<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZÓSTY
Huck Finn

Ranek poniedziałkowy zastał Tomka w kiepskim nastroju. Zawsze tak bywało w poniedziałek rano, gdy rozpoczynał się nowy, przeraźliwie długi tydzień udręk szkolnych. Tego dnia budził się zawsze z westchnieniem, że byłoby już lepiej, gdyby niedzieli wogóle nie było, bo ona właśnie czyniła powrót do niewoli jeszcze bardziej okrutnym.
Leżał w łóżku i rozmyślał. Nagle strzeliła mu myśl, aby zachorować i nie pójść do szkoły. Pewne, narazie nieokreślone dane po temu miał. Poddał swój organizm gruntownemu, badaniu. Nie odkrył jednak żadnych dolegliwości i rozpoczął poszukiwania na nowo. Przez chwilę zdawało mu się, że odkrywa objawy kłucia, i począł je badać z rosnącą nadzieją. Wkrótce jednak osłabły i zupełnie gdzieś znikły. Zastanawiał się dalej. Nagle coś odkrył. Jeden z górnych zębów chwiał się. To było cudowne! Już miał rozpocząć kroki wstępne i zacząć jęczeć, ale przypomniał sobie, że gdy stanie z tym argumentem przed trybunałem ciotki, gotowa wyrwać mu ząb, co będzie bolało. Postanowił więc trzymać ząb narazie w rezerwie i szukać dalej. Przez długi czas nic mu na myśl nie przychodziło... wtem przypomniał sobie, jak lekarz opowiadał o pewnym wypadku, gdy ktoś musiał dwa czy trzy tygodnie leżeć w łóżku i omal palca nie stracił. Wysunął więc szybko z pod kołdry palec u nogi, który był lekko zadrapany, i podniósł go, aby go dokładnie zbadać. Nie miał wprawdzie pojęcia, jakie to mają być objawy, ale w każdym razie warto było spróbować. Zaczął więc jęczeć gorliwie.
Sid, nieświadom niczego, spał jednak dalej.
Tomek jęczał coraz głośniej i zdawało mu się, że zaczyna uczuwać w palcu ból.
Sid spał dalej.
Wysiłek głosowy tak zmęczył Tomka, że aż się zadyszał. Zrobił więc krótką pauzę, a potem wciągnął w płuca cały zapas powietrza i wydobył ze siebie serję cudownych jęków.
Sid chrapał bez przerwy.
Tomek zmartwił się. Zawołał: — Sid, Sid! — I szarpnął go. Ta droga okazała się skuteczniejsza, więc Tomek wydał teraz z siebie nową serję rozpaczliwych dźwięków. Sid ziewnął, przeciągnął się, z ostatniem chrapnięciem uniósł się na łokciach i wybałuszył oczy na Tomka. Tomek jęczał dalej.
— Tomku, ależ Tomku! — zawołał Sid.
Niema odpowiedzi.
— Słuchaj, Tomku! Tomku! Co ci jest Tomku?
Sid potrząsał bratem i z przerażeniem patrzał w jego twarz.
Tomek jęknął wreszcie:
— Och, przestań, Sid, nie! Nie trzęś mną!
— Co się stało? Trzeba zawołać ciocię!
— Ach, nie, nie, nie potrzeba. To chyba powoli przejdzie! Nie wołaj nikogo...
— Ależ muszę bezwarunkowo. Nie jęcz tak, Tomku, to okropne. Długo cię to już tak męczy?
— Kilka godzin. Och! Och! Nie ruszaj mnie, Sid! Umieram!
— Czemuś mnie wcześniej nie obudził? Tomku, przestań, proszę cię, bo aż mnie dreszcz przechodzi. Nie mogę tego słuchać. Ale co to właściwie jest?
— Przebaczam ci wszystko, Sid. (Jęk.) Wszystko, coś mi kiedykolwiek złego zrobił. Gdy już mnie nie będzie...
— Tomku, nie umieraj, co tobie? Nie umieraj, nie! Może...
— Z serca ci wszystko przebaczam, Sid. (Jęk). To samo powiedz także i im. I Sid, moją ramę do okna i kota z jednem okiem dasz tej dziewczynce, co to odniedawna jest w mieście, i powiedz jej...
Ale Sid porwał już ubranie i wypadł z pokoju. Tomek cierpiał teraz naprawdę, bo wyobraźnia jego działała bardzo sprawnie. Dzięki temu jęki jego miały ton szczerej prawdy.
Sid zbiegł po schodach nadół, wołając:
— Ciociu, ach, ciociu! Tomek umiera!
— Umiera?
— Tak, chodź tu zaraz, prędko!
— Głupstwa! Nie wierzę tem u!
Ale mimo to wbiegła nagórę razem z Sidem, a Mary za nią. Twarz jej zbladła, usta drżały. Przypadłszy do łóżka, wyszeptała bez tchu prawie:
— Tomku, na miłość Boską, co tobie?
— Ach, ciociu, jestem...
— Co tobie, co tobie, dziecko?
— Ach, ciociu, mój skaleczony palec zmartwiał zupełnie...
Ciotka padła na krzesło, uśmiechnęła się lekko, potem zaczęła popłakiwać, a potem jedno zmieszało się z drugiem. Przyszedłszy nieco do siebie, rzekła:
— Ach, Tomku, takiego mi strachu napędziłeś! A teraz przestań wyprawiać głupstwa i wyłaź z łóżka.
Jęki Tomka ustały i ból palca ustąpił. Trochę mu było głupio na duszy i powiedział:
— Ciociu, on naprawdę był jak zmartwiały i tak strasznie bolał, że nawet zęba zupełnie nie czułem...
— Zęba? Naprawdę? Cóż to znowu za historja z zębem?
— Rusza mi się jeden i tak boli, że wściec się można.
— No, no, tylko nie zacznij znowu jęczeć. Otwórz usta. Tak, ząb rzeczywiście się chwieje, ale od tego nie umrzesz. Mary, podaj mi kawałeczek jedwabnej nitki i żarzące się polano z kuchni.
Tomek począł błagać:
— Ach, ciociu, proszę cię, nie wyrywaj go, już nic a nic nie boli. Miech zginę na miejscu, jeżeli choć cokolwiek jeszcze czuję. Błagam cię, ciociu! I nie chcę wcale zostać w domu, chcę iść do szkoły!
— Naprawdę? Co ty mówisz? A więc dlatego ten cały rwetes, bo chciałeś się wykręcić od szkoły i pójść na ryby? Ach, Tomku, Tomku, ja cię tak kocham, a ty jak widać wszelkiemi sposobami przez swe psoty dążysz do tego, aby mi złamać serce!
Tymczasem zjawiły się instrumenty dentystyczne. Ciotka przywiązała jeden koniec nitki zapomocą pętelki do zęba Tomka, a drugi przymocowała do krawędzi łóżka. Potem chwyciła żarzące się polano i nagle zamierzyła się niem ku twarzy chłopca. Ząb wisiał, kołysząc się, u krawędzi łóżka.
Ale powiedziane jest, że smutek wasz w radość się obróci. Tak było i z Tomkiem. Gdy po śniadaniu szedł do szkoły, był przedmiotem zazdrości każdego chłopca, którego spotkał, bo szczerba w górnym rzędzie zębów umożliwiła mu spluwanie w niezwykły, godny podziwu sposób. Zgromadził dokoła siebie cały orszak chłopców, niezmiernie zainteresowanych jego produkcjami. A pewien chłopiec, który miał ucięty palec i aż dotąd z tego powodu olśniewał wszystkich i był przedmiotem czci, ujrzał się nagle bez stronników, pozbawiony aureoli. Był niezmiernie przygnębiony i oświadczył z obłudną pogardą, że takie spluwanie Tomka to nic nadzwyczajnego; ale inny chłopiec powiedział mu na to „niedojrzałe winogrona!”
Bohater, strącony z piedestału, odszedł jak niepyszny.
Po krótkiej chwili natknął się Tomek na młodego parjasa miasteczka, Huckleberry Finna, syna notorycznego pijaka. Wszystkie matki serdecznie go nienawidziły i bały się, jak ognia, gdyż był ta urwis i ordynarny smyk, nicpoń, a także dlatego, że był przedmiotem uwielbienia ich własnych latorośli, które znajdowały rozkosz w jego wyklętem towarzystwie i z całej duszy pragnęły mu dorównać. Narówni z innymi chłopakami zacnych rodziców i Tomek zazdrościł mu oczywiście jego cudownego, włóczęgowskiego trybu życia i miał surowy zakaz bawienia się z nim. Bawił się więc z nim, gdy tylko nadarzyła się sposobność.
Huck donosił zawsze stare ubrania ludzi dorosłych, prawdziwie odwieczne szmaty, wiszące na nim w strzępach. Jego kapelusz był bezkształtnym strzępem; obdarte rondo zwisało nadół jak wielki półksiężyc; surdut — jeżeli go wogóle miał na sobie — bił go po piętach, a tylne guziki przypadały gdzieś zupełnie w dolnych okolicach, kawałek szelki trzymał spodnie, których siedzenie wydymało się workowato, ogarniając pustą przestrzeń; wystrzępione nogawice nurzały się w błocie, jeżeli nie były podkasane.
Huck mógł się kręcić, gdzie chciał. Sypiał na schodach, gdy było ładnie, gdy zaś było brzydko, w pustych beczkach. Nie potrzebował chodzić do szkoły ani do kościoła, do żadnej istoty ludzkiej nie potrzebował mówić „proszę pana“, nikogo słuchać; mógł chodzić na ryby albo do kąpieli, kiedykolwiek i gdziekolwiek mu się podobało i siedział tam, póki miał ochotę. Nikt nie bronił mu bić się. Nikt go nie zaganiał do spania. Na wiosnę zawsze pierwszy wychodził boso, a jesienią ostatni wdziewał buty. Nie potrzebował się myć, nosić czystej bielizny i — umiał cudownie kląć. Słowem, chłopiec ten miał wszystko, co może życiu nadać wartość. Taki przynajmniej był pogląd wszystkich udręczonych, jęczących w twardem jarzmie niewoli chłopców w mieścinie St. Petersburg.
Tomek pozdrowił tego romantycznego włóczęgę:
— Jak się masz, Huckleberry!
— Jak się masz! Co słychać?
— Co tu niesiesz?
— Zdechłego kota.
— Pokaż, Huck! O jej, ale zdechły zupełnie. Skąd go masz?
— Kupiłem od jednego chłopca.
— Coś dał za niego?
— Niebieską karteczkę i pęcherz z rzeźni.
— A skąd miałeś karteczkę?
— Przed dwoma tygodniami kupiłem od Bena Rogersa. Dałem mu za nią kij.
— A do czego może być zdechły kot?
— Do czego? Do usuwania brodawek.
— Doprawdy? Co ty mówisz? Ja znam coś lepszego na to.
— Ręczę, że nie. A co to takiego?
— Woda ze zbutwiałego drzewa.
— Woda ze zbutwiałego drzewa? Za taki środek nie dałbym grosza!
— Naprawdę? A próbowałeś kiedy?
— Nie, ale Bob Tanner próbował.
— A kto ci to mówił?
— On to mówił Jeffowi Thatcherowi, a Jeff Johnowi Bakerowi, a Johnny Jimowi Hollisowi, a Jim Benowi Rogersowi, a Ben powiedział pewnemu murzynowi, a murzyn mnie. Wiesz już?
— No, i cóż z tego? Same kłamczuchy! Może z wyjątkiem murzyna. Nie znam go. Ale nie widziałem nigdy murzyna, któryby nie kłamał. Zresztą głupstwo! A powiedz mi, jak to Bob Tanner robił?
— No, poprostu wsadził rękę w otwór spróchniałego pnia, gdzie spływała deszczówka.
— W dzień?
— Oczywiście.
— Z twarzą ku drzewu?
— Tak, tak mi się przynajmniej zdaje.
— Czy mówił coś?
— Zdaje mi się, że nic. Nie wiem zresztą.

— Aha! I jaki głupi osioł będzie coś opowiadał o usuwaniu brodawek zgniłą wodą! Tak się to nie robi. Otóż: trzeba pójść samemu w głąb lasu, gdzie zna się jakiś pień ze ściekającą wodą, i w samą północ odwrócić się od drzewa, wetknąć rękę i powiedzieć:

„Zgniła wodo, pili-ma, pili-mu, pili-mi!
Zdejm brodawkę, zdejm brodawkę zaraz mi!“

Potem trzeba pójść prędko z zamkniętemi oczyma jedenaście kroków przed siebie, potem trzy razy się obrócić i iść do domu. Ale po drodze nie wolno z nikim mówić, bo gdy się słowo przemówi, czary tracą moc.
— To wygląda, jakby to był naprawdę dobry sposób, Ale tak Bob Tanner nie robił.
— Nie, mój kochany, tego możesz być pewien! On ma najwięcej brodawek z nas wszystkich, a przecież nie miałby ani jednej, gdyby miał pojęcie, jak trzeba wodę z drzewa zastosować. Ja tą drogą pozbyłem się już setek. Ciągle bawię się żabami i dlatego wciąż mi się nowe brodawki robią. Czasem także usuwam je bobem.
— Tak, bób jest dobry. Ja to już robiłem.
— Tak? A w jaki sposób?
— Trzeba wziąć ziarnko bobu, rozłupać je, naciąć brodawkę do krwi, potem posmarować jedną połówkę bobu krwią, potem wykopać jamę i zagrzebać ją w niej o północy, na rozdrożu, ale podczas nowiu księżyca, a drugą połówkę spalić. Wtedy połówka nasmarowana krwią ciągnie i ciągnie, aby przyciągnąć drugą do siebie, i ta krew wyciąga również i brodawkę, tak że wnet odpada.
— Tak, właśnie, tak. Ale gdy zakopując powiesz: „Idź, bobie, pod ziemię — idź, brodawko ode mnie“ — to jeszcze lepiej. Tak właśnie robi Joe Harper, a on już był blisko Coonville i wogóle wszędzie bywał. Ale powiedz, jak ty to robisz ze zdechłym kotem?

— Poprostu, bierzesz kota i idziesz z nim na cmentarz, w miejsce, gdzie został pochowany jakiś bezbożny człowiek. O północy przyjdzie djabeł, a czasem nawet dwa i trzy, ale widzieć ich nie można, słyszy się tylko coś jakby wiatr, a czasem ich rozmowę. A gdy zabierają tego nieboszczyka trzeba cisnąć za nimi kotem i powiedzieć:

„Djable, zmykaj z trupem,
Kocie, zmykaj z djabłem,
Brodawko, zmykaj z kotem,
Ja niech będę sam!”

To usuwa każdą.
—To brzmi prawdopodobnie! Czy próbowałeś już tego, Huck?
— Nie, ale matka Hopkins mi opowiadała.
— Jeżeli ona mówiła, to tak jest z pewnością, bo ona, jak mówią, jest czarownicą.
Mówią! Ja wiem, że nią jest. Zaczarowała przecież mego ojca. Ojciec sam to mówi. Razu pewnego idzie sobie i widzi, że ona go chce zaczarować, podniósł więc kamień i gdyby się nie schyliła, byłby ją trafił. I tej samej nocy spadł z budy, gdzie leżał pijany, i złamał sobie rękę.
— Ach, to okropne! A skąd wiedział, że ona go chce zaczarować?
— Mój Boże, ojciec zna się na tem dobrze. Powiada, że gdy ona tak wlepi w kogo oczy, to czaruje, zwłaszcza, jeżeli coś mruczy. Bo wtedy, gdy mruczy, mówi Ojczenasz nawspak.
— Huck, kiedy pójdziesz zrobić próbę z kotem?
— Dziś w nocy. Przypuszczam, że tej nocy djabli przyjdą zabrać starego Hossa Wiiliamsa.
— Przecież pochowano go jeszcze w sobotę, Huck. Więc oni go w sobotę nie zabrali?
— Głupstwo! Przecież przed północą djabelska siła nie działa, a potem była niedziela. W niedzielę djabły się nie pokazują.
— Prawda, nie myślałem o tem. — Czy mogę pójść z tobą?
— Oczywiście, jeżeli się nie boisz.
— Bać się! Co znowu? Przyjdziesz po mnie i zamiauczysz?
— Tak, a ty odpowiesz miauczeniem, jeżeli będziesz mógł. Ostatnim razem namiauczałem się napróżno, aż wreszcie stary Hays rzucił na mnie kamieniem i krzyknął: „Przeklęte kocisko!” Wtedy ja mu wrzuciłem przez okno kawałek cegły... ale nie mów o tem nikomu.
— To się rozumie. Wtedy naprawdę nie mogłem miauczeć, bo ciocia na mnie uważała. Ale dziś postaram się. A co tu masz?
— Nic, kleszcz.
— Skąd go masz?
— Z lasu.
— Co chcesz za niego?
— Nie wiem. Nie chciałbym się go pozbywać.
— Jak wolisz! Ale malutki!...
— Każdy może tak wygadywać, dopóki go nie ma. Mnie on wystarcza. Jestem z niego zupełnie zadowolony.
— Pfi, pełno ich w lesie. Mógłbym mieć tysiące, gdybym chciał.
— A czemu nie chcesz? Bo wiesz dobrze, że nie możesz. To wspaniały okaz — pierwszy, jaki w tym roku widzę!
— Słuchaj, Huck, dam ci za niego mój ząb.
— Pokaż!
Tomek wydobył kawałeczek papieru i ostrożnie rozwinął ząb.
Huck oglądał go chciwie. Pokusa była wielka. Wreszcie powiedział:
— Czy aby prawdziwy?
Tomek otworzył usta i pokazał szczerbą.
— Zrobione! Dawaj!
Tomek schował kleszcza w pudełku od zapałek, które niedawno było więzieniem „szczypawki“, i chłopcy rozeszli się, jeden i drugi czując się bogatszym niż przedtem.
Gdy Tomek dotarł wreszcie do małego budynku szkolnego, położonego na uboczu, wszedł do sali szybkiemi krokami, z wyglądem człowieka, który się uczciwie śpieszył. Powiesił kapelusz na kołku i siadł na swojem miejscu ze skwapliwością bardzo pracowitego ucznia. Nauczyciel siedział na wyżynach swej katedry, w wielkim wyplatanym fotelu z poręczami, i drzemał, ukołysany sennem mruczeniem uczniów. Obudził go hałas.
— Tomasz Sawyer!
Tomek wiedział, że wymienienie jego pełnego nazwiska nie oznacza nic dobrego.
— Słucham, panie profesorze!
— Chodźno, tu. Cóż to, kochanku, znowu za późno, jak zwykle?
Tomek miał właśnie uciec się do jakiegoś kłamstwa, gdy wtem spostrzegł dwa jasne warkocze, spadające na plecy i poznał je dzięki tajemnej sympatji miłości; zorjentował się też odrazu, że obok dziewczynki było jedyne wolne miejsce w całej klasie. Oświadczył więc prosto z mostu:
— ZATRZYMAŁEM SIĘ, ABY POMÓWIĆ Z HUCKIEM FlNNEM!
Nauczycielowi aż dech zaparło. Bezradnie powiódł wzrokiem po klasie, jakby tam szukał ratunku. Pomruki uczących się ustały, cała klasa była przekonana, że Tomek zwarjował. Nauczyciel zapytał:
— Co? coś powiedział?
— Zatrzymałem się, aby pomówić z Huckiem Finnem.
Słów tych nie można było nie zrozumieć.
Tomaszu Sawyer, to jest najbardziej zdumiewająca odpowiedź, jaką kiedykolwiek uszy moje słyszały! Karą za to może być tylko kij! Ściągaj bluzę!
Ramię nauczycielskie pracowało do znużenia; potem energja kija poczęła słabnąć. Wreszcie padł rozkaz:
— A teraz marsz na stronę dziewcząt! A niech ci to będzie przestrogą na przyszłość!
Śmiech, który przeleciał po klasie, zdawał się bardzo chłopca upokarzać, w rzeczywistości jednak był to raczej zewnętrzny wyraz jego bezgranicznego uwielbienia dla tej nieznajomej boginki i onieśmielającej radości, wywołanej niesłychanem szczęściem. Usiadł na skraju sosnowej ławki, a dziewczynka odsunęła się od niego, ostentacyjnie odwracając głowę. Szturchańce, porozumiewawcze znaki, szepty biegły po klasie wzdłuż i wszerz, ale Tomek siedział spokojnie, z rękoma na długim, niskim pulpicie i wzrokiem zatopionym w książce. Powoli uwaga powszechna odwróciła się od niego i zwykłe pomruki szkolne rozbrzmiały w klasie.
Chłopiec począł rzucać na dziewczynę ukradkowe spojrzenia. Zauważyła to, skrzywiła się i przez minutę pozwoliła mu oglądać tylko tył swojej głowy. Gdy się ostrożnie odwróciła, leżała przed nią brzoskwinia. Odtrąciła ją gwałtownym ruchem, Tomek łagodnie podsunął ją znowu. Odtrąciła znowu, ale już z mniejszą niechęcią, a Tomek cierpliwie posunął ją znowu na miejsce. Zostawiła ją tam. Tomek napisał na tabliczce: „Proszę cię, weź, mam więcej“. Dziewczynka zerknęła na tabliczkę, ale nie poruszyła się. Wtedy chłopiec zaczął znowu coś skrobać na tabliczce, zasłaniając przed nią lewą ręką swe dzieło. Przez chwilę udawała, że nie patrzy, ale wkrótce ciekawość jej zaczęła się objawiać ledwie dostrzegalnemi znakami. Chłopiec pracował dalej, niby nie spostrzegając tego. Dziewczynka zrobiła nieśmiałą próbę zobaczenia tabliczki, ale chłopiec udawał, że nic o tem nie wie. Wreszcie uległa i szepnęła niepewnym głosem:
— Pokaż!
Tomek odsłonił nieudolną karykaturę domu z dwoma szczytami dachu i dymem, wychodzącym z komina w kształcie korkociągu. Interesujące dzieło zaczęło ją przykuwać do siebie i zapomniała o wszystkiem. Gdy skończył, przyglądała się chwilę z zajęciem, a potem szepnęła:
— Ślicznie! Narysuj człowieka.
Artysta stworzył na pierwszym planie człowieka, olbrzymiego potwora, któryby mógł spokojnie przejść ponad domem. Ale dziewczynka nie była pedantką. Potwór podobał się jej bardzo. Szepnęła:

— Pysznie! Zrób jeszcze mnie, jak przychodzę.
Tomek namalował coś podobnego do klepsydry z księżycem w pełni i słomkami, mającemi przedstawiać kończyny, i uzbroił rozczepierzone palce w potężny wachlarz.

— Ach, jakie to śliczne! — rzekła dziewczynka.
— Chciałabym tak umieć rysować!
— O, to łatwo, — szepnął Tomek — ja cię nauczę.
— Doprawdy? Kiedy?
— W południe. Czy idziesz do domu na obiad?
— Zostanę, jeżeli chcesz.
— Wspaniale. Jak się nazywasz?
— Becky Thatcher. A ty? Ach, prawda, wiem: Tomasz Sawyer.
— Tak się nazywam, gdy dostaję lanie. Kiedy jestem grzeczny, na imię mi Tomek. Ty będziesz mnie nazywała Tomek, prawda?
— Tak.
Tomek począł znowu coś smarować na tabliczce. Ale dziewczynka już się nie odwracała. Chciała widzieć. Tomek oznajmił:
— O, to nie jest nic!
— Owszem, tam coś jest!
— Ależ nic... zresztą ty tego nie będziesz chciała widzieć.
— Przeciwnie, bardzo, bardzo chcę. Proszę cię, pokaż!
— Ty to rozpowiesz.
— Ależ nie! Nie, nie i jeszcze raz nie!
— Nie powiesz nikomu? Nigdy w życiu?
— Nie, nigdy nikomu nic nie powiem. A teraz pokaż!
— O nie, nie będziesz chciała tego widzieć!
— Jeżeli tak ze mną postępujesz, to tem bardziej chcę, Tomku! — i położyła rączkę na jego ręce. Nastąpiła maleńka utarczka. Tomek udawał, się naprawdę opiera, dopuścił jednak do tego, że ręka jego stopniowo się usuwała, odsłaniając słowa: Kocham cię.
— Ach ty brzydalu! — i dała mu lekkiego klapsa, ale zarumieniła się i wydawała się zadowolona.
Właśnie w tej chwili poczuł chłopiec, jak jakieś straszne kleszcze zaciskają się powoli wokół jego ucha i coś ciągnie go mocno dogóry. Został przeniesiony przez całą salę i posadzony na swojem zwykłem miejscu, wśród ogólnej wesołości całej klasy. Nauczyciel stał nad nim przez kilka strasznych chwil — ale wreszcie bez słowa wlazł na swój tron. Choć ucho Tomka piekło, serce jego śpiewało hymn radości.
Gdy w klasie zapanował znowu spokój, Tomek usiłował uczyć się naprawdę, ale wzburzenie jego duszy było zbyt wielkie. Gdy przyszła na niego kolej czytać, strzelał same bąki; pytany z geografji, przemieniał jeziora w góry, góry w rzeki, rzeki w lądy stałe, tak że wreszcie zapanował znowu chaos z okresu przed stworzeniem świata; w dyktandzie mylił się przy najłatwiejszych słowach, tak że gdy wreszcie wstał z miejsca, to tylko poto, by oddać blaszany medal, który w uznaniu świetnej pisowni nosił z dumą przez kilka miesięcy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.