Przypadki proboszcza z Varlugno

<<< Dane tekstu >>>
Autor Giovanni Boccaccio
Tytuł Przypadki proboszcza z Varlugno
Pochodzenie Dekameron
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Współczesna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OPOWIEŚĆ II
Przypadki proboszcza z Varlugno
Proboszcz z Verlugno żonie kmiecia swój płaszcz w zastaw oddaje, poczem pożycza od niej moździerz i, odsyłając go, prosi o zwrot płaszcza

Wszyscy jednogłośnie pochwalili chytrą sztuczkę, którą Gulfardo chciwej medjolańskiej damie wypłatał. Poczem królowa, obróciwszy się do Pamfila, opowiadać mu kazała.
Pamfilo zaczął w te słowa:
— Piękne damy! Przychodzi mi na myśl historja, dotycząca owych filutów-księży, którzy, jeśli coś komuś dają, to jeno pod tą kondycją, że i sami wezmą. Gromią oni żony nasze i tylko wówczas skłonni są dać odpust za wszystkie grzechy, jeśli uda im się jedną z niewiast naszych otumanić. Wierę, pomyślećby można, że w Avignonie nie papież, jeno aleksandryjski sułtan siedzi.
My, ludzie świeccy, nie zdołamy im nigdy równą monetą odpłacić, mimo że z równą ich zapałowi gorliwością staramy się mścić się na ich matkach, siostrach, córkach i miłośnicach. Na dowód, jak można księżemu słowu wierzyć, chcę wam opowiedzieć ludową historję, niebogatą w fantazję, ale, wedle mego zdania, wielce krotochwilną.
W Varlungo, wioseczce niedaleko stąd położonej, żył niegdyś proboszcz, tęgi i zdrowy mąż, będący wielkim niewiast lubownikiem. W czytaniu i pisaniu niezbyt celował, umiał jednak w dni świąteczne pod cieniem wiązu świętem słowem krzepić gromadkę swoją. Gorliwość jego kapłańska objawiała się szczególnie w stosunku do białogłów, które pod nieobecność ich mężów pilnie odwiedzał, przynosząc im zawsze w podarunku jakiś obrazek, wodę święconą, ułamek poświęcanej gromnicy pospołu z swojem błogosławieństwem. Między owieczkami, z których wiele już wiele doń należało, wpadła mu w oko szczególnie jedna, imieniem Belcolore, żona gospodarza, zwanego Bentivegna del Mazzo. Była to bardzo wesoła, świeża, urodziwa i jędrna białogłowa, odznaczająca się bystrem wielce przyrodzeniem. Uchodziła ona we wsi za najlepszą śpiewaczkę, nikt bowiem tak, jak ona, nie umiał zanucić: „Leci woda, leci na zielone pole“, lub zawieść „riddę“, czy „ballonchio“, wdzięcznie chusteczką powiewając. Dla tych wszystkich przymiotów zadurzył się w niej nasz ojciec duchowny, i to tak zapalczywie, że cały dzień myślał tylko o niej i włóczył się po polach, wypatrując, gdzieby ją spotkać można było. Kiedy zaś w niedzielę rano spostrzegł ją w kościele, to natężał się tak przy śpiewaniu „Kyrie“ i „Sanctus“, że przysiącby było można, iż się słyszy ryczącego osła. Przy tem wszystkiem był na tyle ostrożny, że Bentivegna del Mazzo, ani żaden z sąsiadów jego niczego się nie domyślał.
Dla pozyskania łask Belcolory proboszcz od czasu do czasu obdarzał ją to wiązką świeżego czosnku ze swego ogrodu, sławnego na całą okolicę, to znów pełnym koszem zielonego bobu, lub młodych cebulek majowych. Gdy mu się zaś gdzieś na stronie przydybać ją udało, przymilał się do niej, a potem wyrzuty czynić jej zaczynał. Białogłowa udawała bowiem, że nic nie rozumie, i zachowywała się względem niego tak obojętnie, iż czcigodny pasterz do rozpaczy prawie dochodził. Pewnego dnia zdarzyło się, że proboszcz, przechadzając się z założonemi rękoma po polu, spotkał Bentivegna del Mazzo, pędzącego przed sobą osła, objuczonego mnóstwem przedmiotów, i zaczepił go pytaniem, dokąd zmierza.
— A gdzieżby — odpowiedział Bentivegna — jeśli nie do miasta? Wiozę te rzeczy w podarunku panu Bonaccori da Ginestreto, muszę bowiem szukać u niego wsporu w pewnej sprawie, w której pan prokurator sądu w Parentorio do siebie mnie wzywa.
Proboszcz, pełen radości z tak szczęśliwego rzeczy obrotu, zawołał:
— Dobrze robisz, mój synu, radząc sobie w ten sposób. Przyjmij błogosławieństwo moje, ruszaj i wracaj prędko, a jeśli spotkasz po drodze pomocników moich, Lapuccia albo Naldina, nie zapomnij im powiedzieć, żeby mi jak najśpieszniej rzemienie do cepów przysłali.
Bentivegna obiecał to uczynić i pojechał dalej. Proboszcz zasię, ujrzawszy oddalającego się Bentivegnę, pomyślał, że teraz sposobna chwila nastała, aby zajść do Belcolory i szczęścia u niej spróbować. Nie zwlekając tedy, wziął nogi za pas i co tchu w piersiach popędził do domu swej umiłowanej. Wszedłszy do sieni, zawołał:
— Pokój temu domowi! — Nie usłyszawszy odpowiedzi, dodał: — Cóżto, zali niema tutaj nikogo?
Belcolore, znajdująca się w tej chwili w piwnicy, odrzekła:
— Ach! to wy, panie, witajcie! Cóż was na taki skwar z domu wygania?
— Eh! na moją duszę — zawołał proboszcz — cóżby innego, jeśli nie chęć przepędzenia z tobą radosnej chwili w czasie nieobecności męża twego, którego spotkałem na drodze do Florencji.
Gdy tych słów domawiał, Belcolore wyszła z piwnicy, usiadła na ławie i poczęła przebierać konopne nasienie, które mąż jej zebrał przed kilku dniami.
Proboszcz, tą jej obojętnością do żywa dotknięty, zawołał:
— Belcolore, Belcolore, długoż mnie jeszcze w ten sposób zwodzić będziesz?...
— A cóż ja wam złego robię? — spytała, śmiejąc się, białogłowa.
— Nic mi nie robisz — odrzekł proboszcz — ale i mnie nie pozwalasz robić tego, czegobym gorąco pragnął i co samo niebo nakazało.
— No, no! — zawołała Belcolore. — Czy i duchowne osoby podobne rzeczy czynią?
— Wiedz, że tak, i to lepiej od innych ludzi — odrzekł proboszcz. — Dlaczegoby zresztą inaczej być miało? Nie mamyż wszystkiego, co ku temu potrzebne? Sposobniejsi nawet jesteśmy do tej roboty od innych, bo rzadziej się jej imamy. Uwierz mi, że nie wyszłoby ci to na złe, gdybyś mi wstrętów nie czyniła.
— I cóżbym z tego miała? — odrzekła Belcolore. — Wiadoma to rzecz, przecie, że wy wszyscy skąpsi jesteście od samego djabła.
— Ja skąpcem nie jestem — odparł proboszcz. — Wkrótce zresztą dowodnie się o tem przekonasz. Czegobyś pragnęła? Pary trzewików, przepaski, sztuki pięknej materji? — żądaj tylko, a wszystko dać ci jestem gotów!
— Nie — rzekła Belcolore — to wszystko i ja posiadam, aliści, jeżeliście naprawdę tak dla mnie łaskawi, jak powiadacie, uczyńcie mi inną przysługę, a ja za to odwdzięczę się wam, wedle woli waszej.
— Mów tylko — zawołał proboszcz — a wszystko uczynię!
— Otóż — zaczęła Belcolore — w sobotę muszę jechać do Florencji dla oddania motków, które naprzędłam, i dla naprawy kołowrotka; przy tej sposobności mogłabym wyjąć z zastawu granatowy kaftanik i świąteczny pas skórzany ze sprzączką, który przyniosłam mężowi w posagu. Bez tych rzeczy nie mogę się nigdzie wśród ludzi pokazać, ani do kościoła pójść w niedzielę. Na wykup potrzeba mi tylko pięciu lirów. Pożyczcie mi tych pięć lirów, a potem żądajcie, co wam się podoba.
— Przysięgam ci — odrzekł na to proboszcz — że nie mam tylu pieniędzy przy sobie. Daję ci jednak słowo, że przed sobotą jeszcze będziesz miała pięć lirów.
— Eh! — zawołała Belcolore — obiecanka, cacanka!… znam ja wasze obietnice i wiem, jak dotrzymujecie słowa! Myślicie, że dam się tak na hak przywieść, jak Billizza, którąście z kwitkiem odprawili, aby się później na nic rozpuściła… Oho, nic z tego, dalipan! Jeżeli nie macie tych pieniędzy przy sobie, tedy idźcie po nie.
— Ach! — rzekł błagalnie proboszcz — nie wysyłaj mnie teraz do domu! Trafiłem na szczęśliwą porę, kiedy tu nikogo niema — kto wie, czy za powrotem nie znajdę jakiegoś natręta, który mi ukradnie tę drogą sposobność.
— Dobrze, dobrze — odparła Belcolore — jeśli chcecie, idźcie, jeśli zaś nie chcecie, to zostańcie, ale w tym wypadku niczego ode mnie nie oczekujcie.
Proboszcz, widząc, że nic nie wskóra, i bojąc się, aby białogłowa nie zawołała, „salvum me fac“, podczas gdy on pragnął odbyć rzecz całą „sine custodia“ rzekł wreszcie:
— Nie wierzysz mi, że ci pieniądze przyniosę? Ostawię ci zatem ten płaszcz granatowy, który mam na sobie.
Belcolore podniosła oczy i rzekła:
— A ileż ten płaszcz wart?
— Ile jest wart? — zawołał proboszcz. — Trzeba ci wiedzieć, że skrojony został z bardzo przedniego sukna i że niema jeszcze czternastu dni, jak go kupiłem u Lotta za siedem lirów. Wart jest przynajmniej pięć soldów więcej, jak mnie zapewniał Buglietto, który, jak wiadomo, na takich przedmiotach zna się naschwał.
— Doprawdy? — zawołała Belcolore. — Nigdybym w to nie uwierzyła. Oddajcie mi go jednak najprzód.
Ojciec duchowny, czując, że zbyt napięta cięciwa pęknąć może, zdjął płaszcz z siebie i oddał go białogłowie. Belcolore schowała go starannie, a potem rzekła:
— Chodźmy teraz na spichrz, tam nam nikt nie przeszkodzi.
I poszli.
Wielebny ojciec przez długi czas jej wdziękami się cieszył i wśród najczulszych pieszczot krewniaczką pana Boga ją czynił. Poczem w sutannie tylko, jakgdyby z jakiegoś wesela, do domu powrócił. Wszedłszy do komnaty, zadumał się i obliczył, że wszystkie świeczki, ofiarowane przez wiernych w ciągu całego roku, i połowy sumy pięciu lirów nie wyniosą. Spostrzegł, że źle uczynił, i tak mu się żal zrobiło płaszcza, oddanego w zastaw, że postanowił bez najmniejszej zapłaty go odebrać. Długo się głowił, aż wreszcie stosowny sposób wymyślił.
Następnego dnia, a było to właśnie w niedzielę, posłał chłopca, służącego do mszy, do domu Bentivegno z prośbą, aby Belcolore była łaskawa pożyczyć mu kamienny moździerz, bowiem tego dnia będzie miał na obiedzie u siebie Binguccia del Poggio i Nuta Buglietti, których chciałby słodkiemi wetami przyjąć.
Belcolore moździerz pożyczyła. Proboszcz poczekał do pory obiadowej. Przewidując, że Belcolore pospołu z mężem siedzieć już przy stole musi, zawołał kleryka i rzekł do niego:
— Weź ten moździerz, odnieś go Belcolore zpowrotem i tak powiedz: „Ksiądz proboszcz dziękuje wam bardzo za pożyczenie i prosi o zwrot płaszcza, który tu chłopiec jego, jako zastaw za moździerz, wam wręczył“.
Kleryk udał się do domu Belcolory, którą z mężem przy obiedzie zastał. Postawiwszy przed nią moździerz, powiedział, co mu powiedzieć polecono. Belcolore, widząc, jakiego figla chce jej proboszcz wypłatać, chciała odpowiedzieć, ale Bentivegna przerwał jej, wołając gniewnie:
— Co takiego? Śmiesz żądać zastawu od naszego czcigodnego proboszcza? Na mękę Chrystusową przysięgam ci, że bierze mnie niezmierna ochota potężnego szczutka ci wymierzyć. Oddaj zaraz ten płaszcz, do stu czartów, i strzeż się w przyszłości coś podobnego uczynić! O cokolwiekby ojciec duchowny, choćby nawet o osła naszego, poprosił, nie waż się mu odmówić.
Belcolore wstała od stołu, mrucząc gniewnie, potem otworzyła szafę, wyjęła ze złością płaszcz i oddała go chłopcu z temi słowy:
— Powiedz ode mnie swemu panu, że Belcolore przysięga przed Bogiem, iż nigdy już dobrodziejowi nie pozwoli nic tłuc w swoim moździerzu!…
Chłopiec zaniósł tę odpowiedź proboszczowi. Ten rozśmiał się i rzekł doń:
— Powiedz jej, gdy ją obaczysz, że jeśli ona mi już nigdy moździerza swego nie pożyczy, to ja jej nigdy tłuczka mego nie dam; a jedno wszak warte jest drugiego.
Przez długi czas po tej historji Belcolore na swego pasterza gniewne miny stroiła, gdy jednak w czasie winobrania proboszcz zagroził jej, że ją pośle wprost w samą paszczę Lucypera po śmierci, z wielkiego strachu pogodziła się z nim i zgodę przypieczętowała. Aby ją zasię całkowicie udobruchać, kazał jej dobry proboszcz dla odwetowania owych pięciu lirów tamburino nową skórą obciągnąć i dzwonek przy niem zawiesić, czem ją ostatecznie ułagodził.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Giovanni Boccaccio i tłumacza: Edward Boyé.