Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Huck’a |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Teresa Prażmowska |
Tytuł orygin. | The Adventures of Huckleberry Finn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Wstawszy raniutko, pobiegliśmy do najbliższej wioski, do sklepiku, po pułapkę na szczury, najlepszą, jakąśmy znaleźć mogli, a po otworzeniu największej nory, w niespełna pół godziny, mieliśmy z piętnaście ogromnych szczurów, które w pułapce dużej, jak klatka, schowaliśmy pod łóżko cioci Salusi. Ale mały Tomek-Tomasz-Franklin-Benjamin-Jefferson-Aleksander Phelps, znalazłszy pułapkę, otworzył drzwiczki dla przekonania się, czy szczury wyjdą. I wyszły! wszystkie, co do jednego! Na to wchodzi ciocia Salusia i my też wracamy z pająkami. Ciocia, stojąc na łóżku, krzyczy w nieboglosy, a szczury robią, co mogą, żeby ją rozerwać, skacząc po pokoju, przewracając koziołki — istna heca! Przetrzepała nas ciocia prętem co się zowie, i trzeba było znów łapać szczury, które już były znacznie mniejsze. Zmarnowała się nasza praca przez tego bębna nieznośnego!
Dobraliśmy sobie za to pająki jak na wystawę! Nałowiliśmy także żab, gąsienic i różnych takich stworzeń; chcieliśmy także zabrać i gniazdo szerszeni, ale nie udało się. Za to jaszczurek, małych węży domowych, odznaczających się pięknem ubarwieniem, znalazło się co niemiara. Wpakowaliśmy to wszystko do worka, zanieśli go do swego pokoju, a że się już miało ku wieczorowi, siedliśmy do kolacyi z ogromnym apetytem po całodniowej pracy mozolnej.
Po kolacyi wracamy i... cóż państwo powiecie? ani jednego węża! Worek był źle zawiązany i wszystko to się rozlazło. Nie bardzośmy się jednak zmartwili, wiedząc, że nie pójdą daleko i zawsze gdzieś w domu się znajdą. I prawda! przez dni kilka nikt nie mógł się uskarżać na brak ich w domu. Zwieszały się z sufitów, leżały na półkach, a najczęściej zdarzało się, że spadały na talerz, albo na szyję, wtedy, gdyś ich wcale nie potrzebował. Ale przynajmniej było z niemi w domu bardzo ładnie, zwłaszcza, że nic złego nikomu nie robiły.
Kto jednak z ciocią Salusią trafi do ładu! Do wszystkich węży, do najrzadszych nawet, złotem prążkowanych, miała „obrzydzenie,“ jak mówiła. Nie mogła ich znieść! Co który na nią spadnie, to żeby nie wiem jak zajęta była robotą, rzuca wszystko i ucieka. Nigdy w życiu nie widziałem takiej grymaśnej kobiety. A krzyczała! Na drugim końcu świata słychać ją było. Żadnego z nich przez szczypce nawet wziąć nie chciała, a jeżeli, bywało, znalazł się który w jej łóżku, to wyskakiwała, jak oparzona i podnosiła taki gwałt, jakby się cały dom palił.
Nawet wówczas, gdy już od tygodnia ani jednego węża nie było w domu, jeszcze się ciocia nie uspokoiła. Siedzi, bywało, i myśli o czemś — dosyć przyjść i delikatnie musnąć ją piórem po karku, żeby się zerwała na równe nogi tak, jakby chciała wyskoczyć z własnych pończoch. Istotnie, ciekawe to zjawisko! Tomek powiada, że wszystkie kobiety takie, że już tak je Pan Bóg stworzył, nie wiadomo dlaczego.
Mniejsza o szturhańce, których nam ciocia nie szczędziła, bom ich nie czuł, ale cośmy mieli kłopotu ze zbieraniem wężów, to strach! Nazbieraliśmy ich jednak sporo, jak również żab, jaszczurek i wszystkiego. Co to był za milutki kącik, ta komórka Jim’a, gdy się wszystko po niej rozpełzło! Jim nie mógł polubić pająków, a i one jego, że zaś po wszystkich kątach było ich pełno, więc biedny więzień nie wiedział, gdzie się ma podziać. Szczury, węże i kamień młyński tak przepełniały jego łóżko, że sam nie miał miejsca, a nadewszystko nie mógł spać. Ciągle się coś ruszało, mówił Jim, bo gady i szczury nie spały nigdy jednocześnie, lecz po kolei. Gdy spały węże, to szczury w harcach, a gdy one pozasypiały, wężom zabawa była w głowie. Zawsze tedy jedne stworzenia leżały przy nim i pod nim, a inne roiły się po za nim. Gdy zaś ustąpił im z placu i przytulił się w jakim kącie, to czychały na niego pająki. Powiadał Jim, że jeżeli mu się uda wyjść z komórki, to już za żadne w świecie pieniądze nigdy do więzienia nie wróci.
Upłynęło tak trzy tygodnie. Przez ten czas przygotowaliśmy wszystko, jak należy. Koszula dawno już została przesłana (w pierogu), a Jim za każdym razem, gdy go szczur ukąsił, wstawał z łóżka i krwią żywą dopisywał parę słów w swoim dzienniku. Pióra zostały zaostrzone, napisy na kamieniu wykuwał Jim powoli; noga od łóżka przepiłowaną była na dwoje, a trociny zjedliśmy obaj do szczętu tak starannie, żeśmy aż dostali kurczów żołądka. Były to widać niestrawne jakieś trociny! Ale przynajmniej wszystkiego prawie dokonaliśmy, straszliwie obaj zmęczeni i Jim także.
Wujaszek pisał parę razy do właściciela plantacyi pod Nowym-Orleanem, żeby przybył zabrać niewolnika, odpowiedź jednak nie przychodziła, bo nie było na świecie ani właściciela takiego, ani plantacyi. Stanęło więc na tem, że poda ogłoszenie do gazet w Saint-Louis, na którego wspomnienie aż mnie ciarki przeszły, widzę bowiem, że niema czasu do stracenia.
— Teraz trzeba listy bezimienne rozsyłać — powiada Tomek.
— Po co? — pytam.
— Jako ostrzeżenie, że się coś gotuje. Takie ostrzeżenia bywają zawsze wysyłane w tej lub innej formie, bo przecież ktoś zwykle szpieguje w pobliżu zamku i uwiadamia o wszystkiem komendanta. Gdy Ludwik XVI miał uciec z Tuileries, wyśledzony został przez służącą. To wyborny środek, jak również listy bezimienne. Użyjemy jednego i drugiego. Jest też zwyczaj, że matka więźnia zamienia z nim ubranie: ona zostaje w więzieniu, a on w kobiecych sukniach ucieka. I to także zrobimy.
— Ale zastanów się, Tomku, pocóż my mamy ostrzegać, że się coś gotuje? Niech sami odkryją i niech się mają na baczności!
— Takby być powinno, ale czy to na nich polegać można? Sam przecie widzisz, jak postępowali od początku; my sami wszystko robić musieliśmy. Tacy łatwowierni! To też, jeżeli my ich nie ostrzeżemy, nikt nam nie przeszkodzi i cała nasza praca, wszystkie zabiegi na nic pójdą, bo wszystko przejdzie bez wrażenia.
— Wiesz? Jabym wolał, żeby tak było.
— Tybyś wolał! — pogardliwie powtórzył Tomek.
— Ależ ja nie narzucam swego zdania. Rób, jak uważasz, zgadzam się na wszystko. A jakże będzie z tą służącą?
— Ty nią będziesz. Zakradniesz się nocą i ściągniesz suknię tej dziewczyny, mulatki.
— Zlituj się! Toż to dopiero będzie hałas jutro rano! ona niema zapewne innej sukni?
— Cóż z tego? tobie suknia będzie potrzebna tylko na kwadrans najwyżej, na wsunięcie listu bezimiennego pod główne drzwi wchodowe.
— No, dobrze, wezmę suknię i list odniosę... Ale, co prawda, mógłbym go odnieść tak samo w swojem ubraniu.
— Tak, ale nie wyglądałbyś wtedy na służącą!
— Zapewne, że nie, ale niktby nie widział, jak wyglądam.
— Cóż to ma do tego? Naszą rzeczą jest wypełnić wszystko, co do nas należy, prowadzić całą sprawę tak, jak to czynili znakomici i sławni więźniowie. A czy nas kto widzi, czy nie, to rzecz najmniejsza... Wiesz, Huck, nieraz myślę, że ty wcale nie dbasz o zasadę!
— No, nie powiem już nic: będę służącą i do tego dziewczyną. A kto będzie matką Jim’a?
— Ja! Przebiorę się w suknię cioci Salusi.
— To będziesz musiał pozostać w więzieniu podczas mojej z Jim’em ucieczki?
— Nie na długo. Wypcham słomą ubranie Jima i położę taką lalkę na jego łóżku. Będzie to niby jego matka, za niego przebrana. A przez ten czas Jim ubierze się w suknię cioci, którą ja z siebie zdejmę i wszyscy trzej razem uciekniemy. To jest nie uciekniemy, „ale ocalimy się ucieczką,“ bo uciekają tylko zbrodniarze, więźniowie zaś niepospolici, naprzykład królowie, „ocalają się ucieczką.“
Napisał więc Tomek list bezimienny, ja zaś tej samej nocy ściągnąłem suknię mulatce, ubrałem się w nią i tak wystrojony, poszedłem podsunąć list pod główne drzwi wchodowe. W liście stało tylko:
— „Miejcie się na ostrożności. Czeka was wielka nieprzyjemność. Z wytężoną czuwajcie uwagą.
Następnej nocy przybiliśmy do drzwi wchodowych rysunek, krwią nakreślony przez Tomka, a przedstawiający trupią czaszkę na dwóch skrzyżowanych piszczelach; później zaś na drzwiach od tyłu narysował Tomek ogromną, „familijną“, jak mówił, trumnę.
Na całą rodzinę padł strach taki, żem nigdy jeszcze nie widział nic podobnego. Gdyby cały dom pełen był duchów, w każdym kąciku zaczajonych i unoszących się w powietrzu, to i wtedy chyba nie byłoby większego popłochu. Tomek cieszył się, że tak dobrze idzie, twierdząc, że nigdy nie przypuszczał takiego powodzenia.
— A to dlatego — mówił — że spełniamy swój obowiązek.
Lecz nie wszystko jeszcze było zrobione. Nazajutrz, o świcie, mieliśmy już drugi list przygotowany, nie wiedząc, co z nim zrobić, bo przez noc całą miał stróżować murzyn i obchodzić dom naokoło, żeby nikt do drzwi nie miał dostępu. Tomek zsunął się na dół po piorunochronie dla zbadania położenia, lecz okazało się, że murzyn siedzi pode drzwiami i śpi. Zasunąwszy mu więc list za kołnierz, powrócił tą samą drogą. W liście zaś tak stało:
„Nie zdradźcie mnie: jam wasz przyjaciel. Banda opryszków z kraju Indyan zamierza wykraść dziś w nocy zbiegłego murzyna, którego trzymacie w więzieniu. Użyli wszelkich środków dla wzbudzenia w was przestrachu, chcą bowiem, żebyście nie śmieli ruszyć się z domu i nie czynili im przeszkód. Ja także do ich bandy należę, lecz Boga mając w sercu, chcę ich opuścić i znów rozpocząć życie uczciwe, dla tego też zdradzam przed wami piekielne ich zamiary. O samej północy z dorobionym kluczem wejdą do komórki murzyna. Ja mam stać na czatach i gwizdawką dać znać o niebezpieczeństwie, lub zamiast tego, beknę jak owca. Potem zaś, gdy oni wezmą się do rozkuwania kajdan murzyna, wy z domu wypadłszy, zamknijcie opryszków na klucz, których też wybijecie co do jednego. Zaklinam, postępujcie według moich wskazówek: inaczej wzbudzicie podejrzenie i padniecie ofiarą nieszczęścia. Nagrody nie żądam; znajduję ją we własnem sumieniu, które chwali mój postępek.