<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Podróż do Gwinei — ryby latające — pożar morza — korzystny handel i powrót do Anglii.

Wyjąwszy gęstéj mgły, która nas zaskoczyła w kanale La Manche i o mało nie była przyczyną spotkania się z innym okrętem, zakrytym w tumanie, żegluga odbywała się bardzo pomyślnie. Zaledwie wpłynęliśmy na ocean Atlantycki, a natychmiast mgły ustąpiły. Najpiękniejsza pogoda zajaśniała na niebie; łagodny wietrzyk wzdymał żagle, igrając z banderą. Wody oceanu prześlicznym błękitem zachwycały oko, różniąc się od brudnych i mętnych fal morza Niemieckiego. W przezroczystém ich zwierciedle, widziałem mnóstwo ryb rozmaitéj wielkości i barwy. Kiedy niekiedy przemykała się gromada dużych delfinów[1], igrających wesoło około okrętu. Raz nawet sternik przywoławszy mię na tył statku, pokazał ogromnego haja czyli ludojada[2]. Majtkowie mieli wielką ochotę złowić go, ale kapitan nie chcąc tracić próżno drogiego czasu, nie pozwolił na to.
Przebywszy zwrotnik i zbliżając się ku wyspom Zielonego Przylądka, zauważyłem, że niebo przybierało coraz ciemniejszą barwę, a powietrze, mimo upałów, cudną tchnęło świeżością. Choroby morskiéj nie doświadczałem wcale, rozkosz nieznana ogarnęła całą moją istotę, radość ujrzenia cudownych krain nie dawała mi zasnąć. Żal, chęć przebłagania rodziców i poprawy całkiem mi wywietrzały z głowy.
Jednego dnia przed południem, nagle gromada ryb podniosła się z morza. Z początku wziąłem je za stado ptaków, lecz gdy przelatując nad okrętem, kilka spadło na pokład, przekonałem się, że to ryby latające[3]. Były one długie na pół łokcia, grzbiet ich błękitny, podbrzusza szarawo srebrne; płetwy długie i szerokie zastępowały skrzydła i dopóki nie oschły, mogły się na nich latające rybki unosić. Przypatrywałem się im z niezmierném zajęciem, ale chciwi tego przysmaku majtkowie, w lot je pozbierali i zanieśli kucharzowi, który zaraz owe ryby usmarzył.
W parę dni potém, późno wieczorem, kiedy już ułożyłem się na spoczynek, kapitan wpadł do kajuty i zawołał z udaną trwogą:
— Pójdź! pójdź cożywo admirale, straszne nieszczęście, pożar ogarnął morze! bałwany się palą!
Serce zabiło mi gwałtownie; zrażony doznanemi wypadkami w pierwszéj podróży, wpadałem w przestrach bardzo łatwo. Zerwałem się z łóżka i pobiegłem z kapitanem na pokład. Okropny widok przedstawił się mym oczom. Całe morze jaśniało dziwném światłem; za każdém poruszeniem fali wytryskiwały smugi ognia, jakby błyskawice wydobywały się z łona wód morskich, albo cała powierzchnia milionami iskier jaśniała. Snopy świateł to błękitnawych, to różowych ukazywały się naprzemian, a za okrętem widno było szeroką smugę świetlną, oznaczającą drogę którą przebył[4].
— Co to ma znaczyć? — zapytałem kapitana z przerażeniem.
— Co to ma znaczyć? alboż ja wiem — rzekł poczciwiec wzruszając ramionami. — W cieplejszych strefach kuli ziemskiéj często widywałem to zjawisko, ale żebyś mi nawet śmiercią zagroził, to ci tego wytłumaczyć nie potrafię. Tyle tylko wiem, że światło to nietylko nie pali, ale nawet nie grzeje.
Długo przypatrywaliśmy się temu wspaniałemu zjawisku a ile razy ryba plusnęła się na powierzchni morza, mieliśmy najwspanialszy fajerwerk. Nakoniec kapitan zapędził mię do łóżka.

Podczas żeglugi kapitan nie dał mi próżnować. To mię oprowadzał po wszystkich kątach okrętu, ucząc nazwisk i przeznaczenia każdéj liny, każdego narzędzia; to znowu kazał mierzyć wysokość nieba, obliczać szerokość i długość geograficzną[5]; to utrzymywać dziennik okrętowy; zapisywać spostrzeżenia pogody i ruchy igły magnetycznéj, słowem wszystkich wiadomości marynarzowi potrzebnych. Nieraz musiałem straż nocną odbywać, albo stać po kilka godzin przy sterze i uczyć się kierowania okrętem. Parę razy musiałem zarówno z majtkami drapać się po sznurowych drabinach na reje, ściągać lub rozpuszczać żagle, albo nawet wartować w bocianiém gnieździe[6], i przyznać trzeba, że w ciągu téj siedmio–tygodniowéj żeglugi ku brzegom afrykańskim, obznajomiłem się z najważniejszemi zasadami sztuki żeglarskiéj. Praca ta przykrzyła mi się z początku, lecz widząc że kapitan, mimo wrodzonéj łagodności, ostro karał nieposłusznych i opieszałych, nieśmiałem mu się narazić i pilnie wykonywałem co mi polecił. A trzeba było dobrze uważać, bo nieraz badał mię ściśle, a na każde zapytanie musiałem porządnie odpowiadać. Wkrótce przekonałem się, że życie marynarskie nie było tak swobodném, jak mi to nieraz opowiadali majtkowie. Na morzu, nietylko darmo chleba jeść nie można, ale trzeba się tęgo napracować.
Nareszcie ujrzeliśmy upragnione brzegi Afryki; mówię upragnione, bo nie wiem jak komu, ale mnie się już porządnie przykrzéć zaczęło. Przez siedm tygodni nic nie widziéć tylko niebo i wodę, a przytém jeść suchary, solone mięso i pić wodę ciepłą a niekoniecznie świeżą, to wcale nie zachwyca. To téż dostawszy się na ląd, o mało nie ucałowałem ziemi z radości. Zarzuciliśmy kotwicę w pobliżu Sierra Leone i zaczęliśmy prowadzić korzystny handel z murzynami.
Czarni znosili nam piasek złoty, kość słoniową, gummę arabską i mnóstwo innych płodów, które ich ziemia wydaje, w zamian za siekiery, piły, noże, zwierciadełka, paciorki i bawełniane tkaniny. Kapitan nasz zrobił świetny interes, a ja tak wyszedłem na moim handlu, że nietylko dobroczyńcy mojemu zwróciłem wyłożone pieniądze, nietylko wyprawiłem majtkom śniadanie, ale jeszcze do Londynu przywiozłem pięć funtów czystego złota w proszku, za który mi zapłacono w mennicy rządowéj 300 funtów szterlingów nowiuteńkiemi gwinejami.
Cała ta podróż więc poszła nadzwyczajnie pomyślnie. Wprawdzie nieprzyzwyczajony do klimatu afrykańskiego, dostałem w Sierra Leone silnéj zimnicy, ale ta za powrotem do Anglii wkrótce ustała.






  1. Delfin, rodzaj zwierząt ssących, postaci ryby, zamieszkujący wszystkie morza, ma otwór w głowie, przez który podobnie jak wieloryb przy oddychaniu wyrzuca wodę. Skóra ich biała, miejscami czarna. Żyją gromadnie i płyną za okrętami w nadziei łupu; są drapieżne i żarłoczne: chwytają je dla tranu.
  2. Ludojad, zwany hajem, wilkiem morskim, lub z francuzka rekinem, jestto ryba nadzwyczaj żarłoczna, mająca otwór pyskowy pod spodem ciała, podobnie jak jesiotry. Paszcza jego uzbrojoną jest mnóstwem ostrych zębów, a siła szczęk tak wielka, że za jedném ich zwarciem ucina nogi ludziom wpadłym w morze i druzgocze grube drągi. Upędza się za okrętami, pożerając wszystko co majtkowie wyrzucą i jest bardzo niebezpiecznym dla kąpiących się.
  3. Ryby latające należą do brzuchopłetwych, za pomocą skrzel długich tak jak ciało, wznoszą się w powietrze, uchodząc przed czyhającemi na nie innemi rybami.
  4. Świetlenie morza, zwane fosforescencyą przez uczonych, pochodzi od mnóstwa świecących żyjątek mikroskopijnych (jak np. akalephy), to jest tak małych, że ich gołém okiem dojrzéć nie można, i tylko za pomocą mikroskopu, t. j. narzędzia mającego szkła nadzwyczaj powiększające, dadzą się rozróżnić.
  5. Marynarze mają różne przyrządy do oznaczenia miejsca na morzu, w którém się znajdują. Z wysokości słońca, to jest ukośności jego promieni, obrachować można jak jest daleko okręt na północ lub południe równika, a odległość ta zowie się szerokością północną lub południową. Zegar zaś nadzwyczaj dokładny, nastawiony stosownie do miejsca od którego liczą się południki, np. od Paryża, Greenwich lub wyspy Ferro, wskazuje odległość na wschód lub na zachód od tego miejsca, różnicą godzin, którą zowiemy długością wschodnią lub zachodnią.
  6. Bocianiem gniazdem, nazywa się kosz na szczycie wielkiego masztu, w którym majtek siedzący patrzy przez lunetę dokoła i o wszystkiem co tylko dostrzeże, donosi natychmiast kapitanowi. Pobyt w bocianiém gnieździe jest przykry i niebezpieczny, dla tego téż wykraczający przeciw karności, bywają tam wysyłani za karę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.