Przygody na okręcie „Chancellor“/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody na okręcie „Chancellor“ |
Podtytuł | Notatki podróżnego J. R. Kazallon |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | Édouard Riou |
Tytuł orygin. | Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
21 grudnia. Wypadek wyżej opisany pozostał bez następstw, przynajmniej na dziś. Po upływie kilku godzin ryby znów się ukazały i nałapaliśmy ich bardzo wiele. Napełniono niemi próżną baryłkę i ten przybytek żywności pozwala mieć nadzieję, że przynajmniej głód nam nie dokuczy.
Wieczór nadszedł, nie przynosząc nam chłodu, do którego przywykliśmy. Zwykle noce pod zwrotnikami są chłodne, dzisiejsza zaś zapowiada się odmiennie, duszną jest i parną.
Masa pary wodnej unosi się ponad falami.
O godzinie wpół do pierwszej będzie nów. Ciemność panowała głęboka aż do chwili, kiedy oślepiające błyskawice nagle rozjaśniły niebo. To obfite wyładowanie się elektryczności, bez określonej formy, zalewa obszerne przestrzenie potokami światła. Grzmotu ani słychać, cisza w powietrzu strachem nas przejmuje.
Przez dwie godziny, spragnieni ożywczego wiatru, panna Herbey, Andrzej i ja przypatrywaliśmy się tym zapowiedziom burzy, w których natura zdawała się próbować sił swoich i zapomnieliśmy o obecnej chwili, uwielbiając wspaniały widok walki chmur, przepełnionych elektrycznością. Zdawało się, że chmury tworzą fortecę, zionącą falami ognia. Najdziksze dusze nawet odczuwają te wielkie obrazy i widziałem majtków obserwujących uważnie pożar obłoków. Być także może, że majtkowie niespokojnie patrzą na ten zamęt, będący zwiastunem, blizkiej walki żywiołów.
W samej rzeczy, cóżby się stało z naszą tratwą, wystawioną na wściekłość nieba i oceanu?
Aż do północy siedzieliśmy na tyle statku. Te błyski promienne, których białość odbija się tem silniej na tle czarnej nocy, rozlewają naokoło światło grobowe, podobne do palącego się spirytusu, w którym rozpuszczono sól.
— Czy pani się boi burzy, panno Herbey? — zapytał Andrzej.
— Nie panie, właściwiej mówiąc, jestem pod wpływem uczucia pełnego uszanowania, czci nawet. Czyż nie jesteśmy w tej chwili świadkami najpiękniejszego zjawiska natury?
— Tak pani, szczególniej kiedy zahuczą pioruny. Czy można kiedy w życiu usłyszeć dźwięk wspanialszy? Cóż znaczy huk artyleryi suchy i bez odgłosu w porównaniu z tym trzaskiem przeciągłym i majestatycznym! Grzmot wnika w duszę, jest to raczej ton, aniżeli odgłos, ton, który nabrzmiewa jak nuta w głosie śpiewaka. I jeżeli mam szczerze powiedzieć, nigdy śpiew artysty nie wzruszył mnie do tego stopnia, jak wielki i nieporównany głos matury.
— Basso profondo — przerwałem, śmiejąc się.
— Naturalnie — odpowiedział Andrzej — i z przyjemnością bym go trochę posłuchał, bo te błyskawice zaczynają mnie nużyć jednostajnością swoją.
— Czy naprawdę tak myślisz Andrzeju? Przetrzymaj burzę, jeżeli nadejdzie, ale nigdy nie przywołuj jej.
— Jak to, burza to wiatr, którego nam trzeba.
— I woda, której tak spragnieni jesteśmy — dodała panna Herbey.
Można byłoby wiele odpowiedzieć tym młodym ludziom, ale nie chcę swoją prozą zatruwać im poetycznych uniesień.
Na burzę spoglądają z własnego punktu widzenia i przez całą godzinę słyszałem, jak ją poetycznie przyzywali.
Tymczasem niebo pokryło się gęstemi chmurami. Gwiazdy znikły zupełnie. Ciężkie i czarne obłoki krążą ponad nami, zakrywając najmniejszy promyk światła. Co chwila z tej masy błyskają białawe światła.
Cały ten stos elektryczności, rozlanej w górnych warstwach powietrza, wyładował się bez najmniejszego odgłosu.
Powietrze zupełnie suche, jest więc złym przewodnikiem elektryczności; płyn zatem nie będzie mógł się wydobyć inaczej jak tylko za pomocą potężnych uderzeń, zdaje się więc niemożliwem, ażeby burza nie wybuchła natychmiast z szaloną gwałtownością. Tegoż samego zdania jest Kurtis i bosman, który rządzi się tylko nieomylnym instynktem marynarza — kapitan zaś do tego instynktu dodaje jeszcze wiedzę. Ukazał mi zawieszony ponad nami stos obłoków, nazwanych przez meteorologów pierścieniowymi, który powstaje tylko w okolicach zwrotnikowych, skutkiem spędzenia przez wiatry stałe masy pary wodnej, zebranej z całego oceanu.
— Tak, panie Kazallon — rzekł Kurtis — jesteśmy w krainie burz, albowiem wiatr nas aż tutaj zapędził i obserwator, mający bardzo czuły słuch, mógłby tu słyszeć bezustanne toczenie się grzmotu po niebie. Spostrzeżenie powyższe zrobiono już dawno i uważam je za prawdziwe.
— Zdaje mi się — odpowiedziałem — wsłuchując się uważnie, że słyszę pierwsze grzmoty.
— Być może, że jest to mruczenie burzy, która za parę godzin wybuchnie z całą gwałtownością. Cóż robić, trzeba się przygotować na jej przyjęcie.
Nikt z nas nie myślał o spaniu, a nawet nie mógłby usnąć, do tego stopnia powietrze stało się ciężkiem i duszącem.
Błyskawice rozszerzają się, zalewając horyzont na jakie sto pięćdziesiąt stopni i obejmują całą półkulę nieba, z atmosfery zaś wywiązuje się jakieś światło fosforyczne.
Nakoniec toczenie grzmotu wzmocniło się, ale są to jeszcze odgłosy okrągłe, że się tak wyrażę, huk nie żywiony żadnem echem. Zdaje się, jak gdyby strop nieba był wypchany obłokami, których sprężystość głuszy odgłos wybuchów elektrycznych.
Morze dotychczas jest spokojne, ciężkie i nieruchome.
Pomimo to majtkowie nie mylą się co do znaczenia szerokich wahań, które zaczynają się objawiać.
Według ich zdania morze gotuje się i gdzieś w oddali huczy burza, której odbicie i my już uczuwamy. Silny wiatr jest już blizko i okręt przez ostrożność stanąłby doń w tej chwili przodem; tratwą jednak manewrować niepodobna, możemy tylko uciec, jeżeli nam się to uda. Około pierwszej jasna błyskawica, a w kilka sekund silne uderzenie zawiadomiły nas, że burza jest już nad nami. Horyzont zakryły tumany mgły wilgotnej i zdaje się, że wkrótce spadną na tratwę. Wtem jeden z majtków zawołał:
— Orkan idzie! Orkan idzie!