<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Psiawiara
Podtytuł Powieść współczesna
Pochodzenie „Kłosy“, 1884, nr 966-1005
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1884
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Lat dwa upłynęło od czasu, jak pan Zenon, wedle złośliwego wyrażenia niektórych sąsiadów, zmartwychwstał. Nie zmienił jednak ani postaci, ani charakteru. Przebyte klęski powierzchownie go zestarzyły, duch w nim pozostał żywym i czynnym.
Z sarkazmem na ustach i pogardą ludzi, ścigał znowu ten sam cel, który raz był osiągnął. Nie zdawał sobie z tego sprawy może, iż w czynnościach ludzkich, zawsze prawie, droga i usiłowania zdobycia czegokolwiek-bądź daleko więcéj dają, niż sam cel ostateczny. Jest to prawdą niazaprzeczoną.
Z gorączkową chciwością dorabiał się znowu starą metodą.
Lichwa pod wszelkiemi postaciami była mu najskuteczniejszém narzędziem. W tém zaprzątnieniu, które zajęło go całego i chwili spocząć nie dawało, wspomnienie córki zatarło się zupełnie, zdawała się już nie istniéć dla niego. Z dawnych znajomych nie widywał prawie nikogo, spędzając, dnie ze swymi faktorami na naradach i wycieczkach. Dziekana, Bolków, którzy tu zamieszkali, unikał i pochwycić się im ani zbliżyć nie dawał do siebie.
W Dubińcach pozostało wszystko na téj stopie, jak było w czasie odjazdu nieboszczki pani. Pałac stał zamknięty, a że dach zaciekał, na którego poprawę Gryżda grosza dać nie chciał, powoli zniszczenie się w nim szerzyło. Ogrodu znaczną część kazał wykarczować i obrócił na pole, tak się obrachowawszy, aby proso lat piérwszych zapłaciło za wytrzebienie. Podwórze, cieplarnie, budynki gospodarskie były w stanie najopłakańszym. Na nic łożyć nie chcąc, pan Zenon zaledwie dachy na stodole pozwalał łatać; inne budynki, mniéj potrzebne, rozbierano powoli.
Spojrzéć teraz, na tę śliczną rezydencyą nie można było bez boleści. Symeon umarł, domek jego stał téż bezpański, spadkobiercy sprzedać go życzyli, ale Gryżda złamanego szeląga dać nie chciał.
— A mnie to na co? — mówił, śmiejąc się — niech się rozwali, ja płakać po nim nie będę.
Sołomereckiemu w ciągu tych lat wiodło się dosyć szczęśliwie: cukrownia, postawiona na stopie odpowiedniéj wymaganiom czasu, który tak olbrzymie co chwila postępy sprowadza, obiecywała znaczne korzyści właścicielom, którzy dyrektora przypuścili do udziału w nich.
Maurycy całkiem się jéj poświęcił i stał się człowiekiem praktycznym. Jak tylko lepiéj mu się powodzić zaczęło, rodzina oddalona, która długo ignorowała go i gniewała się, że wszedł na drogę jej wstrętną, zaczęła się znowu zbliżać do niego.
Bywając w Warszawie, spotykał się z nieznajomymi sobie kuzynami, którzy mu teraz nazwania tego nie zaprzeczali. Był na drodze do fortuny. Nie rachował na nic więcéj, prócz na siebie, i stosunki z wielkim światem nie nęciły go wcale, chociaż całkiem uniknąć ich nie mógł.
Wśród tych zajęć fabrycznych, które go całkiem pochłaniały, nagle dano znać Sołomereckiemu o znacznym spadku po zmarłym we Florencyi krewnym dalekim, którego miliony miały się rozpaść na bardzo wiele głów, a jedną z tych był Sołomerecki.
Była to rzecz całkiem niespodziewana, spadająca jak z obłoków, bo stary dziwak, całkiem krajowi stawszy się obcym, zapomnianym był prawie. Lękano się, aby obcym, otaczającym go, nie zapisał majątku, ale mu na to czasu nie stało, śmierć przyszła niespodzianie.
Powołany do narady z rodziną, zebraną w Warszawie, p. Maurycy nie mógł odmówić przybycia. Znalazł się tedy w kółku ludzi, którym był zupełnie obcym, wśród świata zaledwie dotąd z dala widywanego.
Z pewną ostrożnością zbliżał się do niego, bo czuł, że się z nim całkiem pogodzić nie potrafi. Byli to ludzie, używający tylko życia i niemający nic nadto na celu; on — pracował.
Pewien chłód dzielił go od nieznanéj rodziny, spoglądającéj téż na niego z obawą i zdziwionéj nieco, że w nim nie znalazła tak dzikiego i nieokrzesanego człowieka, jak się spodziewała.
Część, jaka w tych milionach przypadała na Sołomereckiego, nie była tak nieznaczącą, jak on z początku sądził. Jako jedynak, brał całą jednę schedę, szacowaną na kilkakroć sto tysięcy franków.
Każdy inny w jego miejscu byłby, tak szczęśliwym trafem przyszedłszy do majątku, porzucił dyrektorstwo i wrócił do bezczynności. Przewidywano to; ale Maurycy oświadczył zaraz, że to nie zmieni jego trybu życia, że miejsca nie opuści, kapitał prawdopodobnie włoży w jakieś przedsiębierstwo.
Piękne kuzynki dawały mu do zrozumienia, że mógłby daleko swobodniejsze prowadzić życie, naśladując innych i zostając wiernym tradycyi. Maurycy zbywał to milczeniem.
Znajdowano go tak „comme il fant”, tak na nim znać nie było, że się osmolił dymem fabrycznym, iż salony gotowe mu się były otworzyć, jako potomkowi wielkiéj rodziny, zapominając o przeszłości.
Zamiast do nich uczęszczać, Sołomerecki korzystał z pobytu w Warszawie, aby odwiedzić Romanę. Znalazł ją niezmienioną i tak już oswojoną ze swém powołaniem i zajęciem, iż nic więcéj nie pragnęła.
Powitali się z radością, a Sołomerecki w rozmowie musiał napomknąć, co go tu sprowadziło.
Romana, niewiedziéć dla czego, niemal zasmuciła się tą wiadomością.
— Książę zapewne oddalisz się, zmienisz swe zajęcie?
— Nie myślę o tém — rzekł Sołomerecki.
— Z tego, co wiem — dodała Romana — zdaje mi się, że ojciec mój, po wielkich stratach doznanych, gdy mu część znaczną Dubiniec odebrano, może-by się ich dziś pozbył; książę łatwo-byś je mógł nabyć.
Spojrzała na niego. Maurycy się trochę zamyślił.
— Gdyby je chciał sprzedać — rzekł — kto wié, może-bym w istocie je mógł odzyskać. Jest to moje gniazdo i piérwsze wspomnienia są do niego przywiązane, ale nie sądzę, ażeby je łatwo kupić można.
Myśl rzucona utkwiła w umyśle Maurycego. Powracając z Warszawy, umyślnie zajechał do Moroczki.
— Mówiono mi — rzekł — że stary Gryżda jest zrażony, że opuścił i zaniedbał Dubińce, obcięte i zmniejszone. Jak ci się zdaje: nie pozbył by się ich?
— Bardzo być może — odpowiedział Grześ — ale ja ich nikomu nabywać-bym nie życzył. Są skaleczone, nie mają dziś dawnéj wartości i nie będą procentowały.
— Mnie o to nie idzie wcale — rzekł Maurycy. — Spadek otrzymałem całkiem niespodziewany, Dubińce mają dla mnie nieoszacowaną wartość pamiątki. Jest to ziemia, na któréj żyli moi dziadowie. Czuję się niejako w obowiązku odzyskania jéj, gdyby to tylko było możliwém.
Moroczko, choć odradzał, podjął się pr0bować pośrednictwa. Z Gryżdą wszakże należało być bardzo zręcznym, gdyż nie ulegało wątpliwości, że, widząc chętnego nabywcę, byłby go wyzyskał. Natan, wciągnięty do spisku, przyrzekł naprzód wyrozumiéć dziedzica Dubiniec.
Widywał się z nim rzadko, umyślnie jechać było-by obudziło podejrzenie; czatował na niego w miasteczku, i spotkawszy w rynku, zaprosił do siebie. Rozgadali się tu o wcale innych sprawach, gdyż Gryżda miał tych samych wierzycieli, co Natan.
Żyd w końcu, pochwaliwszy zręczność Gryżdy, dodał:
— Waćpanu bo nigdy nie należało się wiązać do roli i majątku, ale pieniędzmi obracać. Do tego masz talent, a na Dubińcach wyszedłeś bardzo źle.
— Dubińce mnie zarznęły — westchnął Gryżda. — We łbie mi się zawróciło; miał-bym dziś miliony, gdyby nie one.
— One wam i teraz ciężą — dodał Natan — Na miejscu waszém, jabym się zbył tego kołtuna.
— A kto to kupi? — westchnął Gryżda. — Dawniéj było co innego, teraz to tylko chłapeć ziemi poobcinany, pałac do licha rujnuje się...
Nie dokończył.
— Ale kupca by przecie znaleźć można — odezwał się żyd. — Chcesz waćpan, bym mu go poszukał?
Zenon obojętnie ruszył ramionami.
— Co chcesz za te obcięte Dubińce?
— Kupisz je? — rozśmiał się Gryżda.
— Nu, gotowem — rzekł żyd.
Zamyśliwszy się nieco, już niedowierzający pan Zenon, wyjąkał cenę, spoglądając na żyda, jakie ona uczyni na nim wrażenie.
Naturalnie Natan mówić już o tém przestał, tak ją uznał przesadzoną. Gryżda chciał dowodzić, iż nie wymagał za wiele, ale miał do czynienia z wszystko wiedzącym Natanem.
— Dałeś Waćpan za Dubińce tyle — rzekł — kaucya stracona wynosiła tyle, reszta pozostała nie może być tak wielką.
Tu Gryżda opłakiwać zaczął swe straty, a żyd ruszać ramionami, dowodząc, że to nic nie miało z ceną wspólnego.
Rozstając się, Natan powtórzył, śmiejąc się, od niechcenia:
— Nu, pamiętaj pan: gdy się zechcesz zbyć, masz kupca na Dubińce.
Pojechał z tém do domu stary i przez całą drogo rachował i ważył, czy-by istotnie rozumném nie było wszystko obrócić na kapitał i tém, na czém się znał najlepiéj, dobijać się straconéj fortuny.
Znał nieudolność swoję. Sprzedaż wydawała mu się rzeczą nadzwyczaj pożądaną. Po niejakim czasie pojechał do Natana i zapytał go, czy istotnie znalazł-by kupca na Dubińce.
— Czemu nie, byle się zgodzić o cenę — odparł Natan.
Tu się dopiéro rozpoczęły targi, z obu stron prowadzone z taką zręcznością, iż, wzajem się podejrzewając, zdawali się coraz daléj od porozumienia. Natan zimną krwią swą i pieniędzmi gotowemi, których znał urok dla Gryżdy, zwyciężył wreszcie! Cena była już niemal ustanowioną. Na samym ostatku jednak p. Zenon się zadumał, potarł wyłysiałą głowę i objawił swój żal; nie chciało mu się sprzedawać.
— Ziemia rośnie w cenie — rzekł — zawsze to głupia rzecz jéj się pozbywać.
— Ale u Waćpana kapitał téż się procentuje, jak należy.
Skończyło się na niczém. Gryżda raz jeszcze pojechał do domu, obszedł i objechał Dubińce, znalazł je zapuszczonemi, poczekał dni kilka i powrócił do Natana.
— Kupuj Dubińce — rzekł — niech je licho porwie! przynajmniéj na nie patrzéć nie będę.
— Cóż myślisz z sobą?
— Co — odparł Zenon — tu w téj dziurce ja nie mam co robić; pojadę do większego miasta spekulować.
Korzystając z tego usposobienia, żyd, nie zwłócząc, wziął się do spisania punktów przedugodowych i zaliczył zadatek. Umowa brzmiała na jego imię.
Niespokojny znowu, czy się oszukać nie dał, Gryżda z pieniędzmi odjechał do domu i natychmiast do opuszczenia Dubiniec przygotowywać się zaczął.
Rozważywszy wszystko, widział, że zrobił dobry interes. W okolicy pozostać nie chciał, znano go tu nadto, było mu to przeszkodą i zawadą. Byłby się wyniósł na Litwę i do Wilna, gdyby tam wspomnienie żony nie zagradzało mu drogi. Na myśl mu przyszła Warszawa.
— Czemuż nie? — rzekł w sobie.
Wspomnienie córki raczéj go pociągało, niż odstręczało.
Wśród zajęć, jakie wyjazd spowodowywał, wyprzedawania się z ruchomości, obrachunków ze służbą, nagle dowiedział się z przerażeniem Gryżda, iż istotnym nabywcą Dubiniec był Sołomerecki.
Wprawiło go to w rozpacz niemal; czuł się oszukanym, ograbionym, i natychmiast poleciał z wymówkami do Natana. Żyd go przyjął z krwią zimną. Nie zaprzeczał bynajmniéj, że był pośrednikiem, ale znajdował to tak naturalném, iż Gryżdę w końcu wyburczał. Staremu wcale nie szło o to, że dawni właściciele powracali do starego gniazda, ale, że, przy téj zręczności, on-by był mógł ich obedrzéć i kazać zapłacić pretium affectionis.
Mając się wybierać z tych stron, prawdopodobnie na zawsze, Gryżda nie potrzebował się nawet żegnać z nikim. Nie żył z ludźmi, ludzie nim pogardzali, nie kochał nikogo, za nikim mu tęskno nie było. Dubińce mu obrzydły. Sołomerecki, który natychmiast obejmował ruinę, nie chciał się z nim spotkać, wysłał od siebie kogoś dla objęcia majątku, a sam czekał aż mu doniesie, że Gryżda opuścił okolicę.
Przed wyjazdem, do jednego księdza Dziekana wstąpił dawny towarzysz.
Ksiądz Piszczała znalazł go zmienionym o tyle, że się zdawał dźwignięty z upadku i odrętwienia. Jeszcze raz w nim odrodził się stary człowiek, z dawnym sceptycyzmem swym, szyderstwem i wiarą w siebie.
Po tylu przebytych i przebolałych ciosach, gdy się już zdawał niepowrotnie złamanym, z podziwieniem Dziekan go znalazł na ciele więcéj zgrzybiałym, niż na duchu. Zgarbiony, pomarszczony, trzęsący się, na pozór bezsilny, w mowie i myślach objawiał jeszcze tę samę energią i siłę woli, co przed tém.
Ksiądz Dziekan zapytał go, co czynić myśli.
— A, nic innego, tylko to, co robiłem całe życie — rzekł Gryżda — popełniłem kilka błędów grubych i przypłaciłem za nie. Wyliczać ich nie będę; z fortuny zrobionéj już straciłem bezpowrotnie połowę; zostało mi dziś tyle, że znowu mam nadzieję się czegoś dobić.
— A potém? — zapytał Dziekan.
— Widzisz, ojczulku — odparł Gryżda — samo uczucie posiadania siły jest wielką satysfakcyą; potém tu, w téj dziurze, wśród ludzi zacofanych i głupich, nie było można jéj użyć. Gdzieindziéj potrafię sobie z nią wyrobić pozycyą i znaczenie; w wielkich ogniskach czynności ludzkiéj nie pytają o pochodzenie majątku, o cnoty człowieka, ale o pieniądz i rozum tylko. Tam ja należyte znajdę miejsce.
— A potém? — powtórzył Dziekan.
— Będę się mścił na ludziach.
— Za co?
— Za to, że się na mnie poznać nie chcieli — rzekł Gryżda — i będę szerzył zdrowe zasady. Każdy sobie, każdy dla siebie. Kto słaby, ten niepotrzebny.
— I tam daléj — dokończył, już śmiejąc się tylko, Dziekan. — Jesteś niepoprawny, mój panie Zenonie; widzę, że nieszczęście nic cię nie nauczyło. Życzę, abyś nie wpadł z deszczu pod rynnę.
Czy urok nowości, czy jakieś przesadzone nadzieje, na wyjezdném Gryżdzie dodały jakby ochoty do życia. Jechał do miasta, prawie sobie całkiem nieznanego, do ludzi zupełnie obcych, bez niczego, coby go zalecać mogło, oprócz pieniędzy, które jemu się zdawały dosyć znacznemi, a które na polu większéj działalności i interesów mogły się wydawać małostką.
Nie miał żadnego z góry obmyślonego planu postępowania, wierzył znowu w siebie.
Było jego zamiarem, naprzód wsunąć się tu bardzo skromnie, cicho i żyć oszczędnie, dopóki-by się nie rozpatrzył i nie rozsłuchał. Stanął więc w małym hoteliku, w ciasnej stancyjce, i natychmiast poszedł sobie szukać mieszkania równie skromnego. Bojaźliwie i ostrożnie szedł krok za krokiem, niedowierzający, bojąc się być oszukanym; z wielkim kłopotem wynalazł to, czego szukał: parę pokojów na drugiém piętrze, przy Bielańskiéj ulicy. Kupił trochę starych mebli, przyjął starą kucharkę, i uchodząc w oczach właściciela domu za wysłużonego, pensyonowanego urzędnika z prowincyi, począł sznurkować po mieście.
Robienie znajomości okazało się tu daleko trudniejszém, niż sądził. Nie miał żadnego z tych przymiotów, które pociągają ku sobie, a powierzchowność starca zgrzybiałego nic się po nim spodziewać nie dozwalała.
Na giełdzie rozsłuchawszy się, przekonał, iż nic do zrobienia nie było. Miesiąc cały błądził tak napróżno, i zniechęcony, widząc, że się nie obejdzie bez pośrednictwa, nie mając żadnego innego, napisał do Natana, aby go polecił któremu ze znajomych sobie współwyznawców.
Żyd w istocie przysłał mu list, pisany po hebrajsku, którego on treści sprawdzić nie mógł, i musiał zapewne właściwie go polecić jakiemuś krewnemu z Franciszkańskiéj ulicy; bo drugiego dnia po oddaniu pisma zjawił się u niego młodzieniec, bardzo elegancko ubrany, grzeczny, i ofiarował mu swe usługi.
— Co pan za geszeft myśli robić? — zapytał go.
Gryżda ściągnął ramiona.
— Mam troszeczkę pieniędzy — rzekł. — Natan pewnie panu pisał... lubię spekulować.
— Jaka to ma być spekulacya? — rzekł młodzieniec.
Gryżda odpowiedział wymijająco.
Przybyły, pan Herman, proponował spółki; pan Zenon sobie ich nie życzył. Po długich omówieniach wyznał wreszcie, że pożyczył-by na procent znaczny.
W Warszawie, gdzie dotąd ośm procentów nie są niczém nadzwyczajném, lichwa dochodzi czasem wysokości bajecznych. Pan Herman obiecywał nastręczyć interesa, z hypoteką na kamienicach, ale naturalnie żądał komisowego, o które się ułożono.
Gryżda wymówił sobie tylko, że na żadne nadzieje i niepewne rachuby pieniędzy dawać nie będzie. Gotów był ograniczyć się piętnastym rocznie, ale wymagał zupełnego ubezpieczenia.
Długo rozprawiając, pan Herman usiłował go na inne drogi wprowadzić; lecz stary pozostał niewzruszonym. Znajomość z tym piérwszym pośrednikiem wkrótce nastręczyła inne i liczne stosunki. Zwąchane pieniądze, ściągały zewsząd ludzi, usiłujących poprobować, czy go się nie uda wciągnąć i oszukać. Pan Zenon był na nowém stanowisku podwójnie i aż do śmieszności ostrożnym.
Interesa téż szły bardzo opieszale i nie odpowiadały jego nadziejom. Kapitał złożywszy w banku dla bezpieczeństwa, ani dziesiątéj jego części w ciągu kilku miesięcy po myśli swéj zużytkować nie mógł. Tymczasem życie, chociaż skąpe, kosztowało dosyć. Gryżda znalazł się zawiedzionym w nadziejach.
W Dubińcach zaraz po wyjeździć Gryżdy zjawił się Sołomerecki. Spodziewał się je powitać z radością; widok sprofanowanego gniazda napełnił go takim smutkiem, że, obejrzawszy się, chciał uciekać. Niéma na świecie nic rozpaczliwszego dla człowieka, nad powrót do miejsc, w których było niegdyś życie, a panuje nielitościwa śmierć i zniszczenie.
Nie znalazł tu Sołomerecki żywéj prawie duszy z dawnych sług, nawet poczciwego Symeona, którego dworek stał pustką walącą się i odartą, przechadzka po pałacu wycisnęła mu łzy. Z tego, co po ojcu tu zostało, nic nie poszanowano; ślady gospodarstwa pani Gryżdzinéj były widoczne.
Popsuto, pozacierano wszystko. Sołomerecki niemal pożałował, że przez pobożne uczucie nabył miejsce, które mu się wydawało teraz niemożliwém do wytrwania w niém.
Ogrodu część, najbardziéj mu pamiętną przechadzką z Romaną, znalazł wykarczowaną na pole; cieplarnie odnowione waliły się; wszystkie budowle potrzeba było na nowo wznosić.
Z pałacem sam nie wiedział, co poczynać. Restauracya jego była-by niezmiernie kosztowną, zaniedbanie groziło ruiną. Kazał tymczasowo dach pokryć od słoty, chciał się namyślić.
Dał się namówić na to kupno, ale teraz widział, że błąd popełnił. We wspomnieniach były-by Dubińce pozostały dla niego uroczemi; rzeczywistość była odrażającą.
Na parę dni zamieszkawszy dworek, który wprzódy zajmowała Romana, Sołomerecki otrząsnął się wreszcie z tych wrażeń bolesnych, rozmyślił, powziął pewne postanowienie, wydał dyspozycye i niemal rad, że opuszczał to cmentarzysko, powrócił do swéj fabryki.
Tu nie było ani poezyi, ani wspomnień, ale gorączkowe zajęcie nie dopuszczało w tęsknieniach się zatapiać i gryźć tém, co było niepowrotném.
Maurycy znalazł się w swoim żywiole i powiedział sobie, że człowiek do rozmyślania na ruinach nie jest przeznaczonym, ale do działania. Obiecywał więc sobie na przyszłość z dala kierować podźwignięciem Dubiniec, zwolna je przyprowadzić do znośnego stanu, i nie zaglądać tam, dopóki by rozpaczliwe na nim czyniły wrażenie.
Wspomnienie Romany przybyło z nim razem z Dubiniec, w których ona, jéj los i życie, żywo mu znowu na myśl przyszły i sercem poruszyły. Ile razy bywał w Warszawie, widywał ją zawsze, przyjaźń ich nie zmieniła charakteru, ale stała się dla obojga koniecznością, potrzebą, któréj nie taili przed sobą.
Sołomerecki wiedział, że Gryżda udał się do Warszawy. Napełniało go to obawą, aby się nie zbliżył do córki, nie połączył z nią i tym sposobem nie rozerwał ich stosunku.
Za piérwszą swą bytnością, starał się wyrozumiéć, czy Romana nie widziała ojca, czy o nim wiedziała; lecz wprost pytać nie śmiejąc, nie dowiedział się o tém.
W istocie Kostek już doniósł, że Gryżda przeniósł się do Warszawy, ale go córka szukać nie mogła, on wcale nie myślał, i reszta zdana była na losy. Mieliż się kiedy spotkać i jakie to być mogło spotkanie? Romana myślała o tém z trwogą.
Rada go była zobaczyć choć z daleka, lecz kółko, w którém krążył Gryżda, wcale było różne od tego, w jakiém się ona obracała. Na Bielańskiéj ulicy, w sąsiedztwie giełdy, ona nie miała lekcyi; on zaś na Nowy-Świat, na Krakowskie Przedmieście, bardzo rzadko zabłądził.
Nareszcie dnia jednego Romana zetknęła się z nim prawie oko w oko na trotuarze i przeraziła, poznawszy go z trudnością, zestarzeniem jego i zmianą na twarzy.
Szedł z głową spuszczoną, tak zamyślony, że jéj ani spostrzegł, ani poznał, usunął się trochę na bok i pominął. Domyślając się, że może powracać do mieszkania, o którém wiedziéć chciała, Romana, idąca z lekcyi do domu, z daleka poszła za nim na Bielańską ulicę, zapytała się stróża, czy mieszka w tym domu, i otrzymała potakującą odpowiedź.
Zbiedzona powierzchowność ojca taką w niéj obudziła litość, tak poruszyła jéj sercem, że postanowiła, bądź-co-bądź, pójść do niego, i przynajmniéj sprobować w nim też uczucie dawne wskrzesić.
Nie odkładała tego długo, i drugiego dnia, z bijącém sercem, zastukała do drzwi na drugiém piętrze.
Brudna stara służąca otworzyła jéj, a widząc ładnie ubraną panienkę nie przypuszczała wcale, aby ona do jéj pana przyjść mogła. Po długich targach, wpuściła ją nareszcie.
Gryżda na pół ubrany przechadzał się po licho umeblowanych pokoikach. Nie poznał córki, aż do niego przemówiła; wpatrywał się w nią długo, nie okazał żadnéj dla niéj czułości. Przyjął ją zimno.
Biednéj dziewczynie łzy się w oczach kręciły.
Sądząc, że ojca to odstraszać może, iż się lęka, aby nie potrzebowała pomocy jego, zaczęła z żywością wielką opowiadać mu, iż sobie wcale znośny byt wyrobiła, że o swych siłach może się utrzymać.
Gryżda słuchał z uwagą.
— To mnie bardzo cieszy — rzekł na zakończenie — bo ja takie straty poniosłem, iż sam jestem w położeniu przykrém i na starość pracować muszę. Romana, biorąc to dosłownie, natychmiast ofiarowała mu przyjść w pomoc, jeśliby potrzebował.
Zakłopotał się stary i zawstydził, wybąkując, że on także spodziewa się, pomimo złego stanu interesów, dać sobie radę.
Córka naówczas nieśmiało prosiła, czyby mu w domu czém usłużyć nie mogła. Gryżda odmówił.
Wśród téj rozmowy, jednakże powoli zwiędłe serce poruszyło się, i stary, nie pozbywając się jéj, podał krzesło, rozpytując bliżéj o zatrudnienia, o życie, znajomości, które porobiła i t. p.
Nie potrzebowała się z niczém taić Romana, oprócz Sołomereckiego, o którego téż Gryżda nie pytał. Powodzenie córki, jéj szczęście do ludzi, nadewszystko to, że nic nie potrzebowała od niego, wprawiły go w nieco lepsze usposobienie.
Jednakże ani pomyślał o tém, aby żyć razem mogli, ani Romana mu się śmiała narzucać. Gdy Gryżda spojrzał na zegarek, sądząc, że potrzebuje wyjść, wstała i pożegnała go, zostawując mu swój adres, na który popatrzywszy obojętnie, rzucił go na stół.
Zapłakana, z bólem w sercu wyszła od niego córka. Spodziewała się przejednania, uścisku, powrotu do jego serca... znalazła zimną obojętność. Nie rozpaczała o przyszłość wprawdzie, nie wyrzekała się widywania ojca, ale w duszy czuła się okrutnie uciśnioną.
Dla niéj Gryżda wydał się więcéj może zmienionym, niż przypuszczać mogła z piérwszego spotkania na ulicy.
Upłynęło dni kilka, a Gryżda nie dał znaku życia. Około południa jednego dnia wreszcie przyszedł do Romany. Przyprowadziła go raczéj ciekawość, niż serce. Obejrzał pomieszkanie; do wyglądającéj Rozalii ani przemówił, jakby jéj nie znał, tak, że przystąpić do niego nie chciała; przemówił kilka słów obojętnych i wyszedł.
Znowu łzami to widzenie się z ojcem opłaciła biedna dziewczyna.
Przez cały miesiąc nie śmiała zaglądać do ojca. Tęsknica jakaś, obudzona widzeniem, skłoniła ją na ostatek pobiedz na Bielańską ulicę.
Stara sługa zapowiedziała jéj we drzwiach, że pan był chory i że miał gości. Gośćmi tymi byli dwaj izraelici, a celem ich odwiedzin musiał być interes jakiś, bo na stoliku leżały papiery i klejnoty. Gryżda się zmieszał widocznie, gości swych odprawił kwaśno, a córce wskazał siedzenie. Był nieubrany, z szyją obwiązaną grubą chustą, chrypiał i skarżył się na katar.
Wpadłe oczy i policzki, w istocie, jeżeli nie chorobę, to nadzwyczajne wydawały znużenie.
Romana radziła doktora, Gryżda zapewniał ją, że materacyk z ziół, który mu służąca zrobiła, miał wystarczyć.
Po krótkiéj rozmowie, prosząc, aby się pozwolił dowiedziéć o swoje zdrowie, córka go chciała pożegnać.
— Co tam zdrowie! — rzekł kwaśno — to przejdzie, ale do licha z tą Warszawą, że w niéj nic zrobić nie można. Żydowstwa mnóztwo, wszystkie drogi pozawalane.
— Czyż ojciec koniecznie się tak troszczyć i zabiegać potrzebuje? — zapytała Romana — przecież na tak skromne życie z pewnością mu wystarczy, a ja gotowa jestem...
— Dajże mi pokój z tą wspaniałomyślnością! — rzekł ironicznie — chciała-byś koniecznie wyjść na heroinę! Myśl o sobie.
Romana, dotknięta tém, pożegnała go, już nie mówiąc słowa.
Gryżda po kilku dniach z obwiązaną szyją pokazał się na ulicy znowu. Romana w rozmowie przypadkiem wspomniała nazwisko bankiera, w którego domu bywała. Było ono jedném z tych, które na giełdzie największe poszanowanie wzbudzały. Spotkawszy córkę kwaśno, zaczął się domagać Gryżda, aby mu dopomogła do zrobienia z nim znajomości. Starała się wymówić tém, iż bardzo zajęty, nie był przystępnym; ale stary począł nalegać niezmiernie, stał się natarczywym, skończył na wymówkach wreszcie, że ona dla niego nawet tak małéj uczynić nie chciała przysługi.
Obiecała więc, iż sprobuje.
Rzecz była trudna, nie uwłaczając ojcu, uprzedzić jednak mniéj więcéj o nim, jako o człowieku, który przybywał z prowincyi i mógł się wydawać trochę excentrycznym.
Bankier nie miał wielkiéj ochoty robienia nowych znajomości, starych do zbytku dokuczało mu od rana do nocy; ale dla kobiet był grzecznym, obiecał przyjąć pana Gryżdę, naznaczył godzinę.
Treści rozmowy nie mogła się dowiedziéć córka, lecz znalazła po niéj ojca zadumanym i smutnym.
— To są ludzie szczęśliwi, u szczytu, którzy ani znać biedniejszych, ani być im pomocą nic chcą — rzekł do córki. — Mają słuszność; sług zaś i pomocników im nie braknie, ani kapitału. Nic niéma do zrobienia, prószyny zbierać potrzeba; ale człowiek rozumny — dokończył — widzi rzeczy zdrowo, a w bawełnę nie obwija. Vae victis! — dodał w końcu.
To stosunkowe niepowodzenie wpłynęło tak na Gryżdę, że córka jeszcze go w kilka dni znalazła bardziéj pogrążonym w sobie i mocniéj podrażnionym. Chciał dawniéj szerszego placu działalności, teraz narzekał, że opuścił ten kąt, w którym nie umiał obracać, i gdzie więcéj robił w przeciągu miesiąca, niż tu w pół roku.
Wynosić się już jednak nie myślał. Za każdém wszakże widzeniem się Romana mogła po nim poznać, czy mu się lepiéj, czy gorzéj powodziło. Odzyskiwał nadzieję, uśmiechał się, szydził z głupców, bo cały świat, oprócz siebie, miał za nich; potém milczał lub przeklinał.
Do Romany zaglądał bardzo rzadko, a nigdy mu na myśl nie przyszło czémś jéj dowieść, że ona go obchodziła, choć małą jakąś zrobić przysługę. W jéj pokoikach brał do rąk piękniejsze cacka, podarunki uczennic i zapytywał o każde, co ono mogło kosztować. Potrząsał głową potém. Skromne bardzo urządzenie się Romany wydawało mu się, jak na nią, zbytkowném. Raz przyszedłszy w porę obiadową, dał się zaprosić, jadł ochoczo i znalazł stół bardzo wykwintnym.
— Słowem — rzekł raz do córki — że oto ja, co na tém zęby zjadłem, nie mogę prawie nic zrobić, a ot taka, jak ty, dziewczyna, co tyle tylko, że klapie po fortepianie, ma, co jéj potrzeba i na niczém jéj nie zbywa.
— Ojciec jesteś wymagającym — rzekła Romana.
— Mam do tego prawo — zawołał — czuję w sobie siły do spraw wielkich, mam pomysły; fatalizm mnie do niczego nie dopuszcza. Wszystko jest w życiu ślepą fatalnością.
W końcu roku Romana coraz go bardziéj znajdowała zgorzkniałym, zwątpiałym, milczącym. Widoczném było, że interesa wcale nie szły.
Przyznał się jéj raz, że poniósł wielką stratę znowu. Dwa czy trzy razy córka go znalazła z tą szyją obwiązaną, nie wychodzącego z domu i przebąkującego, że nie było czego chodzić. Usłużyć jéj sobie nie dozwalał w niczém.
Nie widywali się czasem bardzo długo, potém zjawiał się u niéj na chwilę, pochodził po izdebkach, pomruczał i odchudził.
W ciągu gdy się to działo, nadjechał Sołomerecki. Romana, widząc się z nim, otwarcie mu powiedziała, że się z ojcem widywała, że bywał u niéj czasami. Zrozumiał to Maurycy i prosił ją o skazówkę, gdzieby się z nią mógł spotkać, gdyż chciał korzystać z bytności swéj. Romana wymieniła dom bankiera, w którym i on, i ona, bywali.
Nie śmiał wywiadywać się u niéj o Gryżdę Maurycy. Bankier go zaczepił sam, dopytując o tego oryginała, którego, jako z tamtych stron pochodzącego, Sołomerecki znać musiał.
— Jest to dawny rządzca ojca mojego, późniejszy nabywca naszego majątku — rzekł Maurycy — człowiek dosyć niegdyś majętny, na grosz chciwy, który całe życie spekuluje, i nie wiem, czy rezultat odpowiada jego pracy.
Bankier śmiał się, powtarzając to, co Gryżda w rozmowie krótkiéj mu wypowiedział, spodziewając się zapewne, iż obudzi rozumem swym nadzwyczajne zdumienie.
— Co on tu chce robić? — spytał — pieniędzy mamy dosyć, kapitał, o którym mi wspomniał, kropla w morzu, a jego teorya niedorzeczna.
Ruszył ramionami.
Tym razem Romana tak jakoś była przybita myślą o ojcu, że nawet odwiedziny Sołomrreckiego jéj nie ożywiły. Nie mogła się z nim widywać tak swobodnie, jak zwykle.
Spytała go, czy się bardzo cieszył z nabycia Dubiniec.
Maurycy szczerze się wyspowiadać jéj nie chciał, zabolał tylko nad wykarczowaniem ogrodu, nad ruiną, i wspomniał, że w tym dworku, w którym mieszkała, w czasie swéj bytności musiał się pomieścić.
— We mnie Dubińce same najboleśniejsze budzą wspomnienia — dodała Romana. — Jestem istotą, nie mającą bytu i na wieczne tułactwo skazaną.
— Prawie wszystkich to jest los — dodał Maurycy — bo i ja muszę po świecie wędrować dla pracy.
Smutnie się pożegnali z sobą, smutniéj niż kiedykolwiek.
Przybycie Gryżdy do miasta, jego zamieszkanie, w ogóle, zamiast ożywić Romanę, stało się dla niéj troską, odebrało jéj dawną swobodę. Widok jego, niemożność wpłynięcia na zmianę życia, bolały ją.
Patrzyła na męczarnie człowieka, walczącego z czémś nieduścignioném i nieoznaczoném, ubiegającego się o to, co mu szczęścia dać nie miało, obłąkanego i zdziwaczałego.
Takim był w istocie Gryżda, a pobyt w Warszawie, sprowadzając nowe rozczarowanie, przygnębił go bardziéj jeszcze. Gdy Romana mu z troskliwością mówiła o stanie tym, gniewał się i zaprzeczał jéj, nie chcąc się przyznać, że mu się niepowodziło i że był zrażonym.
W czasie bytności Sołomereckiego w Warszawie, który z każdym rokiem zyskiwał na wziętości, uznaniu, a miał tyle za sobą, iż każdemu się podobać musiał; w domu bankiera, w którym Romana często bywała, zaczęto snuć projekta ożenienia go.
Była to partya świetna, nawet dla milionowéj panny: tytuł książęcy, człowiek miły, dobrze wychowany i mający świetną przyszłość przed sobą.
Chciano go ożenić i znajdowano, że powinien był koniecznie wybrać sobie pannę w tych kołach, w których się teraz obracał.
Mówiono o tém otwarcie przy Romanie, bo choć wiedziano, że była z nim dobrze, nie posądzano ani jéj, ani jego o bliższe stosunki, widząc ich niewłaściwość.
Usłyszawszy o tém, Gryżdówna taką jakąś boleść uczuła w sercu, iż sama się rozgniewała na siebie i wyrzucała ją sobie. Wmawiała w siebie, iż miała tylko przyjaźń dla Sołomereckiego, a sama myśl, iż on mógł pokochać inną, być z nią bliżéj, ściśléj, nierozerwalne połączonym, budziła zazdrość i ból niewysłowiony.
Rozwaga mówiła jéj, że dała zanadto nad sobą zapanować temu uczuciu, które go z nią łączyło. Mimowolnie wciągnięta w rozmowę o tych projektach, Gryżdówna o Sołomereckim wyraziła się w ten sposób, iż je starała się niemożliwemi okazać. Zaręczała, że znanym był ze swego wstrętu do małżeństwa, że wcale się żenić nie myślał.
Co gorzéj, przy piérwszém potém spotkaniu się z nim, odkryła mu wszystkie spiski na niego i opisała osoby, które do nich wchodziły, sama nie zdając sobie z tego rachunku, w ten sposób, że od nich odstręczyć mogła.
Późniéj dopiéro zaczęła to sobie wyrzucać.
— Po co ja się w to wdaję? To niedarowane dziwactwo! Sza!
Walcząc z sobą, doszła potém do przekonania, że owa przyjaźń była niebezpieczną, bo groziła przerodzeniem się w inne uczucie. Postanowiła więc zwolna zerwać stosunki, aby się wyswobodzić.
— Narzucam mu się w sposób nieprzyzwoity, to do niczego nie prowadzi, oprócz udręczeń. Należymy do światów tak od siebie oddzielonych, iż nigdy marzyć nie można... o niczém.
Słabość, którą wyrzucała sobie za późno, postanowiła zwyciężyć. Pobyt ojca nastręczał jéj wymówkę. Gdy znowu przyjechał Sołomerecki, starała się go unikać, ale on jéj szukał. Skończyło się na tém, że urok rozmowy z nim złamał postanowienia.
Nowe nastąpiły wyrzuty sumienia, i postanowienia nowe. Widziała, że należało zerwać zupełnie. Upłynęło kilka miesięcy, stęskniła się za nim, ale obiecywała sobie, gdy przyjedzie, ułożyć się tak, aby go nie widziała.
Postanowienie było uroczyste.
Spotkali się w domu bankiera, a Sołomerecki podszedł do niéj z takiém uczuciem radości, tak ją ujął tém, że na chwilę zapomniała o wszystkiém. Nazajutrz w Saskim ogrodzie, którym przechodziła ze swoją teczką, Maurycy ją napędził.
— Pani jakbyś uciec chciała przede mną — zawołał — zabierając się jéj towarzyszyć.
Romana smutnie oczy na niego podniosła.
— Wiesz pan — rzekła — że nie tylko bym to uczynić powinna, ale doprawdy mam to postanowienie. Niech mnie moje sieroctwo tłómaczy.
Zbytecznie przywykłam, rozpieściłam się jego przyjaźnią, nadto tęsknię za nią, słowem, obawiam się jéj dla siebie!
Sołomerecki zdumiał się.
— Ale, na Boga — rzekł z zapałem — przecież pani wierzyć w to powinnaś, że przyjaźń ani się zmieni, ani ostygnie, ani ją co może rozerwać.
— Przeciwnie — podchwyciła Gryżdówna — ja te wszystkie następstwa przewiduję, jako nieuniknione. Pan się musisz ożenić; cóż będzie znaczyć taka biedna przyjaciółka przy żonie?
— Ale ja wcale się żenić nie myślę — zawołał Sołomerecki — daję słowo na to. Żenią mnie, to prawda, lecz ja się nie żenię, a gwałtu sobie zadać nie pozwolę.
— Serce przemówi kiedyś — odparła Romana.
— Nie widzę do tego najmniejszego podobieństwa — rzekł Maurycy. — Tymczasem ta nasza przyjaźń tak mi starczy, że nic więcéj nie pragnę.
Romana szła z głową spuszczoną.
— Jest to egoizm z mojéj strony — odezwała się — tak się panu narzucać. Wymawiam to sobie.
— Przepraszam — zaprzeczył Maurycy — jeżeli kto, to ja chyba jestem niepozbytym natrętem; ale są takie związki ducha i myśli, które, raz zadzierzgnięte, nie rozrywają się nigdy. Dlaczegoby w przyjaźni nie miało być istot dla siebie przeznaczonych, tak, jak w poezyi są kochankowie predestynowani? Zmiłuj się pani, gdyby ci kiedy myśl przyszła, z jakiegokolwiek powodu, zrywać ze mną, jeden tylko przyjmuję jako usprawiedliwiony: jeżeli pani znajdziesz człowieka, który ci do szczęścia będzie potrzebnym i lepszym przyjacielem nade mnie.
Romana wzruszona rękę mu podała.
— Lękasz się pani może — dodał Maurycy — aby ta przyjaźń przez ludzi fałszywie nie była tłómaczoną i nie uwłaczała ci.
Rozśmiała się Gryżdówna.
— Ja? bynajmniéj! Sądy ludzkie są mi obojętne; zresztą pewną jestem, że nikomu na myśl nie przyjdzie, aby pan Maurycy mógł sobie wybrać tak biedną, nic nieznaczącą, jak ja, istotę.
Rozmowa, która zapowiadała się jako zakończenie, zmieniła się przeciwnie w tak serdeczną, że Romana przestała myśléć o zrywaniu z Sołomereckim.
— Potrzeba się napawać wonią kwiatków, dopóki nie powiędną — powiedziała sobie, wchodząc do swojego mieszkania — a gdy ich nie stanie, może i życia zabraknąć.
Nie myślmy o jutrze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.