Przypadki Robinsona Kruzoe/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1868 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Osadnik, z którym zapoznał mię kapitan, miał w blizkości San Salvador piękną plantacyą trzciny cukrowéj, a oprócz tego warzelnię cukru. Pojechałem z nim do fabryki i bawiąc tam przez kilka dni, miałem sposobność przekonania się, jak ogromne zyski ciągną plantatorowie i warzelnicy. Przyzwyczajonemu do pracy, zaczął się nudzić brak zatrudnienia; ofiarowałem się więc osadnikowi doglądać jego zakładów. Przyjął to bardzo mile, a po paru miesiącach pobytu zaczął mię namawiać, abym na swoją rękę założył plantacyą. Grunta można było nabyć za bezcen i robotnik zbyt wiele nie kosztował. Dałem się namówić. Osadnik wyrobił mi pozwolenie pozostania w tym kraju i dopomógł zaręczeniem do rozpoczęcia zawodu plantatorskiego.
Ciężki to był kawałek chleba. Nieposiadając niewolników, musiałem sam pracować z najemnikami. Część pól zasadziłem trzciną, drugą zaś tytuniem. Były wprawdzie zyski, ale nie tak świetne o jakich marzyłem; brakowało mi pieniędzy. Wprawdzie przez kapitana portugalskiego, który mię wyratował, napisałem list do wdowy, ażeby odesłała mi mój kapitalik; ale drugi rok już upływał, a nie miałem wcale o nim wiadomości. Zaczęło mi się w téj ciężkiéj pracy przykrzyć niezmiernie, wszystko co zarabiałem musiałem oddawać wierzycielowi, który mi sprzedał plantacyą; przytém zawsze coś pociągało mię do żeglugi i z zazdrością patrzyłem na każdego odpływającego na morze.
Jednego dnia zrana, właśnie gdy z dwoma najemnikami zajęty byłem pakowaniem tytoniu w wory, niespodzianie wszedł mój przyjaciel kapitan portugalski.
— No, jak się miewasz, kochany Robinsonie — zawołał rzucając się w moje objęcia. Przywożę ci resztki twego majątku z Londynu. Zacna wdowa, u któréj miałeś pieniądze, pozdrawia cię serdecznie. Nie uwierzysz jak się ucieszyła, dowiedziawszy się żeś ocalał, a ile napłakała słuchając opowiadania twych przygód! Może się będziesz gniewał, ale zamiast gotówki przywożę ci rozmaite towary angielskie, któreśmy wspólnie zakupili, chcąc abyś swój kapitalik powiększył.
Podziękowałem szczerze kapitanowi za rozporządzenie się memi funduszami. Udaliśmy się do portu, gdzie na moje towary zaraz kupców znalazłem. Sprzedałem je tak dobrze, że zamiast 150, czterysta funtów wziąłem; to polepszyło niezmiernie mój stan, zwłaszcza że i tytoń sprzedałem, za który także paręset dukatów zapłacono. Tak więc zamożność moja wzrosła, nie byłem już nic winien, a posiadałem kapitalik i plantacyą własną.
I gdybym teraz wziął się całą duszą do mego zawodu, mógłbym w ciągu kilku lat przyjść do znacznych bogactw. Umiałem już dobrze po portugalsku, rzetelność moja była znaną wszystkim, sąsiedzi mię poważali, zbiory trzciny i tytoniu wypadały najpomyślniéj. Należało tylko pracować szczerze, a uspokoiwszy rodziców doniesieniem o mojém teraźniejszém położeniu, prosić ich o błogosławieństwo, a zresztą zdać się na Boga.
Ale żądza włóczenia się po świecie wciąż mi nie dawała pokoju. Najmilszym przedmiotem moich rozmów z sąsiedniemi plantatorami, były wypadki których doświadczyłem. Nieraz opowiadałem im o zyskownym handlu na wybrzeżach Gwinei; o łatwości z jaką za korale szklanne, paciorki, zwierciadełka, noże i siekiery można nabywać piasek złoty, kość słoniową, a nawet niewolników, których brak niezmiernie nam uczuć się dawał.
Opowiadania te zajmowały ich niezmiernie. Handel niewolnikami nie był jeszcze wówczas upowszechnionym. Trudniący się nim zdzierali bez litości osadników, każąc sobie dwadzieścia, a nawet trzydzieści razy tyle płacić za murzyna, ile kosztował na miejscu[1].
Jednego dnia trzech zamożnych osadników odwiedziło mię. Po ich minach poznałem, że przyszli z jakimś ważnym interesem. Prosiłem aby usiedli. Jeden z nich zabrał głos w imieniu towarzyszy w te słowa:
— Panie Robinsonie! wiesz dobrze, że z przyczyny braku niewolników, nie możemy rozszerzyć naszych plantacyj i ciągnąć z nich większych korzyści. Trzeba temu koniecznie zaradzić. Od półtrzecia roku jak mieszkasz pośród nas, poznaliśmy w tobie rzetelnego i zacnego człowieka. Otóż postanowiliśmy wysłać okręt po murzynów do Gwinei, a ponieważ znasz tamte strony dobrze, prosimy cię abyś zajął się sprowadzeniem niewolników. Damy ci potrzebne fundusze, a kapitan wszystkie twe polecenia wypełniać i od ciebie zupełnie zależéć będzie. W czasie twéj nieobecności ofiarujemy się naszym kosztem uprawiać twoją plantacyą, a w nagrodę za trudy, każdy dziesiąty murzyn będzie dla ciebie. Tak nic nie ryzykując, możesz przyjść do niewolników, a przy ich pracy w kilku latach stać się panem krociowym.
Projekt ten spodobał mi się niezmiernie; nie namyślając się wcale przyjąłem go od razu, tém chętniéj iż dogadzał méj żądzy podróżowania. Nie mogłem usiedziéć na miejscu i jakieś złe przeznaczenie pchało mię w przepaść zguby. Inny na mojém miejscu, mając już plantacyą wartującą parę tysięcy funtów, byłby siedział i dorabiał się grosza; ale mój charakter niestały i niespokojny pędził mię do nowych przygód. Spisaliśmy akt urzędowy, mocą którego na przypadek śmierci polecałem kapitanowi portugalskiemu, aby plantacyą sprzedał, połowę summy za nią wziętéj wręczył moim rodzicom, czwartą część oddał wdowie po kapitanie angielskim, resztę zaś dla siebie zatrzymał. Jedném słowem, zabezpieczyłem zupełnie moją własność i gdybym tylko połowę tego rozsądku poświęcił rozważeniu mego szalonego zamiaru, nie byłbym się puścił na nowe awantury.
Gwałtowna żądza podróżowania zagłuszyła jednak zupełnie głos rozsądku; przed kilku laty nie słuchałem przestróg rodzicielskich, a dzisiaj zatykałem uszy na przestrogi rozumu.
Wyekwipowanie okrętu poszło bardzo prędko. W dniu 1 września 1659 roku rozwinęliśmy żagle. Okoliczność ta zasępiła nieco moje szczęście; smutne jakieś przeczucia ogarnęły mię, gdyż w tym samym dniu i miesiącu przed pięciu laty opuściłem brzegi mojéj ojczyzny. Okręt nasz był o dwóch masztach, miał na pokładzie sześć dział i dwudziestu trzech ludzi. Ładunek składający się z drobnostek przeznaczonych do handlu z czarnemi, nie ciężył wiele, mogliśmy więc szybko żeglować.
Chcąc dostać się na linią wiatrów stale ku brzegom Afryki wiejących, należało dosięgnąć dwunastego stopnia szerokości północnéj, to jest powyżéj wyspy Trinidad, należącéj do małych Antyllów, i ztamtąd dopiéro skierować ku Gwinei. Puściliśmy się więc wzdłuż brzegów Ameryki południowéj. Oprócz silnych upałów, żegluga szła bardzo pomyślnie; lecz wyminąwszy przylądek Świętego Rocha, zostaliśmy niespodzianie zaskoczeni przez gwałtowny uragan wirujący, zwany przez tutejszych marynarzy Tornado. Wicher ten kręcąc statkiem jak orzechową łupiną, porwał go w stronę północno-wschodnią. Wszelkie usiłowania marynarzy, aby się utrzymać w naznaczonym kierunku, na nic się nie przydały. Musieliśmy się zdać na wolę Opatrzności. Wiatr co chwila się zmieniał; raz wył z północy, to znów z zachodu, to z południowego wschodu. Statek jak fryga latał w najrozmaitszych kierunkach. Dwunastego dnia dopiéro nieco się uciszyło. Kapitan dokonawszy stosownych obserwacyi, przekonał się, że statek znajduje się na morzu Karaibskiém, po za małemi Antyllami. Co najprzykrzejsza, że straciliśmy dwóch ludzi, bałwanami z pokładu zmiecionych i okręt skołatany w wielu miejscach przepuszczał wodę. Po krótkiéj naradzie z kapitanem, postanowiliśmy żeglować do Barbados, w porcie téj wyspy naprawić statek i przyjąć innych majtków w miejsce straconych.
Ale zaraz na drugi dzień żeglugi zerwała się burza powtórnie, pędząc nas z szaloną gwałtownością ku południowi. Wicher zdruzgotał nam reje, poszarpał w szmaty wszystkie żagle, a nakoniec strzaskał maszt przedni. Pół dnia i noc cała przeszły w najstraszliwszem oczekiwaniu rozbicia się lub zatonięcia. Gdyby nawet powiodło się dostać na jakikolwiekbądź ląd w tych stronach, tedy niezawodnie zamordowaliby nas i pożarli dzicy Karaibowie. Zguba więc była nieuchronną.
Wśród tak strasznego niebezpieczeństwa, nie miałem czasu do rozmyślania nad mojém położeniem. O świcie majtek będący na straży zawołał: Ziemia! Zaledwie wybiegliśmy z kajuty ażeby się jéj przypatrzéć, gdy nagle okręt z taką gwałtownością rzucony został na ławicę piaskową[2], iż wszyscy padli na pokład. W tejże chwili bałwany z niepojętą wściekłością rzuciły się na nieruchomy okręt, bijąc weń gwałtownie i zmiatając wszystko co się na pokładzie znajdowało. Przerażeni marynarze schronili się pod pomost, lecz i tu nie było bezpieczeństwa, gdyż woda przez liczne szczeliny wdzierała się do wnętrza, grożąc zalaniem nieszczęśliwéj osadzie. Wicher dął tak potężnie, że już sama jego siła wystarczała do zgruchotania statku. O spuszczeniu szalupy, przy takiém wzburzeniu morza, pomyśléć nie było można; czółno zaś zerwał uragan i Bóg wié gdzie poniósł.
Co się daléj stało, nic nie wiem. Pogrążony w odmętach straciłem zupełnie przytomność. Woda dech mi zaparła, dopiéro silne i bolesne uderzenie przywróciło mi zmysły. Ujrzałem się blisko brzegu, w miejscu gdzie woda ledwie sięgała do kolan, ale potężny bałwan pędził od morza i mógł mię znowu porwać na głębie. Mimo bólu zerwałem się, biegnąc co sił ku lądowi, lecz morze ryczące i rozżarte doścignęło mię wkrótce i znowu na trzydzieści stóp najmniéj ogromną przykryło falą. Szczęściem przed zanurzeniem uchwyciłem się jakiejś sterczącéj skały: jak tylko bałwan ustąpił, począłem pędzić co tchu naprzód i dostawszy się na blizki wzgórek, kędy już nie sięgał zalew, padłem jak martwy.
Długo leżałem oddychając po strasznéj walce z okropnym żywiołem. Bezsilny, nieczujący władzy w skostniałych członkach, nie mogłem ruszyć się z miejsca. Tymczasem burza coraz bardziéj wolniała, znać ostatnie jéj wysiłki roztrzaskały szalupę. Niebo wypogadzać się zaczęło.
Zachodzące słońce krwawym blaskiem oświeciło spienione fale. Napróżno starałem się dojrzéć cośkolwiek, chociażby najmniejszy szczątek okrętu, choćby jednego towarzysza niedoli. — Pusto, jak w krainie śmierci. — Sam tylko — sam jeden na nieznaném wybrzeżu. Opuszczony przez wszystkich — przedemną rozhukanych wód przestwory — nademną... Bóg!...