<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SIÓDMY
Tomek popełnia okropny błąd

Im sumienniej starał się Tomek przykuć uwagę do książki, tem więcej rozpraszały się jego myśli, tak że wreszcie z westchnieniem i ziewnięciem dał spokój wysiłkom. Miał wrażenie, że przerwa popołudniowa nigdy nie nadejdzie. Powietrze wprost zamarło, nie poruszał go żaden powiew. Z wszystkich sennych dni ten był najbardziej senny. Monotonne mruczenie dwudziestu pięciu uczących się dzieci zasnuwało duszę jakimś usypiającym czarem, jak brzęczenie pszczół. Daleko w jaskrawym blasku słonecznym majaczyła delikatna zieleń stoków Cardiff Hill poprzez migotliwą zasłonę blasku słonecznego, przepojonego purpurą oddalenia; wysoko w powietrzu kołysało się leniwie kilka ptaków: nigdzie żywej istoty prócz kilku krów — a i te spały.
Dusza Tomka wyrywała się na wolność, a przynajmniej łaknęła jakiejś rozrywki, by przetrwać okropne godziny. Ręka jego powędrowała do kieszeni — i nagle błysk wdzięczności rozjaśnił jego twarz; była to prawdziwa modlitwa, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Ostrożnie, ukradkiem wydobył pndełko od zapałek na światło dzienne. Wypuścił kleszcza na wolność i posadził go na pulpicie. Zwierzę prawdopodobnie także zapłonęło w tej chwili ogniem wdzięczności, co równało się modlitwie, ale było przedwczesne, bo gdy chciało się z radością wybrać w podróż, Tomek zawrócił je szpilką i zmusił do obrania innego kierunku.
Obok Tomka siedział serdeczny jego przyjaciel, który tak samo cierpiał, jak on, i teraz z głęboką wdzięcznością zajął się tą rozrywką. Przyjaciel ten nazywał się Joe Harper. Przez cały tydzień kochali się oni serdecznie, ale w niedzielę byli zawziętymi wrogami. Joe wydobył szpilkę z klapy bluzki i przyłączył się do kierowania krokami jeńca. Zabawa stawała się coraz bardziej zajmująca. Wkrótce jednak Tomek oświadczył, że sobie nawzajem przeszkadzają i ani jeden ani drugi nie może osiągnąć pełni korzyści, jaką daje kleszcz. Położył więc tabliczkę Joego na pulpicie i pociągnął na niej rysikiem linję od góry do dołu.
— Teraz, — oświadczył — póki on jest po twojej stronie, możesz go gnać, a ja nic nie będę robił; ale gdy ucieknie ci na moją stronę, musisz go zostawić w spokoju, jak długo ja zdołam nie puścić go przez granicę.
— Wyśmienicie! Jazda! Puszczaj!
Kleszcz szybko uciekł Tomkowi i przekroczył granicę. Joe znęcał się nad nim jakiś czas, aż znowu umknął mu i przeszedł na drugą stronę. Ta zmianą miejsca powtarzała się częściej. Gdy jeden dręczył kleszcza z największem zainteresowaniem, drugi z takiem samem zajęciem przyglądał się temu — obie głowy, jedna przy drugiej były pochylone nad tabliczką i oba serca umarły dla wszelkich spraw tego świata. Wreszcie szczęście zdało się ustalać i trzymać się Joego. Kleszcz próbował to tej, to tamtej, to jeszcze innej drogi i był tak samo zdenerwowany i podniecony, jak chłopcy. Za każdym razem, gdy Tomkowi zdawało się, że ma już niejako zwycięstwo w garści, i gdy palce jego już drgały, by zaczynać, szpilka Joego umiała zgrabnie odwrócić zwierzątko i utrzymać się w dotychczasowym stanie posiadania. Wreszcie Tomek nie mógł już wytrzymać. Pokusa była za silna. Wyciągnął rękę i dopomógł troszkę swoją szpilką. Joe wpadł we wściekłość.
— Tomek, zostaw!
— Ależ, Joe, ja go chcę tylko troszeczkę popchnąć.
— O nie, mój drogi, tak nie można. Puszczaj w tej chwili!
— Do licha, czy mi nie wolno trochę popchnąć?
— Puszczaj, powiadam!
— Nie chcę!
— Musisz, przecież jest po mojej stronie!
— Patrzcie go! Joe, a czyj to kleszcz?
— To wszystko jedno, czyj — jest po mojej stronie i nie masz prawa go dotykać!
— Tak? Otóż właśnie pokażę ci, że mam. On jest mój i zrobię z nim, co mi się będzie podobało!
Potężny cios spadł na plecy Tomka i drugi taki sam na plecy Joego. Przez dwie minuty leciał kurz z dwóch bluz i przez dwie minuty klasa bawiła się cudownie. Chłopcy byli zbyt zajęci, by zauważyć nagłą ciszę, jaka zapanowała w klasie, gdy nauczyciel począł się skradać na palcach w stronę ich ławki i stanął nagle nad nimi. Przyglądał się dosyć długo scenie, jaka się między chłopcami rozgrywała, zanim ją urozmaicił.
Gdy wreszcie nadeszło południe, Tomek przybiegł do Becky Thatcher i szepnął jej do ucha:
— Włóż kapelusz i udawaj, że idziesz do domu, a gdy dojdziesz do rogu, zmykaj i wróć boczną uliczką. Ja pójdę inną drogą i wrócę tak samo.
Jedno poszło więc z jedną grupą dzieci, a drugie z inną. Po chwili spotkali się u wylotu małej uliczki i wrócili do szkoły, którą mieli teraz do swego wyłącznego użytku. Usiedli obok siebie i położyli na ławce tabliczkę; Tomek podał dziewczynce rysik i trzymając jej rękę w swojej i prowadząc ją, stworzył nowy, nadzwyczajny dom.
Gdy zainteresowanie sztuką osłabło, poczęli gawędzić. Tomek był wniebowzięty.
— Czy lubisz szczury? — zapytał.
— Nienawidzę!
— No tak, żywe. Ale ja mam na myśli zdechłe, któremi można na sznurku kręcić wokoło głowy?
— Nie, nie cierpię szczurów, żywych czy zdechłych! Wiesz co lubię? Gumę do żucia!
— Domyślam się... Szkoda, że nie mam.
— Chcesz? Ja mam. Pożuj chwilkę, ale potem musisz mi oddać.
To było wspaniałe. Żuli więc do spółki i w nadmiarze szczęścia huśtali nogami, uderzając niemi o ławkę.
— Czy byłaś kiedy w cyrku? — zapytał Tomek.
— Tak, i tatuś jeszcze mnie tam zabierze, gdy będę grzeczna.
— Ja byłem w cyrku trzy czy cztery razy... o, wogóle dużo, dużo razy. W kościele straszne nudy w porównaniu z cyrkiem. W cyrku masz ciągle jakąś nową sztukę, przez cały czas. Gdy dorosnę, zostanę klownem cyrkowym.
— Ach, naprawdę? To ślicznie! Oni są zawsze tak kolorowo ubrani.
— Otóż to właśnie! A pieniędzy mają moc!.. co najmniej dolara dziennie. Ben Rogers mi to mówił. Słuchaj, Becky, czy byłaś już zaręczona?
— Co to takiego?
— No, zaręczona, żeby wyjść zamąż.
— Nie.
— A chciałabyś?
— Myślę, że tak. Zresztą nie wiem. A jak to jest?
— Jak? To jest cudowne! Musisz tylko powiedzieć chłopcu, że nie chcesz mieć nigdy nikogo innego, tylko jego, na zawsze, na zawsze, a potem pocałować go, i sprawa załatwiona. Każdy to potrafi!
— Pocałować? Dlaczego pocałować?
— Bo widzisz, tak jest... pięknie, i tak zawsze się robi.
— Zawsze?
— Oczywiście, tak robi każdy, kto drugiego kocha. Czy pamiętasz, co ci napisałem na tabliczce?
— Ta-ak.
— Więc co to było?
— Nie powiem.
— Czy mam ci sam powiedzieć?
— Ta-ak, ale kiedy indziej.
— Nie, teraz!
— Nie, nie teraz... jutro.
— O nie, teraz, Becky, proszę. Ja tylko szepnę, cichutko szepnę.
Becky zawahała się, Tomek uznał milczenie pozwolenie. Objął ją jedną ręką wpół i wyszeptał wyznanie cichutko, z ustami tuż przy jej uchu. Potem dodał:
— Teraz ty mnie szepnij... to samo.
Becky opierała się chwilę, a potem powiedziała:
— Musisz się odwrócić i nie patrzeć na mnie, to powiem. Ale nie powtórzysz tego nikomu, pamiętaj, Tomku! Więc nie powiesz nikomu?
— Nie, nigdy, nigdy w życiu! A teraz Becky...
Odwrócił się. Ona nachyliła się nieśmiało, aż oddech jej musnął jego włosy i wyszeptała?
— Kocham cię.
Potem odskoczyła, zaczęła biec między ławkami i pulpitami, ścigana przez Tomka, wreszcie schroniła się w kącie, zasłaniając sobie twarz małym białym fartuszkiem. Tomek objął ją za szyją i prosił:
— Becky, Becky, to już minęło, już po wszystkiem, prócz całusa. Nie bój się, to nic takiego. Becky, proszę cię!
I szarpał jej fartuszek i ręce.
Powoli uległa i opuściła ręce. Twarzyczka jej, zaczerwieniona od szamotania się, ukazała się z poza fartuszka i poddała się. Tomek pocałował czerwone usta i powiedział:
— Już po wszystkiem, Becky, i od tej chwili, pamiętaj, nie wolno ci kochać nikogo, tylko mnie i nie wolno ci wyjść za nikogo innego zamąż, tylko za mnie, nigdy, przenigdy! Czy mi to przyrzekasz?
— Nie, nigdy nie będę nikogo kochała, Tom ku, tylko ciebie i nie wyjdę za nikogo, tylko za ciebie, a ty z nikim się nie ożenisz, tylko ze mną.
— Naturalnie, ma się rozumieć! To do tego należy. I zawsze idąc do szkoły albo wracając do domu, musisz iść ze mną, gdy nikt nie będzie widział, i w towarzystwie ty musisz się bawić ze mną, a ja z tobą, bo tak trzeba robić, gdy się jest zaręczonym.
— To cudownie. Nigdy o tem przedtem nie słyszałam.
— To okropnie zabawne,.. Gdy ja i Amy Lawrence...
Wielkie jej oczy powiedziały mu, że palnął głupstwo. Urwał zmieszany.
— Ach, Tomku! Więc ja nie jestem pierwszą, z którą się zaręczyłeś? Dziewczynka zaczęła płakać. Tomek uspokajał ją:
— Nie płacz, Becky, ja już o nią zupełnie nie dbam!
— Nie, nie ty sam wiesz najlepiej, że tali nie jest!
Tomek chciał ją objąć za szyję, ale ona odtrąciła go, odwróciła się do ściany i płakała dalej. Tomek ponowił próbę, z ust jego płynęły ciągle pieszczotliwe słowa, lecz znowu został odepchnięty.
Wtedy obudziła się w nim duma, odwrócił się i wyszedł. Na dworze stał chwilkę niespokojny, nie wiedząc, co począć, spoglądając ciągle ku drzwiom, spodziewając się, że żal ją skruszy i wyjdzie do niego. Ale nie pokazywała się. Zrobiło mu się bardzo niewyraźnie na duszy, zwłaszcza, iż czuł, że słuszność nie jest po jego stronie. Stoczył ze sobą ciężką walkę, aby się zdobyć na postanowienie powrócenia do niej, wreszcie uzbroił się w odwagę i wszedł zpowrotem do klasy. Becky stała jeszcze ciągle w kącie, twarzą do ściany, i szlochała. Tomkowi krajało się serce. Poszedł do niej, stał chwilę, nie wiedząc dobrze, co począć, wreszcie przemówił nieśmiało:
— Becky, ja naprawdę nie dbam o nikogo, tylko o ciebie!
Niema odpowiedzi — tylko łkanie.
— Becky! — błagalnie. — Becky! Nic mi ni odpowiesz?
Łkanie.
Tomek wydobył największy swój skarb, mosiężną gałkę, oderwaną od jakiegoś mebla, podsunął jej przed oczy, żeby zobaczyła, i powiedział:
— Becky, chcesz to?
Becky uderzeniem strąciła gałkę na ziemię. Wtedy Tomek opuścił salę i poszedł daleko, daleko, aż za góry, by tego dnia już do szkoły nie wrócić.
Becky tknęło złe przeczucie. Wybiegła, ale nigdzie nie było go wydać; wyszła na dziedziniec szkolny, i tu go nie było; poczęła wołać:
— Tomku, Tomku, wróć!
Nasłuchiwała z natężeniem, ale nie było odpowiedzi. Otaczało ją milczenie i pustka, Usiadła, zanosząc się od płaczu i robiąc sobie gorzkie wyrzuty, aż wreszcie dzieci poczęły się znowu schodzić do szkoły.
Musiała kryć się ze swoim bólem i strapieniem i dźwigać ciężar długiego, posępnego popołudnia, nie mając wśród tych obcych dzieci ani jednej siostrzanej duszy, któraby z nią jej ból po dzieliła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.