<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Psiawiara |
Podtytuł | Powieść współczesna |
Pochodzenie | „Kłosy“, 1884, nr 966-1005 |
Wydawca | Salomon Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Salomon Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ksiądz Dziekan Piszczała, powracając od kogoś z odwiedzin pieszo, w rynku się spotkał z Gryżdą.
Ten także piechotą, o kijku, w wyszarzanéj surducinie, zapiętéj na wszystkie guziki, w starym, zżółkłym kapeluszu słomkowym, śpieszył do jakiéjś kancelaryi.
Skłonił się tylko księdzu i chciał iść daléj.
Nie żyli z sobą, widywali się rzadko, lecz owo, mało komu wiadome koleżeństwo z Seminaryum, było rodzajem węzła, który ich łączył.
Dziekan dał mu ręką znak, aby się zatrzymał. Stanął Gryżda.
— Zajdź do mnie, — rzekł Dziekan, — koniecznie z tobą pomówić muszę.
Dawny towarzysz podniósł oczy.
— Łatwo się domyślić o czém — odparł, — ale do czego się to zdało, księże Ignacy?... To darmo.
— Zdało się, czy nie, zajdź, proszę, — powtórzył Dziekan.
— Czasu nie mam.
— Na chwilkę... przecież cię nie zjem — dodał ksiądz Piszczala.
Po krótkim namyśle, Gryżda, który odkładać nie lubił, rzekł krótko:
— No... to idźmy zaraz; wszak wracacie do siebie.
Dziekan więc poprowadził go na probostwo.
Odpowiadało ono zajmowanemu przez niego stanowisku i było wcale piękném, nowo przed laty kilku wyrestaurowaném domostwem, skromném, czystém, dość obszerném, bo się w niém Wikaryusz mieścił i służba kościelna.
Piękny ogródek, który Dziekan miał czas zupełnie przerobić i ozdobić, po za probostwem rozciągał się szeroko.
Wewnątrz nie było elegancyi, ale czystość wyszukana i smak wykształcony czyniły mieszkanie wesołém i miłém.
Pokój jadalny spory, bawialny, sypialny, biblioteka i kancelarya, przybrana obrazami, godłami pobożnemi i mnóztwem kwiatków, zdaniem wielu, nadto świeżo i wytwornie wyglądały.
Podarki, któremi ukochanego Ojca zasypywano, kosztowne i piękne, ten pozór elegancyi nadawały wnętrzu.
Nie było tu jaskrawych a szkaradnych wizerunków, których nasz ksiądz Skarga nie lubił i niszczył, ale kilka wybornych kopii sławnych obrazów i parę robót młodych malarzy.
Gryżda, który o podobne życia uprzyjemnienie wcale nie dbał i gardził niém, spoglądał na to z rodzajem politowania.
Weszli, nie mówiąc prawie do siebie, przez jadalnią i salonik do biblioteczki. Dziekan, milcząc, przysunął krzesło.
Gryżda siadł na niém, nie porzucając ani kijka, ani kapelusza, które na kolanach trzymał, tak, jak by mu nadzwyczaj pilno było się ztąd wyrwać.
— Słuchaj, panie Zenonie, — po imieniu, jak dawniéj, zowiąc go, przemówił Dziekan, — bardzośmy mało z sobą przestawali, staliśmy się prawie obcymi sobie. Wierz mi jednak, że dziś, chcąc się zbliżyć i pomówić, nie mam w tém innego interesu, jak twój własny.
— Mój własny? — prychnął Gryżda, — ten, zdaje mi się, ja jeden najlepiej znam i...
— Posłuchaj że — przerwał Dziekan.
— No... cóż daléj?
— Dobiłeś się, czegoś chciał. Cóż daléj? — mówił ksiądz. — Czy gra świecy warta? Z kim teraz będziesz żyć? co robić? Obciąłeś na gwałt być bogatym, na ślepo zawierzywszy, że bogactwo daje wszystko; cóż ty z niém robić będziesz? Sam go nie potrzebujesz, boś nawykł do życia prostego...
— Córkę mam, — bąknął Gryżda.
— I chcesz jéj zgotować los gorzki, — mówił dziekan. — Weźmie ją albo panek zrujnowany, który tobą i nią pomiatać będzie i uczyni ją nieszczęśliwą, albo dorobkiewicz bogaty, który téż nie oceni w niéj nic, tylko pieniądze. Patrz, mój panie Zenonie, jak dziś tu stoisz. Nikt do ciebie gadać nie chce, oburzeni wszyscy. Cóż daléj?
— A no, to ja powiem księdzu Dziekanowi co daléj, — śmiejąc się odparł Gryżda, — Ludzie będą się boczyć i łajać, nazywać po staremu Psiawiarą, a powoli zaczną się zbliżać i, gdy ich nakarmię i napoję, gotowi... w ręce całować. Człowiek z natury jest podły, udaje tylko coś lepszego, niż jest. Ja przynajmniéj otwarcie podły jestem.
— Wiész co — żywo zawołał Dziekan, posuwając się aż z krzesłem. — Podły jak podły, ale jesteś niespełna rozumu. Zdaje ci się, żeś niezmiernie przebiegły i sprytny, a jesteś ślepy, szalony!
Gryżda poruszył ramionami.
— Kochany księże Dziekanie, — rzekł, — tak się to wam wydaje. Widzicie, my stoimy na zupełnie różnych stanowiskach, zkąd oczewiście przedmiot ten sam wydaje się zupełnie różnym. Ksiądz widzisz boki, a ja dno. Słowo daję. Świat dziś zmądrzał, przyszliśmy do poznania zasady walki o byt: „Ratuj się sam, bo cię dyabli wezmą“. — Jegomość powiadasz: wszyscyśmy bracia, pomagajmy sobie wzajemnie, zalecasz miłosierdzie, no... i tam daléj. Ja zaś mówię: wszyscyśmy sobie wrogami, odjadamy się, palę po pysku łyżką słabszego i idę do misy. To mi jest dopiero filozofia życia. Na gościńcu widzę człowieka, który zdycha, nie opatruję ran jego, bo co mi po tém! Czas-bym stracił. Niech zdycha. I, słowo daję, tak być powinno, bo czułości te — to łgarstwo i udawanie, a sentymentalizm — głupota i słabość.
Dziekan słuchał niecierpliwie.
— Proszę cię, powiedz mi, — odezwał się, — jaki jest cel życia dla ciebie? W czém znajdujesz zaspokojenie i przyjemność?
— Prosta rzecz: panuję i mam siłę — rzekł Gryżda.
— Ale są siły od twéj silniejsze, — mówił dziekan, — wedle twojéj własnéj zasady, one cię zgnieść powinny.
— Cha! cha! — przerwał Gryźda, — jeżeli będą mogły, bo chytrość i rozum nie każdemu dane.
Dziekan ruszał ramionami, ale oburzenie hamował. Pomyślał chwilkę.
— Więc chcesz nabyć Dubińce, — odezwał się — przypuszczam, co jest bardzo prawdopodobném, że je nabędziesz. Cóż daléj? z kim ty będziesz żyć i jak?
Gryżda się zamyślił.
— Temi, co do ciebie przyjdą, wiem, że sam będziesz gardził. Córka, choć powiadają, żeś jéj po za domem dał dobre wychowanie, z tobą żyjąc i słuchając ciebie, temi samemi, co ty, przejmie się zasadami. Możesz że miéć z niéj pociechę?
Wspomnienie Romany zachmurzyło czoło Gryżdzie, nie uszło to oka księdza.
— Albo będziesz zmuszony kłamać przed nią, lub ją popsuć, — dodał Dziekan.
Gryżda się żywiéj poruszył.
— Ja, — rzekł — nie taję przed nią zasad moich, księże Dziekanie. Prawda, że jéj dałem wychowanie początkowe... inne... no! gdy na to teraz przyjdzie nauka nowa, spodziewam się, że dziewczyna, jak na kobietę, wykształci się właściwie i pewną miarę utrzyma!
— A cóż ją ma skłonić do tego umiarkowania? — odparł żywo dziekan. — Kochasz dziecko i gubisz je. Walka o byt jest zmysłową nauką używania bądź co bądź, puści więc cugle namiętnościom, i nie pociechę, ale karę będziesz miał w dziecięciu.
— Proszę mnie to zostawić — odezwał się widocznie zmieszany Gryżda. — Dam sobie z nią rady. Dziewczyna ma głowę! ho, ho! Będzie wiedziała, dokąd iść można, nie kręcąc karku i nie łamiąc nóg.
— Serdecznie mi was żal, panie Zenonie — westchnął Dziekan. — Ślepota, ślepota cię ogarnęła, upiłeś się swojemi krociami. Z Sołomereckim twoje postępowanie, to zgroza, hańba.
— Wprost tylko otwarte — rzekł Gryżda. — Komedyi nie gram. Korzystałem, zdobyłem i nie widzę żadnego powodu, abym robił ofiary.
Ksiądz Piszczała wziął się oburącz za głowę.
— Wierzysz w Boga? myślisz o duszy swéj? — zapytał.
— Kwestya uboczna i niejasna — rzekł, ruszając ramionami, Gryźda. — Co Pana Boga obchodzą Dubińce i Sołomereccy?
— Ale dusza twoja? — rzekł dziekan.
— Co pieniądze mają do duszy? — mruknął Gryżda.
— Wiész, — zniecierpliwiony nieco odezwał się Piszczała, — że zupełnie straciłeś rozum. Patrzaj-że, abyś w boleściach spóźnionych nie odzyskał go, po czasie. Nie potrzeba daru proroczego, aby ci przepowiedziéć przyszłość straszną; zgotuje ci ją dziecko własne.
Podniósł ręce do góry i jęknął.
— Miałeś słuszność — dokończył — z tobą rozmowa, nawracanie, wszystko próżne. Niech Bóg będzie dla ciebie miłosiernym.
Gryżda, usłyszawszy te wyrazy, wstał z krzesła; twarz miał trochę wykrzywioną i bladą. Wspomnienie dziecka poruszyło go nieprzyjemnie.
— Żegnam księdza Dziekana — odezwał się, kłaniając.
Ksiądz Piszczała cofnął się parę kroków w tył i skłonił głowę, nie mówiąc już nic. Pan Zenon szybkim krokiem przebiegł pokoje, wyrwał się w podwórze i pośpieszył do miasteczka.
Głównym celem jego przybycia tu było rozzbrojenie Kostka. Wszystko obrachowawszy, widział w nim nieustanną zawadę, przeszkodę, którą należało zneutralizować na teraz. Późniéj mógł się pomścić, w téj chwili czasu na to nie miał.
Zdało mu się, że wprost idąc do Kostka i w targ z nim się wdawszy, mógł go sobie pozyskać. Było to nieco niebezpieczném w tym stanie rozdrażnienia, w jakim oba się znajdowali, lecz Gryżda obelgami się nie zrażał, a miał wiele krwi zimnéj.
Biegł wprost do dworku Kostka, bo mu powiedziano, że zastać go w nim powinien.
W istocie siedział on, zabawiając matkę staruszkę, przy jéj kolanach i był w najlepszym homorze, a śmiał się do rozpuku, aby matunię rozweselić, gdy służąca przyszła mu oznajmić, że jakiś pan czeka na niego.
Kostek pocałował w rękę matkę, która głowę jego przycisnęła do piersi, i wybiegł.
W bawialni nadzwyczaj skromnéj, prawie ubogiéj, z mebelkami pokrytemi perkalem i z oślepłém zwierciadłem, stał Gryżda.
Zobaczywszy go, Kostek osłupiał z razu, ale w téj że chwili zrozumiał, co go tu sprowadziło, i rzekł w duchu:
— Aha! przyszła koza do woza.
Zaledwie mu się skłonił z daleka.
— Wiem, że przychodzę do człowieka rozumnego — odezwał się Gryżda — który wié, co są interesa. Nie przerywaj mi pan. Sądzę, że porozumiéć się możemy tak, abyśmy sobie nie przeszkadzali a pomogli. Nie żądam nic darmo... hę?
— Ale ja panu niczém służyć nie mogę — odpowiedział Kostek. — Cóż mój biedny rozum znaczy przy pańskim? Na co ja panu zdać się mogę?
Skłonił się i odsunął.
Gryżda stał, nie ruszając się z miejsca.
— Pan się gorącujesz; — rzekł — w interesach, kto się gniewa, ten przegrywa. Krwi zimnéj trzeba. Pan mi przeszkadzasz; ułóżmy się... Rozumié pan?
— Nie rozumiem.
— Co pan chcesz za to, ażebyś mi nie właził w drogę? otwarcie! — dodał Gryżda.
— Nie jestem do sprzedania — odparł Kostek.
— Frazes — rzekł Gryżda — wszystko na świecie jest do sprzedania, tylko chodzi o cenę. Ja o nią pytam?
— Może być — zawołał Kostek z dumą — że u pana jest wszystko do sprzedania, nie przeczę, u mnie — nie. Mam rzeczy, jak sumienie i honor, których nie oddam za żadne pieniądze.
— Bańki mydlane — rozśmiał się Gryżda kwaśna — słowa, nic więcéj. Sumienie i honor, ale dajże pokój! A tu nawet ani o jedno, ni o drugie nie chodzi. Jesteś Waćpan zły na mnie i chcesz mi szkodzić. Mnie w téj chwili borykać się z panem jest niewygodnie, wzywam do układów.
Kostek potarł czuprynę, a miał dosyć piękne włosy, tylko z przodu trochę wypełzłe.
— A gdyby mnie borykanie się z Waćpauem było właśnie na rękę? — odezwał się. — Naprzód, że jesteś zapaśnikiem nie lada, powtóre, że czuję w tém pewną satysfakcyą.
— Ale to nie przeszkadza, aby się nie znalazł ekwiwalent, który te zachcianki zrównoważy! — rzekł subtelnie Gryżda — no, mówmy rozumnie.
— To znaczy, że wszystko pan na pieniądze obliczasz? — zaśmiał się Kostek.
— A pan?
— Ja nie wszystko.
— Rozumiem, że pan się drożysz — począł Gryżda — bardzo nawet zdaje mi się to zręczném, ale, podrożywszy się, mówmy o warunkach.
— Wiész pan, słowo daje — wtrącił Kostek — że zaczynasz mnie niecierpliwić.
Zmierzył go wzrokiem pogardliwym od stóp do głów.
— Jestem maleńkim człowieczkiem w porównaniu z panem — rzekł — lecz, jeśli myślisz, że mnie wziąć łatwo, mylisz się pan. Dajmy temu pokój. Nie mam czasu.
Gryżda, który szedł tu pewny skutku, widząc, że się omylił, nadzwyczaj był zmieszany. To go kompromitowało, bo Kostek musiał się chwalić z tryumfem.
— Wyzywasz mnie więc Waćpan do nowéj zaciętej walki — odezwał się. — Zwrócę jego uwagę, że gdy do niéj przyjdzie, ja mogę być niebezpiecznym. Broniąc siebie, gdybym się starał go zgubić, było-by to rzeczą naturalną.
— Równie jak to, że ja-bym mógł poprostu kark mu ukręcić, widząc, że się go inaczéj nie pozbędę.
— Widzisz, kochany panie, karki kręcić — rzekł Gryżda — nie jest rzecz łatwa, no i ciągnie za sobą to, że swojego nadstawić potrzeba.
Kostek ramionami poruszył, podszedł do okna, wyjrzał przez nie, jakby się pozbywał gościa, i skończył z nim rozmowę.
Raz jeszcze pan Zenon odezwał się:
— Niech się pan namyśli.
— Nie podobna, abym odmienił zdanie — rzekł Kostek.
— Więc wojna.
— A wojna.
Nie pozostawało nic, tylko się wynosić.
Ze spuszczoną głową i kwaśną miną wysunął się Gryżda. Kostek, daleko od niego gorętszéj krwi, cały jeszcze wzburzony, poruszony, przejęty, potrzebował czas jakiś przechadzać się po pokoju, nim powrócił do matki, która-by była postrzegła w nim to wzruszenie, a niepokoiła-by się zbytnio. Kostek się starał jéj nieprzyjemnych wrażeń oszczędzać.
— A! to łotr! to łotr! — powtarzał ciągle — zdaje mu się, że wszyscy tacy, jak on. Aha! kupić mnie chciał!! Niedoczekanie!
Dumnym był z tego, boć przecie, gdy taki Gryżda chce nabyć, rzecz musi być coś warta.
Kostek zaprzysiągł się, że łotrowi za skórę zaleje.
Z bardzo nieprzyjemném uczuciem opuściwszy dworek Kostki, poszedł zbiedzony pan Zenon do Natana.
Natan Lubliner miał dawną, niezbyt znaczną, ale dobrze zahypotekowaną sumę na Dubińcach. Zawadzała ona Gryżdzie, życzył ją sobie nabyć. I tu także pewnym był, że żyd, gotowe zobaczywszy pieniądze, chętnie się na ustępstwo zgodzi.
O pobycie Sołomereckiego w gospodzie Natana nie wiedział wcale, traf chciał, aby go spotkał w progu. Wyminęli się tak, jakby się nie znali.
Natan nie wyszedł na powitanie, pan Zenon musiał przechodzić przez pokój bilardowy do niego. Tu właśnie kilku urzędniczków zabawiało się około zielonego sukna. Zobaczywszy Gryżdę, podweseleni zaczęli prychać i półgłosem odezwało się, przelatując mu mimo uszu:
— Psiawiara! psiawiara!!
Z tém był oswojony, nie odwrócił się nawet.
Natan siedział z okularami na nosie, zatopiony w wielkiéj książce rachunkowéj. Od niechcenia podniósł głowę, spojrzał na wchodzącego, zamknął powoli rachunki, i nie podnosząc się z siedzenia, dosyć poufale wskazał mu próżne krzesło naprzeciw ku siebie.
Gryżdzie zdawało się, że teraz, gdy izraelita znał już, z jak dostatnim człowiekiem miał do czynienia, gdy krocie jego na jaw wyszły, powinien był w osobie jego poszanować — pieniądze.
Zmieszał się trochę, widząc, że zupełnie po staremu Natan go sobie lekceważył. Lecz brać podobne objawy do serca, nie było w jego charakterze.
Zajął wskazane miejsce.
Żyd czekał, aby rozpoczął rozmowę, spokojnie gładząc brodę.
— W interesie przychodzę do pana Natana — rzekł Zenon.
— Co za interes? — zagadnął żyd obojętnie.
— Masz pan sumę na Dubińcach?
— A tak; i cóż? — spytał Natan.
— Wiadomo panu, że ja bardzo znaczne mam wierzytelności na tym majątku — rzekł Gryżda — i nabyć się go spodziewam...
— A nu...? — bąknął Natan.
— Chcę nabyć sumę waszę, a zapłacić gotówką. Co pan chce za nią?
Nastąpiło dosyć długie milczenie.
— Ja mojéj należności nie zbywam — rzekł powoli izraelita.
— Dla czego? cóż to jest? — niespokojnie spytał Gryżda.
Natan, nie śpiesząc się z objaśnieniem, gładził brodę.
— Nie wiem, — rzekł wreszcie, — czy pan mnie zrozumié. Panu się zdaje, że gdy z żydem sprawa, pieniędzmi wszystko zrobić można. To delikatna materya, — ciągnął daléj powoli Natan, — ja wiele winienem Sołomereckim, to starzy moi przyjaciele, a ja — ich sługa stary. Gdybym moję sumę sprzedał Waćpanu, hę? coby ludzie powiedzieli? że ja, tak jak Mordko i ten kapcan Jankiel, razem z panem, nieboszczyka dogorywającego lichwą obdzierałem. Nie, ja nie chcę, żeby na Natana takie rzeczy mówiono. Nie!
Gryżda potarł włosy niecierpliwie.
— Pan dbasz o to, co ludzie powiedzą? Hę? Na mnie psy wieszają, a mnie to ani śmierdzi, ani pachnie.
— Nu... to szczęście pańskie, że pan ma taki nos — odparł pomaleńku żyd, klepiąc po leżącéj przed nim księdze. — Ja sobie jest prosty żyd, ale nie chcę, aby ludzie pluli na mnie. Ja muszę z nimi żyć.
Gryżda siedział milczący.
— Hm, — odezwał się — jak się podoba, ale ja uprzedzam, że, mając interesa te w ręku, mogę panu utrudzić odebranie, a tu na stół gotówka.
Natan się uśmiechnął ironicznie.
— A od czegoż ja jestem żyd, żebym tak na gwałt potrzebował pieniędzy?
Żyd bacznie popatrzył na milczącego Gryżdę, i z powagą starca począł mówić powoli:
— Panie Gryżda, pan jesteś człowiek rozumny, co pan najlepszego robi? Pan się gubisz; nie wytrzymasz pomiędzy tutejszém obywatelstwem. Ani sąsiedzi, ani urzędnicy pana nie lubią. Jak pan tu żyć będziesz?
— Hę! — roześmiał się sucho Gryżda. — Pan Natan rachujesz na miłość ludzką i szacunek? Nie dobry rachmistrz z Waćpana.
— Stary jestem człowiek — odparł żyd. — Za naszych czasów to coś znaczyło. Pan sobie życie zatruje.
— To moja sprawa.
— Żal mi pana.
— Dziękuję, ja nie żałuję nikogo, — zawołał niecierpliwie Gryżda — i nie potrzebuję politowania... Więc, panie Natanie, ta suma?...
— Ja jej nie odstąpię — rzekł żyd sucho.
— Ale Sołomereckiemu tém nie dopomożesz wcale — odparł Gryżda.
— To co? ja to czynię dla mojego honoru — rzekł żyd, i szeroką dłonią po piersiach się uderzył.
Ruszył ramionami Gryżda, ale żyd był potęgą w tym zakątku, zrobić sobie z niego nieprzyjaciela mogło być niedogodném. Zamilczał nieco.
— Spodziewam się, że to nie nadweręży naszych dobrych stosunków na przyszłość — dodał pan Zenon.
Natan dziwnie usta zesznurował.
— Nu, — odezwał się — co to mają być za nasze stosunki? Jak tylko obywatelstwo całe z panem żyć nie będzie, na co ja mam się oddzielać od niego? po co ja mam miéć jakie stosunki? Pan sobie innych znajdzie.
Kto inny porwał-by się pewnie z siedzenia i gniewem zakończył rozmowę. Gryżda, oswojony z nieprzyjemnościami, przyjął to oświadczenie obojętnie.
— Zobaczysz Waćpan — odezwał się, — jak to wszystko się odmieni, gdy Dubińce mojemi będą i...
Chciał mówić daléj, gdy zabrzęczała szabla w piérwszym pokoju i do izdebki wpadł Kniaź Bezdonów.
Gryżda był zawsze z największą czcią dla urzędników, a Bezdonowa się tém bardziéj obawiał, że ten się z nim obchodził nadzwyczaj lekceważąco.
Na widok jego, porwał się z krzesła, pokłonił nizko, ustąpił miejsca i usiłował się przymilić.
Bezdonów prawie nie spojrzał z razu na niego.
Rozpoczął rozmowę z Natanem o sprawie, w którą jego krewny był wmieszany, i długi czas tak jak nie widział Gryżdy.
Ten stał, jak na gorących węglach.
Szło mu o to, ażeby, korzystając ze spotkania, zaskarbić sobie względy urzędnika, którego się obawiał.
Na ostatek Kniaź, rozmówiwszy się z Natanem pół głosem, spojrzał na niego, ale z góry.
— Myślałem, że pan, wziąwszy dziedzictwo po naszych Sołomereckich, zmienisz się choć cokolwiek, — odezwał się szydersko, — a widzę, że zupełnie tak wyglądasz, jak gdy byłeś rządzcą.
Pan Zenon usiłował to w żart obrócić.
— Proszę Księcia — rzekł, — to dopiéro z czasom przyjdzie. Gdy będę miał honor Waszę Książęcą Mość przyjmować w Dubińcach i popisać się z kuchnia i piwnicą... (Wiedział, że Kniaź pić i jeść lubił).
— Ale, — przerwał obrażony Bezdonów, — myślisz Acan, żem ja jego piwnicy i kuchni ciekawy? Nie będziesz miał kogo dla mnie do towarzystwa zaprosić, bo do ciebie nikt nie pojedzie, a ja sam być nie lubię.
Odpowiedź była strasznie ostrą, Natan się uśmiechnął.
Bezdonów, który nie umiał nic w sobie zamknąć, zbliżył się do Gryżdy.
— Słuchaj no, Zenonie Piotrowiczu, — rzekł, biorąc go za guzik od surduta. — Dał-bym ci dobrą radę. Zamiast ze skóry obdzierać młodego Sołomereckiego, którego wszyscy żałują, gdybyś mu pomógł do utrzymania się w Dubińcach? Znalazłbyś się jak człowiek honorowy. Odzyskał-byś to tylko, co ci się istotnie należy, a lichwę oddał-byś na dobry procent, bo-by ludzie nie nazywali cię Psiawiarą.
Gryżda ani drgnął.
— Ja z tém przezwiskiem jestem oswojony — rzekł spokojnie. — Co mnie ono szkodzi? Pańska wiara poszła do grobu bankrutem, no... a psia wiara będzie siedziéć w pałacu.
— Do którego i pies nie zajrzy — dodał Bezdonów.
— Albo ja zapraszam? — zaburczał Gryżda. — Zobaczymy.
Kniaź, choć znał Gryżdę z tego cynizmu oddawna, wpatrzył się w niego z taką uwagą, dumą i pogardą razem, iż wejrzenie to za policzek starczyło.
Pan Zenon nie zamilczał tym razem.
— Niech mi Książę wybaczy, że ja jeszcze dodam słowo. Książę i tu wszyscy macie zbyt pochlebne o ludziach wyobrażenie. Ja jestem pewny, że, pokrzyczawszy na mnie, powoli wszyscy, ukradkiem, po jednemu zbliżać się poczną i godzić. Dzisiaj kamieniami rzucają, bo niby chcą być lepsi ode mnie, a każdy z nich na mojém miejscu tak samo-by, jak ja, zrobił. Stało wszystko otworem, nie miałem brać.
Bezdonów ruszył ramionami i odwrócił się od niego, zniżonym głosem szepnąwszy:
— Psiawiara!
Pożegnał się potém z Natanem i, nie oglądając się na Gryżdę, poświstując, wyszedł z gospody.
Gryżda téż nie miał już tu co robić, skłonił się Natanowi i wyszedł zwolna, znowu w bilardowéj salce jak przez rózgi przechodząc, wśród śmiechów i szeptów, które go dolatywały.
Pomimo wyrobionéj latami zupełnéj obojętności i do najwyższego stopnia posuniętego cynizmu, pan Zenon był człowiekiem. Krew ostudzona zagrała w nim.
— O! zemścił-bym się okrutnie — rzekł w duchu — a, przyjdzie zręczność, nieomieszkam.
Ścisnął pięści.
Nie szanowano więc w nim reprezentanta téj potęgi, którą on za najsilniejszą uważał. Pojąc tego nie mógł i zrozumiéć.
Począwszy od córki, wszyscy byli przeciwko niemu.
Z sumieniem nie liczył się nigdy; prawność zastępowała je u niego. Przechodził w głowie całe postępowanie swoje i nie mógł w niém znaléźć nic, co-by go, jako winowajcę, potępić mogło.
— Anim kradł, ani rozbijał, — mówił do siebie. — Czego oni chcą ode mnie? Cóż? miałem przez głupotę wstrzymywać starego Sołomereekiego i ratować, gdy się sam chciał gubić? Jaki miałem obowiązek? Czego oni chcą ode mnie? Głupi!
Zarówno jak w córce spodziewał się zmiany po przejściu piérwszego przesilenia, tak samo pocieszał się tém, że i drudzy zwolna się ku niemu zwrócą. Przyszłość go po trosze niespokoić zaczynała, wyobrażał ją sobie daleko łatwiejszą.
Z temi myślami, kwaśny, woźnicę uśpionego kułakiem obudziwszy, kazał natychmiast zaprzęgać, ażeby przed nocą do domu powrócić.
Ale późno już było, gdy do dworku zajechał. U córki świeciło się jeszcze; słyszała turkot; nie wyszła do niego. Musiał więc sam zajść do niéj, bo o zdrowie ciągle był niespokojnym.
Romana w dworku miała dwa pokoje, z których jeden do połowy zajmował ogromny fortepian Besendorfera, książki jéj, nuty i albumy, w drugim sypiała.
Oba ona sama sobie urządziła i znajdowała, że jéj tu było dobrze.
Ojciec zastał ją nad książką.
Podniosła głowę i zimno odpowiedziała na przywitanie.
— Jakże zdrowie? — zapytał.
— Nie jestem chorą, — rzekła spokojnie.
— Co najprędzéj rad-bym dla ciebie pokończyć interesa i dom otworzyć — począł, sam pono nie wierząc w to, co mówił. — Nudzisz się w téj samotności. Do ludzi się przywiązywać nie potrzeba, ale dla rozrywki są użyteczni.
Romana ruszyła ramionami niecierpliwie.
— Mówiłam ojcu, że się nie nudzę — rzekła. — Nie wzgardziła-bym towarzystwem, ale... gdzież ja je znajdę? ja?
Roześmiała się szydersko, żywym ruchem popychając książkę, która przed nią leżała.
— Ja? — powtórzyła raz jeszcze.
Gryżda się zaczerwienił.
— No, no, — rzekł, — zobaczysz, sami się prosić nam będą!
Romana nie chciała przeciągać rozmowy z ojcem, spojrzała na zegarek.
— Późno już — odezwała się, wstając — niech ojciec odpocznie. Dobra noc...
Obejście się córki z nim było uderzająco zmienione: dawniéj czułą się i troskliwą okazywała dla niego, szukała go i wciągała w rozmowy, rozweselała, pieściła; teraz chłód lodowaty oznaki przywiązania zastąpił.
Gryżda, zimno przez nią odprawiony, nie opierając się, wyszedł.
Tak skończył się dla niego dzień ten, pod nieszczęśliwą gwiazdą poczęty, napoiwszy goryczą.
Ale miał on być zapowiedzią i początkiem wszystkich trudności i przykrości nieprzewidywanych, jakie na niego spadły razem z bogactwem. Wcale inaczéj wystawiał sobie Gryżda chwilę, kiedy cel zamierzony, któremu wszystko poświęcił, miał osiągnąć. O ludziach w ogóle mając najgorsze wyobrażenie, był pewny, że się do niego garnąć i wpraszać będą, jak go tylko zamożnym zobaczą.
Tymczasem, począwszy od Symeona, którego miał na grancie, wpitego jak kleszcz, pod samym bokiem, nie mogąc się go pozbyć, aż do własnéj córki, wszystko mu wypowiadało wojnę. Gryżda, wiele w życiu przebywszy i przecierpiawszy, nie lękał się walki, ale zapowiadająca się była cale inną od téj, którą dotąd prowadził po cichu z losem. Znosił pogardę starego Sołomereckiego i ludzi, tłómacząc sobie ją podrzędném położeniem swém, obiecując, że mu się to wynagrodzi. Tymczasem tryumf przychodził z tą samą, spotęgowaną jeszcze, pogardą ludzką, i wyzywał już nie do cichego, tajemniczego pasowania się, ale do stawienia czoła otaczającym nieprzyjaciołom.
Ustąpić i uznać się w błędzie stary i zakamieniały grzesznik nie mógł. Są w życiu kresy pewne, po-za któremi, jak ciało, już zupełnie ukształtowane, nie rośnie i nie zmienia formy, tak i dusza a serce skamieniałe przerobić się nie dają.
Pan Zenon cały świat obwiniał, ale siebie nie mógł uznać w błędzie.
Wszystko, co go spotykało, tłómaczył sobie, jako przemijające.
— Potrzeba wytrwać i nie zważać na nic, — powtarzał sobie — to są początki, musi się to odmienić.
Pocieszał się tém.
Najprzykrzéj mu było z córką być jak rozdzielonym i zwaśnionym. Romana przychodziła do stołu, siedziała milcząca, na zapytania odpowiadała półsłówkami, patrzyła w okno, a gdy Gryżda, dla przekonania jéj, że nie rozumiała świata, rozpoczynał długie wywody swoje, słuchała roztargniona, nie chcąc się wdawać w rozprawy. Zobojętniona, zdawała się z musu tylko spotykać z ojcem. Resztę czasu spędzała albo na przechadzkach po parku, albo przy fortepianie, na którym nie grała, ale dla wprawy palców, i tak już biegłych, powtarzała najnudniejsze w święcie gammy i pasaże, myśląc o czém inném. Zmęczywszy ręce, zaczynała czytać lub rysować, i tak schodziły dnie całe, w ciągu których zaledwie z sobą parę słów zamienili.
Dawniéj o wszystko ojca zapytywała i prosiła, teraz rozporządzała się samoistnie, nie mówiąc nic Gryżdzie, rozkazując służbie i postępując wedle fantazyi.
Uczuł to stary i, choć drażnić jéj nie chciał, gdy zażądała raz koni, aby pojechać do kościoła, wprost posławszy rozkaz, aby je zaprzęgano, przyszedł do Romany z zapytaniem, czy istotnie życzyła ich sobie.
— Tak jest, — odparła śmiało, — wszakże posłałam do stajni.
— Nic mnie o tém nie mówiąc? — dodał Gryżda. — Dawniéj inaczéj bywało; widzę, żeś obyczaj zmieniła.
— W istocie, — odparła Romana — nie widzę teraz obowiązku zastosowywania się do niczyjéj woli i ulegania nikomu. Sameś mnie tego nauczył. Każdy sobie i dla siebie.
— Ale jakież masz prawo rozkazywania? — dodał Gryżda z cicha.
— Jakie? Jestem twoją córką. Nie prosiłam cię, ażebyś mi dał życie, masz obowiązek mi je uczynić znośném ja zaś względem ciebie nie czuje żadnego, bo ta exystencya niepożądana aż nadto ma brzemion i goryczy. Zapłacić za nie ty powinieneś.
Rozumowaniu temu zuchwałemu, całkiem w duchu jego własnéj doktryny, Gryżda, nie wiedząc czém je odeprzéć, tak się zdumiał, że oniemiał na chwilę. Odzyskawszy moc nad sobą, nie umiał odpowiedziéć inaczéj, jak szydersko.
— Bardzo mnie cieszy, że się tak przejmujesz mojemi zasadami — rzekł, — mam więc nadzieję, że się wkrótce porozumiemy.
Romana uśmiechnęła się na to również ironicznie, włożyła kapelusz, ubrała się i pojechała z jędrną służącą.
Czy Fiszer czatował na nią w miasteczku, lub przypadek go postawił na drodze jéj do kościoła, trudno odgadnąć.
Zobaczywszy go, panna kazała stanąć, wysiadła, i służącéj wskazawszy drogę do kościoła, sama poszła pieszo ku niemu z Fiszerem.
— Jakże pani jesteś z ojcem? — zapytał Niemiec.
— Jesteśmy teraz niemal obcy sobie — odparła Romana. — Nie kłócim się, wyrzekłam się argumentowania i przekonywania ojca. Jestem pewną, że tylko fakta i twarde doświadczenie potrafią go zmienić. Bolesną mi jest ta walka, ale konieczną. Chętnie jeżdżę do kościoła, bo potrzebuję się modlić, — dodała, — ale dziś, przyznaję się, nie tyle pobożność, co nadzieja spotkania się z panem mnie tu sprowadziła. Powiedz mi pan, nie zaszło co w téj nieszczęsnéj sprawie Sołomereckiego? Niéma nadziei, ażeby z pomocą przyjaciół utrzymał się w Dubińcach? Wyda się to panu może dziwacznym, że idę tak wprost przeciw ojcu, ale zrozumiész mnie! Chcę go widziéć mniéj winnym.
— Zdaje się, że co do Dubiniec, — rzekł Fiszer, — nic się dla młodego Księcia zrobić nie da. Gdyby nawet współobywatele i obojętni a dalecy krewni chcieli co uczynić, Sołomerecki nie przyjmie tego. Ci, co go bliżéj znają, a i ja się teraz z nim spotykam częściéj, są przekonani, że niczyjéj łaski nie zechce, bo pragnie sam być winien przyszłość sobie. Jest to charakter szlachetny i wolę ma żelazną, którą w szlachcie polskiéj, serdecznéj a miękkiéj, rzadko spotkać.
— Ale jakże sobie da rady, jeżeli mu nic nie zostanie? — zapytała Romana.
— Jest bardzo wykształconym rolnikiem i ma podobno również w wielu gałęziach przemysłu być doświadczonym. Nie stracił czasu w Belgii. Gotów jest służyć komuś. Wprawdzie nie łatwo może znajdzie miejsce odpowiednie, ale ma wytrwałość. Słyszałem go, mówiącego o objęciu zarządu cukrowarni.
Romana pokręciła głową.
— Ale niechże poczeka — rzekła — dopóki się z Dubińcami nie rozwiąże sprawa. Może mu co zostanie. Okropną jest rzeczą, przeciwko ojcu własnemu radzić! ja interesów nie rozumiem, ale zdaje mi się, że mogli-by przyjaciele cenę dóbr podnieść na licytacyi, więcéj-by zostało Sołomereckiemu.
— Ażeby stanąć do licytacyi — dodał — o ile ja wiem, bo i ja w interesach tego rodzaju jestem nieukiem, należy złożyć kaucyą i być gotowym do nabycia.
— Ojciec nikogo nie dopuści i powtarza to ciągle, niéma więc niebezpieczeństwa. Potrzeba koniecznie — rzekła żywo — aby Sołomereckiemu coś zostało. Zbyt przykrą i upokarzającą dla niego służba! A! nie! widziałam go z daleka raz — szepnęła trochę zmieszana — nie stworzony jest na sługę.
Fiszer słuchał z zajęciem wielkiém; dziewczę westchnęło; zbliżali się do kościoła.
— Jestem jedyną w przyszłości spadkobierczynią mojego ojca — rzekła po cichu — mogę zapewnić, że tych nieszczęsnych Dubiniec nie chcę, i gdyby mojemi być miały, pozbędę się ich za cokołwiek-bądź!
W młodéj panience ta energia i pojęcie obowiązku były czémś tak niezwyczajném, iż Fiszer zamilkł zdumiony. Coraz bardziéj wydawała mu się zagadkową.
Musiał myślą aż sięgnąć do tego prawa dziedzictwa krwi, która dla niego, jako dla lekarza, tłómaczyła Romanę, charakterem po ojcu z kolebki wziętym. Była jego córką.
U progu kościoła podała rękę Fiszerowi.
— Konsyliarzu! — zawołała — zaklinam cię, jeżeli ja mogę w czém być użyteczną, kieruj mną, wskazuj, ucz.
I przypomniawszy sobie spotkanie z Maurycym, dodała, żegnając:
— Młody Sołomerecki życzy sobie podobno zachować dawne rodzinne pamiątki, które także sprzedane zapewne będą. Rada-bym, ażeby go upewniono, nie mówiąc nic o mnie, broń Boże! aby się wcale o to nie troszczył. Ręczę, że je miéć będzie wszystkie! ręczę!
Podała raz jeszcze rączkę wzruszonemu doktorowi i szybkim krokiem wbiegła do kościoła.