<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Psiawiara
Podtytuł Powieść współczesna
Pochodzenie „Kłosy“, 1884, nr 966-1005
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1884
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Nigdy pałacyk w Dubińcach, nawet za czasów księcia Leona i przyjęć jego przyjaciół, nie wyglądał tak świetnie, pańsko, wspaniale, jak w ostatni Wtorek zapustny następnego roku.
Sąsiedztwo bliższe, dalsze, majętniejsze i uboższe było zaproszone, bo pani szło o to, aby ten dzień zgromadził u niéj tłum jak największy, i aby o nim późniéj mówiono, jako o uczcie Baltazara.
Długo wprzód czyniono przygotowania, sprowadzono muzykę, zaopatrzono piwnicę i kuchnią, wszystkie pokoje były mnogiemi świecznikami i lampami zawczasu do illuminacyi przysposobione. Gościom pozostawiono swobodę przybycia w zwykłych strojach, w kostiumach, lub nawet w maskach.
Jak świat światem, o niczém podobném nikt w tym zakątku nie słyszał.
Na tydzień wprzód gotowali się już wszyscy, a że maski były nie tylko dozwolone, ale ich życzyła sobie gospodyni dla nadania swobody i czegoś oryginalnego zabawie, nawet ci, co jak Kostek, nie mogli bywać w Dubińcach, potajemnie się wybierali uczynić do nich wycieczkę.
Myśl pani Gryżdzinéj powszechny znalazła aplauz i nie szczędzono jéj pochwał, jako kobiecie, która darów Bożych dobrze używać umiała.
Rozpowiadali zawczasu ci, co jeść i pić lubili, że bufety mają być przepyszne, bo kucharzy ściągnięto aż z Żytomierza, a wina całemi pakami zwożono do Dubiniec.
Niektórzy się tylko dziwowali, że ten stary sknera, Gryżda, nie protestował.
— Boć to sumy neapolitańskie będzie kosztowało! — mówiono.
— Ale czego sobie jejmość ma żałować? dzieci nie mają, a choćby źle nabyty majątek stracili, zawsze im do końca życia zostanie z czego żyć. Ma rozum kobieta, a Gryżda u niéj pod pantoflem! Kto-by się to był mógł spodziewać, że on popadnie w takie ręce i tak będzie musiał słuchać, ani mrumru...
Ci, co o tém tak sadzili, nie wiedzieli i nie widzieli, co się działo w Dubińcach; ale faktem było, że jejmość tu rządziła i robiła, co chciała, a mruczenia Gryżdy nikt nie słyszał.
Dostrzegano tylko, że, od czasu ożenienia, stary pan Zenon zczerniał, zżółkł, postarzał, wysechł i stał się powierzchownością jeszcze bardziéj odrażającym, niż kiedykolwiek.
Domownicy powiadali, że nigdy tak dzikim, srogim i nieprzystępnym nie był, jak teraz. Ci, co z nim mieli do czynienia, nigdy od niego nie wychodzili cało; najprostszy interes z nim przeradzał się w kłótnią, a kończył nielitościwém urągowiskiem.
Zdawało się, że na obcych chciał pomścić to, co mu dolegało w domu, a przeciw czemu nie mógł nic.
Od niedzieli zapustnéj sama pani była w nieustannym ruchu, do ostatniéj chwili wymyślając coraz nowe przyozdobienia, niespodzianki, pomnażając liczbę świateł, przestawiając sprzęty, biegając po kątach i pędzając ludzi zmęczonych nielitościwie. Posłańcy byli ciągle na rozkazy i biegali do miasteczka, bo zawsze dla niéj brakło jeszcze czegoś i wszystkiego było za mało. Chwilami cieszyła się, klaskała w białe rączki i śmiała się uradowana, rzucała na krzesła, z różnych stron przypatrując się swojemu dziełu, to burczała i rozpędzała sługi, znajdując, że jéj rozkazów nie spełniono, jak chciała.
Wśród tego zamętu, Gryżda znikał zupełnie, przesuwał się zgarbiony, jak cień, zarówno ze służbą gnany i łajany. Na niego nawet spadało najwięcéj gromów, bo on odpowiadał za niezgrabstwo ludzi, za ich powolność i omyłki.
Nie wydawał się wcale gospodarzem i panem, a ilekroć rozkaz jego skrzyżował się z wyrokiem żony, nie słuchano go wcale. Słudzy, biegając, popychali, a wołania jego nie słuchać było wolno, jak skoro kto mógł się wytłumaczyć:
— Pani posłała, pani kazała.
Słowem, ona tu jedna królowała.
Od kilku miesięcy miała przy sobie, jako pomocnicę, pannę Zenejdę, krewną swoję, osobę więcéj niż dojrzałą, ospowatą, brzydką, ogromnego wzrostu, niezgrabną, ale nadzwyczaj rezolutną, mówną i śmiałą.
Panna Zenejda, pomimo swéj brzydkości i czterdziestówki, miała najśmieszniejsze w świecie upodobanie w najfantastyczniejszych i najbardziéj wyszukanych strojach i zdawała się nie widziéć, jak ją to czyniło śmieszną.
Jak sama pani, tak panna Zenejda, znęcały się nielitościwie nad Gryżdą, a może nawet stara panna była nieznośniejszą od żony, która długo z nim nie rozprawiała i patrzéć na niego nie chciała.
W pomoc dwóm paniom, od niejakiego czasu, przyplątał się — rzecz była-by nie do uwierzenia, gdyby nie była prawdziwą, — były adjutant Sędzinéj, Zamarski.
Biedny szlachcic, osierocony, a zawsze potrzebujący komuś służyć i coś robić, wybrał sobie panią z Dubiniec za generała i zapisał się pod jéj komendę.
Używała go i nadużywała. Zamarski na wytłómaczenie swojego postępowania miał to tylko, że pani z Dubiniec ożywiała okolicę, że umiała, jak należało, używać.
Pomimo, że nadzwyczaj teraz często bywał tutaj, Zamarski względem Gryżdy nie zmienił dawnego sentymentu, zaledwie raczył do niego przemówić i głową mu kiwnąć.
Dobrze przed zmrokiem goście się zjeżdżać poczęli, naprzód te panie, które dopiéro na miejscu, w gościnnych pokojach na górze, odebranych Gryżdzie, ubierać się i fryzować miały, potém poufalni goście.
Co chwila przysuwały się sanki i zataczały bryczki, bo sanna była niepewną i koła walczyły z płozami o lepszą, jedne pod dworek, drugie do pałacu, a nawet dworek Symeona niektórym służył za chwilowy przytułek.
Symeon tylko ruszał ramionami, śmiał się i cieszył, że starego nicponia rujnowano i objadano.
Sama pani na ten dzień sprowadziła sobie nadzwyczaj kosztowny strój fantastyczny, z jakiejś książki przekopiowany, i mający bajecznych krajów nieznanych przedstawiać królowę.
Była téż jakby stworzoną do téj roli, i w dyademie, zręcznie zlepionym z różnych klejnotów, było jéj cudnie do twarzy.
Płeć miała śliczną, a choć kobiety zapewniały, że sztucznie była stworzoną z pomocą bielideł i różnych barw, umiejętnie użytych, przy świecach zwłaszcza, nikt by się był tego nie domyślał.
Suknia powłóczysta z ogonem, koronki, perły, klejnoty, okrywały ją całą. Nadzwyczaj piękny wachlarz japoński miała w ręku.
Surowy krytyk był-by jéj ubraniu wiele sprzeczności i anachronizmów mógł zarzucić, ale całość była olśniewającą.
Panna Zenejda przystrojona była za fantastyczną również Amazonkę i doskonale śmieszną, ale zupełnie z siebie uradowaną.
Inne panie, pomimo nadzwyczajnych wysiłków, nie mogły się nawet porównać z gospodynią.
Stroje ich, widocznie w domu składane z różnych zabytków i kawałków, jaskrawe były, dziwaczne, ale nie piękne i nie świeże.
Każdy gość, przybywający do salonu, witany był nadzwyczaj zręcznie i wdzięcznie przez tryumfującą gospodynią i pannę Zenejdę. Gryżdy samego albo wcale widać nie było, lub ukazywał się jak widmo blade i znikał natychmiast. Zbyt wiele miał do czynienia. Goście téż o niego nie troszczyli się wcale.
Zamarski, ubrany z kiepska po węgiersku, przyjmował mężczyzn i gospodarzył, jak w domu. Bufety były pod jego dyrekcyą.
Muzyka, dobrze wprzód, nim się zjechali goście, brzmiała okrutnie, a wszystkie pałacowe zakątki błyszczały światłem rzęsistém.
Przybywający obchodzili salony i pokoje, zastawione kwiatami, pozawieszane draperyami, lśniące od świateł, i wykrzykiwali z zadziwienia:
— Co umié, to umié ta kobieta wystąpić. Niech ją kaci, co to musiało kosztować. Poskrobie się Gryżda, poskrobie! Jak przyszło, tak pójdzie.
I uśmiechano się, szukając oczyma po kątach gospodarza, który się prawie nie pokazywał.
Jednym z najwcześniejszych gości był kniaź Bezdonów, który, od piérwszéj bytności w Dubińnicach, stał się wielkim adoratorem saméj pani.
Wprawdzie czasem, krzywiąc się, zarzucał jéj, że prawdziwie dobrego tonu nie miała, ale bawiła go swą żywością i życiem tém wesołém, które i on lubił. Ganił jéj smak, ruszał ramionami, lecz wychwalał gościnność i uprzejmość gospodyni.
Przyjechawszy i rozmówiwszy się z samą panią, kniaź sobie obrał takie miejsce, aby z niego mógł się dobrze wchodzącym przypatrywać i żartować sobie z niebywałych ich strojów i masek.
W istocie wiele tu było śmieszności i dziwactw, ale salony, wypełniając się, stanowiły obrazek tak barwny i urozmaicony, że się nim ubawić było można wyśmienicie.
Bezdonów aż się trząsł ze śmiechu i przyklaskiwał niektórym wchodzącym.
Rozumié się, że ta pół-maskarada nie mogła się obejść bez typów tradycyjnych, Węgra z olejkami i prolejkami, żyda handlarza, Cyganek, Turków, żebraka i tym podobnych.
Stroje ich były przynajmniéj łatwe do zlepienia, a dowcip, który je powinien był uczynić znośnemi, zastępowały mimika i oklepane koncepta.
Kniaź, mający oko bardzo trafne, rozpoznawał w Węgrzynie z prolejkami Kostka.
— Ten tu coś spłata! — szeptał, — nie może być, aby tylko dla ciekawości przyjechał.
Jak tylko liczba osób dozwoliła rozpocząć tańce, gospodyni otwarła bal polonezem z Bezdonowem; Gryżda się w nim nie pokazał.
Po tym wstępie natychmiast zagrano walca i zabawa życiem i wesołością niezmierną zawrzała.
Przy butelkach wszyscy starsi pozasiadali i tu już zawczasu korki strzelały, bo szampańskiego stały całe kosze, więc czegoż sobie miano żałować!
Zamarski, mości dobrodzieju, przepijał i zachęcał, łatając się węgierszczyzną tak wątpliwą, jak strój.
— Basa te remtete... Basa mazana i t. p.
Około godziny dziewiątéj nastrój był tak podniesiony, ochota tak ogromna, wesołość krzykliwa tak powszechna, że we wrzawie téj trudno się było nawet zblizka rozmówić.
W ganku stanąwszy i przysłuchując się gwarowi salonów, pomieszanemu z muzyką, przypominały się wiedeńskie baliki najostatniejszéj klasy.
Swoboda była nadzwyczajna, a im więcéj się wypróżniało kieliszków, tém granice jéj szerzéj się rozciągały.
Tłum aż do północy się ciągle zwiększał, mało kto ubywał, bo oprócz kilku pań, którym krew poszła z nosa i trzewiczki popękały, nikt nie wychodził, ciągle jeszcze sanki zajeżdżały i ktoś się wsuwał niepostrzeżony. Nieład największy rozpościerał się dokoła, a służba téż, za przykładem panów, podchmielona, dokazywała.
Nie chcąc, aby się tańce dla wieczerzy przerywały, sama pani na ten cel urządziła bufety, przy których jadł kto chciał, a natychmiast opróżnione półmiski nowemi się zastępowały. Pito jeszcze więcéj.
Bezdonow przystąpił do ubogiego sztachetki, widząc go zatopionego w pasztecie strasburskim, który z porcelanową jego powłoką trzymał na kolanach i zajadał łyżką.
— Panie Szymonie — rzekł do niego — żeby ci to nie zaszkodziło... powiadają, że rzecz niestrawna.
Szlachcic podniósł oczy, przymrużając je.
— Nie wiem, co to jest — odezwał się — ale smakuje przedziwnie, a od czego potém piołunówka!
Bezdonow rozśmiał się i szedł daléj.
Trafił na tego, którego szukał, mając go za Kostka, w czém się nie mylił.
Nazwał go po imieniu — aż drgnął zdemaskowany.
— Nie bój się, nie zdradzę — rzekł mu na ucho — ale kiedyś się już ryzykował tutaj, żebyś porządnego figla nie wypłatał?! nie może to być. Proszę cię tylko, nie saméj pani! Wyszukaj sobie Gryżdę.
— Ale bo to trudno — odparł Kostek — nie wiem, czy w kuchni, czy w stajni mu kazano stać na warcie.
Gryżdy rzeczywiście dopatrzéć się nie było łatwo; zaledwie się pokazał, znikał. Kostek prześlizgiwał się po salonach i szpiegował.
Miał już pewny plan i nie urodził się on w Dubińcacb, ale z nim przyjechał z miasteczka. Kostek wiedział, że młody Palczyński był w nadzwyczaj przyjaznych stosunkach z samą panią domu, z czego ona nie czyniła tajemnicy.
Zawczasu przybywszy, miał czas młodzieniec dla nabrania sił do tańca parę butelek wychylić, nie wglądając, jakie wina z sobą mieszał i jaką wódką je podlewał. Wprawiło go to w humor i tężyznę taką, że już do tańca sobie przyśpiewywał i dokazywał okrutnie.
Kostek chodził za nim oczyma, ale z drugiéj strony śledził, czy gdzie Gryżdy nie przydybie. Miał coś osnutego, co wedle jego przeczuć powinno się było dokonać.
— Nie może być, aby Palczyński nie zrobił głupstwa.
Zmieniwszy o ile możności głos i postawę, Kostek, czatujący na wroga, po północy już złapał go odpoczywającego w krześle, w odległym gabinecie, gdzie oprócz niego nie było nikogo.
Przysiadł się do niego. Gryżda tak był w myślach zatopiony, że się nie ruszył.
— Cóż, Zenonku — począł mu szeptać na ucho — poszczęściło ci się, hę? żonka jak laleczka; ludzie, co na ciebie pluli, lgną; przyjaciół bez liku. Czego więcéj pragnąć?
Szczęśliwy! szczęśliwy!
Gryżda koso spojrzał na niego.
— Kochanie, Zenonku, — szepnął mu Kostek. — Patrzaj tylko, aby ci albo młody Palczyński, albo inny jaki gołowąs żonki nie bałamucił.
Palczyński ma się do niéj. Nie uważałeś, że w tańcu ją zawsze przodem w ciemniejszy i puściejszy kątek prowadzi i tam całuje się w najlepsze.
Gryżda kułakiem odepchnął mówiącego.
— Pójdź won... ty jakiś!...
Głos mu w gardle uwiązł. Kostek się wpół zwinął i wysunął.
Zabawa przeradzała się w coraz bardziéj chaotyczną i bezładną. Głosy napiłych, śpiewających, chórem okrutnym rozlegały się po domu, a z koła tańcujących niekiedy wyrywało się krzykliwe: Hu! ha!
Gryżdy znowu widać nie było.
Jakim sposobem w przyciemnionym gabinecie znalazł się za firanką spuszczoną, w chwili gdy Palczyński wpadł do niego z gospodynią, i tu ją porwawszy, całował głośno, czemu się ona bynajmniéj nie opierała — wytłumaczyć nie umiemy. Kostek podobno winien był temu.
Wśród tych całusów rzęsistych, ani się spostrzegł Palczyński, gdy Gryżda, wyszedłszy z za firanki, uderzył go w twarz z całéj siły.
Pani krzyknęła... młodzieniec zniknął...
Stało się to w jedném mgnieniu oka.
Gryżdzina bardzo krótko stała nieco zmieszana naprzeciw trzęsącego się z gniewu męża. Zarumieniła się, wargi podniosła dumnie i zawołała.
— Łajdak!... zapłacisz ty mi za to.
I porzuciwszy go, natychmiast powróciła do salonu.
Na twarzy jéj nikt-by się był nie domyślił i nie postrzegł, że tylko co gniewną była... uśmiech powrócił na usta... zaczęła zachęcać i ożywiać do zabawy. Zegary wszystkie były zatrzymane, drzwi pozamykane, musiano się bawić do dnia, bo śledź z postném śniadaniem na rano był przygotowany.
Wypadku z Palczyńskim, oprócz Kostka, który gdzieś czatował za drzwiami, nikt świadkiem nie był.
Młodzieniec, wytrzeźwiony policzkiem, zniknął przez znane sobie kredensy. Kostkowi téż czas było do domu; zbliżył się do Bezdonowa.
— Zapytaj książę przy zręczności Gryżdy, co się z młodym Palczyńskim stało? Zdaje mi się, że coś zaszło... klap, klap.
I Kostek zniknął.
Bezdonow nie miał nic pilniejszego nad wyszukanie Gryżdy, ale znaleźć go nie mógł. Obszedł pokoje, salony, gabinety, zajrzał do sieni i kredensów — nigdzie ani śladu.
Tymczasem noc tak burzliwa i wesoła zbliżała się do końca, następował po niéj ów kwadrans Rabelais’ego, który zamyka wszystko ludzkie. Ci, co się bawili najlepiéj, mieli teraz najstraszniejsze bóle głowy; panie chodziły jak złamane; tyle waśni się zasnuło przy kieliszkach, niejeden wydał się z tém, czego nie chciał, i posunął się daléj, niż godziło. Obrachowywano straty.
Panie zaczynały się wysuwać i prosiły o konie.
Ale tu nowa trudność była, bo woźnice i służba, widząc panów tak wesoło się zabawiających, nie mogli trzeźwo na to spoglądać. Prawie wszyscy ludzie byli pijani, konie głodne, wozy i powoziki tak ściśnięte w ciasném podwórku, że trudno było je wyzwolić.
Pani domu, należy jéj oddać tę sprawiedliwość, do samego końca dotrwała na swojém stanowisku, z przytomnością umysłu, wesołością, uprzejmością, swobodą, niczém nie zamąconą.
Zaraz po owém nieszczęsném spotkaniu z Gryżdą, wzięła tylko na stronę pannę Zenejdę i szepnęła jéj.
— Wystaw sobie, łajdak ten czatował za firanką i pochwycił Palczyńskiego, gdy mnie całował. Dał mu w ucho... ale ja mu za to zapłacę!
Podniosła rączkę do góry.
Panna Zenejda przyjęła z największém oburzeniem to zwierzenie się i powtórzyła tylko:
— A to łajdak!
Ranek nadchodził nareszcie; prawie wszyscy goście się rozjeżdżali, kilku tylko chorych i śpiących musiano poumieszczać w kątkach bezpiecznych, aż do zupełnego wytrzeźwienia. Pałac przedstawiał teraz obraz pobojowiska.
Bufety stały spustoszone, po posadzkach i dywanach walały się szczątki jadła i naczyń potłuczonych, woń potraw, win, wódki, zgaszonych świec, perfum, wilgoci wciskającéj się przez drzwi pootwierane, zmieszane razem, stanowiły atmosferę nie do zniesienia.
Szkody było przynajmniéj tyle, co radości i uciechy.
Z powracających do domów, oprócz kniazia Bezdonowa, mało kto nie stękał, ale wszyscy sobie obiecywali ostatni wtorek wynosić pod niebiosa.
Gryżdzina, ziewając, rozbierała się z pomocą Zenejdy, która, wcześniéj zrzuciwszy swój strój Amazonki, chuda, żółta, w spódniczce trochę brudnéj od krochmalu, w chustynce staréj, z włosami własnemi, których mało miała na głowie, pomagała pani i przyjaciółce do pozbycia się sukni i klejnotów. Rozmawiały z sobą pół słówkami, obie zadumane.
— Cóż ty myślisz? co z tego będzie? — mruczała Zenejda przez szpilki, które w ustach trzymała.
— Cóż ma być? ja tego łajdaka nauczę — odparła jéjmość. — Wielka rzecz, że chłopiec się zapomniał. Cóż to znowu? głupiec!... powiadam ci, tak go w ucho zamalował, aż mi się żal zrobiło.
— A ten mu nie oddał.
— Nie, bo się spłoszył... ja za niego zapłacę — dodała jéjmość.
Dzień już był jasny, w pałacu nastała cisza, w podwórzu muzyka, chwiejąc się na niepewnych nogach, ładowała basetle i bębenki na fury.
Gryżdy nigdzie widać nie było.
Mieszkanie jego na górze, kancelaryą, wszystko zajmowali goście téj nocy, na folwarku mieszkał ekonom, nie wiedziéć gdzie go szukać było.
Sama pani spać się położyła; panna Zenejda, ziewając, rozmyślała... weszła służąca.
— Nie wiesz, gdzie się Gryżda podział? — zapytała.
— Ludzie powiadają, że na piąterku siedzi w zimnéj izdebce — odparła sługa — ale bo wszystkie kąty zajęte były i nie wiedziéć gdzie spocząć.
Około południa, ludzie, nieco wytchnąwszy, opieszale się zaczynali brać do porządkowania, czyniąc sobie wyrzuty wzajemne. Mnóztwa rzeczy brakło, co chwila w obliczaniu rodziły się sprzeczki.
Sama pani podniosła się z łóżka, blada, zmieniona, z twarzą, na któréj resztki barw wieczornych składały mozaikę osobliwą; potrzebowała pomocy Zenejdy, aby przyprowadzić oblicze zmęczone do porządku. Siadała już do stolika toaletowego, który się odznaczał nieskończoną ilością słoików, gdy drzwi się otworzyły i w progu ukazał Gryżda, straszny, w odzieży pomiętéj, z wyrazem zimnym, ale okrutnym razem, na obliczu zbrzydłém jeszcze, pomarszczoném i przerażającém jakąś rozpaczą.
Stanął i długo ani drzwi za sobą zamknąć, ani się mógł odezwać.
Pani, odwróciwszy się od źwierciadła, wlepiła w niego oczy zuchwałe, grożąc, bynajmniéj nie strwożona.
— Mamy z sobą do pomówienia — wykrztusił Gryżda, posuwając się powoli.
— Przychodzisz mi robić wymówki, ty stary głupcze! — zawrzała pani. — Cóż to ty myślisz, żem ja za ciebie szła, aby z tobą się wędzić i z ludźmi nie żyć, i świata się wyrzec dla twych pięknych oczu? Śliczny mi gagatek! Szłam za ciebie dla pieniędzy, nie dla czego innego.
— To ja wiem — rzekł Gryżda — ale za te pieniądze mnie się choć to należy, ażebym u ludzi nie był pośmiewiskiem. Cierpiałem długo, oczy spuściwszy... ale już tego nadto... nadto.
— No, i cóż myślisz? — szydersko poczęła Gryżdzina. — Z domu się wypędzić ja nie dam, życia wcale nie myślę zmieniać. Palczyńskiego musisz przeprosić, na tém koniec.
Gryżdzie oczy zaświeciły, jak u żmii.
— Co daléj? — począł — hę? mam do nóg paść, przepraszać i prosić o przebaczenie? nie prawdaż? hę?
Jejmość ramionami ruszyła pogardliwie.
Gryżda oparł się o drzwi i zadumał.
Głupi! — mruczała jejmość, a po chwili, odwróciwszy się do zwierciadła, dorzuciła:
— Idź-że ty mi sobie precz!
— Ja nie wiem, kto z nas precz powinien-by pójść — wycedził pan Zenon. — Dom mój, wszystko moje. Jeżeli acani tu nie dobrze, możesz sobie z Zenejdą nazad ruszyć do Wilna; dam powóz, a nawet pieniędzy na drogę.
Słoik, który właśnie trzymała w ręku, cisnąwszy ze złością o stół, jejmość się zerwała z krzesła jak furya.
— Myślisz — krzyknęła — że się mnie pozbędziesz tak łatwo! jam tu pani. Zobaczysz kogo ludzie posłuchają i czyją wszyscy stronę wezmą.
Sprobuj zrobić awanturę i roztrąbić to głupstwo; przekonasz się, za kim pójdą ludzie. Ja się ciebie nie boję. Proszę! proszę!
Siadła znowu do toalety, Gryżda zadumany postał przy drzwiach.
— A no, zobaczymy! — zamruczał i wyszedł.
Zniknął znowu, gdzieś w kąt się zaszywszy; do obiadu nie przyszedł. Jejmość, panna Zenejda i parę osób wytrzeźwionych, siadły do postnego stołu, przy którym na niczém nie zbywało. Jejmość bynajmniéj nie dawała poznać po sobie troski i obawy o przyszłość. Żartowała, przypominała wczorajszą zabawę, cieszyła się nią, zapewniając, że długo ją ludzie popamiętają. Wspomnienia o mężu nie było.
Któryś z gości napomknął o nim.
— Stary się zmęczył — odparła żona — musi gdzieś spać w kącie. Nienawykły do podobnych festynów.
Skrzywiła usta pogardliwie i zaczęła mówić o czém inném.
Wieczorem nie pokazał się jeszcze Gryżda, ani go czuć było; pani rozkazywała i w jéj postępowaniu najmniejszéj zmiany nikt nie dostrzegł.
Nie troszczyła się wcale o następstwa tego, co zaszło.
Wieczorem tylko do Zenejdy się odezwała:
— Ciekawam, co on sobie myśli? Że się mnie łatwo pozbędzie?...
Rozśmiała się szydersko.
— Wszystko się to zatrze i zapomni, — odpowiedziała towarzyszka. — Ciężko głupi-by był, gdyby miał sam siebie narażać na ludzkie języki.
Co się działo z Gryżdą przez ten czas, mało kto wiedział. Siedział zamknięty, męczył się, myślał, — nie umiał znaleźć środka wyjścia z tego położenia.
Dręczyło go to szczególniéj, że gdyby sprawa nieporozumienia pomiędzy nim a żoną na jaw wyszła, mógł być pewnym, iż strony jego nikt nie weźmie. Człowiek tak pewny siebie i nawykły do postępowania wedle własnego widzi mi się, musiał w końcu znaleźć się zrozpaczonym i nieporadnym, gdyż z rana wyjechał, nie opowiadając się nikomu, wprost do Dziekana. I to po radę, on, który nikogo w życiu i nigdy się nie radził, śmiejąc się zawsze z tych, co cudzéj potrzebowali.
Dziekan zdziwił się mocno, gdy go na probostwie zobaczył. Słyszał wiele o lukullusowéj uczcie i szaleństwach ostatniego wtorku w Dubińcach, a tu mu się zjawił niespodziewany Gryżda, z taką zbolałą twarzą, jak gdyby nie zwycięstwo, ale największą poniósł klęskę.
Zimno się z nim przywitał Dziekan... Gryżda zajął miejsce i milczał długo.
— Nieszczęśliwy jestem, — rzekł z wysiłkiem. — Musiało mi doledz mocno, kiedy się aż skarżę.
Spojrzał dziekanowi w oczy.
— Żona — dodał krótko.
Ks. Piszczała milczał chłodny.
— Żona, niegodziwa — dodał — wyciągnąłem to z błota i mam — wdzięczność. Łajdaczka...
— Dlaczego-żeś jéj w błocie szukał? — spytał dziekan zimno. — Mój panie Zenonie, nie wierzysz ani w Boga, ani w żadne prawo na ziemi, oprócz prawa mocniejszego... ale widzisz, że, nawet po twojemu rzeczy biorąc, każdy krok fałszywy człowieka mści się na nim i ma w sobie nasienie kary! Jakżeś ty, z twoim rozumem i logiką, którą się tak szczyciłeś, mógł popełnić błąd tak gruby? Dziecko poczciwe i szlachetne przywieść do rozpaczy, a kobietę poślubić, któréj znać nie mogłeś...
Gryżda westchnął.
— Są chwile w życiu, — rzekł, — gdy się człek nie rządzi logiką, ale fatalizm jakiś w szpony go chwyta. Co tu począć?
— Cóż się stało? — spytał dziekan.
— Zwodzi mnie — rzekł Gryżda — bezwstydna!... Ja dłużéj z nią żyć nie mogę i nie chcę — na pół już mnie zrujnowała... Pieniądze dla niéj plewą, bo ona nigdy na nie pracować nie umiała...
Precz musi iść — ja z nią nie wytrzymam.
— Jest twoją żoną — odezwał się dziekan, — wedle praw bozkich i ludzkich musisz z nią żyć i opuścić jéj nie możesz...
Gryżda się zżymnął.
— Ty mi to radzisz, księże dziekanie, — rzekł — abym patrzał codzień na moję hańbę i w końcu na gruzy tego, co całém życiem zdobywałem.
— Mój panie Zenonie — odparł proboszcz, — muszę ci przypomniéć, że to tylko masz, coś sam sobie zgotował. Są to następstwa twojéj logiki.
Poświęciłeś życie nie wyższemu celowi, ale jednemu zbogaceniu się. Przekonywasz się, że bogactwo samo nie tylko nie przynosi szczęścia, ale jest ciężarem... Dziś nadszedł dla ciebie czas pokuty...
— A! a! — syknął Zenon — z téj beczki, to ja nic nie rozumiem. Pokuta! skrucha! co mi tam... to wszystko są bałamuctwa; ale żem głupi był, to pewno...
— Bądź-że teraz rozumnym — uśmiechając się dodał ks. Piszczała. — Ja ci nic poradzić nie potrafię nad to, co mi moja wiara i przekonania nakazują, a ty nie masz wiary, a przekonania inne. Na nic ci się więc przydać nie mogę, oprócz, że się lituję nad tobą.
— Ja ją wypędzę — przerwał we własnych myślach zatopiony Gryżda. — Won musi iść.
— Gdyby do rozstania się przyszło, — przerwał dziekan, — jakiekolwiekbądź jego pobudki, zawsze musisz jéj zapewnić utrzymanie jako żonie, i to na tę stopę obrachowane, na jakiéj się postawiliście.
Skrzywił się Zenon.
— Ale ja ją gołą wziąłem, i jeszczem za nią długi płacić musiał — odezwał się Gryżda. — Umiała się przede mną taką okazać, że mnie ohydnie oszukała. Wdowa po mecenasie! — rozśmiał się — a tak. Stary osieł ożenił się z nią przed śmiercią... była aktorką całe życie, i dopiérom się potém dowiedział, co to za życie było!
— Powinieneś się był dowiadywać wcześnie, a tak nierozważnie nie wiązać — rzekł Dziekan, już trochę znużony rozmową, któréj celu nie widział.
Wstał więc z krzesła i poszedł do kwiatków na oknie.
Gryżda nie ustępował.
— Jak myślicie, księże Dziekanie, co mam począć?
— Nie umiem ci radzić inaczéj, jak po kapłańsku, a tobie to było-by niezrozumiałém. Radź się chyba prawnika — rzekł ksiądz Piszczała.
Wstał nareszcie Gryżda.
— Niéma wyjścia bez strat westchnął — obedrze mnie, no, bylem się jéj pozbył. Ona mnie do torby przyprowadzi inaczéj.
Że się źle prowadzi, kat ją zresztą bierz, mnie to w ostatku nie dolega, bo to jéj rzecz. Ja za to nie odpowiadam. Pluli na mnie ludzie i bez tego, niech się śmieją; ale ruina! ruina!
— Zawsze dla ciebie pieniądz słowem ostatniém — odezwał się, wzdychając, Piszczała.
— Pewnie; bez niego ja życia nie rozumiem.
— A z nim byłoż ci lepiéj!
— Wszystkiemu winna Romana — wybuchnął stary — gdyby nie ona, nie to niewdzięczne dziecko, byłbym doprowadził moję sprawę do takiego końca, jak chciałem. Złość mnie porwała i rozum odpadł.
Ksiądz Piszczała widocznie już dłużéj nie życzył sobie rozmowy prowadzić, milczał; Gryżda się przechadzał po pokoju.
— Więc nic mi nie poradzisz, księże Ignacy? — zamruczał.
— Nie potrafię — rzekł Dziekan zimno. Chwilę jeszcze pomarudziwszy, Gryżda się wywlókł raczéj, niż wyszedł z plebanii. Był zupełnie nieporadny i zwichnięty. Od czego począć? jak? Co robić?
W miasteczku nie miał już nic więcéj do czynienia, powracał do domu. W czasie podróży utwierdził się w tém przekonaniu, że z żoną powinien się był rozstać, bądź co bądź. Do ofiary się gotował, ale w jego przekonaniu wielką być ona nie mogła.
W Dubińcach nie zastał szczęściem nikogo; nie chciał zwlekać, poszedł do pałacu. Ostyglejszy był teraz i więcéj panem siebie.
Jejmość znajdowała się w swoim pokoju z panną Zenejdą. Na widok wchodzącego Gryżdy, stara panna chrząknęła wyraziście, spojrzała na towarzyszkę i wyszła.
Gryżda rezolutnie zajął jéj krzesło.
Pani właśnie opatrywała pilnie pielęgnowane troskliwie paznogcie, bardzo ładne.
— Postanowiłem — odezwał się Gryżda — z jejmością się rozstać. Dla gachów nie myślę służyć. Dam waćpani powóz, konie. Zabierz sobie gałgany i rupiecie, naznaczę pensyą, powracaj do Wilna. To moje ostatnie słowo.
Jejmość słuchała cierpliwie.
— Doprawdy? — rzekła szydersko. — I myślisz, że tak łatwo zrobić, jak powiedziéć? Sprobuj że mnie ztąd wyprawić? gwałtem chyba, a i to nie będzie łatwo. Myślisz, żem tak głupia i dam się ztąd wyruszyć? Mam prawo tu być i zostanę, ani mi mówić o tém.
Zadzwoniła na służącego, dała jakiś rozkaz obojętny, i ani patrząc na Gryżdę, elegantowała pazurki.
Pan Zenon siedział, rozmyślając.
— Waćpani myślisz, że ja nie będę miał odwagi — rzekł — kazać jéj rzeczy popakować, powozu zaprządz, ją do niego wsadzić — i...
— Probuj — szepnęła jejmość — probuj; a naprzód, chcesz na mniejszéj rzeczy zrobić experyment? Rozkaż ty co słudze, a ja mu wydam rozkaz przeciwny. Zobaczysz, kogo posłucha? Z ciebie ludzie drwią w żywe oczy. Co ty tu znaczysz przy mnie?
Gryżda zaniemiał ze złości, wstał i rzekł:
— Zobaczymy; doprowadzisz mnie do ostateczności, będzie awantura.
— I na tobie się skrupi — dokończyła jejmość — probuj.
Zaczęła dzwonić silnie. Piérwsza wbiegła panna Zenejda.
— Proszę cię, każ zwołać służbę do mnie — zimno się odezwała Gryżdzina — wszystkich.
Chciał się sprzeciwić Zenon, ale panna Zenejda wyszła; stał, oczekując, co nastąpi.
— Zobaczymy — mruczał — zobaczymy.
W krótkim czasie kroki się słyszéć dały; ludzie powołani, zaciekawieni, w sieniach stali, Gryżdzina otworzyła drzwi.
— Słyszycie — odezwała się do nich — ja się z panem pogodzić nie mogę, w głowie mu się przewróciło; żeby mi od téj chwili nikt nie śmiał nic uczynić bez mojego rozkazu, bo pójdzie precz.
— Ja tu przecie panem! — krzyczał Gryżda.
— A ja panią! — odparła jejmość.
Ludzie patrzali po sobie i prychali a krzywili się.
— Słyszeliście, com mówiła? żeby mi nikt nic nie robił bez mojego rozkazu. — I wskazała, ręką, aby odeszli, a służba, nie czekając dłużéj, rozpierzchła się natychmiast.
Nastąpiło w domu najzupełniejsze rozprzężenie. Gryżdy nie lubiono powszechnie, ludzie więc skorzystali z okoliczności, aby mu dokuczyć. Robili mu na przekor i składali się, że pani tak kazała, a do tego dodawali, że przecież on sam (tak było w początkach) pani słuchać rozkazał wszystkim.
Nigdy wielkiego ładu nie było w Dubińcach, gdyż Gryżda powagi sobie nadać nie umiał; teraz najdziwniejszy chaos nastał, ale większość służby przeszła na stronę pani.
Gryżda musiał się uciekać aż do siły własnéj, a że jéj miał nie wiele, wymykali mu się winowajcy, śmiejąc w dodatku. Położenie stawało się nie do wytrzymania.
Wypowiedziano mu zupełnie posłuszeństwo.
Nie wiedząc już, jak zaradzić temu, Gryżda siadł na bryczkę i pojechał do miasteczka na skargę do Bezdonowa, choć już wiedział, jak on dla niego i dla żony był usposobionym. Było to nowym dowodem, że stracił głowę.
Kniaź, zobaczywszy go w progu — a musiał już coś wiedziéć — przyjął go szydersko.
— Co pan rozkaże?
— Mości książę, ludzie się zbuntowali, słuchać mnie nie chcą — zawołał przybyły.
— Któż stoi na czele buntu? — rzekł Bezdonów.
Zawahał się pan Zenon z wyznaniem.
— Całą przyczyną moja żona — odparł — poróżniliśmy się z nią.
— Trzeba się pogodzić — rzekł kniaź spokojnie — Waćpan takiéj żony nie byłeś wart. Musiałeś się z nią obejść po swojemu, jak z córką; ale ona, zamiast uciekać, ciebie wypędzi. I będzie sprawiedliwie.
— Majątek jest mój — przerwał Gryżda.
— A ona jest żoną waszą, ma do niego i do ludzi takie prawo, jak i wy, — mówił Bezdonów. — Jeżeli się Waćpanu zdaje, że ja z urzędu będę się do tego wtrącał, mylisz się. Palca we drzwi nie kładnę. Chcesz, to skarż do urzędu.
Stali tak naprzeciw siebie, a Gryżda, oczy utopiwszy w ziemię, osłupiał.
— Przyjdzie do ostateczności — rzekł — ja babę wyrzucę precz.
— Jak? kiedy cię ludzie nie słuchają?
Na to, nie wiedząc, jak odpowiedziéć, Gryżda zamruczał jakieś przekleństwo.
— Pamiętaj — dodał kniaź — że za popełnienie gwałtu będziesz odpowiedzialnym, a wszyscy słabéj kobiety wezmą stronę, nie twoję.
— Słabéj! — zamruczał Gryżda.
Bezdonów się uśmiechnął.
— Niéma na to innéj rady, tylko żebyś się z żoną pogodził — dodał — a do tego, jeżeli chcesz, to ci służę za pośrednika. — Gryżda głową potrząsnął.
Chciał już wychodzić, gdy go kniaź nazad powołał.
— Przestrzegam Waćpana — rzekł — że ja Jejmości żadnéj krzywdy uczynić nie dam. Jest kobietą, ma prawo do opieki; Acan jesteś znany z tego, że tyranizujesz wszystkich. Najlepiéj świadczy o tém, że córka z tobą wytrzymać nie mogła.
Spuścił głowę Gryżda i wyszedł.
Wrócił do domu, ale tu się zamknął w kancelaryi, pozabierał wszystkie pieniądze z kasy, wydał rozkazy ekonomowi, który go jeszcze słuchał na pozór, choć o wszystkiém donosił pani, nazajutrz zapakował tłómoczek swój i wyjechał do Hrebek, gdzie do ekonoma się sprowadził. W Dubińcach szło życie niezmienionym porządkiem, chociaż Gryżda zapowiedział wszystkim dostarczycielom, kupcom, oficyalistom, aby nic za kwitami pani nie wydawali. W tém także nie bardzo go słuchano: zdawało się wszystkim, że długi będą, bądź co bądź, popłacone. Nie zbywało więc w pałacu na niczém, ani na gościach. O samym panu, który i dawniéj nie był tak bardzo widocznym, wcale nie wspominano. Humor pani był jak najlepszy, zdrowie kwitnące. Dla rozrywki tylko zabrakło młodego Palczyńskiego, ale tego zastąpił niejaki Strzałkowski, mniéj od niego wychowany, prostaczek, młody za to i bardzo przystojny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.