Przypadki Robinsona Kruzoe/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1868 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stolica Anglii wydała mi się ogromném miastem, zwłaszcza że oprócz Hull i Yarmouth, nie widziałem innych miast w życiu. Olśniony wspaniałością pałaców, długością ulic, wielkością kościołów, błąkałem się przez pierwsze dwa dni, przypatrując się wszystkiemu z niezmierném zadziwieniem. Lecz pobyt tam drogo kosztuje i po tygodniu, wydawszy dwie z pięciu gwinei, przeraziłem się bardzo co daléj będzie. W tak krytyczném położeniu, obudziły się jak zwykle wyrzuty sumienia i teraz stanowczo postanowiłem wrócić do domu. Miałem ja wuja proboszczem w Hull, człowieka dobrego i lubiącego mię bardzo. Umyśliłem użyć jego pośrednictwa, a że ojciec poważał go wielce, byłem więc pewny, że mi przebaczenie u rodziców wyjedna. Zresztą odbyłem już podróż do Londynu, mogłem się z tém pochwalić przed znajomemi, tając niebezpieczeństwa, jakich w mojej wycieczce doznałem.
Ponieważ na podróż pieszą, a témbardziéj na wozie, niewystarczyłoby mi pieniędzy, umyśliłem więc na Tamizie poszukać jakiego statku, ażeby się zabrać do domu. Przybywszy nad brzeg rzeki ujrzałem mnóstwo ludzi zajętych ładowaniem i wyprzątaniem okrętów.
Kogo się tu zapytać o odpływający statek, myślałem sobie; a nuż trafię na jakiego łotra, który mię okradnie i na koszu osadzi... trzeba być ostrożnym. I począłem pilnie się przypatrywać flisom i marynarzom, aż nareszcie wpadł mi w oko mężczyzna pięćdziesięcioletni, bardzo łagodnych i miłych rysów twarzy. Stał on oparty o dom celnéj komory
i uważałem iż mi się od kilku chwil przypatruje z zajęciem. Zbliżyłem się tedy ku niemu i pozdrowiłem go grzecznie kapeluszem.
— Czyś kogo zgubił mój chłopcze, — zagadnął nieznajomy, odpowiadając na mój ukłon. — Uważam że błądzisz z miejsca na miejsce, jak gdybyś kogo szukał.
— Panie — odpowiedziałem z ukłonem, — raczcie mi powiedziéć, czy nie wiecie o jakim statku, któryby do Hull odpływał?
— Do Hull?... hm, to będzie trudno; dziś ani jeden w tamtą stronę nie płynie i zdaje mi się że dopiéro za kilka dni stary Dick puści się tam z ładunkiem towarów. Zaczekaj więc do soboty i przyjdź tutaj, a ja cię zarekomenduję.
— O łaskawy panie — odrzekłem nieśmiało, — ja tak długo czekać nie mogę, gdyż wydałbym wszystkie pieniądze i brakłoby mi na zapłacenie przewozu.
— A cóż cię tak gwałtownie do Hull pociąga; myślę że taki młody chłopak i tutaj znalazłby utrzymanie: cóż tam będziesz robił nieboraku?
Zachęcony przyjaznym tonem i współczuciem, z jakiém do mnie nieznajomy przemawiał, opowiedziałem mu otwarcie wszystkie moje przygody.
Marynarz wysłuchał mię uważnie, a potém rzekł:
— Hm! hm! a więc wyrwałeś się sowizdrzale z domu bez pozwolenia rodziców, to wcale niedobrze; ba, ale cię trochę wymawia w mojém przekonaniu ta twoja chętka do żeglowania. Każdy młody ma swoje szaleństwa... ja ci znowu tego tak za bardzo złe nie mam, bo widzę że mógłby być z ciebie tęgi marynarz. Gdy powrócisz teraz do domu, ojciec cię pewnie porządnie zburczy; ja na jego miejscu wyłatałbym ci skórę. Do kroćset masztów, toby ci wcale nie zaszkodziło. Ale żart na stronę, tak wracać nie możesz, wszyscyby cię wyśmieli i bardzo słusznie.
— Cóż więc mam robić? — wyjąknąłem, czerwieniąc się jak wiśnia.
— Wiész co, kochaneczku, spodobałeś mi się od razu; jesteś miłym chłopcem i mogą z ciebie być ludzie. Ja takim samym byłem urwiszem, a przecież wyszedłem na porządnego człowieka. Nie odradzam ja ci wcale żebyś do ojca nie wracał, ale być tylko w Londynie i powrócić z niczém, to jakoś będzie bardzo licho wyglądać. Jeżeliś zaczął się awanturować, to już z próżnemi rękami wracać nie wypada. Słuchaj mię więc: za trzy dni odpływam do Afryki, ku wybrzeżom Gwinei, gdzie dużo gwinei łatwo zarobić można. Jeżeli chcesz, wezmę cię z sobą. Mam dzięki Bogu znaczny majątek, dobrą żonę, ale ani jednego dziecięcia. Otóż na tę podróż przybiorę cię za syna i na twój rachunek zaryzykuję czterdzieści funtów szterlingów[1]. Zakupię za nie rozmaitych towarów stalowych, bawełnianych i szklannych. Jeżeli handel pójdzie dobrze, czego się niezawodnie spodziewam, zarobisz ładny pieniądz. Naówczas oddasz mi wyłożoną summę, a powróciwszy z zyskiem do rodziców, dowiedziesz im żeś przez te parę miesięcy darmo chleba nie jadł. Podróż nie będzie cię nic kosztować, gdyż przewiozę cię tam i napowrót zadarmo; przez drogę obznajmię cię trochę z żeglarstwem, a ręczę ci, że ojciec nietylko da się przebłagać, ale widząc żeś skorzystał i pieniężnie i naukowo, może nawet pozwoli ci poświęcić się marynarce.
Usłyszawszy te słowa, zgodne z najgorętszemi życzeniami mojemi, o mało nie rzuciłem się do nóg kapitanowi. Projekt jego trafiał mi zupełnie do przekonania, albowiem miałem teraz czém usprawiedliwić moje nieposłuszeństwo i dogodzić chęci podróżowania. Z ochotą więc przystałem na wszystko, a w trzy dni potém, korzystając z pomyślnego wiatru, opuściliśmy ujście Tamizy.