<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĄTY
Pudel i chrząszcz

Około pół do jedenastej mały, pęknięty dzwon kościelny począł dzwonić i gmina zeszła się na przedpołudniowe kazanie. Dzieci ze szkółki niedzielnej rozproszyły się po całym kościele i zajęły miejsca w ławkach obok rodziców, aby być pod nadzorem. Nadeszła ciotka Polly, a Tomek, Sid i Mary usiedli przy niej. Tomka posadzono po stronie wewnętrznej, od głównej nawy, aby go jak najbardziej oddalić od otwartego okna i rozpraszających uwagę wydarzeń za oknem.
Tłum zapełnił wnętrze kościoła: sędziwy, podupadły pocztmistrz, który pamiętał lepsze czasy; burmistrz z żoną — bo miasto posiadało obok innych niepotrzebnych rzeczy także i burmistrza; sędzia pokoju; wdowa Douglas, przystojna, szczupła, zacna, czterdziestoletnia pani, zamożna, gdyż do niej należała stojąca na wzgórzu jedyna piękna willa w mieście, — a przytem bardzo gościnna i znana z najwystawniejszych przyjęć, jakiemi St. Petersburg mógł się poszczycić; pochylony wiekiem i otaczany powszechnym szacunkiem major Ward z żoną; adwokat Riverson, dygnitarz niedawno przybyły ze świata; dalej jakaś piękność wiejska, za którą tłoczyła się cała sfora młodych, elegancko ubranych zdobywców serc; dalej wszyscy młodzi urzędnicy, którzy dotąd stali w przedsionku i z nudów gryźli gałki swych lasek, tworząc zbity wał wypomadowanych i głupkowato uśmiechniętych wielbicieli, dopóki ostatnia dziewczyna nie przeszła przez ogień ich spojrzeń; nakoniec zjawił się wzór chłopców, Willie Mufferson, prowadząc matkę pod rękę z taką przesadną troskliwością, jakby była ze szkła. Zawsze prowadził matkę do kościoła i był przedmiotem podziwu wszystkich starszych pań. Chłopcy niecierpieli go właśnie dlatego, że był taki wzorowy, a także dlatego, że go im stawiano ciągle za wzór. Biała chusteczka do nosa zwisała mu według niedzielnej mody z tylnej kieszeni — niby przypadkiem. Tomek nie miał chusteczki do nosa i chłopców, którzy jej używali, uważał za mazgajów.
Gdy gmina była już w komplecie, dzwon odezwał się jeszcze raz, aby przynaglić powolnych do pośpiechu, poczem w kościele zapanowała uroczysta cisza, mącona tylko czasami chichotem i szeptem na chórze. Chór zawsze szeptał i chichotał przez cały czas nabożeństwa. Był raz chór, który się zachowywał przyzwoicie, ale już zapomniałem, gdzie to było. Wiele to już lat temu i dlatego nie mogę sobie nic o nim przypomnieć, ale zdaje mi się, że to było gdzieś daleko zagranicą.
Pastor zapowiedział hymn i odczytał go głośno i uczuciowo, w szczególny sposób, który w całej okolicy wzbudzał powszechny podziw. Głos jego rozpoczynał w środkowych tonach, wspinał się coraz wyżej i wyżej, aż osiągnął punkt kulminacyjny, gdzie zaakcentowawszy z potężną dobitnością najwyższą zgłoskę, bezpośrednio potem spadał nadół, jakby zeskakiwał z trapezu:
Uważano go za świetnego lektora. Proszona go o czytanie wierszy na pobożnych zebraniach towarzyskich, a za każdym razem, gdy skończył, panie podnosiły ręce dogóry i opuszczały je bezwładnie na kolana, wywracały oczy i potrząsały głowami, co miało oznaczać:

„Niepodobna tego wyrazić słowami, co było za piękne, za piękne dla tego padołu łez“.
Po odśpiewaniu hymnu zmieniał się wielebny pastor Sprague w żywy dziennik i czytał tak przeraźliwie długą listę o zebraniach, posiedzeniach i innych sprawach, iż miało się wrażenie, że się to przed Sądem Ostatecznym nie skończy. Dziwaczny ten zwyczaj istnieje jeszcze dotąd w Amerycę, nawet w miastach, w których jest aż za wiele gazet. Często tak bywa, że im trudniej jakieś tradycyjne nawyknienie usprawiedliwić, tem trudniej się go pozbyć.
Potem nastąpiła modlitwa. Była to piękna, szlachetna modlitwa. I bardzo szczegółowa. Błagała o Kościół i dzieci Kościoła; o inne kościoły miasteczka; o miasteczko samo; o cały okręg; o Stan; o urzędników Stanu; o Stany Zjednoczone; o wszystkie kościoły Stanów Zjednoczonych; o Kongres; o Prezydenta; o urzędników Rządu; o nieszczęśliwych żeglarzy, miotanych burzą na morzu; o uciśnione miljony, które jęczą w jarzmie europejskich monarchij i ich wschodniego despotyzmu: o tych, na których spłynęło światło i Dobra Nowina, a nie mają oczu, aby widzieć, ani uszu, aby słyszeć; o pogan na dalekich wyspach wśród oceanów, — a kończyła błaganiem, by słowa, które pastor wypowiedział, znalazły łaskę i zostały wysłuchane, by stały się ziarnami, padłemi na urodzajny grunt, które wzejdą we właściwym czasie bogatem żniwem wszelakiego dobra. Amen.
Szelest sukien i wszyscy usiedli.
Chłopiec, którego historją jest książka niniejsza, nie przejmował się modlitwą, tolerował ją tylko, a i tego jeszcze nie można bez zastrzeżeń powiedzieć, bo przez cały czas buntował się przeciw niej. Coś tam, jakieś ułamki modlitwy chwytała tylko jego podświadomość, bo na świadome słuchanie nie silił się wcale, ponieważ jednak znany mu był dokładnie oddawna grunt i tradycyjny krok, jakim się pastor po nim poruszał, więc ilekroć duchowny pozwolił sobie w kazaniu na najdrobniejsze choćby rozszerzenie tego terenu, natychmiast ucho jego podchwytywało tę niewłaściwość, i cała jego natura burzyła się przeciw niej. Dodatki uważał poprostu za rzecz niedopuszczalną i zdrożną.
W połowie kazania mucha usiadła na oparciu ławki przed nim i poczęła go drażnić. Tomek widział, z jakim spokojem tarła nóżki jedną o drugą, jak przedniemi łapkami głaskała sobie głowę i obejmowała ją tak gwałtownie, jakby ją chciała oderwać od tułowia, odsłaniając szyję, cieniutką, jak nitka; jak tylnemi nóżkami wycierała skrzydełka i przyciskała je do siebie, niby poły surduta: jak robiła toaletę ze wszystkiemi szczegółami, jakgdyby wiedząc, że jest zupełnie bezpieczna. I istotnie tak było, bo choć ręka okropnie Tomka swędziła, i korciło go, aby ją schwytać, to jednak nie śmiał; był przekonany, że dusza jego zostałaby natychmiast potępiona na wieki, gdyby zrobił coś podobnego podczas modlitwy. Ale przy ostatnich zdaniach dłoń jego poczęła się kurczyć i skradać naprzód, a w chwili, gdy padło słowo „Amen“, mucha stała się łupem wojennym. Ale ciotka odkryła występek i kazała wypuścić ją na wolność.
Pastor zapowiedział temat kazania i zaczął wygłaszać swoje sentencje w sposób tak beznadziejnie nudny, że jedna głowa po drugiej poczęła się kiwać. A jednak były to wywody, które tak hojnie szafowały wiecznym ogniem i siarką, że liczbę wybrańców do nieba zredukowały do tak małej garsteczki, iż szkoda było nawet zachodu koło ich zbawienia.
Tomek liczył stronice kazania. Po nabożeństwie zawsze wiedział, ile było stronic kazania, chociaż o treści jego nigdy nie miał pojęcia. Dziś jednak naprawdę zainteresował się na chwilę. Było to wówczas, gdy pastor kreślił majestatyczny i wzruszający obraz zebranych wspólnie zastępów świata na łonie tysiącletniego królestwa, kiedy to lew i jagnię będą leżały obok siebie w pokoju, a dziecię będzie niemi kierować. Nie strona uczuciowa, pouczająca, moralna tego wielkiego widowiska pobudziła jego uwagę — to było dla niego księgą zamkniętą na siedem pieczęci — ale wspaniałość roli głównego bohatera, na którego miały z podziwem patrzeć wszystkie narody; to wyobrażenie rzuciło na jego twarz snop jasnego światła i obudziło w nim pragnienie, aby być owem dzieckiem, jeżeli ów lew naprawdę jest obłaskawiony.
Gdy nadeszła nudniejsza część kazania, zapadł znowu w stan bierności. Nagle przypomniał sobie skarb, który miał przy sobie i wydobył go. Był to duży czarny chrząszcz o potężnych szczypcach, ochrzczony przez niego mianem „szczypawki“. Tomek przechowywał go w pudełku od zapałek. Kiedy go teraz wydobył, chrząszcz przedewszystkiem ugryzł go w palec. Chłopiec oczywiście strzepnął go ręką i chrząszcz spadł na podłogę, na sam środek kościoła, wywróciwszy się grzbietem nadół, a chłopiec wsadził palec w usta. Owad leżał, przebierając rozpaczliwie nóżkami, nie mogąc się odwrócić. Tomek widział go zdaleka i sięgnął ręką, ale na szczęście dla chrząszcza ręka chłopca była za krótka. Dla innych wiernych, tak samo interesujących się kazaniem, jak Tomek, przyglądanie się chrząszczowi było pożądaną rozrywką.
Wtem do kościoła wszedł zbłąkany pudel, który nie wiedział, co z sobą począć, wałęsał się więc z melancholją w duszy, rozleniwiony ciszą i bezruchem dnia letniego, szczęśliwy, że wydostał się na wolność, żądny rozrywki. Natychmiast wytropił chrząszcza, podniósł obwisły ogon dogóry i zaczął nim wymachiwać. Przyglądał się zdobyczy, okrążył ją, obwąchał z bezpiecznej odległości, okrążył znowu, zdobył się na odwagę, obwąchał zbliska, podniósł mordę, zamierzył się ostrożnie, chybił, zamierzył się jeszcze raz i jeszcze raz i... zaczęło go to bawić; położył się na brzuchu, wziął owada między łapy i igrał nim dalej, aż wreszcie znudził się zobojętniał, uleciał duchem gdzie indziej. Głowa jego zaczęła się sennie kiwać i morda zniżała się coraz bardziej, aż wreszcie dotknęła wroga, który chwycił ją swemi kleszczami. Głośne warknięcie jeden ruch głowy — i chrząszcz śmignął i upadł znowu na grzbiet. Najbliżsi widzowie trzęśli się od tłumionego śmiechu, niejedna twarz ukryła się za wachlarzem, lub chustką do nosa, a Tomek był w siódmem niebie.
Pies miał bardzo głupią minę i z pewnością czuł się głupio, Ale mściwość zbudziła się w nim, zapragnął odwetu! Podkradł się ku chrząszczowi i zaczął znowu ostrożny atak. Doskakiwał do niego ze wszystkich stron, napierał przedniemi łapami ale zawsze o cal przed owadem, kłapał zębami coraz bliżej i wymachiwał głową, że uszy latały mu wgórę i nadół. Po jakimś czasie jednak znudziła mu się ta zabawa. Łowienie much także mu nie przyniosło zadowolenia; gonił mrówkę, z nosem tuż przy podłodze, ale i tem się prędko zniechęcił. Ziewnął, westchnął, zupełnie zapomniał o chrząszczu i... usiadł na nim! Przeraźliwy jęk bólu... i pudel począł pędzić po kościele. Z nieustannym skowytem biegł obok ołtarza, wpadł w drugie przejście, minął drzwi, szukając wyjścia. Szybki bieg zdawał się jeszcze potęgować jego rozpacz, tak że wreszcie przemienił się w kometę, wirującą po swej orbicie z szybkością promieni świetlnych — ale kometę, pokrytą sierścią. Wreszcie oszalały męczennik porzucił swój tor i skoczył na kolana swemu panu, który wyrzucił go przez okno. Odgłosy bólu słabły i słabły, aż wreszcie zamarły zupełnie woddali.
Przez cały ten czas wszyscy w kościele mieli czerwone twarze i krztusili się od tłumionego śmiechu, kazanie zaś ugrzęzło na martwym punkcie. Teraz zostało podjęte na nowo, ale wlokło się leniwo i chwiejnie; pastor nie miał już możności okazywania głębszych wzruszeń, gdyż najuroczystszy naw et wyraz uczucia spotykał się ciągle z tłumionemi wybuchami bezbożnej wesołości i chowaniem głów pod ławkę, jakby biedny pastor opowiadał jakieś doskonałe dowcipy. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy czas próby minął i rozbrzmiały słowa błogosławieństwa.
Tomek Sawyer wrócił do domu w świetnym nastroju. Uważał, że nabożeństwo może w sobie także zawierać pierwiastki głębokiego zadowolenia... gdy się je nieco urozmaici. Jedno miał tylko zmartwienie: nie miał nic przeciwko temu, że pies bawił się jego „szczypawką“, ale nieładnie było z jego strony, że mu ją zabrał uciekając.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.