Przypadki Robinsona Kruzoe/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1868 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powróciwszy do Anglii i odebrawszy pieniądze z kassy za złoty piasek, zamyśliłem natychmiast do Hull pojechać. Od znajomego tamtejszego kupca, którego spotkałem w Londynie, dowiedziałem się że moi rodzice żyją, ale martwią się niezmiernie niewiedząc co się ze mną stało; tém więcéj że im doniesiono, iż okręt na którym odpłynąłem zatonął pod miastem Yarmouth.
Natychmiast więc poszedłem do portu i dałem zadatek sternikowi odpływającemu do Edymburga, który mię obiecał w Hull wysadzić. Wypadało tylko pożegnać dobrego kapitana i podziękować mu za wszystkie dobrodziejstwa.
Ale któż opisze moje zmartwienie, kiedy przybywszy do jego mieszkania, zastałem biedaka w okropnéj gorączce, prawiącego od rzeczy, a żonę w największéj rozpaczy. Na drugi dzień po powrocie zachorował tak niebezpiecznie, iż doktorowie żadnéj nie robili nadziei. Nie mogłem nieszczęśliwéj kobiety i mego zacnego opiekuna tak pozostawić. Zamiast siąść na okręt, przeniosłem się do nich i dzień i noc pielęgnowałem chorego. W tym stanie przebył dni pięć, a w nocy szóstego dnia nie odzyskawszy ani na chwilę przytomności, skonał na naszych rękach.
Trzeba się było zająć pogrzebem, bo rozpaczająca żona nie miała sił o tém pomyśléć. Pochowaliśmy nieboszczyka z wielkim smutkiem. Umierając prawie nagle, zostawił interesa swoje w wielkim nieładzie. Wdowa strapiona nie mogła się niemi zająć. Przebyłem więc jeszcze parę tygodni, pomagając w téj sprawie bratu zmarłego.
Człowiek ten bardzo mię polubił i kiedy kupiwszy okręt po bracie, zamierzył znów płynąć do Gwinei, począł mię bardzo usilnie namawiać abym mu towarzyszył. Nietrzeba mi było tego dwa razy mówić. Pomyślność i przyjemność żeglugi, oraz korzyść wielka odniesiona w pierwszéj podróży, skusiły mię do spróbowania jeszcze raz szczęścia.
Postanowiłem niewracać do domu, aż po przybyciu z Gwinei, aby z większym kapitałem przedstawić się rodzicom.
Za połowę summy posiadanéj nakupowałem różnych towarów, najstosowniejszych do handlu z murzynami; resztę zostawiłem u wdowy po kapitanie, aby na przypadek jakiego nieszczęścia, nie stracić od razu wszystkiego.
Dnia 1 września 1654 roku wyszliśmy pod żagle[1]. Żegluga szła pomyślnie. Wprawdzie nic nieznacząca burza spotkała nas na odnodze biskajskiéj, ale wyszliśmy z niéj bez szkody.
Już brzegi Europy znikły nam z oczu i wszystko zdawało się zapowiadać szczęśliwe przybycie do celu podróży, gdy wtém na wysokości Lanceroty, jednéj z wysp Kanaryjskich, majtek będący na straży w bocianiém gnieździe, dał znać kapitanowi, iż jakiś wielki okręt ukazał się na wschodzie i ku nam wprost płynie. Kapitan wdarł się na maszt i przekonał się że to statek berberyjski [2], ścigający nas pełnemi żaglami; ale zamiast skierować się ku Lancerocie i w tamtejszym porcie szukać ocalenia, jak to roztropność nakazywała, kapitan zaufany w szybkim pływie okrętu, kazał rozpuścić wszystkie żagle i płynąć na południe. Mniemaliśmy tym sposobem ujść przed rozbójnikiem.
Wkrótce jednak pokazało się, że korsarz prędzéj od nas płynie i za kilka godzin niezawodnie dopędzi. Natychmiast więc przygotowano się do obrony. Dziesięć armat okrętowych nabito po części kulami, w części zaś siekańcami. Na około wielkiego masztu ułożono stos pik, toporów, szabli i kordelasów, oraz kilkanaście nabitych muszkietów. Było nas dwudziestu ośmiu; na pokładzie statku korsarskiego przeszło siedm razy tyle, a ośmnaście armat wychylało swe paszcze z boków.
Około południa rozbójnik zbliżył się na odległość strzału działowego, wywiesił czarną flagę i dał ognia ślepym nabojem, wzywając do poddania. Kapitan kazał zwinąć część żagli i zatrzymał się nieco; a gdy rozbójnik tém uspokojony zbliżył się ku nam, powitaliśmy go nagle wystrzałem ze wszystkich dział. Kule dobrze wymierzone strzaskały mu tylny maszt, a siekańce zawaliły pokład rannemi i trupami. Pozdrowiony tak niespodzianie, począł śpiesznie uchodzić. Byliśmy pewni, że zrażony dzielném przyjęciem, nie odważy się ponowić napadu; ale rozjuszony korsarz nie popuścił tak łatwo zdobyczy. Około trzeciéj po południu dopędził nas na nowo i tym razem trzymając się w odległości, gdzie go nasze kule dosięgnąć nie mogły, począł z działa wielkiego kalibru raz po raz dawać ognia. Kilkanaście celnych strzałów zbezwładniło nasz okręt, a wtedy z wielką szybkością przypadł i mimo ognia z dział, zahaczył nasz okręt.
Sześćdziesięciu Maurów z gwałtownością burzy wpadło na pokład; daliśmy do nich ognia z muszkietów, a na zmieszanych tą salwą wpadliśmy z rozpaczą i wyrzucili z pokładu. Lecz rozbójnicy z podwójną siłą uderzyli powtórnie. Po krótkiéj, zaciętéj walce, pomimo wysileń męztwa, zostaliśmy pobici. Kapitan, sternik i ośmiu z osady padło trupem, reszta otrzymała rany i musiała się poddać. Maurowie w obu spotkaniach przeszło trzy razy tyle ludzi stracili.
Korsarz złupiwszy okręt podpalił go, a nas zaprowadził do Salé, miasta portowego na zachodniém wybrzeżu marokańskiem. Wyszedłem z téj bitwy bez szkody, pomimo że wałczyłem równo z drugiemi. Towarzyszy moich powieziono w głąb kraju i tam zaprzedano w niewolę. Mnie upodobał sobie właściciel rozbójniczego okrętu i jako niewolnika zatrzymał.
Utrata wolności, przejście nagłe z kupca na niewolnika, zgnębiły mię niezmiernie. W czasie obu podróży i pobytu w Londynie, nie pomyślałem wcale o przebłaganiu rodziców. Teraz na nowo zabrzmiały mi w uszach pamiętne słowa ojca:
Przepowiednia ta ziściła się zupełnie. Chwila kary nadeszła; byłem najnieszczęśliwszym z ludzi. Oddalony o kilkaset mil od ojczystéj ziemi, niewolnik nawpół dzikich Mahometanów, bez pociechy i wszelkiéj pozbawiony nadziei, oddawałem się strasznéj rozpaczy. A jednakże był to dopiéro początek moich cierpień: inne dolegliwsze nierównie nieszczęścia czekały mię w przyszłości, jak się o tém miły czytelniku w dalszém opowiadaniu przekonasz.
- ↑ Wyjść pod żagle, rozwinąć żagle, podnieść kotwicę. są to wyrażenia oznaczające u marynarzy wypłynięcie z portu.
- ↑ Aż do początku teraźniejszego wieku, państwa mahometańskie na północnych wybrzeżach Afryki, zwane berberyjskiemi, trudniły się morskim rozbojem. Kilkakrotne przeciwko nim wyprawy nie zapobiegły złemu; dopiéro Francya zdobywszy Algier, główne gniazdo korsarstwa, w roku 1830 koniec temu łotrostwu położyła.