<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Psiawiara |
Podtytuł | Powieść współczesna |
Pochodzenie | „Kłosy“, 1884, nr 966-1005 |
Wydawca | Salomon Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Salomon Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nadchodziła jesień; dla pani Sędzinéj była to pora, w któréj wspomnienia ojca i miłośnictwo łowów najmocniéj się w niéj odzywały.
Wydawszy Walusię za maż, skończywszy żniwa, nie mając nic do czynienia, zaczynała polować i na polowania zapraszać.
Sołomerecki był raz na zawsze zaproszonym także, ale, chociaż był niepospolitym strzelcem, nie miał najmniejszego w téj zabawie zamiłowania. Rzadko więc nawet dał się ściągnąć do lasu, znajdując w tém stratę czasu.
Trochę lepiéj na miejscu zbadawszy stosunki krajowe, widział potrzebę nowych studyów, zastosowanych do miejscowych wymagań.
Sprowadzał książki, zatapiał się w nich po nocach, jeżeli w dzień mu gospodarstwo nie dozwalało siedziéć nad niemi.
Najczęstszym gościem był zawsze Grześ u niego. Obaj potrzebowali siebie: Moroczko, aby sie skarżyć i szydzić z nowych ludzi, których tu poznawał; Sołomerecki, aby przed nim rozwijać swe plany ulepszeń i podniesienia gospodarstw.
— Wszystko na nic — mówił i powtarzał ciągłe, — dopóki dróg nie będziemy mieli. Ze wszystkich krajów ucywilizowanych jesteśmy najbardziéj zacofanymi pod tym względem, a póty się nasze rolnictwo opłacać nie będzie, póki tych arteryi, któremi życie płynie, nie posiądziemy.
Moroczko brał z tego asumpt do wyrzekania na nieporadność obywateli, którzy własnéj inicyatywy nie mieli w niczém, a domagali się aby wszystko gotowe dano.
Rozprawy o tém powtarzały się co dni kilka. Jeżeli Prokuror nie mógł być w Zalesiu, stęskniony Sołomerecki jechał do niego.
Jednego wieczora jesiennego, właśnie zasiadł do książek i nie spodziewał się już gościa, gdy dzwonek się dał słyszéć, po którym się domyślił Moroczki, i w chwilę potém Grześ stał w progu.
— Późno przyjeżdżam, — rzekł, — ale z fatalną i pilną nowiną. Sędzina Brodzka na polowaniu, przez nieuwagę, sama sobie cały ładunek loftek w piersi wpakowała. Powiadają, że niéma najmniejszéj nadziei jéj ocalenia. Na miłość Boga, dopóki żyje, czy nie można by twojego dzierżawnego kontraktu w jaki sposób dać do podpisu przy świadkach. Ponieważ mi bardzo o ciebie chodzi, dowiadywałem się już: testamentu niéma, a prawdopodobni jéj spadkobiercy mają być, z pozwoleniem, szują, jakich mało. Dlategośmy ich nigdy u niéj nie widywali.
Sołomerecki stanął, jak wryty.
— Zmiłuj się! gdyby nie wiem o co szło, umierającéj kobiecie, w takiéj chwili, narzucać kontrakt do podpisania, było-by czémś tak monstrualném!...
— Ba! — odparł Moroczko — ale jeżeli ona sama o tém pamiętać nie będzie, to z góry ci zapowiadam, że z Zalesia cię wyrzucą.
— Kontrakt jest spisany — odezwał się Sołomerecki, — brak mu tylko podpisów.
— Bagatela! i wniesienia do akt! — dodał Moroczko. — Fiszer tam probuje podobno ocalić postrzeloną, ale loftki zraniły pierś, płuca, i mówią, że niepodobieństwem jest, by żyła.
Maurycy załamał ręce.
— Było-by to najcięższym ciosem dla mnie — odezwał się, — prawdziwą ruiną, lecz niéma na to rady! Sic fata tulere.
Prokuror starał się jeszcze wmówić Sołomereckiemu, aby jechał do Białego Ostrowu i sprobował, czy się co uczynić nie da, ale on słuchać o tém nie chciał. Posłano tylko człowieka, dla dowiedzenia się o stanie choréj.
Moroczko nocował w Zalesiu. Nad rankiem zbudzono ich doniesieniem, że Sędzina umarła.
Stało się więc!
Moroczko miał już wiadomości pozbierane o spadkobiercach: byli to ludzie ubodzy, chciwi i żadnemu szlachetniejszemu uczuciu niedostępni.
Brodzka odkładała ciągle zrobienie testamentu, czuła się zdrową, pełną życia i... skończyło się na tém, czego się ona najbardziéj obawiała.
Brak Sędzinéj dał się uczuć mocno całemu sąsiedztwu; był to dom, w którym życie się jego ogniskowało i z niego tryskało nowe. Brodzka zdrowym rozsądkiem i energią więcéj czyniła może, niż najzacniejszy ksiądz Dziekan kazaniami i napomnieniami. Była zresztą tylko jego prawą ręką i spełniała to praktycznie, ze znajomością ludzkiéj natury, co on wskazywał.
Żal po niéj był niezmierny, a tém większy, że przewidywano, iż spadkobiercy wniosą z sobą niezgodę, spory i nasiona niepokoju.
Zaledwie rozeszła się wieść o zgonie Brodzkiéj, z dwu stron krewni, męża i jéj własni, natychmiast się zgłosili. Ci i tamci zarówno mieli ochotę odziedziczenia wszystkiego; proces był nieuchronny, ale stronom zwaśnionym brakło na to pieniędzy.
Dziekan, dowiedziawszy się o tém, wdał się, zapobiegając zgorszeniu i chcąc zarazem skorzystać, aby Sołomereckiemu zapewnić dzierżawę. To się jednak okazało niepodobieństwem, bo dwie strony natychmiast chciały wejść w posiadanie: krewni Sędzinéj Białego Ostrowu, a Brodzcy Zalesia.
Z największą trudnością przyszło do tego, że się jako tako obrachowano z Sołomereckim, który, włożywszy świeżo, co miał pieniędzy w dzierżawę, wychodził z niéj ogołocony prawie ze wszystkiego, obciążony swoim sprzętem, który nie wiedziéć gdzie podziać było, i osiadł na mieliźnie, bez żadnego widoku na przyszłość.
Z najżywszą chęcią pomożenia mu, Dziekan, Prokuror, Bezdonów, Fiszer, szukali dla niego nowéj posesyi; ani pora roku, ani okolica nastręczyć jéj nie mogła.
Trzeba było na gwałt, za bezcen sprzedać remanenta, inwentarz, z pamiątkami przejechać do nędznego dworku w miasteczku, a samemu szukać sobie zajęcia!
Sołomerecki, któremu się tak nieszczęśliwie wiodło, przygnębiony był, ale wcale nie zrozpaczony. Postanowił nie dać się wciągnąć w żadne dzierżawy, na które już za mało miał grosza, i wprost szukać miejsca rządzcy lub dyrektora fabryki.
Przy największéj nauce, patentach i t. p., ktokolwiek się wywieść nie może doświadczeniem i wykazać jako człowiek praktyczny, niezmiernie trudno znajduje miejsce.
Ludzie nie bez przyczyny teoryi książkowych się lękają i tego, co one z sobą przynoszą, — wiary w formuły, bez zastosowania się do rzeczywistości.
Naostatek, owa cukrowarnia Warszawskiego bankiera, świeżo założona, po dwukrotnéj podróży, po okazanych dowodach usposobienia, odważyła się księcia Sołomereckiego przyjąć za dyrektora.
Maurycy był znowu niewymownie szczęśliwy; zdawało mu się, że, raz dawszy dowody zdolności i pracowitości, z łatwością pójdzie daléj.
Kilkanaście mil dzieliło miejsce przyszłego jego pobytu od Dubiniec i okolicy, która się niegdyś jego gniazdem nazywać mogła. Nic go tu już nie wiązało, oprócz wspomnień i... téj Romany, dla któréj czuł coś, co się określić nie dawało. Nie była to miłość, bo się zdawała zbyt zimną na nią, ale przyjaźnią się téż nazwać nie mogła, bo na nią była za gorącą. Ogarniała go czasami taka tęsknica za Romaną, za temi rozmowami, w których się tak dobrze rozumieli, iż gotów-by był pieszo biedz, aby ją choć zobaczyć i słowo przemówić do niéj. Wyrzucał to sobie, jako słabość, ale się zwyciężyć nie mógł. Zdawało mu się, że te strony opuścić, nie widząc jéj, było-by grzechem, a z pewnością wielką dla niego boleścią.
Lecz jak tu było spotkać się z nią, nie ocierając o Gryżdę, o którym wiedział, że córce zabraniał z nim się widywać. Potajemnie nic czynić nie chciał, wstręt miał do tego, było to w jego oczach upadlającém.
Pojechać mógł wprawdzie do Symeona, który ciągle leżał chory, ale będzież Romana wiedziéć o tém i czy zdoła z nim się zobaczyć?
Gdy tak rozmyślał, już prawie zrozpaczywszy, aby mu się to życzenie spełnić udało, szczęśliwy traf zbliżył ich niespodzianie.
Gryżda nie mógł córce zabronić jeździć do kościoła, w którym sam nigdy nie bywał. Zwykle dodawał jéj służącą, starą pannę Rozalią, któréj ufał zupełnie, bo mu się zdawało, że ona szpiegowała córkę, donosiła mu i była zupełnie na jego usługi.
W rzeczy zaś panna Rozalia wyuczyła się tylko doskonale systematu samego Gryżdy i szła za nim.
Dla zyskania względów pana, udawała nadzwyczaj gorliwą, w istocie zaś kochała Romanę, bolała nad jéj położeniem i jéj służyła. Mogła się Gryżdówna spuścić na nią, bo-by jéj nigdy nie zdradziła.
W miasteczku, nie dojechawszy do kościoła, Romana spotkała Sołomereckiego i, nim ją postrzegł, kazała się koniom zatrzymać.
Przybiegł do jéj powozu.
— Nie wiesz pani, — zawołał żywo, — jak ja pragnąłem na odjezdném widziéć się z panią i pożegnać ją. Los dziś spełnił moje najgorętsze życzenie. Opuszczam te strony, z których mnie śmierć Sędzinéj wygnała.
— Pozwól pan, — przerwała Romana odważnie, — tu w rynku nie podobna się dłużéj zatrzymywać. Po nabożeństwie zajeżdżam na chwilę na probostwo, tam się spotkamy.
Sołomerecki z wdzięcznością przyjął obietnicę. Dnia tego właśnie u księdza Piszczały osób było niewiele, a nikogo, czyja-by przytomność mogła być im na zawadzie.
Gdy ksiądz Dziekan bawił kilku szlachty w piérwszym pokoju, mogli, nie ściągając zbytnio na siebie oczu, stanąć w progu na rozmowę.
Romany twarz promieniała radością. Maurycy czuł się tak szczęśliwym, jak od dawna nie był. Począł od powieści o swoich losach, ale się okazało, że ona wiedziała tak dobrze o nich, iż nic jéj nowego powiedziéć nie umiał.
— Nie wiész pan może, w jakiém ja znowu nieszczęśliwém znajduję się położeniu, — z ufnością odezwała się Romana. — Pan Radzca Bolk przywiózł tu z Warszawy syna dla mnie, którego ojciec gwałtem mi swata. Jestem zmuszoną — dodała, obracając to w żart — grać z nim po cztery godziny na dzień na cztery ręce, aby mi się nie oświadczał i nie nudził. Jestem w rozpaczy. Jeżeli nalegania ojca dłużéj potrwają, prawdziwie nie wiem, co pocznę. Mam wiele cierpliwości, ale...
— Zmusić pani nie może.
— Ale zmęczyć śmiertelnie — odezwała się Romana. — Nie mam najmniejszego powołania do świętego stanu małżeńskiego; prędzéj-bym, zdaje się, mniszką została; a ojciec, wprawdzie z najlepszego serca, chce mnie koniecznie uczynić niewolnicą.
— Czyż to w małżeństwie nieuchronne? — spytał Sołomerecki.
— Według moich pojęć — odparła Romana. — Niezmiernie się rzadko trafia, aby para była tak dobraną, by stała na równym stopniu woli, charakteru i umysłowych władz. Jedno więc musi podbić drugie, a przyznam się panu, że być niewolnika stróżem czy niewolnicą, na jedno wychodzi. Inaczéj się to tylko nazywa. Więzienni stróżu są równie skazani, jak ci, których pilnują.
I zmieniając smutny tok rozmowy, dodała prędko:
— Kiedy my się zobaczymy i czy się kiedy zobaczymy na świecie?
Sołomerecki się zachmurzył i zadumał.
— Ja wierzę w to, że gdy los, który tak dziwnie zbliżył mnie do pani, mimo tego, co się zdawało nas dzielić, dokazał raz tego cudu, potrafi w przyszłości...
— Gdzie? i jak? — spytała Romana. — Ja skazaną jestem na Dubińce, a jeśli mnie z nich ojciec wypędzi, pójdę gdzieś błądzić po świecie, a Wy?...
— Ja jadę cukrowarnią zarządzać o kilkanaście mil ztąd i wcale się nie wyrzekam powrotu w te strony.
— Zawsze potrzeba-by cudu! — westchnęła Romana.
— Ja w cuda od niejakiego czasu wierzyć się nauczyłem, — rzekł, śmiejąc się, Sołomerecki, — zwłaszcza od tego dnia, gdy mi hrabia S. zapłacił dług, o którym ani ja, ani żywa dusza na świecie nie wiedziała.
Gryżdówna zarumieniła się, bo zrozumiała, o czém była mowa.
— A więc, do cudownego widzenia się na tym lub na tamtym świecie — dodała, podając mu rękę, którą on ścisnął z uczuciem. — Życzę panu szczęścia, ale sobie się go nie spodziewam. Pan masz pracę i cel, ja żadnych. Muzyka mi nawet zbrzydła. Są chwile w życiu takiego znużenia, iż śmierć zdaje się wyzwoleniem.
Sołomerecki przerwał, nie dając jéj mówić dłużéj.
— Pani — rzekł — losy ludzkie są bardzo twarde, są położenia zrozpaczone; lecz pamiętajmy, że są i cuda, i że w chwilach zwątpienia one najczęściéj przychodzą. Gdyby się coś takiego stało — dodał — w czém ja-bym pani mógł być pomocą, radą, a choćby tylko przyjść ze słowem pociechy, zawołaj pani do mnie. Jestem pewnie jéj najlepszym i pozostanę najwierniejszym... przyjacielem.
— A! zachowaj-że mi tę drogą przyjaźń swą i szacunek! — podchwyciła Romana.
Jeszcze raz ścisnęli ręce i Gryżdówna musiała odjechać.
Nazajutrz téż Sołomereckiego nie było w miasteczku.
W Dubińcach pozostało wszystko in statu quo; Gryżda nie nalegał, ale Bolk nie ustępował.
Między tym natrętem a Romaną zawiązał się wcale osobliwy stosunek.
Znudzona panna, w najściślejszém znaczeniu tego wyrazu, nim poniewierała. Począwszy od chustek do nosa, które spadały co kwadrans i które mu kazano podnosić za każdym razem, aż do wszelkiego rodzaju posług i posyłek, musiał pan Teodor być ciągle w gotowości.
Romana śmiała się wieczorem z Rozalią, a ta utrzymywała, że ona mu kiedyś pokój każe zamiatać.
Zdawało się Gryżdównie, iż tém go znudzi i odstręczy; dawał dowody cierpliwości niewyczerpanéj, uległości niewolniczéj. Robiło mu to przyjemność i wyobrażał sobie zapewne, że tém w końcu wstręt do siebie przemoże a łaskę pozyska. Zdobywał tylko pogardę.
Był to człowiek nietrudny do poznania, płytki i przejrzysty. Gryżdówna znała go już tak doskonale, że każdy jego ruch i słowo przewidziéć mogła.
On się tymczasem łudził, a więcéj jeszcze sam ojciec, Gryżda, który to spoufalenie się córki uważał za postęp pożądany. Prawie już był pewny swego.
Ona była tak znudzona czczą z nim rozmową i samym jego widokiem, że, gdy się go inaczéj pozbyć nie mogła, sadzała go do fortepianu, brała robotę i zamyślała się o czém inném.
Grał tak godzinami, a gdy przestawał, posyłała go do ogrodu, lub t. p.
Czas upływał, ojciec znowu zaczynał się niecierpliwić.
Mówiliśmy już o stanie ducha tego nieszczęśliwego Gryżdy. Pogorszał się on z dniem każdym.
Jest to wszystkich ludzkich spraw następstwem nieuchronném, że to, co człowiek zdobywa, nigdy nie odpowiada jego oczekiwaniom. Zawód większy lub mniejszy zawsze go czeka w końcu. Lecz tam, gdzie w duszy jest wiara jakaś, nadzieja, gdzie cel szlachetniejszy, gdzie myśl czystsza, tam zdobyte jest tylko stopniem do wyższego czegoś, do nieskończonego.
W człowieku takim, jak nasz Psiawiara, nie było nic nad najobrzydliwsze pragnienie siły jakiéjś, opanowania ludzi, wyrobienia sobie stanowiska czysto zwierzęcego. Stanąwszy na niém, nie znalazł, czego się spodziewał.
Wiek, w którym-by zmysłowe smakowały nasycenia, przeszedł był dla niego; pozostawała jakaś pycha, próżność, chęć wzniesienia się i zatarcia téj pogardy, jaką go całe życie karmiono.
Miał, czego zapragnął i, jak te owoce zwodnicze, które za dotknięciem w proch się rozsypują, jemu w ręku wszystko się zmieniało w męczarnią. Nawet dzieckiem cieszyć się nie mógł.
Myślał, co by mógł począć więcéj, w czém-by znalazł nareszcie zaspokojenie, i nic nie mógł już wymyśléć. Nie smakowało mu nic.
Opanowywała go czasem jakaś taka rozpacz, tęsknica, szał prawie, że w nocy, zerwawszy się z łóżka, chodził po pustym swoim pałacu, i jak obłąkany, miejsca do spoczynku znaleźć nie mógł.
Prześladował go tu duch starego księcia Leona, którego czasem zdało mu się jeszcze widziéć rozłożonego na fotelu z cygarem w ustach, wołającego nań:
— „Słuchaj, Psiawiaro!...“
A trafiało się to ongi nawet przy gościach, gdy książę Leon był podchmielonym. Przypłacił wprawdzie za to, ale Gryżda tych godzin męczarni, gdy za obelgę musiał dziękować ukłonem i uśmiechem, nigdy zapomniéć nie mógł.
Z tego co uczynił, Gryżda wcale nie był zadowolonym. Gryzł się wydatkami, chwilami sobie wyrzucał postępowanie z dzieckiem jedyném, naostatek widział sam najlepiéj, co warci byli ci ludzie, z którymi się chciał połączyć... stary Bolk, zeschły biuralista, i lalka bez głowy i serca, Teodorek.
Zgryzoty te Gryżdy odbiły się w całém jego postępowaniu. Nie był on nigdy bardzo miłym, ale teraz przystąpić do niego było trudno.
Ludzie uciekali od niego — gniewał się; nastręczali mu się — przyjmował kwaśno.
Z Romaną coraz trudniéj mu było się porozumiéć: słuchała milcząca, nie dzieliła się z nim myślami, unikała go, albo, zmuszona, stała pod groźbami i wyrzutami, jak kamień.
Zmiana w twarzy i zdrowiu nieszczęśliwéj ofiary była widoczną, i to go gniewało; Fiszer wzywany powtarzał mu, że tylko zupełnie inny sposób życia może zdrowie przywrócić.
— Namawiaj-że ją Waćpan, aby szła za mąż; partya jest najlepsza, a ona ją odrzuca... siebie i mnie zamęczy.
— Ale pan nie chcesz tego zrozumiéć, że najlepsza dla pana partya może być najgorszą dla panny Romany — mówił Fiszer.
Gryżda nie słuchał i gniewał się. Przyszło nawet do tego, że termin wyznaczył dwutygodniowy.
— A jeśli odpowiem, że nie chcę po dwu tygodniach, jak dziś? to co? — zapytała Romana.
— Zobaczymy co, ale mogę z góry zapowiedziéć, że ostateczność będzie dla Waćpanny wydziedziczeniem i rozstaniem się ze mną. Nieposłuszeństwa nie znoszę.
— A ja despotyzmu — odparła Romana. — Bolk chce się żenić z Dubińcami nie ze mną; oddaj mu je, jeżeli chcesz, a mnie uczyń swobodną.
Gryżda trzasnął drzwiami i wyszedł.
Po téj rozmowie postanowienie panny Romany było nieodwołalne. Zamierzała, jak wprzódy, wyjechać do Warszawy i wyrzec się tu wszystkiego.
Ale teraz było to trudniejszém do wykonania, niż wprzódy. Nie żyła Sędzina, nikt jéj nie mógł dopomódz.
Znajomości mnóztwo w okolicy, zręczność i przebiegłość wielka, umiejętność zyskiwania sobie ludzi, współpracownictwo jéj czyniły bardzo ważném, prawie niezbędném.
Nie młoda, nie piękna, czynna panna Rozalia, którą Gryżda miał za swoją, nienawidziła tego, jak go nazywała — tyrana. Przy tém awantura, ucieczka z domu, w któréj ona miała grać rolę ważną, niezmiernie jéj smakowały: ale bez pomocy mężczyzny w téj sprawie obejść się nie było podobna.
Rozalia wpadła na szczęśliwą myśl zużytkowania nieprzyjaźni Kostka i wezwania jego rady i pomocy.
Pod pozorem sprawunków, pojechała do miasteczka. Znała dobrze matkę Walusi, żony jego, przez nią wyjednała sobie posłuchanie.
Zaczęła od odmalowania w barwach najjaskrawszych położenia Romany.
— Ten tyran ją zamęczy — rzekła. — Spełnisz pan dobry uczynek, gdy jéj dopomożesz do ucieczki, a Gryżdzie się dasz we znaki.
Kostek rad-by był służył, ale kwestya pieniężna była dla niego drażliwą. Grosza dla nasycenia zemsty dać nie chciał.
— No, a pieniądze na to macie? — zapytał.
— Panna ma trochę, ja téż coś tam przyzbierałam, to jéj oddam; byleśmy się dostały do Warszawy, ona tam znajdzie przytułek.
Potrzeba było powozu, koni, obmyślenia drogi, aby Gryżda nie gonił, nareszcie męzkiéj opieki. Kostek wszystko to obiecywał obmyślić, a porozumienie się ostateczne odłożył do dni kilku. Tymczasem potrzeba było pośpieszyć, aby dwutygodniowy termin nie wyszedł.
Uradzono, aby panna Romana, dla nabożeństwa, z Rozalią w następną niedzielę jechała do kościoła, a ojcu zapowiedziała, że ma być na nieszporach i żeby jéj z obiadem nie czekano.
Mając przed sobą kilkanaście godzin zdobytych w ten sposób, pogoni się nie mogła obawiać. Powóz dawał Kostek aż do Warszawy, ofiarował się wyrobić podorożnę, a Symeona, który się już był dźwignął z choroby, radził namówić do towarzyszenia w podróży. Znał go, jako wroga Gryżdy, który mógł pomódz chętnie, a w podróży, jako doświadczony, był nieocenionym.
Tegoż dnia wieczorem p. Rozalia przekradła się do dworku p. Symeona.
Szczęściem był, choć, niedomagający, ale na nogach, a sama ta myśl, że dopiecze infamisowi Gryżdzie, mogła mu siły przywrócić. Nie tylko że się ofiarował towarzyszyć, ale gotów był nawet służyć pieniędzmi, czego nie potrzebowano.
W sobotę wieczorem obaj Bolkowie przybyli i bawili do późna. Panna Romana, już zupełnie przygotowana do podróży, w tak była dobrym humorze, tak dużo mówiła z panem Tendrem, tyle się nim nawysługiwała, że i on, w różowych nadziejach, czulszym się stał, niż zwykle. Gryżda, oszukany także tą wesołością córki, trochę się rozmarszczył, i wszyscy się rozstali tak, jakby dzień jutrzejszy nie miał im żadnéj niemiłéj przynieść niespodzianki.
Z rana Symeon, wyprzedzając Romanę, był już w gotowości w miasteczku. Odprawiono powóz od kościoła, do którego Gryżdówna weszła się pomodlić na chwilę, i natychmiast siadła do zaprzężonego już drugiego, który, z Symeonem na przedzie, popędził ku Warszawie — tryngelty dawano podwójne. Symeon osie i koła opatrzył, droga zła nie była, do wieczora spodziewano się tyle zrobić mil, że Gryżda ani mógł pomyśléć o pogoni.
Nie miał téż najmniejszego przeczucia nowéj téj katastrofy, a towarzystwo panny Rozalii było dla niego rękojmią, że Romana, pod dozorem jéj, nic przedsięwziąć nie może przeciw jego woli.
Wieczorem na pewno spodziewał się powrotu.
Nadszedł wieczór, zciemniało zupełnie, deszcz zaczął padać ulewny — panny Romany nie było. Wysłano z latarnią człowieka.
Cała noc przeszła. Gryżda zaczynał przeczuwać coś i był niespokojny. Siadł sam na bryczkę i poleciał do miasteczka. Tu w karczmie zastał tylko pijanego woźnicę i głodne konie, które na panienkę czekały. Nie wiedziano o niéj nic, prócz, że poszła do kościoła.
Gryżda byłby całe miasteczko wywrócił do góry nogami, gdyby nie był tym Gryżdą, którego wszyscy niecierpieli, który dojadł wszystkim, z którego bólu każdy się cieszył. Choć mógł kto co wiedziéć — nic nie mówił.
Na probostwie Ksiądz Dziekan zaręczył mu, że córki jego wczoraj nie widział, ani w kościele, ani u siebie. Rzecz więc była jawna, że uciekła — dokąd?
Nieznajomy chłopak odarty, ktorego Kostek wyprawił, zalecając mu, aby, list oddawszy, zmykał, wręczył na rynku Gryżdzie list córki.
Kilka tylko słów pisała do niego:
„Musimy się rozstać, bo ja jestem ci ciężarem, a ty dla mnie nielitościwym. Upływa termin, który mi naznaczyłeś; za mąż wedle twojéj myśli wyjść nie mogę, było-by to dla mnie samobójstwem. Sam zapowiedziałeś mi wydziedziczenie i wyrzeczenie się mnie; przyjmuję tę karę z pokorą”.
„Kocham cię pomimo to wszystko, i żal mi cię porzucić, ale inaczéj być nie mogło. Wolę na życie pracować i być swobodną. Twoja nieposłuszna córka”.
Gryżda ścisnął list w dłoni.
Wstyd i rozpacz nim owładnęły.
Po drugi raz córka go porzucała, a ludzie mieli potępić. Było to dowodem, że z największą miłością i poddaniem się wytrwać z nim nie było podobna.
Żałował teraz, że do ostateczności doprowadził Romanę — było za późno. Co powiedzą Bolkowie? co sąsiedzi? Nikt go nie uniewinni!
Ucieczka córki bolała go straszliwie, ale można powiedziéć, że prawie równie go dotknęła zdrada panny Rozalii. Okazywało się z niéj, iż dał się jéj oszukiwać oddawna, było to więc zadaniem kłamu całéj jego przebiegłości i bystrości umysłu.
— Głupcem mnie ta błaźnica uczyniła, wystrychnęła na dudka!
Gryżda powrócił do Dubiniec tak wzburzony, że natychmiast, starą metodą, po cyrulika posławszy, kazał sobie krwi upuścić, wziął proszki burzące, myślał i nic nie umiał wymyślić.
To straszliwe „co daléj”? które tyle razy stawało mu przed oczyma, powtarzało się szydersko i brzmiało mu w uszach nieustannie.
— Co daléj?
Pod nogami zdało mu się widziéć przepaść czarną.
Z miasteczka w mgnieniu oka, z pomocą Kostka, wiadomość o ucieczce Romany rozeszła się po sąsiedztwie.
Wszyscy żałowali jéj, nikt ojca.
Bolkowie, dowiedziawszy się o wypadku, ojciec i syn, wyjechali we wtorek do Warszawy, nawet się nie żegnając z Gryżdą, który ich teraz przeklinał, jako przyczynę całego nieszczęścia swego.
Z myślami się najniedorzeczniejszemi nosząc, pan Zenon wpadł nawet na to, że Romana mogła zbiedz do Sołomereckiego. To mu tak uparcie w głowie utkwiło, że natychmiast sam pojechał śledzić, czy jéj tam nie było, i powrócił naturalnie z niczém.
Z kondolencyą w Dubińcach piérwsi zjawili się Palczyńscy, ale znaleźli Gryżdę milczącego, w sobie pogrążonego, nie słyszącego co do niego mówili — wedle wyrażenia Marszałka — jak kłodę. Nie prosił ich nawet ani na śniadanie, ani na obiad, i musieli powracać na sucho.
Cyrulik, puściwszy krew, a widząc stan pacyenta dosyć zagrażającym, dał znać Fiszerowi. Niemiec, choćby dlatego, aby się dowiedziéć coś o pannie Romanie, natychmiast się przystawił do Dubiniec.
Gryżda, opuszczonym się widząc przez wszystkich, uczuł dla niego wdzięczność i z nim piérwszym z goryczą począł mówić o nieszczęściu swojém.
Pocieszać go było nadzwyczaj trudno, Niemiec miał tylko na posługę ogólne argumenta:
— Odwagi, cierpliwości, rezygnacyi, filozofii.
Te nie skutkowały wcale.
Miesiąc cały upłynął od tego wypadku, a jak ze wszystkiém w świecie człowiek musi się zżyć, oswoić, albo zginąć, — Gryżda zaś miał życie krzepkie, — w końcu ostygł, zdrętwiał i zaczął na nowo szukać dróg do wyjścia z tego nieznośnego stanu.
Powróciła myśl ożenienia.
Im była niedorzeczniejszą w jego wieku i z jego przekonaniami, które mu wiarę w ludzi odbierały, tém mocniéj przylgnął do niéj.
Najniewłaściwiéj téż, przypadkiem się spotkawszy na gościńcu z księdzem dziekanem Piszczałą, jemu się piérwszemu zwierzył.
— Ale, mój panie Zenonie, lekarstwo gorsze od choroby; żona od ciebie tak uciecze, jak córka. Na tém się skończy. Serca nie masz i jesteś despotą.
Gryżda się uparł.
Ale i wybór nie był łatwym. Bogactwo, które przynosił, czyniło go trudnym; sława, jaką miał, odstręczała od niego. Z kilku miejsc, wysłane na zwiady osoby, przyniosły odkosza.
W okolicy nie było już co szukać.
Pan Zenon pojechał na Litwę.
Dwa miesiące nie było go w domu i słychu o nim; naostatek przyszło oznajmienie, iż państwo przybyć mają do Dubiniec, aby wszystko było w pogotowiu na ich przyjęcie.
Z kim, gdzie się Gryżda ożenił? nie wiedział nikt.
Palczyńscy piérwsi dostali języka, że zaślubił wdowę po mecenasie wileńskim, osobę bardzo jeszcze piękną, elegancką, lubiącą zabawy i zalotną.
Zdawało się to jakoś niepodobném do prawdy, ale z Gryżdą zrozpaczonym wszystko było możliwe.
Dowiedzieli się potém sąsiedzi, iż państwo przyjechali, i że prawdopodobnie objadą znajomych Gryżdy, a potém zaproszą do siebie.
Ci, co piérwsi mieli przyjemność oglądać żonę pana Zenona, świadczyli, że była istotnie nie stara, bardzo przystojna, wymowna, żywa i nadzwyczaj strojna.
Gryżda przy niéj wyglądał jeszcze biedniejszym, niż zwykle.
Kółko tych, co żyli z Gryżdą, było bardzo małe: oprócz Palczyńskich, zaledwie rodzin parę obejmowało, a Bolków nie było w domu. Najpiérwéj więc ujrzano panią z Dubiniec w kościele i na probostwie.
Nie zawiodła ona oczekiwań, nie mogli się ludzie wydziwić, jak osoba, tak piękna, tak miła, mogła wyjść za takiego człowieka.
Z wielką pokorą zaleciła się księdzu Dziekanowi, na probostwie umiała sobie ująć wszystkich, w rozmowie dowiodła obycia się ze światem, zręczności w mowie, a oczyma strzelała tak, jakby chciała cały świat miéć pod nogami.
Mówiła wiele, wesoło, z łatwością wielką, słowem, podobała się tak wszystkim, że szczęściu Gryżdy nie mogli się wydziwić.
Jeden ksiądz Piszczała po tych wszystkich pochwałach zakończył:
— Ale poczekajmyż, abyśmy lepiéj poznali tę czarodziejkę. Jest bardzo miłą, ale tém straszniejszą.
Wkrótce potém, nie pytając, jak kto był z Gryżdą, sama pani, ciągnąc go za sobą, zaczęła odwiedzać sąsiadów.
Powóz, służba, nawet ubranie jéj męża, świadczyły o niéj, jako o kobiecie, umiejącéj się okazać na świecie. Nadzwyczajną uprzejmością ujmowała wszystkich.
Dom w Dubińcach miał być otwartym, mówiła o tém, że lubiła się bawić, że bez towarzystwa się obejść nie mogła.
W samych Dubińcach Symeon nadzwyczajne zaraz widział zmiany.
Pani była czynną, a mąż pod jéj komendą spełniał, co rozkazywała.
Prawda, że to, co robiła, wszystko było szczęśliwie pomyślane i trafne. W domu dużo jaskrawości i blasku znikło, opuszczony ogród zaczęto starannie zasadzać i oczyszczać. Pani się zapowiadała, jako wielka miłośniczka kwiatów i ogrodu.
Umiała téż z wielką rzeczy znajomością dom postawić na stopie takiéj, aby w nim wszystko szło spokojnie i bez wysiłków.
Słudzy i sąsiedzi niezmiernie byli ciekawi małżeńskiego stosunku dwojga istot, które na pozór tak się niedobrane zdawały. Widziano tylko, że Gryżda był grzeczny, nadskakujący, że się nie opierał żadnemu jéj żądaniu, że najmniejszego nigdy sporu pomiędzy nimi nie było; ale czułości żadnéj ani ze strony jéj, ani z jego, niemożna było dopatrzéć.
Gryżda wydawał się spokojnym, ale znacznie zmalał przy téj wielkiéj pani. W twarzy jego, jak dawniéj, oznak wesołości, swobody, nie było. Chodził zajęty niezmiernie, niespokojny, zaprzątnięty czémś zawsze.
Pani zajmowała się tysiącem rzeczy, ale przedewszystkiém domem, w którym ciągle coś przerabiała; fortepian Romany przenieść kazała do salonu i próbowała grać, ale lokaje nawet mówili, że nie było czego słuchać. Brzdąkała tylko. Tak samo do żadnéj kobiecéj robótki nie była wprawną, choć kilka poczętych porozkładała.
Książki leżały w salonie, francuzkie i polskie, ale w nich po obiedzie przeglądała tylko obrazki, albo, przeczytawszy kartkę, rzucała je natychmiast.
Nudziła się wyraźnie i pewne oznaki niecierpliwości zaczynały być widoczne.
Pierwsze przyjęcie większéj liczby gości przypadło na jakąś niedzielę i dlatego ksiądz Dziekan służyć nie mógł.
Bezdonów, który przybył, zachwycony był samą panią, unosił się nad nią i równie z innymi nie mógł pojąć, jak Gryżda doszedł do żony, tak ze wszech miar dystyngowanéj.
Szczególniéj w rozmowie, prowadzeniu jéj, okazywała takt i wprawę niepospolitą.
— Jest w tém jakaś tajemnica — powróciwszy powiedział Kniaź Fiszerowi. — Nie naturalna rzecz, ażeby kobieta, tak szczęśliwie wyposażona, choćby nawet uboga, miała wprost tylko dla pieniędzy pójść za takiego Gryżdę, który nawet nie obiecuje jéj, aby prędko owdowiała.
Jest w tém jakaś tajemnica.
Zgodzono się powszechnie, że to było zagadkowém, ale klucza zagadki nikt nie miał. Mówiono, że była wdową po mecenasie, tymczasem inni, znający dobrze stosunki wileńskie, żadnego mecenasa nie znali z tém nazwiskiem, jakie ona nosiła.
W rozmowie, Bezdonów piérwszy postrzegł, że bardzo często napomykała o arystokratycznych rodzinach, sobie znajomych, hrabiach i książętach.
O Romanie w Dubińcach mowy nie było nawet. Gryżda zakazał o niéj wspominać; wszystkie jéj książki, rysunki, sprzęty, wyniesiono na strych i spakowano do ciemnych komórek. Wspaniały tylko fortepian przejechał do salonu.
Dworek sam oddano ekonomowi, który się w nim wygodnie rozgościł.
Po takim początku, stosunki sąsiedzkie składały się jak najpomyślniéj. Zapomniano zupełnie o zaćmionym Gryżdzie, a widziano tylko niezmiernie miłą żonę.
Czy mu z tém było dobrze, iż zniknął i został milczącym tylko świadkiem i sługą? nikt nie mógł odgadnąć. Gdy był z kim sam na sam, w rozmowie płynęła z ust jego taż sama gorycz, toż samo co dawniéj szyderstwo. Nie zmienił przekonań, nie widać w nim było nowego człowieka.
Dostrzeżono tylko jakby zwrot do dawnych obyczajów w sknerstwie i zabiegliwości o grosz, w spekulacyach nowych, które zaniedbał był po odziedziczeniu Dubiniec, a teraz z gorączką jakąś znowu ich szukał.
Tłómaczono to tém, że sama pani niepomiernie była rozrzutną.
Sama garderoba jéj, cała sprowadzana z Warszawy, wykwintne życie, w którém nigdy na niczém nie mogło zbywać, pochłaniały sumy ogromne.
Przyjąć musiano dwóch ogrodników, restaurować cieplarnie, do pałacyku, pomimo zbytkownego i kosztownego urządzenia, ciągle czegoś brakło.
Pani nie pytała nigdy męża o zgodę, ale dysponowała lub oświadczała, że to i to zapisała i przysłać sobie kazała.
Gryżda był posłusznym, jednakże kto by go widział nad regestrami i w kasie, mógł dostrzedz łatwo, że to go przerażało.
Pół roku upłynęło w ten sposób.
Bezdonów, który bywał bardzo częstym gościem w Dubińcach, śmiejąc się, powiadał, że przy takiém gospodarstwie, Gryżdę za lat kilka spotka los Sołomereckich.
Pan Zenon téż z podwójną chciwością uganiał się za pieniędzmi. Dotąd bardzo szczęśliwy w robieniu ich, właśnie teraz, jakby na złość, popełniał omyłki i ponosił straty.
Jednego wieczora jesiennego, sama pani siedziała w fotelu-kołysce z cygaretką w ustach, bo paliła namiętnie. Zapatrzyła się w ścianę i zamyśliła głęboko.
W tém po cichu, na palcach, wsunął się Gryżda. Zwróciła głowę ku niemu. Rzadko z nim rozpoczynała rozmowę, chyba gdy szło o wydanie rozkazu.
— Proszę cię, panie Zenonie — odezwała się — mój rachunek warszawski nie opłacony dotąd? Jak to może być? Ta śmieszna panna Julia może mi nie przysłać dwóch sukni i szlafroka, bez których ja żyć nie mogę.
Gryżda z daleka stanął przed nią.
— Rachunek? — przebąknął — a tak, nie wypłacony. Niéma pieniędzy w kasie.
— A! to mi się podoba! — zawołała gwałtownie sama pani.
— Niéma — powtórzył Gryżda. — Niech pani zobaczy, co wynoszą rachunki tych gałganków od czasu, jakeśmy się pobrali?
Jak sprężyną wyrzucona z krzesła, skoczyła na niego pani, cygaretkę cisnąwszy pod ścianę.
— Co! co! co? — poczęła wołać. — Co to ma znaczyć?
— Potrzeba miéć przecie pewną miarę w wydatkach — rzekł Gryżda — w ten sposób ruina nas czeka.
Rozśmiała się szydersko piękna pani, odrzucając bujne włosy, które jéj na twarz spadały.
— Nie poszłam za pana, aby się tu na wsi kwasić i chodzić w perkalikach — zawołała. — Zapowiedziałam panu, że się stroić lubię, że oszczędzać nie umiem. Proszę to sobie powiedziéć z góry, że ja nad sobą nie dam przewodzić. Żeby mi rachunek był natychmiast opłacony!
Gryżda się wykrzywił.
— Ale, proszę, słówko, — rzekł, — niech przynajmniéj wiem, do jakiéj wysokości dojdą te fantazye?
— Fantazye! proszę nie używać tych wyrazów; to są dla mnie piérwsze życia potrzeby. Rozumié pan? Gdybym się rachować była zmuszoną, nie sprawiało-by mi najmniejszéj przyjemności wydawać. Rozumié pan? — powtórzyła, przybliżywszy się do niego.
Odwróciła się nagle i wyszła, mrucząc.
Gryżda pozostał, jak wrosły w posadzkę.