, co się stało z twoją drugą koszulą.
Serce tak się we mnie rzuciło, że aż wpadło pomiędzy płuca, wątrobę i różne inne wnętrzności. Gryząc właśnie twardą skórkę od chleba, już przełknąć ją miałem, gdy kaszel, zastąpiwszy jej drogę, takiego dał skórce prztyczka, że mi z ust wyskoczyła, jak z procy, przeleciała stół jak szeroki i uderzyła w oko jedno z dzieci. Dziecko wrzasnęło, jakby je kto ukropem oblał i zaczęło fikać nogami. Ja zgłupiałem, Tomek zaczerwienił się po same uszy. Z ćwierć minuty może trwało zamieszanie, podczas którego, gdybym mógł, byłbym wyskoczył z własnej skóry i uciekł, gdzie oczy poniosą. Ochłonąwszy, siedzimy spokojnie z miną niewinną, a wuj Silas mówi:
— Ja także nie rozumiem, co się z nią stać mogło. To ciekawe, doprawdy. Wiem doskonale, żem ją zdjął z siebie, bo...
— Jedną masz, nie dwie na sobie. Z góry wiedziałam, że to powiesz. Wiem, żeś ją zdjął, ale jej niema. Tobie, jak widzę, koszul nastarczyć nie można, a co z niemi robisz, tego odgadnąć nie mogę. Zdawałoby się, że człowiek w twoim wieku powinienby pamiętać o swoich rzeczach.
— Niewątpliwie, Salusiu, ja też czynię, co mogę: staram się pamiętać o rzeczach. Ale widzisz, w tym wypadku nie ja jeden jestem winien. Sama wiesz, że wtedy tylko widuję swoje koszule, kiedy je noszę, a przyznasz, że z siebie żadnej nie zgubiłem.
— To wcale nie twoja zasługa i nie masz się wcale czem chełpić. Gdybyś był mógł zgubić, tobyś zgubił. A zresztą nietylko koszula zginęła. Zginęła mi łyżeczka. Było ich dziesięć, a teraz jest tylko dziewięć. Dajmy na to, że koszulę psy poszarpały, ale łyżeczki nie wzięły? Tego pewna jestem.
— A czy jeszcze co zginęło?
— Sześć świec zginęło! Ale świece zjeść mogły szczury; pewną nawet jestem, że to zrobiły. I nawet się dziwię, że nie zjadły dotąd całego domu, razem z nami, a okruchów nie rozniosły po dziurach, bo tych dziur wszędzie pełno... Zawsze się zbierasz zatkać je, zakitować i na projekcie się kończy. Gdyby nie były głupie... szczury, naturalnie... toby we włosach twoich sypiały, a tybyś ani się spostrzegł.
— Prawda, Salusiu, prawda, dawno należało opatrzyć te dziury. No, ale jutro zrobię to już niezawodnie, zobaczysz.
— Czegóż się masz spieszyć? Możesz zrobić i za rok i za dwa... Matyldo!
Rozlega się odgłos klapsa i maleńka Matylda Aniela Araminta Phelps pośpiesznie cofa łapki, po kostki w cukrze zanurzone. W tejże chwili wbiega pokojówka murzynka:
— Proszę pani! Niema jednego prześcieradła!
— Jakto! niema?
— No to dzisiaj zaraz opatrzę dziury — pojednawczo odzywa się wujek.
— Po co? Na kogóż w takim razie złożymy zgubę prześcieradła? Gdzież ono się podziało, Lizo?
— Albo ja wiem, proszę pani... Wczoraj jeszcze leżało w szafie na półce, a dziś go niema...
— Koniec świata! Pierwszy raz w życiu widzę coś podobnego... Koszula, prześcieradło, łyżeczka, sześć św...
— Proszę pani — wpada młoda pokojówka, mulatka — lichtarz mosiężny gdzieś zginął.
— Wynoś mi się ztąd, kozo jedna, bo skórę z ciebie zedrę!
Kipiała z gniewu! Zacząłem spoglądać na drzwi, sądząc, że lepiej było wyjść chyłkiem i drapnąć w las, póki się widnokrąg nie rozchmurzy. Ciocia złościła się i gniewała, nie mając z kim wojować, bo siedzieli wszyscy cicho, jak mysz pod miotłą.
Wtem wujaszek Silas, sięgnąwszy po coś do kieszeni, wyłowił z niej łyżeczkę, co jego samego niepomiernie zdziwiło. Ciocia Salusia umilkła na ten widok i wzniósłszy ręce do góry, zapomniała ust zamknąć, ja zaś, wolałbym był znajdować się w Jerozolimie, albo i dalej jeszcze. Niedługo jednak żywiłem to pragnienie, bo ciocia z udanym spokojem powiada:
— Tegom się spodziewała. Gdzieżby łyżeczka być mogła? Ma się rozumieć, że nie gdzieindziej, jak w twojej kieszeni i że cały czas tam leżała. Bardzo być może, że i wszystko inne tam się znajdzie. Co robiła łyżeczka w twojej kieszeni?
— Doprawdy nie wiem, Salusiu, nie wiem — tłómaczył się wujaszek — znasz mnie przecie? Toż powiedziałbym ci natychmiast. Czytałem przed śniadaniem Pismo Święte, chyba więc przez nieuwagę włożyłem do kieszeni łyżeczkę zamiast Biblii... Tak! to tak być musiało... Bo sama zobacz: Biblii w kieszeni niema! Pójdę i przekonam się, jeżeli Biblia leży tam, gdziem ją czytał, to znak, żem jej nie włożył do kieszeni, jeżeli zaś nie włożyłem jej do kieszeni, to musiałem włożyć łyżeczkę, bo skoro łyżeczka jest, a...
— A dajże mi święty pokój! — przerwała mu ciocia zniecierpliwiona — idź, szukaj, przekonaj się, i wy wszyscy idźcie sobie także, a nie zbliżajcie się do mnie, dopóki cokolwiek nie ochłonę.
Gdy wychodzimy z pokoju, wuj bierze kapelusz, i... z hałasem upada na ziemię ćwiek. Wuj, nie mówiąc ani słowa, podniósł go, położył na gzymsie od kominka i wyszedł. Widział to Tomek, a mając w świeżej pamięci przygodę z łyżeczką, powiada:
— Na nic się nie zda posyłanie przez wuja. Już to na nim polegać nie można. Ale z tą łyżeczką — dodał Tomek po chwili — to nam oddał prawdziwą przysługę, nie wiedząc o tem. Wzamian za nią pójdźmy pozabijać owe dziury.
A było ich sporo w piwnicy i w śpiżarni, to też zabrała nam ta robota dobrą godzinę. Wszelako zrobiliśmy wszystko porządnie i trwale, szczelnie zabijając dziury czopami, a potem zalewając je smołą, tak jak się to na okrętach czynić zwykło. Wtem słyszymy na schodach kroki: zdmuchnąwszy świecę, czekamy. Po chwili wchodzi do piwnicy, kto? wujaszek! Świecę ma w jednej ręce, kłąb pakuł w drugiej, a z oczu jego widać, że nie o szczurach myśli, lecz o czem innem. Idzie, schyla się, zagląda do jednej dziury, do drugiej, wszystkie obszedł po kolei. Stanął potem na środku piwnicy, myślał i myślał, a łój ze świecy kapie i kapie. Nareszcie, zawracając ku schodom powoli, jakby przez sen mówi do siebie.
— Ani rusz nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ja to zrobiłem! Mógłbym teraz powiedzieć Salusi, że to nie moja wina, że to nie szczury... No, ale mniejsza o to... Czy powiem, czy nie, to wszystko jedno..
I tak mrucząc pod nosem, wyszedł z piwnicy, a w parę minut — my za nim. Strach, jaki to był dobry staruszek!
Tom strasznie się frasował, jak sobie poradzimy z łyżką, ale ponieważ „koniecznie“ była potrzebną, łamał więc głowę. Znalazłszy sposób, zaraz też powiedział mi, co mam czynić. Wróciwszy do pokoju, stajemy nad koszyczkiem, w którym leżą łyżki, i czekamy cierpliwie na ciocię. Gdy weszła, Tomek liczy łyżeczki, przekładając je z jednej strony na drugą, ja zaś niepostrzeżenie wsuwam jedną w rękaw. Wtedy Tomek powiada:
— Ciociu Salusiu, przeliczyłem łyżeczki, jest dziewięć tylko.
— Wracaj do zabawy i nie nudź mnie. Sama przecie liczyłam i było ich dziesięć.
— Cioteczko, liczyłem dwa razy i zawsze wypadało tylko dziewięć...
Jakkolwiek bardzo zniecierpliwiona, przyszła przeliczyć raz jeszcze. Każdy by zrobił to samo.
— Ależ prawda! — zawołała — dziewięć tylko! Cóż to jest? Nie, nie może być, raz jeszcze przeliczę.
Wtedy ja podkładam nieznacznie tę dziesiątą, która była u mnie w rękawie, ciocia Salusia liczy i obojętnie niby powiada:
— Naturalnie, żeśmy się pomylili. Dziesięć było i dziesięć jest.
— Czy doprawdy, ciociu? — pyta Tomek — mnie się zdaje, że nie.
— Widziałeś przecie, żem liczyła?
— Widziałem, ale...
— No, to przeliczę jeszcze raz.
Wtedy ja znów ukradkiem ściągam łyżeczkę i, ma się rozumieć, wypada dziewięć. Ciocia aż się zatrzęsła z gniewu, ale wciąż liczy, raz, drugi, trzeci i dziesiąty, aż doszło do tego, że już koszyk liczyła za łyżeczkę, wypadało zaś rozmaicie, to dziewięć, to dziesięć. Porwała więc koszyk i rzuciła go na ziemię z takim hałasem, że kot, śpiący na oknie, zerwał się i uciekł przestraszony. Poczem kazała nam wynosić się i dać jej święty spokój, bo gdy który z nas nawinie się jej na oczy przed obiadem, to go żywcem ze skóry obedrze. Odchodząc, wsunęliśmy łyżeczkę do kieszeni fartucha i znalazł ją tam Jim razem z ćwiekiem i ze śliwkami, któremi ciocia wypchała kieszeń dla niego.
W przekonaniu Tomka zachód sowicie nam się opłacił, bo teraz, gdyby życie cioci zależeć miało od przeliczenia raz jeszcze łyżeczek, liczyć ich nie będzie, nie dowierzając sobie wtedy nawet, gdy się nie omyli w rachunku.
Tej samej nocy, położywszy prześcieradło na swojem miejscu, wyciągnęliśmy drugie z innej szafy. Potem oddawszy je, znów wzięliśmy tamto i tak powtarzając sztukę kilkakrotnie, doprowadziliśmy ciocię do tego, że nie wiedziała już sama, ile ma prześcieradeł. Oświadczyła nawet, że jej to wszystko jedno, że nie myśli zagryźć się na śmierć dla głupich paru prześcieradeł, że woli umrzeć niż je obliczać.
Dzięki zatem psom, szczurom i podwójnemu rachunkowi, posiadaliśmy koszulę, prześcieradło, łyżeczkę i świece. Co zaś do lichtarza, to przedmiot ten był małej wagi i wiedzieliśmy, że o nim wkrótce zapomną.
Ale za to z owym pierogiem było kłopotu co niemiara; trzeba go było piec w lesie. Trzy miednice mąki wyszły na ten pieróg, przy którym poparzyliśmy ręce i nałykaliśmy się dymu.
Następnej nocy, pokrajawszy u Jima prześcieradło na wązkie paseczki, ukręciliśmy z nich przededniem jeszcze sznur taki, że możnaby się na nim powiesić.
Niestety, drabina w pieróg wejść nie chciała, można nią było nadziać ze czterdzieści pierogów, zachowując coś jeszcze na zupę i na pieczyste. Jakoż trzeba było wyrzucić część drabiny, a szkoda, bo sznur był śliczny! Ostatecznie upiekliśmy pieróg nie w miednicy, bo zlutowanie stopiło się w ogniu i dno odleciało, lecz w żelazku mosiężnem do ogrzewania pościeli, które wujaszek Silas przechowywał na strychu, jako pamiątkę po jednym z przodków bardzo dawnych. Tak tedy Jim posiadał wszystko, co porządnemu więźniowi było potrzebne. Zostawszy sam, rozłamał pieróg, drabinę ukrył w sienniku, na jednym z cynowych talerzy wydrapał trochę kresek i kółek i wyrzucił talerz przez okno.
Okropnie dużo roboty mieliśmy z piłą i z piórami; sam Tomek przyznawał, że napis będzie najprostszy, jaki być może: nie wyryty na ścianie, ale zaledwie wydrapany. Był jednak niezbędny podług Tomka.
Więc gdy Jim i ja mordowaliśmy się nad zaostrzeniem piór, które on robił z kawałków połamanego lichtarza, ja zaś z łyżeczki, Tomek zaczął układać napisy, któremi wyrazić miał Jim swoje cierpienia. Że jednak Jim nie znał liter, Tomek zafrasowany postanowił litery sam nakreślić węglem, resztę zaś miał Jim wykonać. Myślałem, że tego wystarczy, aż Tomek woła:
— Zapomniałem o najważniejszem: napis nie może być ryty na deskach, ściany więzienia muszą być z kamienia, a jęki więźnia obijać się mogą tylko o głazy martwe, nieczułe. Postaramy się o głaz.
— Już wiem! Trzeba przynieść kamień, a przy jednym ogniu upieczemy dwie pieczenie. O staję ztąd, pod młynem, leży kamień młyński. Musimy go przynieść. Jim wyryje na nim bolesne swoje zwierzenia, a my użyjemy go zamiast osełki do wyostrzenia piór i wyzębienia piły.
Niezła to była myśl, ale i kamień niezłą też musiał mieć wagę, a trzeba go było przytoczyć. Zabraliśmy go bez przeszkody, ale niełatwo było toczyć kamień po nierównej drodze. Pomimo wszelkich naszych usiłowań, nie byliśmy w stanie zapobiedz temu, żeby się od czasu do czasu nie przewracał, co nam za każdym razem groziło utratą nóg. Tomek godził się z myślą postradania jednej, ale ja wolałbym był zachować obie.
W połowie drogi, gdy pot lał się z nas strugami, a nogi i ręce odmawiały już posłuszeństwa, musieliśmy przywołać Jim’a, który wypełznąwszy za nami przez wykopaną pod łóżkiem dziurę, dopomógł nam przytoczyć kamień.
Nasze przejście podziemne było dość duże, zawsze jednak nie takie, żeby przez nie przesunąć można głaz duży, musiał więc Jim rozszerzyć je bardzo motyką. Poczem Tomek narysował litery ćwiekiem i zasadził Jim’a do wykuwania ich, dawszy mu ćwiek zamiast dłóta, a gwicht żelazny, znaleziony w przybudówce, w miejsce młotka. Kazał mu kuć, dopóki świecy wystarczy, a potem ukryć kamień pod siennikiem i spać się na nim położyć. Gdy z pomocą naszą Jim założył łańcuch na nogę od łóżka, Tomek zapytał:
— Są tu pająki, Jim?
— Nie, paniczu, Bóg łaskaw, ani jednego.
— To nic! Wystaramy ci się o kilka.
— Paniczu złocisty, a po co? Po co mnie pająki? Ja się ich boję... Dla mnie, pająk czy grzechotnik, to wszystko jedno.
Pomyślał trochę Tomek i powiada:
— To pyszna myśl! A gdzieżbyś go trzymał?
— Kogo, paniczu?
— Grzechotnika, ma się rozumieć!
— Łasko Boska! a panicz co mówi?! A toć, żeby tu miał ze mną mieszkać grzechotnik, tobym chyba głową wybił dziurę i uciekł.
— E! Jim, tak ci się zdaje. Z początku tylko bałbyś się grzechotnika, a potem oswoiłbyś go...
— Oswoił?
— I nawet bardzo łatwo. Każde zwierzę okazuje wdzięczność za pieszczoty i nie czyni krzywdy osobie, która ma o niem staranie. W książkach szeroko o tem piszą. Spróbój: cóż ci szkodzi? Z początku będzie trudno, a potem, zobaczysz: przywiąże się do ciebie, nie odstąpi cię na krok, spać będzie z tobą, a nawet pozwoli ci swą głowę włożyć w usta.
— Mój paniczu, mój śliczny, niech panicz tego nie mówi! Słuchać nawet nie mogę... Co? grzechotnik ma mi pozwolić, żebym sobie w usta włożył jego głowę? Mnie pozwoli? Cóż to? łaskę mi robi, czy co? Oho! poczeka on, nim ja go o pozwolenie poproszę! Spać będzie ze mną? Nie chcę! nie chcę! paniczu!
— Miejże rozsądek, Jim. Każdy więzień posiadać musi jakieś stworzenie obłaskawione, a jeżeli nikt dotychczas nie próbował oswoić grzechotnika, to tem większa ztąd sława dla ciebie. Zobaczysz, Jim, cały świat będzie wiedział o tobie.
— Nie, paniczu, dziękuję, co mi tam po sławie! Jak mnie wąż ukąsi, to się od sławy nie zagoi. Nie, nie, paniczu, nie chcę!
— Ach!, Jim, czyż spróbować nawet nie możesz? Ja tylko chcę, żebyś spróbował. Nie uda się, to nie...
— Pewno, że się nie uda, jak mnie grzechotnik ukąsi... Nawet czasu nie będzie spróbować. Nie, paniczu, nie, kochanie moje złote, zrobię wszystko, co panicz każe, tylko niech to nie będzie takie głupstwo... A jeżeli mi tu przyniesiecie grzechotnika i każecie go oswajać, to ucieknę. Zobaczy panicz, że ucieknę... Bez pisania i bez drabiny.
— No, dobrze już, dobrze, kiedyś taki uparty, to nie... Nie chcesz grzechotnika, to ci przyniesiemy kilka jaszczurek, a ty im ponawlekasz po parę guzików na ogony i niech udają grzechotników.
— Ja i tego paskudztwa znieść nie mogę, ale jeżeli już bez nich nie można, to niech tam... Niech panicz przyniesie... Żebym ja był wiedział, że to tyle kłopotu z tem siedzeniem w więzieniu i taki zachód...
— Ma się rozumieć, że jest zachód i kłopot, jeżeli wszystko idzie, jak się należy. Czy są tu szczury?
— Nie, paniczu, nie widziałem ani jednego.
— No, to ja ci ich kilku dostarczę.
— Kiedy ja i szczurów nie chcę, paniczu. Chwili spokoju z nimi niema, to coś gryzą, to skrobią, to biegają... a gdy człek zaśnie, to po nogach kąsają... bo i to bywa! Nie, paniczu, już jeżeli koniecznie potrzeba, to niech panicz przyniesie jaszczurki, ale szczurów nie chcę. Co mi po tem?
— Dajże pokój, Jim. Niema więźnia bez szczurów. Każdy je ma i ty swojego mieć musisz. Powiadam ci: nie było przykładu, żeby więzień nie miał szczura! Oswoisz go, nauczysz sztuk i zobaczysz: będzie chodził po tobie śmiały, jak mucha. Ale trzeba, żebyś im grał na jakim instrumencie, bo szczury przepadają za muzyką. Masz na czem grać?
— Mam grzebień, paniczu, i papieru kawałek i gitarę z porwanemi strunami. Nie wiem, czy im się taka muzyka podoba?
— I jak jeszcze! graj im byle jak, byleś grał, to dla nich dosyć. Trzeba ci wiedzieć, że wszystkie zwierzęta lubią muzykę, mianowicie, gdy są w więzieniu, a muzyka musi być smutna, płacząca... Na gitarze zaś i to z porwanemi strunami, nie zagrasz nic wesołego. To im się bardzo podoba, zejdą się, obstąpią cię, skoczą ci nawet na głowę byle słuchać! Widzisz, tak trzeba zrobić... Wieczorem, nim się spać położysz i rano, bardzo rano, usiądź na łóżku, z głową zwieszoną i zacznij przebierać palcami po strunach. Graj im — „Pękło ostatnie ogniwo...“ to ich najwięcej rozrzewni... zobaczysz! Pograsz jakie parę minut i zaraz szczury, jaszczurki, pająki, rozczulą się, powyłażą ze swoich dziur i przyjdą wszystkie do ciebie. To ci dopiero będzie uciecha!
— Dla nich może, paniczu, ale nie dla mnie. Żebym choć wiedział, na co to paniczowi potrzebne? Ale trudno, kiedy trzeba, to trzeba... Niech tam już! Pozłazi się ta gadzina do mnie, to przynajmniej w domu dokuczać nie będzie.
Tomek chwilkę się jeszcze namyślał, czy czasem nie przepomniał czego. W końcu powiada:
— Jeszcze jednej rzeczy zapomniałem. Jak ci się zdaje, Jim, czy mógłbyś tu pielęgnować jaką roślinę, której kwiat uroczy...
— Co tego, to nie wiem, paniczu. Ciemnawo tu, na kwiatach się nie znam, a zachodu z tem sporo...
— Spróbój, co ci szkodzi? Czynili to niektórzy więźniowie.
— Ja myślę, paniczu, że możnaby tu posadzić chwast jaki: pokrzywę może? Ale kłopotu będzie dużo, a pożytku żadnego.
— Nie wierz temu. Ja ci przyniosę kilka krzaków pokrzywy i innego ziela, a ty je posadzisz tam w kącie. I pamiętaj nazywać je Picciola, bo tak się nazywa roślina, która rośnie w więzieniu. Będziesz ją łzami podlewał.
— Po co, paniczu? Jest przecie źródlanej wody poddostatkiem.
— Ale więzień nie może używać wody źródlanej; musi podlewać łzami. Każdy tak czyni.
— Kiedy, proszę panicza, od wody daleko prędzej rośnie... A z temi łzami, to jeszcze niewiadomo jak...
— To nie twoja rzecz. Łzami podlewaj i koniec...
— Zobaczy panicz, że przepadnie... Zkądże ja zresztą wezmę łez, kiedy ja nigdy nie płaczę?
To ostatecznie przekonało Tomka. Pomyślał trochę i oznajmił, że jeżeli już nie inną roślinę, to cebulę musi pielęgnować. Przyrzekł też zajść do kuchni murzyńskiej i wziąwszy parę cebul, wrzucić je do imbryka, w którym co rano przysyłano Jim’owi kawę. Jim skrzywił się trochę na kawę z cebulą i wyrzekał, że wogóle za dużo ma roboty: pielęgnowanie uroczego kwiatu, przygrywanie szczurom, oswajanie jaszczurek i pająków, ostrzenie pióra, kucie napisów, prowadzenie dziennika, jednem słowem, więźniem będąc, tyle miał pracy i odpowiedzialności, jak nigdy przedtem. Tomek zniecierpliwiony ostro wymawiać mu zaczął niewdzięczność.
— Jakto? — powiada — zdarza ci się sposobność, nie każdemu dana więźniowi, rozsławić swe imię po całym świecie, przekazać je pamięci potomnych, a ty ocenić tego nie umiesz? Wstydź się, Jim! Inaczej o tobie myślałem.
Zawstydził się więc Jim, uznał swą winę, przyrzekł nie wpadać w nią więcej i przejednał Tomka, poczem obaj udaliśmy się na wypoczynek.
Wstawszy raniutko, pobiegliśmy do najbliższej wioski, do sklepiku, po pułapkę na szczury, najlepszą, jakąśmy znaleźć mogli, a po otworzeniu największej nory, w niespełna pół godziny, mieliśmy z piętnaście ogromnych szczurów, które w pułapce dużej, jak klatka, schowaliśmy pod łóżko cioci Salusi. Ale mały Tomek-Tomasz-Franklin-Benjamin-Jefferson-Aleksander Phelps, znalazłszy pułapkę, otworzył drzwiczki dla przekonania się, czy szczury wyjdą. I wyszły! wszystkie, co do jednego! Na to wchodzi ciocia Salusia i my też wracamy z pająkami. Ciocia, stojąc na łóżku, krzyczy w nieboglosy, a szczury robią, co mogą, żeby ją rozerwać, skacząc po pokoju, przewracając koziołki — istna heca! Przetrzepała nas ciocia prętem co się zowie, i trzeba było znów łapać szczury, które już były znacznie mniejsze. Zmarnowała się nasza praca przez tego bębna nieznośnego!
Dobraliśmy sobie za to pająki jak na wystawę! Nałowiliśmy także żab, gąsienic i różnych takich stworzeń; chcieliśmy także zabrać i gniazdo szerszeni, ale nie udało się. Za to jaszczurek, małych węży domowych, odznaczających się pięknem ubarwieniem, znalazło się co niemiara. Wpakowaliśmy to wszystko do worka, zanieśli go do swego pokoju, a że się już miało ku wieczorowi, siedliśmy do kolacyi z ogromnym apetytem po całodniowej pracy mozolnej.
Po kolacyi wracamy i... cóż państwo powiecie? ani jednego węża! Worek był źle zawiązany i wszystko to się rozlazło. Nie bardzośmy się jednak zmartwili, wiedząc, że nie pójdą daleko i zawsze gdzieś w domu się znajdą. I prawda! przez dni kilka nikt nie mógł się uskarżać na brak ich w domu. Zwieszały się z sufitów, leżały na półkach, a najczęściej zdarzało się, że spadały na talerz, albo na szyję, wtedy, gdyś ich wcale nie potrzebował. Ale przynajmniej było z niemi w domu bardzo ładnie, zwłaszcza, że nic złego nikomu nie robiły.
Kto jednak z ciocią Salusią trafi do ładu! Do wszystkich węży, do najrzadszych nawet, złotem prążkowanych, miała „obrzydzenie,“ jak mówiła. Nie mogła ich znieść! Co który na nią spadnie, to żeby nie wiem jak zajęta była robotą, rzuca wszystko i ucieka. Nigdy w życiu nie widziałem takiej grymaśnej kobiety. A krzyczała! Na drugim końcu świata słychać ją było. Żadnego z nich przez szczypce nawet wziąć nie chciała, a jeżeli, bywało, znalazł się który w jej łóżku, to wyskakiwała, jak oparzona i podnosiła taki gwałt, jakby się cały dom palił.
Nawet wówczas, gdy już od tygodnia ani jednego węża nie było w domu, jeszcze się ciocia nie uspokoiła. Siedzi, bywało, i myśli o czemś — dosyć przyjść i delikatnie musnąć ją piórem po karku, żeby się zerwała na równe nogi tak, jakby chciała wyskoczyć z własnych pończoch. Istotnie, ciekawe to zjawisko! Tomek powiada, że wszystkie kobiety takie, że już tak je Pan Bóg stworzył, nie wiadomo dlaczego.
Mniejsza o szturhańce, których nam ciocia nie szczędziła, bom ich nie czuł, ale cośmy mieli kłopotu ze zbieraniem wężów, to strach! Nazbieraliśmy ich jednak sporo, jak również żab, jaszczurek i wszystkiego. Co to był za milutki kącik, ta komórka Jim’a, gdy się wszystko po niej rozpełzło! Jim nie mógł polubić pająków, a i one jego, że zaś po wszystkich kątach było ich pełno, więc biedny więzień nie wiedział, gdzie się ma podziać. Szczury, węże i kamień młyński tak przepełniały jego łóżko, że sam nie miał miejsca, a nadewszystko nie mógł spać. Ciągle się coś ruszało, mówił Jim, bo gady i szczury nie spały nigdy jednocześnie, lecz po kolei. Gdy spały węże, to szczury w harcach, a gdy one pozasypiały, wężom zabawa była w głowie. Zawsze tedy jedne stworzenia leżały przy nim i pod nim, a inne roiły się po za nim. Gdy zaś ustąpił im z placu i przytulił się w jakim kącie, to czychały na niego pająki. Powiadał Jim, że jeżeli mu się uda wyjść z komórki, to już za żadne w świecie pieniądze nigdy do więzienia nie wróci.
Upłynęło tak trzy tygodnie. Przez ten czas przygotowaliśmy wszystko, jak należy. Koszula dawno już została przesłana (w pierogu), a Jim za każdym razem, gdy go szczur ukąsił, wstawał z łóżka i krwią żywą dopisywał parę słów w swoim dzienniku. Pióra zostały zaostrzone, napisy na kamieniu wykuwał Jim powoli; noga od łóżka przepiłowaną była na dwoje, a trociny zjedliśmy obaj do szczętu tak starannie, żeśmy aż dostali kurczów żołądka. Były to widać niestrawne jakieś trociny! Ale przynajmniej wszystkiego prawie dokonaliśmy, straszliwie obaj zmęczeni i Jim także.
Wujaszek pisał parę razy do właściciela plantacyi pod Nowym-Orleanem, żeby przybył zabrać niewolnika, odpowiedź jednak nie przychodziła, bo nie było na świecie ani właściciela takiego, ani plantacyi. Stanęło więc na tem, że poda ogłoszenie do gazet w Saint-Louis, na którego wspomnienie aż mnie ciarki przeszły, widzę bowiem, że niema czasu do stracenia.
— Teraz trzeba listy bezimienne rozsyłać — powiada Tomek.
— Po co? — pytam.
— Jako ostrzeżenie, że się coś gotuje. Takie ostrzeżenia bywają zawsze wysyłane w tej lub innej formie, bo przecież ktoś zwykle szpieguje w pobliżu zamku i uwiadamia o wszystkiem komendanta. Gdy Ludwik XVI miał uciec z Tuileries, wyśledzony został przez służącą. To wyborny środek, jak również listy bezimienne. Użyjemy jednego i drugiego. Jest też zwyczaj, że matka więźnia zamienia z nim ubranie: ona zostaje w więzieniu, a on w kobiecych sukniach ucieka. I to także zrobimy.
— Ale zastanów się, Tomku, pocóż my mamy ostrzegać, że się coś gotuje? Niech sami odkryją i niech się mają na baczności!
— Takby być powinno, ale czy to na nich polegać można? Sam przecie widzisz, jak postępowali od początku; my sami wszystko robić musieliśmy. Tacy łatwowierni! To też, jeżeli my ich nie ostrzeżemy, nikt nam nie przeszkodzi i cała nasza praca, wszystkie zabiegi na nic pójdą, bo wszystko przejdzie bez wrażenia.
— Wiesz? Jabym wolał, żeby tak było.
— Tybyś wolał! — pogardliwie powtórzył Tomek.
— Ależ ja nie narzucam swego zdania. Rób, jak uważasz, zgadzam się na wszystko. A jakże będzie z tą służącą?
— Ty nią będziesz. Zakradniesz się nocą i ściągniesz suknię tej dziewczyny, mulatki.
— Zlituj się! Toż to dopiero będzie hałas jutro rano! ona niema zapewne innej sukni?
— Cóż z tego? tobie suknia będzie potrzebna tylko na kwadrans najwyżej, na wsunięcie listu bezimiennego pod główne drzwi wchodowe.
— No, dobrze, wezmę suknię i list odniosę... Ale, co prawda, mógłbym go odnieść tak samo w swojem ubraniu.
— Tak, ale nie wyglądałbyś wtedy na służącą!
— Zapewne, że nie, ale niktby nie widział, jak wyglądam.
— Cóż to ma do tego? Naszą rzeczą jest wypełnić wszystko, co do nas należy, prowadzić całą sprawę tak, jak to czynili znakomici i sławni więźniowie. A czy nas kto widzi, czy nie, to rzecz najmniejsza... Wiesz, Huck, nieraz myślę, że ty wcale nie dbasz o zasadę!
— No, nie powiem już nic: będę służącą i do tego dziewczyną. A kto będzie matką Jim’a?
— Ja! Przebiorę się w suknię cioci Salusi.
— To będziesz musiał pozostać w więzieniu podczas mojej z Jim’em ucieczki?
— Nie na długo. Wypcham słomą ubranie Jima i położę taką lalkę na jego łóżku. Będzie to niby jego matka, za niego przebrana. A przez ten czas Jim ubierze się w suknię cioci, którą ja z siebie zdejmę i wszyscy trzej razem uciekniemy. To jest nie uciekniemy, „ale ocalimy się ucieczką,“ bo uciekają tylko zbrodniarze, więźniowie zaś niepospolici, naprzykład królowie, „ocalają się ucieczką.“
Napisał więc Tomek list bezimienny, ja zaś tej samej nocy ściągnąłem suknię mulatce, ubrałem się w nią i tak wystrojony, poszedłem podsunąć list pod główne drzwi wchodowe. W liście stało tylko:
— „Miejcie się na ostrożności. Czeka was wielka nieprzyjemność. Z wytężoną czuwajcie uwagą.
Następnej nocy przybiliśmy do drzwi wchodowych rysunek, krwią nakreślony przez Tomka, a przedstawiający trupią czaszkę na dwóch skrzyżowanych piszczelach; później zaś na drzwiach od tyłu narysował Tomek ogromną, „familijną“, jak mówił, trumnę.
Na całą rodzinę padł strach taki, żem nigdy jeszcze nie widział nic podobnego. Gdyby cały dom pełen był duchów, w każdym kąciku zaczajonych i unoszących się w powietrzu, to i wtedy chyba nie byłoby większego popłochu. Tomek cieszył się, że tak dobrze idzie, twierdząc, że nigdy nie przypuszczał takiego powodzenia.
— A to dlatego — mówił — że spełniamy swój obowiązek.
Lecz nie wszystko jeszcze było zrobione. Nazajutrz, o świcie, mieliśmy już drugi list przygotowany, nie wiedząc, co z nim zrobić, bo przez noc całą miał stróżować murzyn i obchodzić dom naokoło, żeby nikt do drzwi nie miał dostępu. Tomek zsunął się na dół po piorunochronie dla zbadania położenia, lecz okazało się, że murzyn siedzi pode drzwiami i śpi. Zasunąwszy mu więc list za kołnierz, powrócił tą samą drogą. W liście zaś tak stało:
„Nie zdradźcie mnie: jam wasz przyjaciel. Banda opryszków z kraju Indyan zamierza wykraść dziś w nocy zbiegłego murzyna, którego trzymacie w więzieniu. Użyli wszelkich środków dla wzbudzenia w was przestrachu, chcą bowiem, żebyście nie śmieli ruszyć się z domu i nie czynili im przeszkód. Ja także do ich bandy należę, lecz Boga mając w sercu, chcę ich opuścić i znów rozpocząć życie uczciwe, dla tego też zdradzam przed wami piekielne ich zamiary. O samej północy z dorobionym kluczem wejdą do komórki murzyna. Ja mam stać na czatach i gwizdawką dać znać o niebezpieczeństwie, lub zamiast tego, beknę jak owca. Potem zaś, gdy oni wezmą się do rozkuwania kajdan murzyna, wy z domu wypadłszy, zamknijcie opryszków na klucz, których też wybijecie co do jednego. Zaklinam, postępujcie według moich wskazówek: inaczej wzbudzicie podejrzenie i padniecie ofiarą nieszczęścia. Nagrody nie żądam; znajduję ją we własnem sumieniu, które chwali mój postępek.
W doskonałych byliśmy humorach po śniadaniu, bo wszystko składało się jak najlepiej. Wszedłszy do łódki, popłynęliśmy na ryby i mając z sobą przekąskę, używaliśmy wczasu. Po obejrzeniu tratwy, która była w dobrym stanie, spędziliśmy dzień cały na rzece i dopiero wróciliśmy do domu na kolacyę. W domu wszyscy głowy zupełnie potracili, nie wiedząc, co się z nimi dzieje. Nikt nic powiedzieć nam nie chciał, co zresztą nie było potrzebne, bo myśmy i tak przecież o wszystkiem wiedzieli, zapowiedziano nam tylko, że natychmiast po kolacyi mamy iść spać. Jakoż po ostatnim kąsku, ciocia Salusia poczęła nas wypędzać na górę, a dla większej pewności sama z nami poszła. Ale za to ledwie z oczu nam znikła, my najprzód do spiżarki po żywność, a potem do łóżka. O wpół do dwunastej byliśmy na nogach. Tomek ubrał się w suknię cioci Salusi, rano jeszcze skradzioną, i już miał wychodzić z zapasami, gdy wtem pyta:
— A gdzie masło?
— Jest, spora nawet osełka. Włożyłem ją pomiędzy dwa placuszki żytnie.
— Włożyłeś i zostawiłeś. Niema tu masła.
— To się bez niego obejdziemy — powiadam.
— A pocóż się mamy obchodzić. Spiesz do spiżarni i przynieś masło, a ja się tymczasem spuszczę po piorunochronie, wypcham słomą ubranie Jim’a i gdy matka przebrana będzie gotowa, beknę jak owca... Ty zaś także bądź gotów i nie siedź za długo w spiżarni.
Rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Jakoż istotnie zapomniałem osełki: leżała tam, gdziem ją zostawił. Wziąłem ją tedy razem z placuszkami i zgasiwszy świecę, wstępowałem ostrożnie na schody, żeby się dostać do pokoju. Wtem nagle drzwi się otwierają a w nich ciocia Salusia, ze świecą w ręku. Ja tedy czemprędzej masło i placuszki wsuwam do kapelusza, kładę go na głowę i idę. Ciocia Salusia, spostrzegłszy mnie, pyta:
— W spiżarni byłeś?
— Tak, ciociu.
— Coś tam robił?
— Nic, ciociu.
— Nic?
— Nic.
— Więc pocoś tam chodził o tej porze?
— Nie wiem, ciociu.
— Nie wiesz? Nie pleć mi głupstw, Tomku. Raz jeszcze pytam, co miałeś do roboty w śpiżarni?
— Nicem do roboty nie miał, proszę cioci... Naprawdę, ciociu, nic.
Myślałem, że mnie już potem puści i kiedyindziej byłaby tak zrobiła; ale, że się tyle nadzwyczajnych rzeczy działo teraz koło niej, więc, pełna podejrzeń, głosem bardzo stanowczym wyrzekła:
— Ruszaj mi do tego pokoju i siedź tam. Coś, widzę, zbroiłeś, boś był tam, gdzie nic nie masz do roboty, muszę zobaczyć coś zbroił.
I poszła sobie, a ja rad nierad musiałem wejść do pokoju na dole, gdzie o tej porze zazwyczaj bywały pustki. Tymczasem rojno tam było jak w ulu! Piętnastu dzierżawców z sąsiedztwa, każdy ze strzelbą! Aż mi się niedobrze zrobiło. Wszyscy siedzieli na rozstawionych w półkole krzesłach, rozmawiając z sobą półgłosem i widać było, że tylko spokój udawali. Mnie samemu było także nieswojo, ale ponieważ oni siedzieli w kapeluszach na głowie i ja też nie zdjąłem swojego.
Z całej duszy pragnąłem powrotu cioci Salusi i wyjścia z tego aresztu. Należało już raz dać pokój tym głupstwom i drapnąć czemprędzej razem z Jim’em, zanim się wszyscy opatrzą.
Ciocia, wróciwszy, zadawała mi różne pytania. Nie mogąc na żadne z nich dać odpowiedzi prawdziwej, wiłem się jak piskorz... „A co? a gdzie? a jak? a dlaczego?“ Czuję, że w głowie mi się przewraca, że robi mi się coraz goręcej, masło zaś zaczyna mi topnieć pod kapeluszem, spływając po karku i za uszami. I to nic, ale gdy jeden z dzierżawców odezwał się: „Ja teraz pójdę do komórki i tam będę czekał na opryszków,“ to mną tak rzuciło, żem o mało z krzesła nie runął, a stopniałe masło płynęło mi po czole coraz silniej. Zobaczywszy to wreszcie ciocia Salusia, zbladła jak chusta i głosem drżącym woła:
— Na rany Boskie! co temu dziecku jest? Nic innego, tylko dostał zapalenia mózgu tak, że mu w głowie aż kipi!
Zrywają się wszyscy z przerażeniem, zdejmuje mi ciocia kapelusz z głowy, lecą na ziemię placuszki, leci reszta masła niestopniałego jeszcze, a ciocia, obejmując mnie za szyję i tuląc do piersi, woła:
— Ach! jakżem ja się przestraszyła! Dzięki Bogu, że nic groźnego!... Myślałam, że znów jakie nieszczęście, bo sypią się na nas bez miłosierdzia; złe nigdy samo nie przychodzi... Byłam pewna, że już po tobie!... Ach! coby to było, gdyby tak mózg, nie masło... Czemużeś ty mi nie powiedział, po co chodziłeś do śpiżarni? nie byłabym cię zatrzymywała. Bierz sobie tyle masła, ile chcesz... No, a teraz idź zaraz do łóżka i nie pokazuj mi się aż do rana!
Jednym susem przebyłem schody, drugim nasz pokój, a zsunąwszy się po piorunochronie w mgnieniu oka, pędzę ku przybudówce. Słowa więzły mi w gardle, gdym opowiadał Tomkowi, co się dzieje, dodając, że minuty niema do stracenia, że dom pełen mężczyzn uzbrojonych...
Tomkowi aż się oczy iskrzą z radości:
— E! doprawdy? — woła. — A to świetnie! to znakomicie! To nam się udało! Gdyby można jeszcze poczekać...
— Nie można! nie można! — przerywam. — Gdzie Jim?
— Za tobą; wyciągnij po za siebie ramię, a namacasz go. Już przebrany i wszystko gotowe. Zaraz ruszymy, a wówczas dam hasło...
Ale zanim to nastąpiło, usłyszeliśmy kroki zbliżające się ku drzwiom, a wreszcie głos:
— Mówiłem wam, że to za wcześnie... Nie przyszli... drzwi zamknięte... Niech kilku z was wejdzie do komórki i zaczai się na nich... Strzelajcie jak tylko wejdą... Reszta niech się rozstawi, gdzie może i nasłuchuje... Niezadługo już nadejść powinni...
Wszedłszy, nie widzą nas, bo ciemno, ale że komórka niewielka, a ich kilku, więc o mało nam nóg nie przydeptali, podczas wędrówki naszej pod łóżko.
Jim wyszedł najpierwszy, ja za nim, Tomek na ostatku, bo taki zalecił porządek. Stojąc już w przybudówce słyszymy, że ktoś chodzi pod ścianą. Tomek szeptem oznajmia nam, że gdy usłyszy oddalające się kroki, trąci nas obu dla oznaczenia pory wyjścia: Jim pierwszy, ja drugi, on — ostatni. Przykłada więc ucho do szpary i słucha... Kroki to oddalają się, to przybliżają, to cichną... Nareszcie trącił mnie Tomek nogą, ja trąciłem Jim’a i wysunęliśmy się przez drzwiczki na pół otwarte, oddech wstrzymując. Idąc gęsiego, byliśmy już blizko ogrodzenia... już, już, po drugiej jego stronie, bo Tomek i ja przeszliśmy szczęśliwie, gdy wtem... zaczepia Jim suknią o sterczący pręt jakiś... Słysząc kroki, szarpnął się silniej, pręt zatrzeszczał, Jim już przy nas, już uciekamy, gdy wtem głos się rozlega.
— Kto tam? Odpowiadać, bo strzelę!
Wziąwszy nogi za pas, pędzimy co sił starczyło; pogoń za nami, huk wystrzałów, kule nam świszczą koło uszu. Kilka głosów woła:
— Są! są! Uciekają w stronę rzeki! Gonić ich, gonić! A spuścić tam psy z łańcucha!
Biegniemy ścieżką wiodącą do młyna, doganiają nas prawie, skręcamy więc na bok w zarośla, przepuszczamy ich naprzód, a sami zostajemy w tyle.
Wszystkie psy z wieczora jeszcze zamknięto, żeby opryszków nie spłoszyły, lecz teraz ktoś je wypuścił, bo nadbiegają, czyniąc taki hałas, jakby kto na ich zdrowie nastawał. Poznawszy nas, powiedziały nam tylko: Jak się macie! i bywajcie zdrowi! i popędziły naprzód. Teraz my w nogi! dopadliśmy miejsca, gdzie uwiązana była łódź moja, wskakujemy do niej i szybkiemi uderzeniami wiosła wypływamy na środek rzeki, o ile można jak najciszej. No! teraz już, jak po maśle! dobijamy do wysepki, gdzie w zaroślach ukryta tratwa, a tamci biegają, krzyczą, słychać nawoływania, szczekanie psów, wrzask, zamęt!... Nareszcie jesteśmy wszyscy na tratwie.
— No, mój stary — rzekłem — jesteś znów wolnym i moja w tem głowa, żebyś nigdy już nie był niewolnikiem.
— Aleście się też napracowali — rzecze Jim. — Jak to wszystko było obmyślane, jak wykonane!... Głowę dam, że niktby nie wszedł na taki pomysł!... A o wykonaniu, to niema nawet co mówić! Złociście chłopcy, a i mądrale, jakich mało!
Byliśmy wszyscy bardzo szczęśliwi, a najszczęśliwszy Tomek, bo go w łydkę kula trafiła.
Wielce nas zmartwiła ta wiadomość. Rana bolała go bardzo, krew płynęła obficie, położyliśmy więc Tomka w naszej budce i dalej drzeć na bandaże jedną z pozostałych po księciu koszul.
— Dajcie-no te gałgany — rzekł Tomek — ja sam to zrobię. Wy czasu nie traćcie... do tej pory świetnie wszystko idzie... Ocaliliśmy się ucieczką, aż miło! będziem wzorem dla potomności!... Gdyby nam poruczona była opieka nad Ludwikiem XVI, to w jego biografii nie byłoby napisano: „Synu Świętego Ludwika, idź do nieba!“ Nie! mybyśmy go byli przekradli przez granicę... i to jak jeszcze! Odbijajmy od brzegu! odbijajmy!
Po kilku minutach narady z Jim’em, rzekłem nareszcie:
— No, Jim... powiedz...
— No, to powiem — odrzekł. — Bo to ja myślę sobie tak: Gdyby to on, Tomek, został uwolniony z więzienia, a jeden z nas był raniony, czy on powiedziałby wtedy: „Uciekajmy! uciekajmy! co mnie tam obchodzi, żeś ty ranny w nogę, że potrzebujesz doktora?“ Czy powiedziałby tak Tomek Sawyer? Czy powiedziałby to panicz Tomek? Paniczu Tomku? Nie! Głowę daję, że nie! A kiedy nie, to z jakiejże racyi ma tak mówić Jim! Nie, paniczu, ja się ztąd nie ruszę... Nie ruszę się, dopóki doktór nie obejrzy nogi, choćbym miał stać tu lat pięć, albo nawet czterdzieści!
Wiedziałem, że Jim z wierzchu tylko jest czarny, a wewnątrz tak biały, jak każdy z nas, i pewien byłem, że powie to, co powiedział, ale Tomek narobił hałasu i zabronił nam iść po doktora.
Wobec naszej stanowczości, Tomek chciał na czworakach odwiązać tratwę, ale myśmy na to nie pozwolili. Zaczął nam tedy wymyślać, ale i to nic nie pomogło.
Aż wreszcie widząc mnie już w łódce, powiada:
— No, kiedyś się uparł koniecznie przywieźć doktora, to ci przynajmniej powiem, jak to zrobić. Wejdź, drzwi za sobą zamknij na klucz, zawiąż doktorowi oczy, każ mu przysiądz, że milczeć będzie, jak grób, potem wyprowadź go, obejdź z nim kilka razy dom naokoło, skręcając to na prawo, to na lewo, żeby nie mógł zmiarkować którędy go prowadzisz. Dopiero wówczas wsiądź z nim do łódki, lecz nie płyń prosto, krąż ciągle pomiędzy wysepkami... Kieszenie obszukaj mu ściśle i jeśli ma ołówek albo kredę, odbierz ją i oddaj dopiero po powrocie. A nużby naznaczywszy tratwę, ułatwił jej odszukanie. Miejże się na ostrożności!
Przyrzekłem spełnić wszystkie jego zlecenia i popłynąłem ku wsi, Jim zaś, miał się skryć w lesie, i pozostać tam, dopóki doktór nie odjedzie.
Doktór, niemłody już człowiek, wyglądał na staruszka bardzo poczciwego. Opowiedziałem mu, że brat mój i ja udaliśmy się wczoraj po południu na polowanie, na wysepkę, zwaną Spanish-Island, że spędziliśmy noc na tratwie, przypadkiem znalezionej, że około północy przytrafił się wypadek bardzo niemiły, gdyż brat mój przez sen widać potrącił fuzyę, która wypaliła raniąc go w nogę. Prosimy więc doktora, żeby był łaskaw odwiedzić go, opatrzyć i nic nie mówić nikomu, bo... bo chcemy, żeby nikt nie wiedział o wypadku.
— Zkądże wy jesteście?
— Siostrzeńcy Phelps’ów, z sąsiedztwa.
— Wiem, wiem.
I po chwili dodaje:
— Powtórz-no, jakim to sposobem postrzelony został twój brat?
— Śniło mu się coś, panie doktorze i... i strzeliło.
— Hm! Dziwny sen! — powiada doktór.
Wziął jednak swoją latarnię, torbę z narzędziami i poszliśmy. Zobaczywszy czekające na nas czółno, skrzywił się jakoś...
— Na jednego dobre — powiada — ale na dwóch za niebezpieczne.
— Niech się pan nie boi — zawołałem — toć trzech nas było, a płynęliśmy bez obawy...
— We trzech?
— Tak, proszę pana. Ja, brat mój, Sid i... i strzelby. Strzelby były na trzeciego, proszę pana...
— Aha! Strzelby. Hm! Hm!
— Wiesz co? — rzekł doktór. — Ja sam popłynę, i ty czekaj mnie; baw się polowaniem lub idź do domu, żeby przygotować wujostwo do niespodzianki. Jak wolisz!
Ale ja nic nie wolałem; po otrzymaniu wskazówek, doktór odpłynął, a ja pozostałem.
Będę tu czekał — myślę sobie — lecz jeśli doktór wróciwszy, powie, że jeszcze raz musi być na tratwie, to i ja mu będę towarzyszył, choćby mi nawet przyszło płynąć. Na tratwie zaś zwiążemy go, zatrzymamy gwałtem i popłyniemy w dół rzeki. Skoro zaś Tomek wyzdrowieje, zapłacimy, co mu się będzie należało i doktora na brzeg wysadzimy.
Wlazłem sobie tedy pomiędzy ułożone w kilka stosów tarcice, żeby się zdrzemnąć. Po przebudzeniu widzę słońce wysoko nad głową! Zerwawszy się, pędzę do domu doktora, ale ten jeszcze nie wrócił. Hm! — myślę sobie — z nogą Tomka musi być źle. Niema co, ruszam na wyspę natychmiast... I ruszyłem, ale też na zakręcie ulicy wpadłem na wujaszka Silasa tak, żem mu o mało brzucha głową nie przebódł.
— Tomek! Gdzieżeś ty był, urwisie jeden przez tyle czasu?
— Ja, wujaszku? Nigdzie nie byłem, proszę wujaszka... Ja tylko... to jest my obaj, ja i Sid, puściliśmy się w pogoń za murzynem.
— Ale gdzieżeście się zapędzili? Ciotka niepokoi się o was...
— Niepotrzebnie, bo nam się nic złego nie stało. Pobiegliśmy za ludźmi i za psami, ale wyprzedzili nas, proszę wujaszka i zgubiliśmy się... A potem... proszę wujaszka... aha! potem... zdawało nam się, że tamci odpłynęli... na rzekę, proszę wujaszka, na rzekę... Więc i my wsiedliśmy w łódkę i za nimi... I pływaliśmy, pływali, dopókiśmy się nie zmęczyli... A już potem, proszę wujaszka, to nam sił brakło... Tak... No, to już wtedy uwiązaliśmy czółno i po długiem spaniu wysiedliśmy na brzeg, żeby się dowiedzieć, co tu słychać... No, i Sid pobiegł na pocztę, może się tam czego dowie, proszę wujaszka, a ja... ja tu zostałem i szukam... czy nie znajdę czego do zjednania. A potem... potem, proszę wujaszka, to już do domu idziemy. Prosto, jak strzelił, do domu...
Wskutek mego opowiadania musiałem pójść z wujaszkiem na pocztę „po Sida.“ Tu, naturalnie, Sida nie było, tylko wujaszkowi list doręczono. Czekaliśmy na Sid’a dość długo, lecz nie przyszedł, aż wreszcie zacny staruszek powiada:
— Wiesz ty co? nie możemy czekać dłużej. Ciocia zamartwi się tam z niepokoju o nas. Sid przecież trafi do domu. Ty zaś siadaj ze mną i pojedziemy.
Próbowałem wymówek, obiecywałem odszukać Sida i z nim powrócić. Wszystko na nic!
Gdyśmy przed dom zajechali, ciotka ujrzawszy, mnie, zaczęła śmiać się, płakać, całować mnie i szturchać, mówiąc, że tak samo i Sid oberwie.
Dom pełen był gości, dzierżawcy bowiem zostali na obiedzie, razem z żonami, które do nich przybyły, gwarno więc było, jak w ulu. Kobiety gadały okrutnie, a najwięcej stara mistress Hotchkiss, której język ani na chwilę nie odpoczywał.
— A wiesz, „siostro“ Phelps — mówiła do cioci Salusi — przetrząsnąwszy wszystkie kąty komórki, przekonałam się, że ten wasz murzyn był waryatem. Powiedziałam to nawet „siostrze“ Dawrell... Siostro Dawrell, czy nie mówiłam? Ten murzyn, mówię, to czysty waryat, mówię... Temi słowy powiedziałam. Nietylko ona jedna słyszała; czysty waryat, powiedziałam. Ze wszystkiego widać, że waryat. Bo... ten kamień młyński, naprzykład... Niech mi kto powie, czy człowiek przy zdrowych zmysłach będzie wykuwał jakieś banialuki na kamieniu? Tu: „pękło serce,“ a tam znów: „trzydzieści siedm lat,“ albo „syn naturalny Ludwika“ i różne brednie. Zupełny waryat, powiadam. Od tego zaczęłam i na tem kończę; waryat, gorszy od Nabuchodonozora... Mówię i powiadam, że waryat.
— A widziałaś „siostra“ Hotchkiss, ową drabinę sznurową, z gałganów poskręcanych? — pyta mistress Dawrell — na co też potrzebna była drabina?
— To samo, akurat to samo, słowo w słowo to samo mówiłam dopierusieńko „siostrze“ Utterback. Niech sama powie, czy nie mówiłam? Spójrz, „siostra,“ mówię, na tę drabinę. Na co mogła mu być potrzebną drabina?
— Ale jakimże sposobem wniesiony tam został ów kamień i kto wykopał dziurę? i kto...
— To samo, słowo w słowo to samo i ja mówiłam, „bracie“ Peurod. Podaj mi, proszę, cię, salaterkę z melasem? Siostrze Dunlap mówiłam przed chwilą: jakim sposobem wnieśli ten kamień młyński? I bez pomocy, mówicie państwo, bez pomocy! Otóż nie! Była pomoc, ja mówię... dużo nawet było pomocy... ze dwunastu ludzi co najmniej pomagało murzynowi... Ze wszystkich murzynów, jacy tu są, odarłabym skórę, ale dowiedziałabym się, kto pomagał...
— Bo też i prawda. Przez cztery tygodnie wszyscy wasi murzyni musieli po całych nocach pracować, siostro Phelps? Bo, proszę cię, ta koszula? Calusieńka zapisana tajemnem pismem afrykańskiem, i krwią pisana, nie atramentem! To nie jeden człowiek pisał, co najmniej dziesięciu! Tu ważne muszą być tajemnice. Dałabym ze dwa dolary, żeby wiedzieć, co tu stoi, tym zaś, co mu pomagali, plag-bym nie szczędziła. On musiał mieć pomoc!
— Ma się rozumieć, że miał! — odezwała się ciocia Salusia. — Gdybyście byli w tym domu przez ostatnie cztery tygodnie! Co się tu działo! Strach! Z pod ręki ginęło wszystko, choć czuwaliśmy dzień i noc, ja Silas i dwaj moi siostrzeńcy. Duchy-by zręczniej nie działały. Ja nawet myślę, że to duchy, skoro psy nasze, najlepsze w całej okolicy, nie wpadły na trop! Nic nie zwęszyły. Proszę mi to wytłumaczyć? Proszę! Kto mi to wytłómaczy?
— Boże zmiłuj się, straszno żyć w takim domu!
— Pewnie, że straszno! Ja taka byłam wystraszona, że bałam się położyć do łóżka, wstać, usiąść, poruszyć się z miejsca. Do tego doszłam! już mnie rozum opuszczał. Mój Boże — myślałam — na górze śpią moi siostrzeńcy... Sami jedni, od wszystkich daleko. Tak drżałam o chłopców, że... nie śmiejcie się państwo... zamknęłam ich na klucz. Każdyby zrobił to samo. Bo tu z jednej strony obawa, jak się to skończy, a z drugiej to „cudze dzieci!“ Gdyby im się, broń Boże, co przytrafiło! W strachu człowiek sam nie wie, co robi. Bo choć to dobre dzieci, ale zawsze chłopcy! Więc jakże tu drzwi nie zamknąć, kiedy...
Tu głosu zabrakło cioci Salusi. Wzrokiem tylko wodziła po obecnych, a kiedy spojrzenie jej zatrzymało się na mnie, podniosłem się cichutko i wyszedłem.
Późnym już wieczorem, gdy się wszyscy rozjechali, przyszedłem do ciotki i zacząłem opowiadać, że hałas i strzały obudziły nas, a ponieważ drzwi były zamknięte, nam zaś szło o zabawę, więc też zsunęliśmy się po piorunochronie, czego zresztą nigdy już nie uczynimy. Potem powtórzyłem to wszystko, com opowiedział wujaszkowi. Ciotka, przebaczywszy nam, pocałowała mnie, zamyślając się jednak, bo wciąż ją gnębił niepokój o Sida.
— Ach, nieszczęście... Noc już prawie, a Sid’a niema... Co się z tym chłopcem stało?
Chcąc skorzystać ze sposobności, zrywam się i mówię:
— Ciociu, dobiegnę do miasta i z nim powrócę.
— Nie, nie. Zostaniesz w domu. Jeżeli Sid nie powróci na kolacyę, to wuj pójdzie po niego.
Jakoż tak się stało, lecz wujaszek wrócił niespokojny, bo Tomka odnaleźć nie mógł. Ciocia zgnębiona oświadczyła, że spać nie pójdzie, świecę zaś postawi w oknie, żeby Sid łatwiej trafił do domu.
Cóż miałem robić? Poszedłem spać, ledwiem się jednak położył, wchodzi ze świecą ciocia Salusia i okrywa mnie, i otula, jak matka. Tak mi się dziwnie w duszy zrobiło, żem nie śmiał spojrzeć jej w oczy. Usiadłszy na łóżku, rozmawia ze mną bardzo długo, a ciągle jedno i to samo.
— Gdzie też może być Sid? Jak ci się zdaje, Tomku, gdzie Sid? Może on gdzie zabłądził lub zachorował, albo i utonął i leży teraz sam jeden, chory, umarły, żadnego nie mając ratunku?!
Mówi, mówi, a łzy jej ciurkiem płyną po twarzy, rzęsiste, ciche, że mi serce pękało na ich widok. Pocieszam ją jak mogę, zapewniając, że nad rankiem Sid wróci napewno, ciocia zaś, ściskając mnie za rękę i całując w czoło, każe mi to powtórzyć raz, drugi, trzeci i dziesiąty, bo słowa moje przynoszą ulgę jej sercu. Wreszcie, zabierając się już do odejścia, patrzy mi w oczy tak łagodnie a błagająco i mówi:
— Tomku, drzwi nie będą zamknięte, a choćby i były, to potrafisz wyjść przez okno. Nie czyń tego jednak... Nie uczynisz, prawda? Jeżeli mnie kochasz...
Pomimo, żem wyjść postanowił, żeby się czegoś dowiedzieć o Tomku i o Jim’ie, bo aż mnie z łóżka podrywało, po jej słowach już wyjść nie mogłem! Gdyby mi królestwo dawali, nie byłbym poszedł!
Że zaś i ciotka stała mi na myśli i Tomek, więc też sen miałem niespokojny. Dwa razy wstawałem, dwa razy spuszczałem się na dół, żeby popatrzeć w okna od frontu i za każdym razem widziałem ciotkę, siedzącą z oczami łez pełnemi. Nie wiem, co byłbym zrobił, żeby ją pocieszyć, ale to nie było w mojej mocy! Przysiągłem tylko, że nigdy jej niczem nie zmartwię. Gdym się obudził po raz trzeci, dniało już; ciotka siedziała jeszcze przy świecy dogasającej; siwą głowę oparłszy na ręku, zasnęła.
Wujaszek znów pojechał do miasta, lecz nie przywiózł żadnej o Tomku wiadomości. Siedliśmy do stołu smutni i zamyśleni, wujostwo mało mówią, nic nie jedzą, że aż serce bolało na nich patrzeć. Nakoniec odzywa się wujaszek:
— Czy ja ci oddałem list?
— List? Jaki?
— Z wczorajszej poczty.
— Nie, żadnego mi listu nie oddałeś!
— Nie? Ano, to musiałem zapomnieć.
I zaczyna szukać po kieszeniach, ale w żadnej listu nie było. Przypomniał sobie wreszcie, gdzie go położył, poszedł, przyniósł i oddał ciotce.
— Chwałaż Bogu! List od siostry. Pewno pyta o swoich chłopców.
Wolałbym nie być na jej oczach, a tu, jak na złość, wstać nie można. Lecz zanim zdążyła ciotka list otworzyć, upuściła go i wybiegła, zobaczywszy przez okno to samo, co i ja spostrzegłem.
Tomek Sawyer na materacu, obok niego doktór dalej Jim, w perkalowej sukni cioci Salusi, ze związanemi rękami, w orszaku mnóstwo ludzi. Schowałem list za pierwszy sprzęcik, jaki mi się nawinął i w nogi. Ciocia zaś biegnie ku Tomkowi i zalewając się łzami, woła:
— Nie żyje! Nie żyje! Wiem, że nie żyje!...
Ale Tomek, poruszywszy głową raz i drugi, mówić coś zaczął.
— Żyje — zawołała ciocia, wznosząc ręce do góry. — Dzięki ci Boże. I ucałowawszy go, skoczyła do domu, żeby posłać łóżko, dając polecenia każdemu, kogo po drodze spotkała. Idź tam... zrób to... Przynieś... zanieś... powiedz...
Poszedłem i ja za wszystkimi, chcąc widzieć, co uczynią z Jim’em, stary zaś doktór i wujaszek Silas poszli za Tomkiem.
Tłum cały silnie był rozjątrzony, niektórzy chcieli natychmiast Jim’a powiesić dla przykładu wszystkich murzynów. Drudzy zaś mówili:
— Nie czyńcie tego. Nie macie prawa, to nie wasz murzyn. Znajdzie się właściciel i każe wam zapłacić za szkodę, jaką mu wyrządzicie, wieszając zdrowego niewolnika. Ochłonęli więc najzapalczywsi, klnąc tylko Jim’a i szturchając gdzie popadło. Jim, smutny i milczący, patrzył tak na mnie, jakbyśmy się spotkali pierwszy raz w życiu. Zaprowadzono go do tej samej komórki, kazano mu włożyć własne jego ubranie i wzięto na łańcuch, tym razem do haka potężnego przytwierdzony. Włożono mu kajdany na ręce i na nogi, a wreszcie zapowiedziano mu, że będzie tylko dostawał chleb i wodę, póki się nie zgłosi jego właściciel; w przeciwnym razie będzie sprzedany z licytacyi.
Po tych operacyach zagrzmiały znów przekleństwa i wymyślania, podczas których zjawił się doktór.
— A nie wymyślajcie mu — rzekł — nad potrzebę, bo to poczciwe murzynisko. Kiedym się dostał na ową tratwę, gdzie znaleźć miałem chorego, byłem w trwodze, że nie dam sobie rady bez pomocnika. O zostawieniu samego chłopca nawet być mowy nie mogło, gdyż bredził nieprzytomny, rzucał się, nie pozwalając przystąpić do siebie. Groził, krzycząc, że jeżeli się ośmielę naznaczyć kredą jego tratwę, to mnie zabije i tym podobne plótł brednie. Widząc, że z każdą chwilą mu gorzej, że nie dam rady, mówię sam do siebie, rzecz prosta, że, bądź co bądź, trzeba chorego tak zostawić i poszukać jakiejś pomocy. Wtem, jakby z pod ziemi, staje przedemną murzyn oświadczając, że mi pomoże... I pomógł; doskonale zrobił wszystko, co trzeba. Naturalnie, zaraz się domyśliłem, że to zbiegły murzyn, więc nie mogąc się ruszyć, musiałem, jak przykuty, siedzieć przez resztę nocy, a potem znów dzień i noc... Mam kilku pacyentów chorych na febrę i chętniebym ich poszedł odwiedzić a tu... ruszyć się boję, bo nuż przez ten czas murzyn ucieknie, to będę za to odpowiadał! Trzeba więc było siedzieć kamieniem i przyznać muszę, żem nigdy nie widział murzyna, któryby troskliwiej doglądał chorego i więcej mu okazywał przywiązania z narażeniem własnej wolności. O! taki murzyn, panowie, wart jest tysiąc dolarów... no i obchodzenia się z nim łagodniejszego.
Dopiero dziś rano, gdym o brzasku spostrzegł płynących łódką kilku ludzi, kiwnąłem na nich i przybyli akurat w porę, gdy murzyn, głowę złożywszy na kolanach spał, jak zabity. Związali go więc prędko i cicho. Że zaś chory, zasnąwszy, nic nie wiedział, co się z nim dzieje, więc przenieśliśmy go na łódź, wiosła owinąwszy gałganami, i popłynęli do brzegu.
Murzyn żadnego nie stawiał oporu, milczał i spoglądał tylko na chłopca, czy się nie zbudzi, nie jęknie... Poczciwe murzynisko, powiadam... Związać go trzeba było... na to niema już rady... Ale nie róbcie mu krzywdy...
— Ma racyę doktor — wtrącił głos jakiś — i murzyna krzywdzić nie należy.
Słysząc to, zmiękli i inni, a ja wdzięczny byłem doktorowi, że ujął się za Jim’em i że mówił o nim słowo w słowo to samo, co ja zawsze o nim myślałem. Bo, przyznać muszę, że po pierwszej rozmowie z Jim’em odgadłem w nim zaraz człowieka zacnego i dobre serce — a że czarne, to on już temu nie winien.
Dla złagodzenia doli Jim’a postanowiłem, po rozejściu się wszystkich, pójść do cioci Salusi i powtórzyć jej słowo w słowo to wszystko, co mówił doktór.
Miałem też przed ową rozmową nielada orzech do zgryzienia, boć przecie trzeba było wytłómaczyć cioci, dlaczegom jej nie powiedział o ranie Tomka, dlaczego skłamałem, że jest na poczcie, dlaczego jej pozwoliłem całą noc czekać na niego.
Miałem jednak dość czasu do namysłu, gdyż ciocia Salusia przez dzień i noc nie wychodziła z pokoju Tomka.
Nazajutrz rano usłyszałem, że Tomek zdrowszy i że ciocia Salusia poszła zdrzemnąć się trochę. Postanowiłem wówczas wejść do pokoju chorego i jeżeli nie śpi, obmyśleć wspólnie najlepsze zamydlenie oczu naszym starym. Ale Tomek spał smacznie i spokojnie, a zamiast czerwonych, jak ogień, policzków, z któremi go tu przyniesiono, miał twarz bladą, jak płótno.
Usiadłem więc w kąciku i czekam, aż się obudzi. Po jakiejś godzinie weszła na palcach ciocia Salusia. Sam nie wiedziałem, czy zostać, czy uciekać, ale ona, dawszy mi znak, żebym nie czynił hałasu, usiadła przy mnie i szeptem opowiadać zaczęła o symptomatach choroby pocieszających.
Wreszcie Sid poruszył się, przeciągnął, otwiera oczy, rozgląda się po całym pokoju i zupełnie naturalnym już głosem powiada:
— Aha! to ja jestem w domu! Zkądżem się tu wziął? Gdzie tratwa?
— Nie troszcz się, wszystko dobrze — odpowiadam.
— A Jim?
— Bezpieczny!
— A to dobrze! Doskonale! Teraz możemy być spokojni. A powiedziałeś też cioci?
— O czem, Sid? — wtrąciła ciocia.
— Ano, o wszystkiem, cośmy zrobili...
— O jakiem wszystkiem?
— Że to my wykradliśmy murzyna... My we dwóch!
— Łasko Boska! Oni wykradli! We dw...! Co też ten chłopiec wygaduje! Nieszczęście! znów stracił przytomność!
— Nie, ciociu, jestem przytomny i wiem doskonale, co mówię. Myśmy uwolnili Jim’a, my we dwóch: Tomek i Sid. Postanowiliśmy to uczynić i tak się stało. Rozgadawszy się, wciąż jechał dalej, a ciocia nie próbowała go nawet powstrzymać, tylko słuchała z oczyma szeroko rozwartemi.
— Tak, ciociu — trzepał Tomek — napracowaliśmy się przytem okrutnie przez kilka tygodni po całych nocach, gdy wszyscy spali. Bo to, widzi ciocia, musieliśmy mnóstwo rzeczy zrobić: ukraść świece, prześcieradło, koszulę, suknię cioci, łyżeczkę, nóż składany, starą formę blaszaną, żelazko do ogrzewania pościeli, kamień młyński, mąkę i mnóstwo jeszcze różnych drobiazgów. A żeby ciocia wiedziała, jak nam było trudno zrobić piłę i pióra, i kuć napisy! Ale też bawiliśmy się przewybornie! Musieliśmy także rysować trumny i trupie głowy, pisać bezimienne listy, zsuwać się i wdrapywać po piorunochronie, wykopać przejście podziemne, skręcić sznur na drabinę, zapiec ją w pierogu, ukradkiem przesyłać Jim’owi łyżeczkę i ćwieki. Z tem zresztą najmniej było kłopotu, bo ciocia mu je sama zaniosła w kieszeni swego fartucha..
— Czy być może?
— ...Nałapać szczurów, wężów, jaszczurek, żeby Jim miał towarzyszów swej samotności... A potem, jak to ciocia trzymała Tomka tak długo... z masłem w kapeluszu, wie ciocia... to o mało wszystko w łeb nie wzięło, bo pogoń weszła do komórki, zanim my zdążyliśmy z niej uciec. Musieliśmy więc biedz bardzo szybko, usłyszano nas, puszczono za nami strzały, no i jeden trafił mnie w nogę, potem puściliśmy ścigających naprzód, a sami ukryli się w krzakach, psy zaś spuszczone z łańcucha, przywitawszy się z nami, dalej pobiegły, a my swoją łódką do tratwy... I wszystko nam poszło po myśli, Jim uciekł z więzienia i został wolny dzięki nam! A co? spisaliśmy się!
— Jak długo żyję na świecie, nic podobnego nie słyszałam! Więc to wy, urwisy, przewróciliście dom cały do góry nogami... napędzając nam tyle strachu?! Że ja wam tego nie daruję, to pewna!... Zobaczycie! Jakto! ja się bałam przez tyle nocy, tyle mi rzeczy poginęło... a to wy! wy, smarkacze niegodziwi! Poczekajcie, nie ujdzie wam to na sucho!
Ale Tomek taki był uradowany i dumny z siebie i z nas obydwóch, że chociaż ciotka mu groziła, on wcale na to nie uważał. Ona swoje, a on swoje. Ona się złości i wymyśla nam, a on trzepie i trzepie... Wreszcie powiada ciotka:
— Cieszcie się, cieszcie, lecz zapowiadam, że jeżeli wam się jeszcze zachce nim opiekować...
— Kim? — zapytuje Tomek zadziwiony, przestając się uśmiechać.
— Jakto, kim? Murzynem, ma się rozumieć. O kim-że innym mogłabym mówić?
Tomek spoważniał, patrzy na mnie i pyta:
— Tomku, czy nie powiedziałeś mi, że wszystko dobrze? Więc Jim nie jest wolny?
— Jim? — wykrzykuje ciocia — Jim, zbiegły murzyn! Ma się rozumieć, że nie wolny... Jeszczeby tego brakowało! Schwytali go, związali, przyprowadzili tutaj i siedzi znów w tej samej komórce, o chlebie i wodzie, w kajdanach i będzie siedział, dopóki się po niego nie zgłosi właściciel, lub dopóki nie sprzedadzą go przez licytacyę.
Tomek zrywa się z poduszek i siada na łóżku wyprostowany, oczy mu się iskrzą, nozdrza wydymają i na cały głos krzyczy:
— Nikt nie ma prawa go zamykać! Wypuścić go! Zaraz wypuścić! Jim nie jest niewolnikiem! Wolny on, jako my wszyscy!
— Co to ma znaczyć, chłopcze?...
— To znaczy, ciociu, że Jim jest wolny! A jeżeli nikt go nie oswobodzi, ja to uczynię. Znam go, odkąd na świecie żyję i Hu... Tomek, chciałem powiedzieć, zna go także. Dwa miesiące temu stara miss Watson umarła i wstyd jej było, że powzięła kiedyś zamiar sprzedania Jim’a do oddalonej plantacyi. Okupując tę winę, testamentem darowała wolność Jim’owi.
— Więc pocóżeście uwalniali go z takim zachodem, skoro był wolny?
— W tem właśnie sęk! To prawdziwie kobiece pytanie! Uwalniałem... uwalnialiśmy go... bo chciałem doznać przygód i zwalczać niebezpieczeństwa. I byłbym w krew szedł po szyję do celu, byłbym... masz tobie... ciocia Polcia!
I prawda! Stoi „ciocia Polcia“ we drzwiach, prosta jak tyka, uśmiechnięta, zadowolona i słodziutka, jak anioł, który się ciastkami naładował. Ażeby ją.. Ciocia Salusia skoczyła do niej i z czułości mało jej głowy nie urwała. Ja zaś wynalazłem sobie bezpieczne schronienie, pod łóżkiem, pewny będąc strasznej katastrofy. Wychyliwszy cokolwiek głowę z pod łóżka, spostrzegłem, że „ciocia Polcia“, oswobodzona z objęć naszej cioci, stanęła nad łóżkiem i patrzy na Tomka przez okulary, ale tak patrzy, jakby go wzrokiem w ziemię wgnieść chciała. Nareszcie otwarłszy usta, mówi:
— Tak! Ukryj twarz, Tomku! Odwróć głowę! Ja, będąc na twojem miejscu, takbym uczyniła, Tomku!
— „Tomku“ — podchwytuje ciocia Salusia. — Czyżby go tak choroba zmieniła? To przecie nie Tomek, to Sid! Tomek!... gdzie on się podział? Tomku! Tomku! Dopiero co tu był...
— Huck Finn tu był, nie Tomek. To chyba chcesz powiedzieć. Zdaje mi się, że wychowując przez tyle lat takiego gagatka, jak mój Tomek, znam go dobrze... Poznam go zawsze i wszędzie. Patrzcie ją! Tegoby tylko brakowało, żebym ja Tomka nie poznała! Wyłaź z pod łóżka, Huck Finn!
Wylazłem. Ale jakoś ckliwo mi było. Któż wyrazi zdumienie cioci Salusi, a jeszcze więcej wujaszka Silas, gdy powrócił do domu i opowiedziano mu całą historyę. Słuchał, ale był zupełnie bezprzytomny... Całą resztę dnia chodził, jak błędny, a wieczorem na zebraniu wiernych miał kazanie, którem sobie ogromną zdobył reputacyę, bo najstarsi ludzie nie mogli z niego zrozumieć ani słowa.
„Ciocia Polcia“ rozpowiedziała wszystkim, kto ja zacz, byłem więc zmuszony dopowiedzieć o sobie resztę i objaśnić, jakie to okoliczności zmusiły mnie udawać Tomka Sawyer, kiedy Mistress Phelps...
Tu ciocia Salusia przerywa mi:
— Dlaczego „mistress?“ Nazywaj mnie i dalej ciocią Salusią. Przywykłam już do tego i nie widzę powodu, żebyś mnie inaczej nazywał.
Opowiadam tedy w dalszym ciągu, że kiedy ciocia Salusia wzięła mnie za Tomka, nie mogłem temu zaprzeczyć, wiedząc, że Tomek gniewać się nie będzie, bo dla niego wszystko, co pachnie tajemnicą, przygodą, to specyał nad specyały. I pokazało się, że miałem racyę, bo Tomek nietylko mnie nie zdradził, ale nawet dopomógł mi chętnie, przyjmując imię Sid’a i udając mojego brata.
Ciocia Polcia potwierdziła też słowa Tomka, że miss Watson dała wolność Jim’owi. Tomek zatem „przewrócił dom do góry nogami“ — jak mówiła ciocia Salusia — po to tylko, ażeby uwolnić wolnego!
Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego Tomek, w tak porządnym domu wychowany, wykradał ze mną murzyna!
Mówiła jeszcze „ciocia Polcia“, że dowiedziawszy się z listu cioci Salusi o przyjeździe Tomka z Sid’em, zaraz sobie pomyślała:
— No, patrzcie państwo! Mogłam się spodziewać, że ten urwis znów coś spłata! Niepotrzebnie-m go puściła samego, bo wiem przecie, co on potrafi... To też rada nie rada musiałam wyjechać w taką podróż, tysiąc sto mil płynąć okrętem, żeby położyć koniec sprawkom tego urwisa... A musiałam, nie mogąc doczekać się od ciebie odpowiedzi na moje listy...
— Nie pisałaś do mnie ani razu — przerywa ciocia Salusia.
— Jak to być może? Dwa razy pisałam, zapytując, co znaczą twoje słowa: „Sid i Tomek są tutaj“?
— Nie otrzymałam żadnego listu!
Co usłyszawszy, ciocia Polcia powoli zwraca oczy na Tomka i uroczyście, surowym głosem zapytuje:
— Słyszysz?
— Słyszę... No, i co? — z dąsem odpowiada Tomek.
— Powiedz mi, ladaco, coś zrobił z temi listami?
— Jakiemi znów listami?
— Z mojemi. Jeżeli natychmiast nie powiesz, to ja cię...
— W kufrze są. Gdzieżby być miały, jak nie w kufrze. Leżą nietknięte tak, jak je z poczty zabrałem. Anim ich tknął, anim do nich zaglądał... Ja tam cudzych listów nie ciekawy. Nie oddawałem ich przez wzgląd na ciocię, która z pewnością narobiłaby kramu; w listach zaś nie było przecie nic pilnego...
— A zkądże o tem wiedziałeś, ty nicponiu? A gdzież list trzeci z zapowiedzią mego przyjazdu? Pewno i ten także...
— Nie, ten przyszedł. Nie czytałam go jeszcze, ale przyszedł. Możesz być spokojna.
I bez tego dobrze wiedziałem, że ciocia Salusia nie czytała jeszcze tego listu; uważałem jednak, że lepiej milczeć.
Gdyśmy się nareszcie znaleźli sam na sam z Tomkiem, pytam go, jaki miał cel w wykradaniu Jima? dlaczego tak się mordował i nas tak męczył, wiedząc, że Jim otrzymał już wolność?
— Nie rozumiesz tego — wyjaśnił Tomek. — Oto chciałem, żebyśmy po wykradzeniu Jim’a popłynęli razem w dół rzeki aż do samego jej ujścia. Przygód mielibyśmy bez liku, a dopiero po ukończeniu podróży, Jim dowiedziałby się o swej wolności i powrócił z nami do domu na parostatku, jak się należy, z wynagrodzeniem pieniężnem za czas stracony. Uprzedzeni o naszym powrocie, wszyscy murzyni zebraliby się, i z muzyką, z pochodniami wprowadziliby Jim’a do miasta. I on bohaterem-by został i my! Nie udało mi się do końca, ale i to, co się udało, sztuka nielada!
Ma się rozumieć, że natychmiast wypuszczono Jim’a z komórki, a gdy obie ciocie i wujaszek dowiedzieli się od doktora, jak Jim troskliwie doglądał Tomka, zaczęli rozczulać się nad nim, karmić go, poić, nie dając mu żadnej roboty, żeby odpoczął należycie. Przyprowadziłem go do Tomka, który w łóżku leżeć jeszcze musiał, i nagadaliśmy się, aż miło! Jim, okrutnie uradowany, rzekł do mnie:
— A pamiętasz, Huck, com ci mówił, jeszcze tam, w domu, u miss Watson? Mówiłem, że mam na piersiach włosy i że to znak szczęśliwy... A co? nie miałem racyi? Czy nie przepowiedziałem, że po raz drugi będę bogaty? Nie, Huck, nie gadaj! znaki są znakami: pamiętaj to sobie!
Potem zabrał głos Tomek i prawił... prawił... namawiając nas, żebyśmy nakupiwszy zapasów, uciekli we trzech którejkolwiek nocy i puścili się na szukanie przygód śród Indyan, gdzie zabawilibyśmy z kilka tygodni.
— Dobrze — odpowiadam — z ochotą, tylko, że nie mam pieniędzy, a i z domu nic nie dostanę, bo zapewne tatko oddawna musiał zabrać mój skarb od sędziego i przepić wszystko co do grosza.
— Nie, masz go dotąd — powiada Tomek. — Pieniądze są wszystkie, sześć tysięcy dolarów z górą. Ojca twego nie było do chwili mego wyjazdu.
Na to rzekł Jim uroczyście:
— I nie będzie go wcale. Nie powróci.
— Dlaczego, Jim?
— Mniejsza o to dlaczego. Powiadam ci, Huck, że nie wróci.
Lecz gdy na tem twierdzeniu nie poprzestałem, więc rzekł w końcu z wielką powagą:
— Pamiętasz, Huck, ten dom, któryśmy spotkali, płynący z wodą w dół rzeki? W tym domu był człowiek, przykryty z głową; myśleliśmy że śpi. Powiedziałem ci: nie odkrywaj go... Pamiętasz? Sam jednak poszedłem i odkryłem, a gdyś powtórnie wejść usiłował, tom cię nie wpuścił... Pamiętasz? No... to znaczy... że możesz odebrać swoje pieniądze, bo tym człowiekiem był — twój ojciec...
Tomek wyzdrowiał zupełnie, kulę, którą mu z łydki wyjęto, nosi na łańcuszku od zegarka i ciągle patrzy, która godzina.
Nie mam już nic więcej do pisania, z czego okropnie rad jestem, bo gdybym był wiedział, jaka to praca napisać książkę, to nie byłbym wcale zaczynał: drugi raz też pewno nie zacznę.
Zdaje mi się, że z wyprawy do kraju Indyan nic nie będzie, a przynajmniej nie teraz, bo ciocia Salusia chce zostać moją matką, to jest usynowić mnie i ucywilizować. Czy ja to wytrzymam? Jużem próbował tego przysmaku i...
Skończyłem.