Poczciwy Calandrino

<<< Dane tekstu >>>
Autor Giovanni Boccaccio
Tytuł Poczciwy Calandrino
Pochodzenie Dekameron
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Współczesna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OPOWIEŚĆ III
Poczciwy Calandrino
Calandrino, Bruno i Buffalmacco szukają w Mugnone cudownego kamienia. Calandrino mniema, że go znalazł. Powraca tedy do domu z kupą kamieni. Żona łaje go. Calandrino, srodze rozdrażniony, rzuca się na nią i bije ją, co się zmieści, poczem opowiada towarzyszom swoim o tem, o czem oni lepiej od niego wiedzą

Skoro opowiadanie Pamfila — przy którem damy taki śmiech opanował, że dotąd jeszcze się śmieją — do kresu doprowadzone zostało, królowa zkolei na Elizę skinęła. Ta, wciąż jeszcze się śmiejąc, tak zaczęła:
— Nie spodziewam się, miłe towarzyszki, aby mi się udało moją krótką powieścią, równie krotochwilną, jak prawdziwą, tak was rozśmieszyć, jak Pamfilowi przed chwilą. Spróbuję jednak.
W mieście naszem, zawsze w dziwne obyczaje i dziwnych ludzi obfitującem, żył przed niedawnym czasem malarz, nazwiskiem Calandrino, człek prosty i tępego przyrodzenia. Obcował on zwykle z dwoma innymi malarzami, z których jeden zwał się Bruno, a drugi Buffalmacco. Byli to dwaj zawołani figlarze — zresztą bystrzy i roztropni ludzie. Przebywali oni często z Calandrino, aby się z jego prostoty naśmiewać i różne sztuczki mu płatać. W tym czasie mieszkał także we Florencji pewien wesoły i przedsiębiorczy młodzieniec, wielki przygód lubownik, nazwiskiem Maso del Saggio. Ten, zasłyszawszy o głupocie Calandrina, postanowił wyzyskać ją w żartobliwy sposób, wypłatać mu jakiegoś figla, albo też wmówić w niego jakąś rzecz niepodobną do wiary. Pewnego dnia przydybał go przypadkiem w kościele San Giovanni, stojącego przed malowidłami i rzeźbami tabernaculum, które niedawno w tym kościele ustawiono, i przypatrującego się im uważnie. Maso uznał tę chwilę za właściwą do urządzenia zamierzonej krotochwili. Uprzedziwszy więc towarzysza swego o tem, co mówić zamierza, zbliżył się wraz z nim do Calandrina i, udając, że go nie spostrzega, zapuścił się z przyjacielem swoim w gorącą rozprawę o potędze czarodziejskiej pewnych kamieni.
Calandrino nadstawił ciekawie uszu, a po chwili przystąpił nawet do rozmawiających. Maso tylko tego pragnął. Nie pokazawszy jednak nic po sobie, opowieść o zaczętych dziwach dalej ciągnął. Wreszcie Calandrino spytał, gdzie tak cudowne kamienie znaleźć można. Maso odparł, że największą ich ilość znaleziono dotąd w Berlinzone, w kraju Basków, w okolicy, zwanej Bengodi; kraina ta znana jest stąd, że tam jagody winne mięsem nadziewają, a gęś za trojaka z gąsiątkiem w przydatku sprzedają. Na północ od niej znajduje się góra, cała z tartego parmezanu, na której stoją ludzie i niczem innem się nie zajmują, tylko wyrabianiem makaronu i klusek na jajach. Gotują je w rosole z kapłonów i rzucają następnie przechodniom, aby je chwytali. U stóp tej góry zasię płynie strumień wybornego wernackiego wina bez przymieszki choćby jednej kropli wody.
— O, cóż za cudowny kraj! — zawołał Calandrino — aliści powiedz mi, co robią owi ludzie z temi kapłonami, z których rosół do gotowania klusek i makaronu czynią?
— Baskowie je zjadają — odrzekł Maso.
— Zaliś ty tam był kiedy? — spytał znów Calandrino.
— Czy tam byłem? — zawołał Maso. — Zapytaj, ile tysięcy razy!
— A ileż to mil do tego miejsca? — badał Calandrino dalej.
— Mógłbym przysiąc, że więcej, niż tysiąc — odparł Maso.
— Ba, to musi być dalej, niż do Abruzzy — zauważył Calandrino.
— Tak, trochę dalej — rzekł Maso.
Głupi Calandrino, słysząc o tych dziwach, wypowiedzianych przez Masa z poważną miną i bez śladu uśmiechu na twarzy, uwierzył im w zupełności i rzekł:
— Szkoda, że to tak daleko. Ach, dalibóg, gdyby choć trochę bliżej było, zarazbym tam poszedł, choćby dla tej przyczyny, aby zobaczyć, jak makaron zgóry leci i aby napić się kropelkę owego wina. Jużbym na tem poprzestał. Wracając jednak do owych kamieni, proszę, abyś powiedział mi łaskawie, czy nie znajdują się one i w naszych stronach?
— Owszem — odrzekł Maso — na dwa rodzaje ich, niemałą siłą przyrodzoną obdarzone, natrafiono tutaj. Pierwszy gatunek, to kamienie młyńskie z Settignano i Montisci, posiadające tę czarodziejską własność, że młyny, do których są użyte, mielą same bez pomocy wody lub wiatru. Stąd też pochodzi przysłowie bardzo u nas pospolite: „Łaski pochodzą od Boga, a dobre kamienie młyńskie z Montisci“. Kamienie te w takiej obfitości się tam znajdują, że tak mało wszyscy je cenią, jak i szmaragdy, których całe góry, wyższe od gór Morello, napotkać w tych stronach można. Wydają one z siebie o północy taki blask, że niech Bóg broni i zachowa! Trzeba ci także wiedzieć, iż ktoby potrafił taki młyński kamień i to pierwej jeszcze, nim go z kopalń wydobędą, w pierścieniu osadzić i zaniósł go wielkiemu sułtanowi, otrzymałby, czegoby tylko zapragnął. Drugim gatunkiem kamienia cudownego, który trafia się w naszych okolicach, jest, tak zwany przez nas, złotników, heliotrop, kamień obdarzony potężną i zadziwiającą siłą, kto go bowiem przy sobie nosi, niewidzialny jest dla wszystkich.
— Oto ci kamyczki naschwał — zawołał Calandrino. — Gdzie, powiadasz, one się znajdują?
— Najczęściej dotychczas trafiały się w Mugnone — odparł Maso.
— A wielkież są i jaką barwę mają? — badał dalej Calandrino.
— Jeden jest większy, drugi mniejszy — odrzekł Maso — ale co się koloru tyczy, to wszystkie są jednakowe, czarne.
Calandrino zakonotował sobie dobrze wszystkie te nowinki, poczem udał, że mu się śpieszy do jakiejś roboty i pożegnał Masa z twardym zamysłem wybrania się na poszukiwanie owych kamieni. Pierwej jednak postanowił uwiadomić o wszystkiem Bruna i Buffalmacca, których szczególnie miłował. Jął więc ich poszukiwać, ażeby nie tracić drogiego czasu po próżnicy, aliści dopiero w południe znaleźć mu ich się udało w klasztorze mniszek w Faenza, gdzie jakąś robotą zatrudnieni byli. Zziajany, bo skwar był ogromny, bez tchu prawie, przybiegł do nich, odciągnął ich na bok i rzekł:
— Przyjaciele, jeżeli tylko chcecie, możemy zostać najbogatszymi ludźmi w Florencji. Dowiedziałem się od pewnego wiarogodnego człeka, że w Mugnone znaleźć można pewien kamień, mający moc czynienia niewidzialnym posiadacza swego. Sądzę tedy, że bez odwłoki powinniśmy wybrać się na poszukiwanie tego kamienia; obawiam się ustawicznie, aby nas ktoś nie uprzedził. Ani chybi znajdziemy go, bowiem jego cechy znam wybornie; gdy go już raz będziemy mieli — czegóż nam więcej będzie potrzeba? Włożymy go do mieszka, podejdziemy do jednego z owych stołów wekslarskich, które się uginają pod ciężarem dukatów i innej monety, i każdy z nas nabierze tyle srebra i złota, ile tylko zechce. Niebezpieczeństwa nie będzie przytem żadnego, bo nikt nas zobaczyć nie zdoła. Takim sposobem w krótkim czasie zbogacimy się i nie będziemy musieli już po całych dniach walać się farbą i jak pająki po rusztowaniach łazić.
Bruno i Buffalmacco, słysząc te niedorzeczne słowa, o mało mu w sam nos śmiechem nie parsknęli, pomiarkowali się jednak, udali wielce zadziwionych i jęli głośno jego zamysł wychwalać. Następnie Buffalmacco spytał go, jak się ów kamyk nazywa?
Calandrino silił się przypomnieć sobie, aliści po próżnicy, wreszcie zawołał:
— Eh! co nas tam jego nazwa obchodzić może, dosyć na tem, że cechy jego i siłę znamy. Radzę zaraz w drogę wyruszać i szukać go.
— Dobrze, ale powiedz mi najpierw, jak on wygląda — rzekł Bruno.
— Kształt miewa rozmaity — odparł Calandrino — aliści prawie zawsze jest czarny. Mojem zdaniem tedy winniśmy zbierać wszystkie kamienie czarne, jakie nam w ręce wpadną, póki na właściwy nie natrafimy. Nie traćmy czasu, powiadam, nie traćmy czasu!
— Jeszcze chwileczkę — rzekł Bruno i, zwracając się do Buffalmacca, dodał. — Zamysł Calandrina ze wszechmiar na pochwałę zasługuje, aliści obecna pora nie wydaje mi się stosowną do urzeczywistnienia go, słońce bowiem stoi wysoko, nad samą doliną Mugnone. Wszystkie kamienie, spieczone skwarem, czarnemi wydawać się będą. Krom tego dzisiaj jest dzień powszedni, dużo więc ludzi zastaniemy w dolinie. Obaczywszy nas, łatwo odgadną, czego szukamy i naśladować nas będą gotowi. Cudowny kamień zamiast w nasze w ich ręce wpaść gotów i wówczas cała rzecz będzie stracona. Wszystko to zważywszy, mniemam, waszego zdania nie przesądzając, że winniśmy wybrać godzinę poranną, w której daleko lepiej czarne kamienie od białych odróżnić można. Udamy się przytem na miejsce w dzień świąteczny, kiedy w dolinie pusto bywa.
Buffalmacco przyznał słuszność rozumowaniu Bruna. Calandrino, chcąc-niechcąc, uczynił to samo. Umówili się tedy, że w najbliższą niedzielę rano wybiorą się wszyscy trzej pospołu, aby szukać cudownego kamienia; Calandrino zaklął ich na wszystkie świętości, aby nikomu słówka nie zdradzili z tej tajemnicy, którą im powierzył. Przy pożegnaniu opowiedział im jeszcze nowinki, które słyszał o kraju Bengodi, zaklinając się, że to wszystko święta prawda. Wreszcie odszedł. Wówczas dwaj pozostali uknuli między sobą spisek.
Nadeszła wreszcie oczekiwana gorąco przez Calandrina niedziela. O świcie porwał się Calandrino z łoża, przywołał swoich towarzyszy i wyruszył wraz z nimi w drogę. Wyszli z miasta przez bramę San Gallo, wstąpili w koryto rzeki i, szukając cudownego kamienia, szli przed siebie. Niecierpliwy Calandrino wyprzedzał towarzyszy, skakał gwałtownie to tu to tam, a gdy gdzieś jaki czarny kamień zoczył, rzucił się nań, porywał go z ziemi i do kieszeni chciwie pakował. Towarzysze jego szli za nim i także od czasu do czasu kamienie podnosili, aliści nie tak często jak Calandrino. To też gdy ledwie kilkadziesiąt kroków przebyli, Calandrino miał już wszystkie kieszenie wypchane, tak, że w końcu zmuszony był podgiąć obszerne poły swojego kaftana, końce zatknąć za pas i tym sposobem zrobić sobie z niego rodzaj wora. Ale i ten schowek tak się wkrótce przepełnił, że trzeba było z płaszcza nową kieszeń uczynić. Niedługo i w niej miejsca zabrakło.
Tymczasem nadeszła godzina obiadowa. Wówczas Bruno i Buffalmacco trącili się łokciami. Bruno, zgodnie z umową, zawołał, zwracając się do Buffalmacca:
— Gdzie się podział Calandrino?...
Buffalmacco, mimo, że miał go tuż przed nosem, obrócił się, spojrzał na lewo i na prawo, i wreszcie rzekł:
— Dalibóg, że nie wiem! Przed chwilą jeszcze był tu przed nami.
— To prawda — odrzekł Bruno. Ani chybi zażartował z nas sobie, wrócił do domu, je teraz spokojnie obiad i śmieje się z nas, że tutaj, jak głupcy, kamienie zbieramy.
— Jeśli tak uczynił — rzekł Buffalmacco — to miał słuszność, bo istotnie trzeba było być dudkiem, aby uwierzyć temu, co nam opowiadał. Komużby, krom nas, w głowie pomieścić się mogło, że podobnie cudowny kamień znajduje się w dolinie Mugnone?
Calandrino, słuchając tych słów, topniał z radości, był bowiem upewniony, że pożądany kamień ma między innemi w kieszeni, i że dlatego właśnie towarzysze go nie widzą. Zachwycony tym szczęśliwym wypadkiem, postanowił, nie odpowiadając ani słowa, co żywiej do domu powrócić. Z tym zamysłem cichemi kroki wymykać się począł. Widząc to Buffalmacco, rzekł do Bruna:
— Cóż tu dłużej mamy robić? Chodźmy do domu.
— Chodźmy — odrzekł Bruno — ale klnę się na Boga, że mi już nigdy Calandrino podobnego figla nie wypłata. Ach, gdybym go teraz miał przed sobą tak blisko, jak niedawno go jeszcze miałem, walnąłbym go tym kamyczkiem w łydkę, aby popamiętał na długo, co to znaczy kpić sobie ze mnie.
To mówiąc, trzymanym w ręku kamieniem ugodził w nogę Calandrina.
Calandrino, poczuwszy ból, syknął lekko — pohamował się jednak natychmiast, poskrobał w obolałe miejsce i ruszył dalej w milczeniu.
Tymczasem i Buffalmacco pochwycił jeden z uzbieranych kamieni i zawołał do Bruna:
— Spojrzyj-no, jaki śmigły krzemyk! Ach, gdybym tak mógł nim trzasnąć Calandrina w żebra.
Rzekłszy te słowa, ugodził nader celnie w bok ofiarę swoją.
Słowem, przygadując bez ustanku, rzucali kamieniami w Calandrina od Mugnone aż do bramy San Gallo. Przybywszy tam, wysypali wszystkie uzbierane kamienie na ziemię i dali umówiony znak strażnikom przy bramie, którzy, dusząc się od śmiechu, przepuścili Calandrina, jakgdyby był dla nich całkiem niewidzialny.
Calandrino, ucieszony niezmiernie tym nowym dowodem potęgi czarownego kamienia, udał się do swego domu, położonego w pobliżu ulicy Macina. Los tak krotochwilnikom sprzyjał, że nikt naszego szczęśliwca po drodze nie zaczepił. Zresztą, jako że to pora południowa była, wszyscy w domach przebywali.
Calandrino, spocony od biegu, dopadł wreszcie do swego domu. Przypadek zdarzył, że na progu stała żona jego, imieniem Tessa, urodziwa i rozumna białogłowa. Tessa zagniewana, że się na obiad spóźnia, przyjęła go okrzykiem:
— No, klejnocie! wreszcie cię djabli przynoszą! Cały świat się zdąży najeść, zanim ty do stołu zasiądziesz.
Calandrino, na te słowa, stanął osłupiały i pomyślał, że kamień cudowny wobec żony siłę swą utracić musiał. W pierwszym zapędzie gniewu zawołał tedy z wściekłością:
— Biada mi! Trzebaż było właśnie tej jędzy na progu! Zgubiłaś mnie, hultajko! Ale jak Bóg na niebie, zapłacisz mi za to!
To rzekłszy, wpadł do sieni, wysypał ową kupę kamieni, którą ze sobą przydźwigał, a następnie rzucił się z wściekłością na żonę, schwycił ją za warkocze, obalił na ziemię i okładać co sił począł, nie zważając na jej błagania i jęki. Bił ją tak, dopóki całkiem z sił nie opadł.
Tymczasem Buffalmacco i Bruno strawili chwilę czasu na żarty ze strażnikami przy bramie. Idąc wolnym krokiem za Calandrinem, przybyli przed dom jego dopiero wówczas, gdy już skończył znęcać się nad swoją żoną. Słysząc, co się dzieje, zawołali nań. Calandrino, opływający potem, czerwony na twarzy i bez tchu w piersiach, przystąpił do okna i poprosił ich, aby weszli do środka.
Dwaj figlarze, przybrawszy obrażone miny, weszli do sieni, gdzie ujrzeli w jednym kącie stos kamieni, a w drugim biedną żonę Calandrina z rozczochranemi włosami, pokrytą sińcami na ciele i płaczącą głośno. Na środku stał Calandrino w poszarpanej odzieży, sapiąc i chwiejąc się na nogach. Na ten widok Bruno i Buffalmacco udali z początku mocne zdziwienie, a potem zawołali:
— Cóż to wszystko ma znaczyć, Calandrino? Zali kamieniarzem chcesz zostać? Na co ci ta kupa kamieni? A z panią Tessą co się dzieje? Kto ją tak oporządził? Wytłumacz nam, co się tu stało?
Calandrino chciał odpowiedzieć, aliści znużenie, gniew i srogie strapienie z powodu utraconego szczęścia mowę mu odebrały. Plątał się w słowach i oddech z trudnością chwytał. Buffalmacco, korzystając z chwili milczenia, rzekł w te słowa:
— Jeśliś był gniewny, Calandrino, to przeczże na nas niewinnych gniew swój wywarłeś? Wierę, tak się nie godziło. Wyprowadziłeś nas na poszukiwanie jakiegoś czarodziejskiego kamienia, a potem, nie powiedziawszy nawet „Zostańcie z Bogiem“, lub „Idźcie do kaduka“, odeszłeś i zostawiłeś nas, niby durniów w korycie rzeki! Aliści bądź pewny, że pierwszy i ostatni raz podobnego figla spłatać ci się nam udało.
Na te słowa Calandrino zebrał wszystkie siły i zawołał:
— Nie gniewajcie się na mnie, towarzysze! Rzecz się ma zgoła inaczej, niźli sądzicie. Wiedzcie, żem znalazł ów szacowny wielce kamień. Na dowód prawdy mych słów, powiem wam, iż w chwili, gdyście się za mną oglądali, znajdowałem się nie dalej, jak o dziesięć kroków od was. Przez cały czas drogi, aż do miasta, szedłem tuż przed wami, nie będąc przez was widziany.
I tu jął opowiadać im wszystko od początku, aż do końca, pokazał im plecy i łydki, pobite krzemieniami, i tak ciągnął dalej:
— Nie dosyć na tem! Gdy z kupą kamieni, które tutaj widzicie, przechodziłem przez bramę, nikt mi ni słowa nie powiedział, choć dobrze wiadomo wam, jak naprzykrzeni zwykle strażnicy bywają i jak muszą obmacać człeka na wszystkie strony, zanim go przepuszczą. Jawną jest tedy rzeczą, że mnie widzieć nie mogli. Później spotkałem na drodze kilku znajomych, którzy zwykle, ujrzawszy mnie, pierwsi do mnie przystępują i zapraszają na poczęstunek; na ten raz nikt z nich pół słówka do mnie nie zagadał — z czego wnosić wypada, że mnie nie widzieli. Przybyłem wreszcie do domu. Na progu zaszła mi drogę ta szatańska białogłowa, którą oby ziemia za żywa pochłonęła. Wiecie przecie sami, że na co baba spojrzy, to zaraz moc przyrodzoną strada. Stąd też poszło, że najszczęśliwszy człek we Florencji na najnędzniejszego się zmienił. Cóż dziwnego zatem, żem ją łupił, dopóki mi sił starczyło. Teraz nawet czuję, iż zbyt się hamowałem i że powinienem był jej wszystkie gnaty poprzetrącać. O, przeklętą niechaj będzie ta godzina, w której ją pierwszy raz ujrzałem i do mego domu wwiodłem!
Rzekłszy te słowa, nowym zapalony gniewem, powstał i chciał skoczyć znowu ku Tessie, aliści Buffalmacco i Bruno, którzy przez cały czas jego mowy najwyższe zadziwienie udawali i potakiwali mu, widząc teraz, że się na nową bójkę zanosi, zastąpili mu drogę i wstrzymali go, poczem jęli go zapewniać, iż w tej sprawie nie żona, ale on sam najwięcej jest winien, wiedząc bowiem, że od kobiecego spojrzenia czarodziejska siła ginie, powinien był ostrzec żonę zawczasu, aby mu się w tym dniu na oczy nie pokazywała. Ponieważ uczynić tego zaniedbał, niechaj sam sobie winę przypisze, a raczej woli boskiej, która albo mu tego szczęścia nie przeznaczyła, albo też w ten sposób ukarać go chciała za to, że pragnął oszukać towarzyszy. Znalazłszy kamień cudowny, nie zawiadomił ich przecie o tem.
Po długich staraniach i trudach, udało im się wreszcie pogodzić Calandrina z nieszczęśliwą jego żoną; poczem odeszli, ostawiając go, wpatrującego się z wielką melankolją w stos przyniesionych kamieni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Giovanni Boccaccio i tłumacza: Edward Boyé.