<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Psiawiara
Podtytuł Powieść współczesna
Pochodzenie „Kłosy“, 1884, nr 966-1005
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1884
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Ksiądz Ignacy Piszczała, proboszcz i dziekan, nie darmo był ulubieńcem okolicy, a miłość i poszanowanie dla niego, we wszystkich stanach i zmieszanych tu narodowościach, nie miała żadnego wyjątku. Był to w istocie człowiek wielkiego ducha i umysłu, wielkiego serca, wielkiéj cnoty nadewszystko.
Młodość jego przypadła na ten czas odrodzenia religijnych idei, który coś wsiąknął w siebie z XVIII wieku, ale to tylko, co wiek ów wprzódy wziął z chrześcijańskiego skarbca, i w nową tylko ubrał formułę.
Daleki od wszelkiego fanatyzmu, tolerujący, powtarzający ciągle słowa Świętego Pawła o znaczeniu miłości, na któréj Chrystus oparł całą naukę swoję, ksiądz Piszczała miłość tę nieustannie udowadniał czynem.
Był to jeden z tych księży, którzy zadanie kapłana pojmują, nie tylko jako ofiarnika przy ołtarzu, ale, nadewszystko, jako apostoła miłości, zgody i pokoju.
Dowodził całém życiem, że, wkładając sukienkę wybranych dzieci Chrystusa, piérwszych sług jego i pośredników, nie powinien już był żyć sobie, lecz cały oddać się braci.
Jest to wielce charakterystyczne, że w krajach nie katolickich, na Zachodzie, duchowny, suknią, odznaczającą go, wdziewa, dopiéro mając przystąpić do ołtarza. Katolicki ksiądz i zakonnik nie zrzuca jéj nigdy i powołaniu téż swojemu poświęcić musi wszystkie żywota godziny.
Takim był ksiądz dziekan Ignacy.
Czynność téż jego daleko sięgała po-za zwykły kres działania duchownych: był powiernikiem wszystkich boleści, doradzcą we wszystkich trudnościach, pojednawcą, pośrednikiem, sojusznikiem rodziców i dzieci.
Łagodny temperament, wielki takt, życiem wyrobiony, potęga przekonywająca słowa jego, dawały mu wpływ i moc nadzwyczajną. Bardzo często ktoś zawczasu się zastrzegał: Co mi tam ksiądz Piszczała! Co mi tam ten klecha! Przyjmowano go kwaśno z razu, a odjeżdżał zwycięzcą.
Można było twierdzić niemal, że nie miał nieprzyjaciół, a niektórzy, bliżéj z nim będący w stosunkach, do uwielbienia posuwali miłość dla niego.
Słowo jego wystarczało, aby wyjednać pomoc biednym, przebaczenie, zgodę. Waśni nie cierpiał, i jeżeli się o jakiéj dowiedział, natychmiast śpieszył z gojącym balsamem.
Dzięki jemu, szczególniéj w okolicy osiadłe, różnego pochodzenia, narodowości, wyznania osoby żyły z sobą w najlepszych stosunkach, a te nienawistne usposobienia klas społeczeństwa rozmaitych, które są ohydnym znakiem rozkładu i zgnilizny, tu wcale się nie objawiały.
Kniaź Bezdonów i protestant Fiszer tak kochali księdza Piszczałę, tak go poważali, jak jego owieczki.
Do innych przymiotów łączył on i ten rzadki, że najpoważniejsze sprawy pogody jego oblicza, umysłu, swobody, pewnéj wesołości nie odbierały. Ani się gniewać umiał, ani zachmurzyć; nic go nie mogło zbić z jego drogi miłości i pokoju.
Pomiędzy duchowieństwem wielu zadawało mu brak gorliwości, nie rozumiejąc tego, iż gorliwość jego niezmierna tém się odznaczała, że nie raziła i nie rzucała się w oczy, ale była cichym czynem.
Skromniejszego téż nad niego człowieka trudno było znaléźć; przy wielkiéj powadze, największą się cechował prostotą. Jak wszyscy ludzie serca, kochał dzieci i lubił kwiatki. Uśmiechano się z tego. Kwiaty nazywał sam słabością swoją, chociaż dla nich ludzi i obowiązków nie zaniedbywał.
Sąsiedztwo obsypywało go niemi.
Sędzina, jak widzieliśmy, była jedną z najzapaleńszych wielbicielek księdza Piszczały, chociaż on na nią często gderał łagodnie, bo się nadto unosiła.
Od lat już kilku zwykła była zapraszać go na Święty Ignacy, i ściągać sąsiedztwo dla uczczenia kochanego dziekana.
Zjeżdżali wszyscy ochotnie, nawet tacy, którzy prawie w Białym Ostrowie nie bywali. Dosyć powiedziéć, iż każdy tak chciał wziąć udział w téj solenizacyi, że nawet Natan, nie mogąc się stawić osobiście, reprezentowanym był zwykle przez olbrzymiego szczupaka.
Sędzina była gościnną, lubiła, ażeby u niéj wszystkim było swobodnie, nie cierpiała ceremonii, ale bankietowania nie dopuszczała zbytniego. Musiało się ono trzymać w granicach umiarkowania i przyzwoitości.
Bywali goście podchmieleni, nigdy nikt napitym nie wyjechał, a kart nie podawano zwykle, bo ich Sędzina cierpiéć nie mogła. Powiadała, że je dyabeł wymyślił dla próżniaków i rozpustników, utrzymując, że najniewinniejsza gra budziła uczucia niezdrowe i waśniła ludzi. Nawet na Zdrowaśki w maryasza grać nie radziła.
Teraźniejszy Święty Ignacy miał się tém odznaczyć, iż wcześnie zapowiedziano bytność młodego Sołomereckiego, którego mało kto znał, a wszyscy byli ciekawi.
Sędzina chciała przy tém zawiązać rodzaj spisku przeciwko Gryżdzie, aby go ze społeczeństwa wykluczyć i dać mu uczuć pogardę jego postępowania.
O Palczyńskich była zawiadomioną, iż się do Gryżdy zbliżyli piérwsi, dworując nowéj, wschodzącéj gwieździe. Z początku nie miała ochoty ich zapraszać, bo, znając siebie, obawiała się, aby ich we własnym domu nie wyłajała; namyśliła się późniéj i zmieniła zdanie.
— Zechcą, to przyjadą, nie, bierz ich licho, wykluczać nie mogę.
Postępowanie pana ex-marszałka, który piérwszy z Gryżdą zawiązał stosunki, było tém uderzające, że dawniéj, za życia Sołomereckiego, nikt nie żył z nim, nikt go bliżéj nie znał. Czuć go było, ale nie było widać.
Siedział we dworku, chodził do pałacu tylko wówczas, gdy nie było gości, gdy stary książę się nudził lub pieniędzy potrzebował. Wołano Psiawiarę, wchodził tylnemi drzwiami i wymykał się niepostrzeżony.
Oprócz kilku żydków w miasteczku, których się imieniem posługiwał, kilku oficyalistów, Gryżda nie żył z nikim. Unikano go, on się nie narzucał nikomu.
Dobrze przed śmiercią starego Sołomereckiego prorokowano, co nastąpić miało, domyślano się, że Gryżda zabierze wszystko. Znaczniejsze wierzytelności były już na imię jego ubezpieczone na Dubińcach, na Hrebkach miał tak zwaną „zakładną“.
Oprócz tego, pomniejsze dłużki żydowskie, lichwiarskie, w istocie były téż pożyczkami jego, pod różnemi imionami powciskanemi; a że dług bankowy ciążył na całym majątku, że były zapisy dla kościołów dawne, rozmaite należności prywatne, wszystko to, razem wzięte, w istocie mogło przechodzić wartość Dubiniec.
Gryżda się bardzo zawczasu obrachował i zapewnił. Sumy, jakie miał, zwiększone były procentami lichwiarskiemi, mógł więc niemi na nabycie szafować łatwiéj, niż drudzy.
Ranek dnia lipcowego wszedł pogodny, choć skwarny, i Sędzina się cieszyła, że nikomu z gości deszcz i słota wymówką nie będą. W domu było tak wszystko urządzoném, iż tu przyjęcie największéj liczby gości nie sprawiało tego zamętu, bieganiny, nieładu, jakie panują tam, gdzie dni powszednich niéma porządku, a wszystko się odkłada na ostatnią godzinę.
Sędzina była spokojną, iż z pewnością niczego jéj nie zabraknie, i zamieszania nie będzie żadnego.
Jednym z piérwszych przybył ksiądz Piszczała, który Mszę odprawił w kaplicy ogrodowéj. Nie było jeszcze z obcych nikogo, i jeden tylko Zamarski, w czamarce najparadniejszéj, z chustką na szyi karmazynową, stawił się na usługi, sam sobie dając tytuł marszałka.
Po Mszy, przy kawie w saloniku, dolewając jéj dziekanowi, siedziała Brodzka, już tak przystrojona jasno, jak przez cały dzień pozostać miała.
We wszystkiém była excentryczną, nie mniéj w stroju, nie trzymając się mody, nie dbając o nią, dobierając sobie, co najbardziéj męzki strój przypominało, a nie utrudniało ruchów i nie odbierało swobody.
Chodziła zawsze w bucikach, podpasana, w sukniach pod szyję; ale to, co nosiła, było z pięknéj tkaniny i uszyte dobrze; klejnotów i błyskotek nie cierpiała i, oprócz zegarka, nigdy nic nie kładła.
Pomimo małéj figurki i takiego ubrania skromnego, coś w niéj było jednak zmuszającego uznać niepospolitą istotę.
— Ojcze kochany! widziałeś Sołomereckiego? — zapytała dziekana przy kawie. — Słyszałam, że jeździł do Dubiniec, że go ten infamis przyjął w ganku, nie zapraszając nawet do dworu, że nocował u starego kamerdynera i przebył u niego dni parę. Cóż on mówi? biedaczysko! boleje bardzo?
— Wcale nie! wcale! — rzekł ksiądz Piszczała. — Nie widziałem nigdy jeszcze człowieka, młodego szczególniéj, który-by, spadając z takiéj wysokości, jak on, tak przyjął to godnie, spokojnie i po męzku.
— Jużciż mógł być trochę przygotowanym, — zawołała sędzina, — ale wątpię, ażeby przeczuwał, do jakiego stopnia grabież się posunie. Gryżda, za życia starego, do pewnego stopnia się maskował. Łotr z pod ciemnéj gwiazdy!
Westchnął dziekan.
— Dotąd, — rzekł, — nie próbowałem nawet wpłynąć na niego, chociaż koleżeństwo w Seminaryum do pewnego stopnia upoważnia mnie, ażebym przemówił. Wątpię, by się to na co przydało, ale obowiązek spełnię, tempore opportuno.
Popatrzyła na niego Sędzina.
— Szkoda waszéj pracy, — odparła. — Wątpię o skuteczności słów, gdzie wstydu niéma, a rozum do złego jest. Ale cóż myśli Sołomerecki?
— A no... pracować, — rzekł dziekan. — Wyrzeka się swojego tytułu książęcego, który-by mu więcéj zawadzał, niż pomagał. Mówił mi téż, iż radby w inne strony się udać, bo mu tu z wielu względów trudniéj i przykrzéj będzie ze staremi, do imienia przywiązanemi, wspomnieniami.
— A! tego nie dopuścimy! — przerwała Sędzina. — Szkoda takiego chłopca! Dawałam mu Zalesie, ale to dla niego za mała rzecz. Tymczasem może mieszkać.
— Właściwie, — dodał dziekan, — dziś jeszcze o przyszłości nic mówić nie można, dla tego, że dopiéro się po licytacyi okaże, czy mu co zostanie. Od tego zależy, czy weźmie dzierżawę, czy służyć pójdzie!
Sędzina ręką uderzyła w stół.
— Otoż to następstwa naszego życia i gospodarstwa — zawołała. — Kniaź Sołomerecki w służbie jakiegoś, ledwie z sukmany wychodzącego, gbura. A nie mogło być inaczéj; tak długo hulaliśmy bezmyślnie, sądząc, że Pan Bóg za nas wszystko robić powinien, a my nic. Żadnego rachunku nie było. Urwij, podaj, jakoś to będzie. To téż nasze dwory i groby idą w ręce obcych, a dzieci senatorów i dygnitarzy w poniewierkę. Kara za grzechy, księże dziekanie.
— Tak jest — rzekł ksiądz Piszczała, — ale Bóg, nawet gdy karze, miłosierny. Ta wydziedziczona szlachta i paniczykowie zmuszeni są teraz uczyć się, pracować, zarabiać i myśléć o sobie. Z tego proletaryatu arystokracyi (jak to brzmi dziwnie!) możemy się wiele spodziewać.
— Tak, mój ojcze, aleś dobrze powiedział, proletaryat to, bo ziemię stracił — westchnęła Sędzina, — a téj łatwiéj się pozbywa, niż nabywa. Zmieni się wszystko.
— Wszystko na świecie jest zmienne! — rzekł ksiądz Piszczała.
Zaledwie się kawa skończyła, poufalsi goście przybywać zaczęli, sąsiedzi, przyjaciele, urzędnicy, których gosposia witała, śmiejąc się, żartując i zagrzewając do wesołości.
Wkrótce téż nadjechał i Fiszer.
Niemiec, który, jak żyw, podobnéj kobiety nie widział w swoim kraju, ani słyszał o takim Kozaku, bo się on u nas tylko mógł narodzić i rozwinąć tak swobodnie, był wielkim oryginalnéj pani czcicielem.
Patrzał na nią, jak na fenomen, sławił ją, jako dziwaczny ideał. Ile razy się z nią spotykał, śledził ją, słuchał jéj, nie spuszczał z oka na chwilę, bawił się nią, powiedziéć było można.
Brodzka téż Niemca lubiła, choć się jéj z nim rozmówić było trudno. Przy każdém spotkaniu nakłaniała go, przypominała, nalegała, aby się uczył języka.
— Gdybym ja w Niemczech mieszkała — powtarzała, — nauczyła-bym się nieuchybnie po niemiecku.
Fiszer téż rad był pójść za jéj radą, ale, wielce zajęty, inaczéj jak praktycznie uczyć się nie mógł. Medycyna czas mu cały odbierała.
Po ostatniéj bytności swéj w Dubińcach, doktor, chociaż nadzwyczaj był przejęty tém, co mu Romana zwierzyła, wahał się dotąd z podzieleniem się z kimkolwiek-bądź wiadomością o jéj usposobieniu.
Zdawało mu się, że powinien był tajemnicę utrzymać. Jechał téż do Białego Ostrowu z tém postanowieniem.
Sędzina, która wiedziała o wszystkiém, bo niespokojny jéj duch patrzył na wszystkie strony, była już zawiadomioną, że Fiszer po dwakroć jeździł do Dubiniec.
Zaledwie się z nim przywitawszy, odprowadziła go na bok.
— Byłeś, konsyliarzu, w Dubińcach? — zapytała, — któż tam chory? Jużciż pewno nie Gryżda, bo takie łotry są kamienne.
Fiszer się uśmiechnął.
— Nie, córka jego była niedysponowaną.
— Widziałeś ją? cóż to za stworzenie? — zaczęła Brodzka, — mów, opisz mi ją. Cudak? prostaczka? ładna? brzydka?
— Nie piękna, ani brzydka — rzekł powoli, wyrazów dobierając. Fiszer. — Wychowanie musiała odebrać bardzo staranne.
— O ho! patrzajcie! — przerwała gospodyni — więc na to nie żałował Psiawiara. Ale, jakże jest? jak?
— Bardzo dobrze — odparł Fiszer. — Mówię pani, panienka przyzwoita i..... — wskazał na głowę.
— Taki rozum przewrotny, jak u ojca — zawołała Brodzka. — A dumna? hę? wysoko się nosi?
— Ale... nic a nic — zaprzeczył Fiszer.
— Cóż to jéj waćpan tak bronisz? czyś się zakochał? Pfe, do licha! — poczęła Sędzina.
Doktor mimowolnie się zarumienił, roześmiał i poruszył ramionami.
— Cóż znowu! — szepnął niewyraźnie.
— Zostaw ją dla Palczyńskiego... to będzie w sam raz para dobrana.
Trudno wytłómaczyć, dla czego Fiszer uczuł się jakoś dotknięty tém, iż Sędzina miała fałszywe o Gryżdziance wyobrażenie. Zadumał się chwilkę. Przyszło mu na myśl, iż należało pod sekretem zwierzyć się życzliwéj każdemu poczciwemu natchnieniu Sędzinie. Wiedział, iż nigdy, mimo żywości swéj, żadnéj nie zdradziła tajemnicy, a czuł, że jéj wielką tém uczyni przyjemność i... kto wié? może Romanie przysługę.
Spojrzał tak jakoś Brodzkiéj w oczy, że się domyśliła, iż coś więcéj-by jéj mógł powiedziéć i szepnął bardzo po cichu:
— Gdyby mi pani dała słowo... mógł-bym... mógł-bym coś zakomunikować.
— Słowo! — przerwała Brodzka — ale ode mnie go uroczyście brać nie potrzeba, ja paplą nie jestem, choć mówię ciągle. Wiem, co trzeba powiedziéć, a o czém zamilczéć. Chodź.
I wyciągnęła go szybko, biegnąc na ganek. Fiszer szedł, ale już żałował niemal, że się wygadał. Co było robić? musiał wyśpiewać wszystko.
— Niechże mnie pani Sędzina nie zdradzi! — dodał.
— Eh! przeklęty Niemcze! — zawrzała, tupiąc nóżką gosposia. — Za kogoż ty mnie masz, gadaj...
— Wié pani, że córka Gryżdy jest przeciwko ojcu i łzami się zalewa, patrząc na jego postępowanie. Formalnie rozpacza!
— Pleciesz!
— Tak jest. Rozchorowała się z tego, — dodał Fiszer, — daję pani słowo najuroczystsze. Powiada, że ona tego majątku dotknąć nie chce. Miała z ojcem rozprawę i w skutek jéj się rozchorowała, święta prawda. Ojciec ją widać zgromił, ale to charakter taki energiczny, że się zabiera z nim do walki. Ha? cóż pani na to powié?
Zamarski, który, z dala stojąc, patrzał na Sędzinę, nie mógł sobie wytłómaczyć zmiany, jaką postrzegł na jéj twarzy. Znał ją dobrze, widywał w różnych usposobieniach ducha, ale taką dziwnie rozpromieniającą się, uradowaną, zdumioną, osłupiałą niemal, nie znał jéj nigdy.
— Co jéj u licha ten Niemczysko mógł powiedzieć? — myślał.
Sędzina długo stała milcząca, ręce tylko zacierała.
— To nie może być! to nie może być! to-by był cud! — powtarzała.
Fiszer zaprzysięgał się, że nietylko nie przesadzał, ale daleko mniéj dobitnie odmalował swoję naradę z Romaną, niż w istocie była.
Przekonana już, że nie kłamał, całkiem po kobiecemu, Brodzka zaraz zażądała opisu fizyognomii, twarzy, wszystkich szczegółów o niéj i o domu, które-by mogły jéj uprzytomnić, dać wyobrażenie o Romanie.
Dopytywała, czy nie była podobną do ojca i ucieszyła się tem, że ją Fiszer upewnił, iż chyba wzrostem go przypominała.
Związana obietnicą dotrzymania sekretu, Brodzka miała zamknięte usta, ale ją to wiele kosztowało. Twarz, uśmiechem, radością niemal zdradzała tajemnicę.
Nadjeżdżający ciągle goście zaraz ją odciągali od Fiszera, lecz dała mu znak, że z nim mówić musi jeszcze.
Po głowie jéj chodziły najdziwaczniejsze pomysły, a po nad wszystkiemi górowało zbliżenie się, porozumienie, związanie z Romaną.
Było to jednak tak trudném, niepodobném prawie, że sama ona rozpaczała, aby się jéj udać mogło.
Niespodziana ta nowina wpłynęła nawet może na przyjęcie gości, bo Brodzka była roztargniona i niespokojna.
Fiszer zresztą nikomu nie napomknął ani słówkiem o Dubińcach, a tych, co go pytali o nie, zbywał niczém.
Po dwunastéj, gwarno już było niezmiernie w salonie i przy stole śniadaniowym. Wszyscy zresztą stawili się z humorami doskonałemi.
Dosyć późno przybył wreszcie i Sołomerecki, ubrany niepokaźnie, lecz uderzająco pańską powierzchowność mający.
Otoczyli go zaraz wszyscy, okazując współczucie największe.
Mówił mało, i uważano, że ilekroć kto niezręcznie napomknął coś o jego interesach, rozmowę natychmiast od tego przedmiotu odwracał.
Chciał nawet być wesołym, nastrajając się do tonu towarzystwa, lecz to mu przychodziło trudno.
Ci, co go dawniéj nie znali, przyszli się z nim zapoznać.
Tymczasem po kątach, gromadkami, nie mówiono o niczém inném, jak o Gryżdzie i Dubińcach.
Sędzina, która spisek miała na celu, sama się wprędce przekonała, po rozmowie krótkiéj z Maurycym, że w jego przytomności o głośném rozprawianiu nad tak drażliwym przedmiotem mowy być nie mogło.
Przykro jéj było, że spełzło na niczém, co zamierzyła, lecz wynagrodzoną się czuła za to wiadomością o Romanie. Taki sprzymierzeniec stał za innych wielu.
Snuła już w główce projekt użycia doktora za pośrednika.
Palczyńscy, którzy długo się naradzali nad tém, czy jechać mieli lub nie, po namyśle przybyli także. Stary powiedział sobie, iż choćby jaką chwilę przykrą przebyć przyszło, wyłączać się z ogółu samemu, dobrowolnie, nie wypada.
Gdy ex-marszałek ukazał się we drzwiach, dosyć zimno przyjęty przez zgromadzenie, Sędzina zbliżyła się ku niemu z minką nadąsaną i powitała go nader obojętnie.
Marszałek, na to nie zważając, zawiązał rozmowę z nią nie znaczącą, która trwała krótką chwilę.
— Słyszałam — nie mogąc wytrzymać, zaczepiła go Sędzina, — żeś waćpan był u tego Gryżdy? Cóż? jak wygląda przyszły dziedzic Dubiniec?
Palczyński stary był człowiekiem wytrawnym, nie zmieszał się wcale tym wystrzałem.
— Byłem w istocie, — rzekł, — bo mam z nim interesa. Twardy człek, ale głowa tęga.
— Ah! — zawołała z pogardą Sędzina. — Teraz, gdy nagle tak urósł, to mu wszystkich przymiotów przybędzie. A ja powiem panu Marszałkowi, co myślę, że to... łajdak.
Odwróciła się od niego, nie czekając odpowiedzi, i poszła mówić z innymi; Palczyńskiego inni téż goście obchodzili i unikali, ale miał odwagę i czoło wciskać się między nich, mówić głośno i do końca udawał, iż ostracyzmu nie czuje.
Zresztą, uroczystość Świętego Ignacego obchodzono, jak zwykle, a toasta były serdeczne.
Wszyscy honoratiores i kto tylko miał chętkę z retoryką się popisać, przemawiali do dziekana, który raz tylko, rzewną, długą odpowiedział przemową.
W niéj, jak zawsze, powtórzył, za czém całem życiém apostołował, iż chrześcijańskie prawo jest miłości prawem, z którego nikt nie jest wyłączony, bo i nieprzyjaciół kochać ono nakazuje; że bez téj spójni, wszelkie społeczeństwo, choćby je łączył wspólny interes węzłem jak najsilniejszym, zawsze w końcu skończyć musi na walce, na rozbiciu się i rozkładzie, na upadku.
Z tego Zamarski, jak na siebie, bardzo zręcznie wziął asumpt do narodowego toastu „Kochajmy się!“ który spełniono z zapałem. A! czemuż, tylekroć wypijany, kończy się on na słowie, a w czyn nie przechodzi.
Pod wieczór nadszedł z krótką burzą deszcz ulewny, który gości dłużéj pod gościnnym dachem zatrzymał, ale wieczerza była gotową, i gdy się wypogodziło, nikt nie wyjechał głodnym.
Naostatku miał pożegnać Sędzinę solenizant, którego zatrzymała.
Chociaż dała słowo, że zachowa tajemnicę, dla księdza Piszczały nie miała ona żadnéj. Był jéj spowiednikiem, zawierzyć mu mogła, a chciała się podzielić dziwną wiadomością, którą Fiszer wyśpiewał.
Dziekan wysłuchał opowiadania ze zdumieniem i radością, ale nie przywiązywał do tego objawu niewieściéj draźliwości zbyt wielkiéj wagi.
— Niepotrzeba się łudzić — rzekł. — Choćby Gryżda przywiązanym był do córki, z pewnością dla niéj się starego człowieka nie wyrzecze. Byłoby prawdziwym cudem, gdyby dziewczę młode, niedoświadczone, słabe, miało zwycięztwo odnieść nad człowiekiem tak przebiegłym i zatwardziałym. Wreszcie bogactwo ma urok i pokusy, którym hartowniejsze nawet natury oprzéć się nie mogą.
— A Pan Bóg? — odparła Sędzina.
— Tak, Pan Bóg robi cuda — rzekł dziekan — lecz zasłużyć na to, aby on łaskę zlał na nas swoję, nie łatwo..
Dziekan przyrzekł wszakże przy piérwszéj zręczności zbliżyć się do Gryżdy i jego córki.
Sam Gryżda nigdy się nie pokazywał w kościele, nawet na największe święta; córka, nie tak dawno przybyła, czy tam kiedy zajrzała, trudno było odgadnąć, bo jéj nie znano.
Sołomerecki wyjechał od Sędziny pod wrażeniem dla siebie nowém, takiego szlacheckiego, gwarnego zbiegowiska, w jakiém się nigdy jeszcze nie znajdował.
Stary Sołomerecki żył w kołach innych, nie bywał prawie nigdzie. Za granicą Maurycy nic podobnego spotkać nie mógł, i owe imieniny były dla niego jakby objawem zupełnie mu nieznanego żywota.
Mając żyć wśród tego społeczeństwa, musiał się go zacząć uczyć.
W wyższych sferach życie jest prawie jednakowém we wszystkich cywilizowanych krajach Europy. Małe odcienia i różnice nadają gdzie niegdzie cechę odrębną życiu temu. U nas jest inaczéj, obyczaj różny i wiele pozostało dawnego, swojskiego, z lepszych czasów, które gorsze być mogły w pewnych względach, ale miały więcéj, niż dziś, spójności i kleju.
Wahał się długo p. Maurycy nad tém, gdzie zamieszka tymczasowo. Symeon oddawał mu swój dworek, po części z miłości dla panicza, po części na przekorę Gryżdzie, któremu pobyt Sołomereckiego w Dubińcach smakować nie mógł.
Sędzina gorąco zapraszała do Zalesia, w którém pusto było i musiał żyć na łasce jéj, ciągle będąc natrętem.
Naostatek Natan znajdował, że najwłaściwiéj było wziąć pokój u niego i tu, w środku miasteczka, najbliżéj urzędu, dla pilnowania interesów pozostać.
Ksiądz Piszczała zapraszał do siebie także.
Po długiém wahaniu, Sołomerecki wybrał Natana, zkąd mógł łatwo, gdy chciał, dojechać do Symeona do Dubiniec, przechadzać się po pustym ogrodzie, dumać w starém gnieździe o przyszłości.
Spotkanie z Romaną wprędce zapomnianém zostało.
Powróciwszy do Symeona, mówił o tém Maurycy, ale że w Dubińcach po starym księciu pozostało wiele różnych niewieścich figur, które się jeszcze rozbiedz po świecie nie miały czasu, Symeon nie mógł wcale odgadnąć, kto to był, i starał się w pamięci Maurycego zatrzéć to spotkanie.
Sołomereckiemu zdawało się, że ten ktoś, obcy, nie był zupełnie pospolitą postacią, lecz pozory tak zawodzą.
Brodzka się trochę gniewała, iż jéj ofiarę odrzucił Maurycy, lecz sama potém pomiarkowała, że przyjąć nie mógł. Prosiła go tylko, aby często u niéj bywał.
Przez Księdza Piszczałę ofiarowała pożyczkę kilku tysięcy rubli, którą Maurycy odrzucił, dziękując i zapewniając, że jéj nie potrzebował.
Kłamstwem to było, gdyż stary książę Leon bardzo skąpo dawał synowi, a ten zbyt oszczędnym być nie umiał.
Potrafił sam obejść się małém, ale odmówić było mu trudno, a życie w Belgii jest drogie. Zaledwie więc miał o czém odbyć podróż i przybył z tak małym zapasem, iż o nim końca sprawy o Dubińce doczekać nie mógł.
Co miał uczynić? Wahał się długo.
Natan go piérwszy wyspowiadał.
Maurycy mu się przyznał do tego, że potrzebował pieniędzy, a na nie hypoteki innéj nie miał nad swe słowo i pracę.
Żyd nie zawahał się ofiarować mu choćby parę tysięcy z procentem umiarkowanym. Nie była to ofiara, a jednak było to coś, dowodzącego serca i wdzięczności.
Sołomerecki wolał wziąć u niego, niż u Sędzinéj, lub kogoś z mało mu znanych współobywateli.
Sprawa o Dubińce, pomimo zabiegów Gryżdy o jéj szybkie ukończenie, nie obiecywała się tak rychło rozwiązać. Wiele formalności było nieuniknionych.
Gryżda téż miał nieprzyjaciół, których pieniądze, równie jak przyjaciół, robią.
Z pomiędzy nich wyróżniał się zaciętością i ruchawością Konstanty Walczyński, zwany pospolicie Kostkiem.
Pomimo tego spieszczonego imienia, nie był on wcale młodym i wiekiem różnił się nie bardzo od Gryżdy, ale nie równie młodziéj wyglądał. Był to chłop zdrów, piękny, od siekiery zbudowany, silny i wielki płci niewieściéj miłośnik. Twarz miał rysów regularnych, bez wyrazu, rodzaj maseczki, nie mówiącéj i nie obiecującéj wiele.
Zdawało się, widząc go, że chciał tylko być przystojnym i że to było jego życia zadanie. Tym czasem, choć Kostek nie odebrał tak starannego wychowania, jak Gryżda, — zaledwie ukończywszy gimnazyum, z chłopaka ubożutkiego, syna wdowy biednéj, która go, sama głodem mrąc, wychowała, wypieściła, całe na nim pokładająca nadzieje, — nadzwyczajną ruchliwością, sprytem, rzutkością i zmysłem praktycznym, (bo inaczéj trudno to nazwać było), Kostek dorobił się zamożności i pewnego stanowiska.
Był, jak się zdawało, kapitalistą, choć o jego majątku żywa dusza nie wiedziała; miał już swój dworek z ogródkiem w miasteczku, który szczególniéj dla matki staruszki nabył, i jako totumfacki, plenipotent, pośrednik, prawnik po trosze, służył okolicy.
Piękny ten chłop, przez całe życie nieustannie w intryżki miłosne zawikłany, nie ożenił się dotąd i nie zdawał się starać o to. Nie miał czasu.
Pracowity nadzwyczajnie, nieznużony, snem się obchodził przerywanym i krótkim, jedzeniem ladajakiem, gotów był noce ślęczyć nad papierami, pijać szklanka po szklance herbatę, którą sobie sam na samowarku gotował.
Miłość jego dla matki staruszki była rozrzewniającą. Wszystek czas wolny spędzał przy niéj, służył jéj, pieścił, a że biedactwo zdziecinniało, obchodził się z nią, jak z ukochaną dzieciną.
Matka Kostka, prosta kobiecina, ale wielkiego serca, dla jedynego dziecka wiele przecierpiała, pracowała i wyprowadziła je na ludzi. Teraz była to wiekiem i reumatyzmem złamana staruszka, zgarbiona, trzęsąca się, z trudnością mogąca podnieść głowę, aby kochanego Kostka zobaczyć, którą z krzesła do łóżka przeprowadzać syn musiał, ogarniać i poduszkami ostawiać.
Dożywała tak lat swych, pieszczona, z tą pociechą w sercu, że swojego ulubionego widziała w dostatku, wziętości i takim, jakim go w dzieciństwie widziéć marzyła. Jedyném strapieniem jej było, że się nie żenił; ale Kostek, śmiejąc się, odpowiadał naglącéj matusi, że miał na to czasu dosyć, i że musi wprzód gniazdo wysłać wygodne, w którémby tylko ptasiego mleka brakło.
Kostkowi natura nie dała nadzwyczajnych zdolności umysłowych, w szkołach był uczniem miernym, ale w życiu okazał się mistrzem. Zawsze sobie umiał poradzić; wszędzie, gdzie dojść pragnął, znalazł drogę lub ścieżynę; ludzie go lubili, i — co największa, szczęściło mu się.
Z jakich powodów pomiędzy nim a Gryżdą przyszło do zapasów, do wojny, do nienawiści, trudno było dośledzić. Naprzód podziałała wzajemna antypatya, potém Gryżda, posprzeczawszy się, nazwał Kostka nieukiem i głuptaszkiem, w oczy czy za oczy, naostatek mowa i zazdrość grała w tém jakąś rolę. Kostek był-by chętnie objął interesa Sołomereckiego i przysięgał się, że jego-by wyratował, a sam téż dobił się kawałka chleba.
Gryżda, który z Seminaryum i zawodu nauczycielskiego wiele wyniósł wiadomostek i owę sławną logikę, Kostka miał za prostaka, lekceważył, obraził jego miłość własną. Razy kilka starli się publicznie i Gryżda, władający językiem i argumentami silnie, pobił samouczka na głowę. Nie mógł mu tego Kostek darować.
Wszędzie więc, gdzie tylko mógł zaszkodzić Gryżdzie, zawalić mu drogę, wpływem swym utrudnić coś, czynił to namiętnie, a nawet gotów do ofiary.
Po śmierci księcia Sołomereckiego, gdy interesu Gryżdy wzięły obrót nadzwyczaj pomyślny, Kostek nie był w okolicy i zawadzać mu nie mógł. Powróciwszy, zastał już Dubińce opanowane i ręce załamał.
Lecz, człowiek praktyczny, dla którego dróg zakazanych nie było, wziął się zaraz po cichu do roboty, aby, choć późno, Gryżdzie przeszkodzić i szkodzić.
W dzień Św. Ignacego nie znajdował się Kostek u Sędzinéj; był za małą figurką, aby się tam wcisnąć, i nie starał się więcéj miéć znaczenia, niż mu nadawały jego zajęcia.
Była w tém rachuba, bo, bez ceremonii z nim obchodząc się, więcéj go używano.
Sędzina téż zapomniała o nim, i mało go znała. Jemu nie wypadało jéj się na rzucać.
Gdy, powróciwszy, dowiedział się o tém, co zaszło z Dubincami na korzyść Gryżdy, Kostek ręce załamał.
— Mnie tu nie było! — krzyknął, — skorzystał Psiawiara, ale jeszcze „hoc!“ niech nie woła, bo nie przeskoczył. Zobaczymy licytacyą, a utrzyma się, no, to będą przetargi, znajdą się zapomniane formalności.
Pobiegł do akt i pilnie przejrzał wszystko.
Miał jednak do czynienia z człowiekiem, który, prawnikiem nie będąc, obdarzony był instynktem wielkim i ostrożnym był nadzwyczajnie. Kostek za to znał wszystkie środki, małe i wielkie, do wyślizgnięcia się z najmocniéj zadzierzgniętego węzła.
Przybycie jego do miasteczka Gryżda uczuł natychmiast. Kostek, sam się trzymając na uboczu, szeptał urzędnikom:
— Tu jest coś do zrobienia, niech bestya płaci.
Takich różnych luk i zaplątanych kawałków wyszukawszy tyle, aby trochę przebieg sprawy zahamować, Kostek tymczasem przemyślał nad tém, jakby albo Dubińce wyrwać Gryżdzie, lub przynajmniéj zmusić go do przepłacenia.
Psiawiara domyślał się już, zkąd szły owe niespodziane trudności. Nie lubił jeździć do miasta sam, narażać siebie i kieszeń swoję, dom porzucać, ale na nikogo się nie mógł spuścić.
Rad nie rad tedy, musiał dnia jednego zaprządz kazać, z córką się pożegnał, która teraz trzymała się z daleka, i ruszył rankiem chłodnym do miasta, snując w głowie, co-by począć wypadało, aby Kostka rozzbroić.
Nie bał się może, ale niecierpliwiły go przeszkody i zwłoki.
Dobiwszy się do celu, każda chwila, oddzielająca od niego, wiekiem się zdaje.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.