<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Urodzenie moje — chęć do żeglugi — rodzice sprzeciwiają się temu.

W roku 1654 ojciec mój był kupcem w Hull[1], mieście portowém wschodniéj Anglii. Miał się wcale nieźle, bo prowadził znaczny handel towarami zamorskiemi, ale nie był szczęśliwym. Z trzech synów ja tylko zostawałem w domu; najstarszy brat zaciągnął się do wojska i zginął w bitwie z Hiszpanami; średni puściwszy się przed dziesięcią laty na morze przepadł jak kamień w wodzie; a i ze mnie rodzice nie mogli się wielkiéj spodziewać pociechy, gdyż przyznam się że byłem próżniakiem i unikałem pracy jak zaraźliwéj choroby.
Ojciec, pragnący abym wyszedł na porządnego człowieka, starał się dać mi jak najlepsze wychowanie, trzymał nauczyciela, potém do szkół posyłał; ale nieszczęściem przed kilku laty został porażonym i nie mógł opuszczać swego pokoju przyległego sklepowi: matka musiała zajmować się handlem i gospodarstwem. Sam sobie zostawiony, wymykałem się z pod oka ojca, a z matką robiłem co mi się podobało, bo jak tylko zaczęła czynić mi najmniejsze uwagi, zaraz udawałem chorego, a biédna kobieta drżąc o życie jedynego syna, pozwalała na wszystkie moje wybryki.
Więc téż zamiast iść do szkoły, albo siedziéć nad książką, wymykałem się z domu i biegłem do portu, gdzie mi się nadzwyczajnie podobało. Bo téż w porcie było co widziéć: różne okręty jedno, dwu i trzy masztowe; ogromne statki kupieckie rozmaitych narodów i zgrabne nadbrzeżnych rybaków łodzie; różnokolorowe bandery; rozmaite ubiory majtków, wszystko to bardzo ładne i zajmujące. Kiedy zaś przypadkiem okręt liniowy albo fregata wojenna zawitały do portu, to już dla mnie była prawdziwa uroczystość.
Wdajże się przytém w pogadankę z majtkiem, co to wrócił gdzieś z Indyj albo Ameryki, który się napatrzył czarnym jak kruk murzynom, żółtym Chińczykom, albo czerwonym Amerykanom; co to jak zacznie rozpowiadać o lasach brazylijskich, nieprzebytych, zarosłych olbrzymiemi drzewami; o różnobarwnych papugach, złotopiórych kolibrach, gromadach swawolnych małpek, na których widok trzeba się brać za boki od śmiechu, to aż serce wydziera się w tamte strony. Cóż dopiéro jeżeli stary sternik pocznie opisywać, jakieto swobodne i wesołe życie prowadzi się na okręcie; jakieto wspaniałe miasta na Wschodzie, jaka żyzność i bogactwo krain podzwrotnikowych[2], gdzie dość się schylić, ażeby zbierać złoto, perły, rubiny i dyamenty....
Kiedym się nasłuchał tych opowieści, to sobie miejsca znaleźć nie mogłem; dom wydawał mi się taki nudny, sklep tak obrzydliwy, a szkoła tak szkaradną, że nieraz płakałem po kątach, desperując że tutaj siedziéć muszę, zamiast bujać na prześlicznym okręcie po niezmierzonym oceanie.
Nieraz gdy ojciec był w dobrym humorze, zaczynałem rozmowę o żeglarstwie, unosiłem się nad pięknością krajów zamorskich; ale starzec rozdrażniony stratą mego średniego brata, jedném słowem usta mi zamykał.
— Milcz! — mówił, — nie waż się przy mnie morza wspominać, nienawidzę tego zdradzieckiego żywiołu. Gdyby biédny Tom pozostał w domu, byłoby nam daleko lepiéj, miałbym w handlu wyręczyciela, a to przeklęte morze wydarło mi podporę mojéj starości.
Miałem już blisko lat ośmnaście, a jeszcze nie wiedziałem czém będę. Ojciec chciał mię wykierować na adwokata; matka wolałaby żebym kupcem został; mnie zaś marynarka zawróciła głowę. Próżniactwo moje nieraz ściągało na mnie surowe napominania ojca, matka parę razy płakała, usiłując obudzić we mnie chęć do pracy. Kiedy mówili, słuchałem ze skruchą, płakałem także nieraz i ze szczerego serca przyrzekałem poprawę; ale te piękne zamiary bardzo prędko wietrzały z méj głowy i w parę dni potém broiłem po dawnemu.
Jednego razu powróciłem z portu nadzwyczaj rozdrażniony. Stary Smiths, kapitan okrętu kupieckiego, odbywszy świeżo podróż do Indyj wschodnich, więcéj jak dwie godziny rozpowiadał o łowieniu pereł przy wyspie Ceylon, o polowaniach na słonie, o gościnności tamtejszych osadników. Nasłuchawszy się jego opowiadań, postanowiłem bez dłuższego odwlekania zostać marynarzem i za powrotem oświadczyłem to stanowczo mojéj matce.
Biédna kobieta struchlała na te słowa.
— Moje dziecko! — zawołała ze łzami — czyż nie wiesz że obaj twoi bracia za morzem zginęli, że tylko ty nam pozostałeś? Czy masz zamiar wpędzić nas do grobu, opuszczając biédne sieroty? Porzuć tę myśl szaloną, jeżeli nie chcesz żebym umarła.
— Ha! jeśli matka będzie się sprzeciwiać mojemu zamiarowi i nie wyjedna pozwolenia od ojca, to ja się utopię i kwita! — zawołałem ze złością; — ja nie chcę siedziéć w tym nudnym domu, wolę umrzéć aniżeli tutaj się mordować: raz niech się to skończy.
Kochana matka zastraszona tą pogróżką, poczęła mię ściskać, całować i zaklinać na wszystko żebym się upamiętał. Czułem jak jéj gorące łzy spadały mi po twarzy; ale ja niegodziwy, nie wzruszyłem się tém wcale; cierpienie drogiéj matki wcale mię nie obchodziło, upierałem się przy swojém... o jakże mię ciężko Bóg za to późniéj ukarał!
Upór mój skłonił nieszczęśliwą kobietę, iż narażając się ojcu poszła prosić go za mną. Starzec usłyszawszy to wpadł w gniew niepohamowany i kazał mię natychmiast zawołać. Z bijącém sercem wszedłem do pokoju, a ojciec ujrzawszy mię, gwałtownie krzyknął:
— Cóż to za głupstwa chodzą ci po głowie?! Zachciało ci się żeglować, zostać marynarzem?.... Czy myślisz że cię od razu admirałem zrobią?! Chcąc być marynarzem, trzeba znać matematykę, astronomią i inne umiejętności; trzeba służyć długie lata na morzu, aby po tysiącznych niebezpieczeństwach i trudach wyjść na kapitana okrętu. Chcąc być majstrem okrętowym, trzeba znać kowalstwo, ciesiołkę, mechanikę; a ty co umiesz? bąki zbijać i gawronić się na okręty; na przyszłego kapitana to trochę zamało. Bez nauki i pracy człowiek jest zerem i do niczego nie przyjdzie. Choćbym nawet i dogodził twoim zachciankom, powiedz mi co będziesz robił na okręcie.... możesz zostać ledwie majtkiem, skazanym na wspinanie się po masztach i rejach [3] przez całe życie, na nieustanne plagi, nędzę i poniewierkę! na to znowu ja nie przystanę: Proszęż cię, wybij sobie raz z głowy te wszystkie urojenia, bo nigdy.... rozumiesz! nigdy! nie pozwolę ci nogą wstąpić na okręt. A ponieważ nie chcesz się uczyć, więc od jutra przestajesz chodzić do szkół i wstąpisz do handlu! Pracuj! albo wynoś się z mojego domu, gdyż nie myślę dłużéj żywić próżniaka! a teraz precz!

Ostra przemowa ojca przeraziła mię nadzwyczajnie: jak żyję nie widziałem go w takiém uniesieniu. Wszystkie moje świetne projekta żeglowania na wyspę Ceylon, rozpierzchły się jak mgła poranna; wiedziałem dobrze że z ojcem żartów nie ma, więc nie mówiąc ani słówka matce, położyłem się spać, a nazajutrz rano stałem za kassą w naszym sklepie.

Nowość zatrudnienia i praca zajęły mię zrazu bardzo. Przez kilka tygodni sprawowałem się jak najlepiéj; matka rosła z radości, a ojciec podczas obiadu łagodniéj na mnie spoglądał. O żegludze przynajmniéj w tym czasie nie myślałem prawie. Prawda że nieraz ważąc kawę, imbier lub gwoździki, przypominałem sobie te prześliczne kraje, gdzie te towary rosną i nieraz westchnąłem ciężko z tęsknoty za niemi, ale się téż na westchnieniach kończyło.
I kto wié, czy nie wyszedłbym na kupca i obywatela miasta Hull, szanowanego przez całe miasto, gdyby przypadek nie rozbudził na nowo chętki do żeglowania i nie nastręczył mi sposobności do uczynienia zadość pragnieniom.
Jednego dnia ojciec przy śniadaniu rzekł do mnie:
— Dostaliśmy świeży transport towarów, Mathews nie ma czasu, więc ty pójdziesz je odebrać; tylko pamiętaj pośpieszyć się i nie gawronić się w porcie!
Ucieszyłem się bardzo z tego polecenia: od dwóch miesięcy oprócz do kościoła nie wychodziłem nigdzie, więc téż poleciałem jak strzała do portu, podskakując z radości przez drogę.
Ale humor ten wesoły zniknął w chwili gdy zobaczyłem przystań. Kilkanaście rozmaitych okrętów stało w porcie; morze lekko zmarszczone unosiło inne, posuwające się wspaniale jak łabędzie po wód zwierciedle; jeden właśnie opuszczał przystań przy wesołych okrzykach majtków i wystrzałach działowych. Serce zabiło mi gwałtownie, łzy zakręciły się w oczach i załamawszy ręce mimowolnie w głos zawołałem:
— O mój Boże, mój Boże! dlaczegóż tak nieszczęśliwy jestem!
— A ty krecie ziemny, czego tak lamentujesz? — zawołał ktoś uderzając mię z lekka po ramieniu.
Odwróciłem się i ujrzałem Wiliama, kolegę szkolnego, miłego i wesołego chłopca, który od czterech lat służył na statku własnego ojca.
— To ty Wiliamie? — zawołałem z radością, — nie widzieliśmy się już tak dawno!...
— Ba! nic dziwnego, toż przeszło dwa lata krążyliśmy z ojcem po morzach indyjskich: byłem w Goa, Kalkucie, Batawii, Manilli, a nawet w Makao, podczas kiedy ty ślimaku pełzałeś po kamienistym bruku twego rodzinnego miasteczka.
— Ach jakżeś ty szczęśliwy — mówiłem ze smutkiem, cóżbym dał za to, gdybym był na twojém miejscu.
— A któż tobie broni spróbować lubéj włóczęgi? morze dla każdego otwarte, a na okrętach miejsca nie braknie.
— Mnie nawet mówić o tém nie wolno.... — odrzekłem z niechęcią.
— Jakto? — zapytał zadziwiony.
Opowiedziałem mu więc całe moje położenie, wyspowiadałem się ze wszystkich zmartwień, utyskując że mi rodzice zagradzają drogę do szczęścia.
Wiliam wysłuchawszy mię, wzruszył ramionami i rzekł:
— I któż ci winien że sobie radzić nie umiesz. Ja na twojém miejscu, nic nikomu nie mówiąc, porzuciłbym oddawna starych i zaciągnął się na pierwszy lepszy okręt. Takiego porządnego chłopca każdy kapitan z otwartemi rękoma przyjmie; a że nic nie umiesz, jak powiada twój ojciec, to nic nie znaczy: nie święci garnki lepią, i ja wchodząc na okręt o niczém nie miałem wyobrażenia, a teraz proszę widziéć jaki ze mnie wyborny marynarz.

— Przyznam ci się — odpowiedziałem, — że dawno byłbym to zrobił, ale jestem trochę zabobonny. Ojciec powtarza mi ciągle, że: kto rodziców nie słucha, marnie zginie i Bóg mu nigdy błogosławić nie będzie. Otóż dwóch moich starszych braci, wbrew woli ojca porzuciło dom, puścili się za morze i obaj w młodym poginęli wieku. To mię tak przeraża, iż nie mogę się odważyć.
— Niedołęga jesteś kochaneczku i kwita! — zawołał z pogardą Wiliam. — Miliony ludzi puszcza się na morze i wracają szczęśliwie. Każdy stary lubi gdérać, jużto ich taka natura. Teraz gniewa się i zabrania ci spróbować szczęścia; ale jak powrócisz i przywieziesz huk pieniędzy, przyjmie cię z otwartemi rękami. Raz trzeba być mężczyzną. Ot, wiesz co, jutro płyniemy do Londynu, jeżeli masz ochotę, wsiadaj z nami. Zobaczysz wielkie miasto; zakosztujesz marynarskiego życia; a jak ci się nie spodoba, to za parę tygodni wrócisz do domu i będziesz sobie znowu ważył miły pieprz i kochane gwoździki.
— Popłynąłbym z całéj duszy — rzekłem wzdychając, — ale cóż.... kiedy.... kiedy....
— Co takiego? mów do kroćset masztów!
— Oto nie mam pieniędzy.... i ....
— Głupstwo! — zawołał Wiliam — biorę cię na mój koszt tam i napowrót! czy zgoda?
— Zgoda! zgoda! — zawołałem rzucając mu się na szyję.
— A więc ruszaj i przygotuj się. A pamiętaj żebyś się nie spóźnił, bo jak przed świtem nie będziesz w porcie, to popłyniemy bez ciebie.
— Niech cię o to głowa nie boli — mówiłem odchodząc; — umiem ja wstać bardzo rano, kiedy tego potrzeba.







  1. Miasto leżące w wschodniéj Anglii, nad zatoką Humber, dziś zwane Kingston.
  2. Ziemie położone pomiędzy zwrotnikiem Raka i Koziorożca, z obu stron równika, nazywają się podzwrotnikowemi; jestto najgorętszy pas kuli ziemskiéj.
  3. Rejami nazywają się drągi poprzeczne, zawieszone na masztach, do których są poprzyczepiane żagle.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.