Puk z Pukowej Górki/Pod Wałem Hadrjana

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Puk z Pukowej Górki
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1935
Druk P. Mitręga
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Puck of Pook’s Hill
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POD WAŁEM HADRJANA

Kiedy przez mą Lalusię opuszczałem Rzym,
krocząc szlakiem legjonów do Rimini,
(do Ri-, do Ri-, do Rimini, —)
przysięgała, że ze mną i z puklerzem mym
jej serduszko podąży do Rimini,
(do Ri-, do Ri-, do Rimini!)

Ale orły znów w dalszy puściły się bieg:
żołnierz za swym sztandarem iść musi!
Więc zwiedziłem Brytanję i gallicki brzeg
i krainę pontyjską, kędy sypie się śnieg —
śnieg tak biały jak szyja Lalusi,
(La-lala, La-la-la-la-, Lalusi!)
a tak zimny jak serce Lalusi!
(La-la-la-lalalala! Lalusi!)

I rzuciłem Brytanję i rzuciłem Pont
i rzuciłem w Rzymie spokojny kąt —

urojonej ufając pokusie!
I rzuciłem też Galję... Lecz największy błąd,
że rzuciłem... rzuciłem Lalusię!
(La-la-la! La-la-la! Lalage! Lalage!
Lalala-lalalala! Lalusię!)



Dzieci stały właśnie koło furtki wychodzącej w stronę Dalekiego Boru, gdy posłyszały to śpiewanie. Nie mówiąc ni słowa, pobiegły pędem do znanej im dziury w płocie i tak nie zważały na nic po drodze, iż o mało nie przydeptały sójki, która właśnie jadła z ręki Puka.
— Pomału! — zawołał Puk. — Kogóż tu szukacie?
— A kogóżby jak nie Parnezjusza! — odpowiedział Dan. — Dopiero teraz przypomnieliśmy sobie, co się wczoraj działo! O, nieładnie z nami postępujesz!
Puk parsknął śmiechem, powstając z ziemi.
— Bardzo was przepraszam... ale dzieci, które spędziły pół dnia ze mną i rzymskim centurjonem, muszą otrzymać dawkę czarodziejskiego środka na uspokojenie nerwów, zanim zasiądą do podwieczorku z guwernantką. Hej, Parnezjuszu! bywajże, bywaj!
— Jestem na twe zawołanie, mości Faunie! — zabrzmiała odpowiedź od strony Volaterrae. Dzieci dostrzegły błysk spiżowej zbroi pomiędzy kępami brzóz oraz przyjazne migotanie jego wielkiej tarczy, podniesionej wgórę.
— Ha! ha! ha! — śmiał się, jak dziecko, Parnezjusz. — Wypędziłem Brytańczyków i zająłem ich warownie! Ale Rzym jest wspaniałomyślny! Pozwalam wam przyjść tu na górę!
Przeto wygramolili się wszyscy na majdan forteczny.
— Cóż to była za piosnka, którą śpiewałeś przed chwilą? — zapytała Una, usiadłszy.
— Ta piosnka?... e, to „Rimini“. To jedna z tych śpiewek, które ustawicznie wędrują po całem cesarstwie. Szerzą się jak zaraza przez pół roku, czasem przez rok, póki nie spodoba się legionistom jakaś inna melodja, w której takt mogliby maszerować.
— Opowiedz im coś o waszych marszach, Parnezjuszu — prosił Puk. — Dziś tak niewielu ludzi przebywa pieszo całą tę krainę!
— Tem gorzej dla nich! — odrzekł Parnezjusz. — Gdy nogi odpowiednio się zahartują, niema nic przyjemniejszego i zdrowszego nad dalekie marsze. Wyrusza się, ledwo się podniosą mgły poranne, a dobija się do celu w jaką godzinkę po zachodzie słońca.
— A cóżeście mieli do jedzenia w czasie drogi? — zapytał Dan pośpiesznie.
— Słoninę, bób i chleb, a czasem i wino, jeżeli udało się go nieco zdobyć w gospodzie. Ale żołnierze są już z urodzenia nieznośnymi zrzędami. Otóż zaraz pierwszego dnia moi ludzie poczęli utyskiwać na nasze brytańskie zboże, zmielone w wodnym młynie, twierdząc, iż nie jest ono tak pożywne jak ta drapiąca w gardle strawa, którą miele się w żarnach, obracanych przez rzymskie woły. Ostatecznie jednak musieli przynieść tej naszej mąki i nią się pożywiać.
— Przynieść? A skąd? — zapytała Una.
— Z tego nowoczesnego młyna poza kuźnią.
— Z młyna za kuźnią? Toż to nasz młyn! — zawołała Una, spoglądając na Puka.
— Tak jest! Wasz młyn! — odpowiedział Puk. — A jak się wam zdaje, ile lat on sobie liczy?
— Nie mam pojęcia. Czy pan Ryszard Dalyngridge o nim opowiadał?
— Opowiadał... — odrzekł Puk. — Ale już za czasów pana Ryszarda był on bardzo stary; liczył sobie kilka ładnych stuleci.
— Za moich czasów był on jeszcze nowy — rzekł Parnezjusz. — Moi żołnierze, wsypawszy sobie mąkę do hełmów, patrzyli na nią z obrzydzeniem, jak na jakie kłębowisko żmij, oczywiście chcąc mnie wytrącić z cierpliwości. Ale ja tylko... przemówiłem do nich... i odrazu zawarliśmy przyjaźń. Przyznać się muszę, że od nich nauczyłem się rzymskiego tempa marszu. Jak wiecie, poprzednio służyłem jedynie w oddziałach posiłkowych, które się w marszu spieszą jak szewcy na jarmark. Zgoła inny jest krok legjonistów: długi, powolny, miarowy, nie zmieniający się od rana do wieczora. „Tempo żołnierskiego chodu — cecha rzymskiego narodu“, powiada przysłowie. Dwadzieścia cztery mile w ciągu ośmiu godzin: ani mniej, ani więcej. Głowa i włócznia do góry, tarcza na plecach, pancerz rozchylony przy szyi na szerokość dłoni — w taki sposób odbywaliśmy wraz z naszemi orłami marsze przez Brytanję.
— A czy mieliście jakie przygody? — zapytał Dan.
— Na południe od Wału trudno o przygodę — odparł Parnezjusz. — Najgorszym kłopotem, jaki mi się zdarzył, było to, że musiałem raz udać się do urzędnika w północnej części kraju, wnosząc zażalenie na jakiegoś wędrownego filozofa, który sobie podrwiwał z naszych orłów. Wykazałem jak na dłoni, że ten nieborak umyślnie nam zagrodził drogę; wówczas urzędnik jął szperać w swej księdze i oświadczył filozofowi, że bez względu na to, jakich bogów wyznaje, powinien okazać należną cześć Cezarowi.
— I cóż wtedy zrobiłeś? — zapytał Dan.
— Ano, cóż? Poszedłem dalej! Pocóż miałem wtrącać się do nieswoich spraw, gdy mym jedynym celem było jak najszybsze dotarcie do wyznaczonego mi stanowiska? I tak maszerowałem przez dwadzieścia dni... Oczywiście, im dalej na północ, tem mniej spotyka się ludzi na drodze. Wkońcu człek wychodzi z lasów i musi piąć się na nagie wzgórza, gdzie wyją wilcy wśród zwalisk dawnych grodów. Niema tu ani pięknych dziewcząt, ani dobrodusznych urzędników, którzy znali twego ojca i zapraszają cię w gościnę do siebie. Nie posłyszysz plotek koło świątyń i etapów, chyba jakie złowrogie wieści o dzikich zwierzętach. Spotkać tam bowiem można myśliwców i dostawców zwierząt cyrkowych, którzy wloką na łańcuchu spętane niedźwiedzie i wilki w kagańcach. Koń twój płoszy się na ich widok, a twoi ludzie mają powód do uciechy. Zamiast dworków i ogrodów raz poraz obaczysz zamknięte zewsząd warownie, opatrzone basztami-strażnicami z szarego kamienia i wielkie, murem kamiennym opasane owczarnie, strzeżone przez zbrojnych Brytańczyków z Północnego Wybrzeża. Na wierzchołkach nagich gór, poza nieosłonionemi domami, uganiają cienie chmur niby hufce pędzącej konnicy i widać kłęby czarnego dymu, wznoszącego się z nad kopalń i kamieniołomów. Uciążliwa droga snuje się bez końca, bez końca... wiatr poświstuje ci w pióropuszu... mijasz ołtarze, poświęcone legjonom i wodzom już zapomnianym, strzaskane posągi bogów i bohaterów oraz tysiące mogił, z poza których wyglądają ku tobie górskie lisy i zające. Upalna w lecie, a mroźna w zimie jest owa rozległa kraina, pełna złomisk skalnych i krasnych wrzosowisk. A gdy już ci się zdaje, żeś dotarł na sam koniec świata, widzisz nagle dym ciągnący się, jak zasięgnąć okiem od wschodu na zachód, a potem pod jego pokrowcem obaczysz wszędy gromadki domów, świątyń, sklepów, teatrów, koszar i śpichlerzy, porozrzucane niby kości do gry po jednej (i zawsze tylko jednej) stronie długiego, niezbyt wysokiego rzędu wieżyc, to wznoszącego się wzwyż, to opadającego, to chowającego się w załomach gruntu, to znów ukazującego się wyraziście. To właśnie ów słynny Mur!
— Ach! — westchnęły dzieci, dotąd z zapartym oddechem słuchające tego opowiadania.
— Rozumiem wasze zdumienie! — rzekł Parnezjusz. — Nawet starzy wiarusi, którzy od lat pacholęcych szli pod znakami legjonów, powiadają, że w całem cesarstwie nic nie sprawia takiego wrażenia, jak ten mur, oglądany po raz pierwszy!
— A czy to naprawdę taki mur... jak dokoła warzywnego ogrodu? — zapytał Dan.
— O nie! To ów sławny mur, o którym wam już wspominałem. Wznoszą się tam potężne baszty, poprzegradzane szeregiem mniejszych wieżyczek, służących za strażnice. Mur tak szeroki, że nawet w najwęższem miejscu trzej ludzie zbrojni z tarczami na ramieniu mogą iść jeden obok drugiego, przechodząc od strażnicy do strażnicy. Wzdłuż jego górnej powierzchni ciągnie się z dwu stron niski ochronny murek, sięgający ludziom ledwie do szyi, tak iż zdaleka widać jedynie hełmy straży, przesuwające się to w jedną, to w drugą stronę niby paciorki. Mur jest na trzydzieści stóp wysoki, a od strony Piktów, to jest od północy, znajduje się głęboka fosa, usiana brzeszczotami starych mieczy, grotami włóczni natkniętych na drzewce i obręczami kół, nawleczonemi na łańcuchy. Mały Lud nieraz tu się zakrada, by kraść żelastwo na ostrza swych strzał.
— Atoli miasto, rozpostarte pod murem po jego południowej stronie, niemniejszego godne jest podziwu. Dawniejszemi czasy były tu jeno okopy i rowy, a nikomu nie pozwalano wznosić trwałych budowli. Teraz owe szańce przeważnie poburzono i przebudowano wzdłuż całego muru, tak iż utworzyło się miasto, ciągnące się wąskim pasem na przestrzeni ośmiu mil. Wyobraźcie sobie tylko: takie miasto ciągnące się nieprzerwanie od Ituny do Segedunum, od zachodu aż do chłodnego wschodniego wybrzeża, miasto gwarne, zgiełkliwe i ruchliwe, w którem raz po raz obaczysz to walki kogutów, to konne wyścigi, to znów obławę na wilki! Po jednej stronie muru wielkie bory, zwaliska i wrzosowe rozłogi, w których ukrywają się Piktowie, po drugiej zasię olbrzymie miasto, długie niby wąż i jako wąż złośliwe a podstępne. Doprawdy, był to jakby wąż, wylegujący się pod ścianą, nagrzaną słońcem!
— Moja kohorta, jak mi oznajmiono, znajdowała się w Hunno, gdzie wielki gościniec północny wychodzi na drugą stronę muru, do prowincji zwanej Walencja. — Tu Parnezjusz roześmiał się. — Prowincja Walencja! Szliśmy przeto gościńcem do owego miasta Hunno, a gdyśmy do niego dotarli, stanęliśmy w osłupieniu. Ujrzeliśmy istny kiermasz... w którym uczestniczyły wszystkie narody ze wszystkich zakątków cesarstwa. Jedni brali udział w wyścigach konnych, inni siedzieli za stołem w winiarni, inni przyglądali się ogarom, szczwanym na niedźwiedzie, wielu zasię gromadziło się w jakimś rowie, by patrzeć na walkę kogutów. Jakiś młokos, niewiele starszy ode mnie, lecz mający (jako widziałem) szarżę oficerską, osadził przede mną konia i spytał, czego szukam.
— „Mego oddziału“, odpowiedziałem, pokazując swoją tarczę. — To mówiąc, Parnezjusz podniósł tarczę, na której widniały trzy rzymskie dziesiątki, podobne do liter, jakie widuje się na beczułkach wina.
— „Szczęśliwy omen!“, zawołał młodzik. „Wasza kohorta pełni służbę na wieży sąsiadującej z naszą, ale wszyscy żołnierze właśnie poszli przyglądać się walce kogutów. Bawimy się tu doskonale. Chodź ze mną, to oblejemy nasze orły!“ Miało to znaczyć, że chce mnie poczęstować winem.
— „Owszem, pójdę z tobą, ale wpierw muszę zameldować przybycie mych ludzi“, odpowiedziałem, czując gniew i wstyd jednocześnie.
— „E, wkrótce wyrośniesz z tego dzieciństwa!“, ofuknął mnie ów kolega. „To-ci dopiero służbista! Ale nie chcę szkodzić twej karjerze. Idźno dalej, do posągu bogini Romy... trafisz do niego z pewnością! Główny gościniec, który wiedzie do Walencji!“ Roześmiał się głośno i odjechał. Posąg wspomniany było widać o jakie ćwierć mili, więc poszedłem wprost ku niemu. Swojego czasu przechodził tędy główny gościniec do Walencji, ale obecnie z obawy przed najazdami Piktów zatarasowano bramę, a na bruku przed murem ktoś wyskrobał słowo: „Finis!“ Weszliśmy tam niby do jakiej jaskini. Stanąwszy, przybiliśmy krok ostatni i jak jeden mąż zatknęliśmy w ziemię trzydzieści włóczni. Echo huknęło z arkady jak z wnętrza beczki, jednakże nikt nie wyszedł na nasze spotkanie. Po jednej stronie były drzwi, na których widniała wymalowana nasza cyfra. Weszliśmy cichaczem do środka. Znalazłszy tam śpiącego kucharza, rozkazałem mu, by dał nam co do jedzenia, poczem wdrapałem się na szczyt muru, by rozejrzeć się po krainie piktyjskiej i... zacząłem rozmyślać... Zamurowana brama sklepiona, przed którą na bruku wypisano „Finis“, wywarła na mnie przygnębiające wrażenie, bom przecie był jeszcze niemal pacholęciem...
— Jakież to przykre! — rozżaliła się Una. — Ale potem chyba ci było weselej, gdy dostałeś dobry...
Dan trącił ją łokciem, nie pozwalając dokończyć zaczętego słowa.
— Weselej? — gorzko uśmiechnął się Parnezjusz. — Miało mi być wesoło, gdy żołnierze kohorty, którą miałem dowodzić, bez hełmów przyszli z walki kogutów, niosąc ptaki pod pachą, i pytali mnie, ktom zacz? Nie, nie było mi wesoło... ale i moja nowa kohorta też niebawem czuła się niewesoło... Napisałem do matki, że czuję się dobrze, ale powiadam wam, moi drodzy, — to mówiąc wyciągnął ręce ponad obnażonemi kolanami, — powiadam wam, że najgorszemu z mych nieprzyjaciół nie życzyłbym takich cierpień i udręczeń, jakich doznawałem przez pierwsze miesiące mego pobytu przy Wale! Pomyślcie sobie: oprócz mnie (ja zaś myślałem, żem postradał łaskę mego wodza Maximusa) był pomiędzy oficerami może jeden taki, który nie miał na sumieniu jakiegoś głupstwa lub złego postępku. Ten zabił człowieka, ten przywłaszczył sobie cudzy grosz, inny ubliżył któremuś z urzędników lub bluźnił bogom... i za to posłano ich pod Wał, by tu ukryli się przed hańbą lub karą. I tacy to ludzie stanowili naszą starszyznę... a miejcie w pamięci, że załoga Wału była prawdziwą zbieraniną wszelkich warstw społecznych i plemion naszego cesarstwa. Na każdej wieży mówiono innym językiem i czczono inne bogi. W jednej rzeczy wszakże wszyscy byli wzajem sobie podobni. Bez względu na to, jaką bronią posługiwał się kto z nas przed przybyciem w to miejsce, każdy na Wale Hadrjana musiał stać się, za wzorem Scytów, łucznikiem. Przed strzałą Pikt nie ucieknie, ani się pod nią nie przemknie, zresztą sam też łucznikiem jest wybornym. On się zna na tem!
— Przypuszczam, że musieliście toczyć ciągłe walki z Piktami, — rzekł Dan.
— O nie! Piktowie rzadko występują do walki. Przez całe pół roku nie zdarzyło mi się obaczyć Pikta nawet na lekarstwo. Obłaskawieni Piktowie opowiadali nam, że ich dzicy pobratymcy wszyscy wywędrowali na północ.
— Co to znaczy „obłaskawieni Piktowie“? — zaciekawił się Dan.
— Ano, tacy Piktowie (a jest ich wielu), którzy znają nieco wyrazów naszej mowy i przekradają się przez Wał, by sprzedawać nam kuce i psy wilczury. Bez konia, psa i przyjaciela, człowiek zginąłby snadnie. Bogowie dali mi i psa i konia i przyjaciela, a pomnij, mój chłopcze, gdy wyrośniesz na młodzieńca, że niema daru tak cennego jak przyjaźń, albowiem los twój może zależeć od tego, kto ci będzie pierwszym w życiu prawdziwym przyjacielem.
— Słowa jego mają oznaczać — rzekł Puk, szczerząc zęby, — że jeżeli postarasz się sam być dobrym kolegą, za lat młodych, to napewno w latach dojrzalszych będziesz się przyjaźnił z przyzwoitymi ludźmi. Jeżeli będziesz łobuzem, to będziesz miał samych łobuzów za towarzyszy swego żywota. Posłuchajcie, jak cnotliwy Parnezjusz rozprawia o przyjaźni!
— Nie jestem znowu tak cnotliwy! — odrzekł Parnezjusz. — W każdym razie wiem, co to dobroć. Co się zaś tyczy mojego przyjaciela, to chociaż nie miał się czego spodziewać, jednakże był dziesięć tysięcy razy lepszy ode mnie. Przestań się śmiać, mości Faunie!
— Och młodości, co wiecznie wszystkiemu wierzysz! — zawołał Puk, kołysząc się na gałęzi nad jego głową. — Opowiedz-że im o twoim Pertinaksie!
— On to był tym przyjacielem, którego zesłali mi bogowie... Ten chłopak, który mnie zaczepił w dniu mojego przybycia. Był mało co starszy ode mnie, a dowodził kohortą Victoria Augusta, stojącą na wieży sąsiadującej z nami i z Numidyjczykami. Dzielnością i zaletami rycerskiemi przewyższał mnie znacznie.
— Dlaczego więc przebywał na Wale? — skwapliwie zapytała Una. — Przecież sam mówiłeś, że każdy z ludzi, którzy tam stali, nabroił coś złego...
— Z nim było zgoła inaczej. Utraciwszy ojca, chował się w Galji pod opieką wuja, bogatego człowieka, który niezawsze odnosił się uprzejmie do jego matki. Gdy Pertinax dorósł, wykrył różne jego sprawki, przeto wuj przemocą i fortelem wsadził go na okręt i wysłał na służbę przy Wale. Zapoznaliśmy się z sobą podczas obrzędu w naszym przybytku... pociemku. Była to ofiara byka — objaśnił Parnezjusz Pukowi.
— Wiem, o co ci chodzi! — odrzekł Puk i zwrócił się do dzieci. — Ale wy jeszczebyście wszystkiego nie rozumieli. Parnezjusz chce przez to powiedzieć, że spotkał się z Pertinaksem w świątyni.
— Tak... spotkaliśmy się najpierw w pieczarze... i obaj zostaliśmy podniesieni do stopnia Gryfów. — To mówiąc, Parnezjusz podniósł na chwilę rękę ku szyi. — On był już dwa lata na Wale, przeto dobrze znał Piktów. Od niego nauczyłem się, jak trzeba nosić wrzos.
— Co to znaczy? — zapytał Dan.
— Znaczy to tyle, co chodzić z obłaskawionym Piktem na wyprawy łowieckie w głąb kraju piktyjskiego. Póki jesteś gościem tego Pikta i nosisz gałązkę wrzosu na widocznem miejscu, póty możesz czuć się tam całkiem bezpiecznie. Jeżelibyś wyprawił się tam samopas, zabitoby cię z pewnością, o ilebyś przedtem sam nie utopił się w bagnach. Prócz Piktów nikt nie zna drogi przez owe ciemne i zdradzieckie trzęsawiska. Stary Allo, jednooki, cherlawy Pikt, od którego kupowaliśmy koniki, był naszym zażyłym przyjacielem. Początkowo wyprawialiśmy się tam jedynie po to, by uciec od owego straszliwego miasta i pogawędzić o naszych rodzinnych sprawach. Potem Allo nauczył nas polować na wilki i na wielkie jelenie o rogach podobnych do żydowskich świeczników. Rodowici rzymscy oficerowie patrzyli na nas z pewną pogardą, ale myśmy woleli wrzosowiska, niźli ich zabawy. Wierzaj mi, — tu Parnezjusz zwrócił się do Dana, — że chłopak rychło pozbędzie się wszelkich zmartwień i kłopotów, gdy jedzie oklep na koniu lub ściga zwierzynę. Czy przypominasz sobie, mój Faunie — tu zwrócił się do Puka — ten mały ołtarz, który wzniosłem ku czci Pana Sylwana koło lasu sosnowego za potokiem?
— Jaki ołtarz? Czy ten kamienny z sentencją z Ksenofonta? — zapytał Puk, odmiennym niż dotąd głosem.
— Nie. Nie znam wcale Ksenofonta. Ten ołtarz chyba wzniósł Pertinax, gdy mu się udało przypadkiem strzałą z łuku ustrzelić zająca. Ja swój ołtarz usypałem z okrągłych kamyczków na pamiątkę pierwszego niedźwiedzia, któregom zabił. Cały dzień trudziłem się nad budową.
To rzekłszy, zwrócił twarz śpiesznie ku dzieciom.
— W ten to sposób żyliśmy przez dwa lata koło Wału. Od czasu do czasu miewaliśmy drobne utarczki z Piktami, po większej części jednakże czas nam płynął na polowaniach w krainie piktyjskiej, w towarzystwie starego Allo. On nas zwykle nazywał swemi dziećmi, a myśmy bardzo polubili jego i jego barbarzyńskich rodaków, chociaż nigdy nie zezwoliliśmy na to, by nas pomalowali na sposób piktyjski. Ślady tego malowania pozostają aż do śmierci.
— A jak to się robi? — spytał Dan. — Czy to coś podobnego do tatuowania?
— Nakłuwa się skórę do krwi, a potem się wciera różnobarwne soki roślinne. Allo był malowany na niebiesko, czerwono i zielono od stóp do głów i powiadał, że to należy do powinności ich religji. O tej swojej religji często nam opowiadał (Pertinax bardzo się interesował takiemi sprawami), a gdyśmy się dobrze z nim pokumali, opowiadał nam i o tem, co działo się w Brytanji poza murem. A działo się podówczas bardzo wiele poza naszemi plecami. Świadczę się światłością słoneczną, — dodał poważnym głosem, — że niewiele było takich zdarzeń, o którychby ci mali ludzie natychmiast nie byli powiadomieni. Allo opowiedział mi o tem, jak to Maximus przeprawił się do Galji, ogłosiwszy się w Brytanji cesarzem, i jakie wojska i jakie zastępy wychodźców z nim podążyły. Do nas na Wał te wiadomości dotarły dopiero po upływie dni piętnastu. Potem on nam opowiadał, jakie wojska brał z sobą co miesiąca Maximus, by pomagały mu w zdobywaniu Galji — a przekonywałem się, że podane przez niego liczby zawsze były ścisłe. Opowiem wam jeszcze jedną rzecz dziwną...
Oplótł dłońmi kolana i oparł głowę o brzeg leżącej poza nim tarczy.
— Późnem latem, gdy zaczynają się pierwsze przymrozki, a Piktowie wykurzają pszczoły z barci, wzięliśmy kilka młodych ogarów i pojechaliśmy na łowy za wilkiem. Nasz wódz, Rutiljanus, dał nam dziesięć dni urlopu, więc wyruszyliśmy poza drugi wał, opasujący prowincję Walencję, wdzierając się w wyższe góry, kędy niema nawet śladu dawnych zwalisk rzymskich. Przed południem ubiliśmy niedźwiedzicę; Allo zaczął obdzierać ją ze skóry. Naraz spojrzał wgórę i tak mówi do mnie: „Gdy będziesz komendantem Wału, moje dziecko, nie będziesz mógł już tak się zabawiać.“
— Równie dobrze mogłem zostać prefektem dolnej Galji, przeto roześmiałem się na owe słowa i rzekłem: „Poczekaj-no, aż zostanę tym komendantem!“ „Nie, nie czekajmy!“, odrzekł Allo. „Posłuchajcie mej rady i wracajcie obaj do domu!“ „Ależ my nie mamy domu!“, rzekł Pertinax. „Wiesz przecie o tem równie dobrze jak my. Nasza karjera już się skończyła... Przeciwko nam obu zagięto wdół palec na znak niełaski. Jedynie ludzie, nie mający nic do stracenia, mogą narażać się na skręcenie karku na waszych kucykach.“ Poczciwiec roześmiał się tak, jak to się śmieją Piktowie... krótkim, urywanym śmiechem, przypominającym szczekanie lisa w noc mroźną. „Kocham was wielce“, rzekł poprostu; „zresztą, jeżeli znacie się nieco na łowach, mnie to jeno zawdzięczacie. Posłuchajcie mej rady i wracajcie do domu.“
— „Nie możemy“, odpowiedziałem; „popierwsze bowiem ja utraciłem względy mego dowódcy, powtóre zaś Pertinax ma wuja...“
— „O jego wuju nic mi niewiadomo“, odrzekł Allo, „ale z tobą, Parnezjuszu, jest kłopot... Twój wódz ma o tobie dobre mniemanie.“
— „Roma Dea!“, zawołał Pertinax, podnosząc się z legowiska. „A skądże ty możesz wiedzieć, co myśli Maximus, stary kobyłowłoku?“
— W tejże chwili tuż za nami wyskoczyło olbrzymie wilczysko (czy wiecie, jak blisko umieją podpełznąć dzikie zwierzęta, gdy ludzie zajęci są posiłkiem?). Nasze psy, dobrze wypoczęte, puściły się za nim w pogoń, my zaś podążyliśmy ich tropem. Wilk biegł i biegł, aż zaciągnął nas w jakąś odległą okolicę, nieznaną nawet ze słyszenia. Biegliśmy nieprzerwanie, prosto jak strzała, aż do zachodu słońca i właśnie w tę stronę, gdzie zachodziło słońce. Nakoniec dotarliśmy do długich mierzei, wijących się pośród krętych strug rzecznych, a u stóp naszych, na szarem wybrzeżu morskiem obaczyliśmy wyciągnięte na ląd okręty. Naliczyliśmy ich czterdzieści siedem; nie były to rzymskie galery, ale czarnoskrzydłe, krukom podobne statki z północnego kraju. Na statkach uwijali się ludzie, a słońce połyskiwało na ich szyszakach... Były to skrzydlate szyszaki ludzi z Północnego kraju, kędy już nie władną Rzymianie. Przyglądaliśmy się im, licząc ich i dziwując się wielce, bo chociaż już dawniej dochodziły nas słuchy o „Skrzydlatych Kołpakach“, jak ich zwali Piktowie, to jednak dotąd nigdy nie udało się nam ich spotkać.
— „Oddalcie się stąd! Oddalcie się stąd!“, zawołał Allo. „Tu już mój wrzos nie będzie wam obroną. Zginiemy niechybnie!“ Głos mu się trząsł i trzęsły się pod nim nogi, gdy to mówił. Poczęliśmy przeto szybko rejterować... wymykając się przy świetle miesięcznem poprzez wrzosowiska, aż wreszcie nad rankiem nasze zziajane koniki zwaliły się na ziemię, potknąwszy się na jakichś zwaliskach.
— Gdyśmy się ocknęli, skostniali z zimna, Allo właśnie mieszał jakąś strawę, gotującą się na wrzątku. W kraju Piktów nikt nie zapala ogniska gdzieindziej, jak tylko w pobliżu osady. Mali ludkowie mają zwyczaj porozumiewać się na odległość zapomocą dymu, więc gdy ujrzą jakiś niezwykły dym, zlatują się natychmiast rojnie i z hałasem jak pszczoły... a umieją też kąsać jak pszczoły!
— „To, cośmy widzieli wczoraj wieczorem, była to przystań kupiecka“, rzekł Allo. „Nic innego tylko przystań kupiecka!“
— „Nie lubię słuchać bajek, gdy jestem na czczo“, odrzekł Pertinax, wodząc kędyś daleko wzrokiem, a miał oko bystre niby orzeł. „Przypuszczam więc... przypuszczam... że i tam także jest przystań kupiecka?“ To mówiąc, wskazał jakiś dym, wznoszący się kędyś ze szczytu odległego wzgórza sposobem, któryśmy nazywali „hasłem Piktów“: puf! puf-puf! puf-puf! puf! Znaki te czynią Piktowie, to opuszczając mokrą skórę na ogień, to znów ją podnosząc.
— „Nie!“, rzecze Allo, chowając misę do worka. „To znak dla was i dla mnie. Los wasz już się wypełnił. Chodźcie za mną.“
Poszliśmy więc. Kto nosi gałązkę wrzosu, musi słuchać Pikta, któremu zaufał... atoli ów dym przeklęty był od nas odległy o dwadzieścia mil kędyś na wschodniem wybrzeżu, a w powietrzu było gorąco jak w łaźni.
— „Cokolwiek się zdarzy“, mówił Allo, gdy nasze koniki, postękując, ruszyły w dalszą drogę, „chciałbym, żebyście o mnie pamiętali.“
— „Nie zapomnę o tobie“, odrzekł Pertinax. „Przez ciebie nie jadłem dziś śniadania.“
— „Czemże jest dla Rzymianina garstka tłuczonego owsa?“, zaśmiał się Allo śmiechem do żadnego śmiechu niepodobnym. „A cóżbyście zrobili, gdyby wam samym wypadło być garstką owsa, zmiażdżoną dwoma kamieniami młyńskiemi?“
— „Jestem Pertinax, a nie król Edyp, co rozwiązywał zagadki!“ odrzekł mój przyjaciel.
— „Dureń jesteś!“, ofuknął go Allo. „Twoim i moim bogom grożą obce bogi, a ty nie umiesz się zdobyć na nic innego, jak na drwiny.“
— Ludzie, którym grozi niebezpieczeństwo, żyją długo“, wtrąciłem się do rozmowy.
— „Dajcie bogowie, by ziściły się twoje słowa!“ odrzekł Allo. „Ale jeszcze raz was proszę, byście o mnie nie zapominali.“
— Wspięliśmy się na ostatni, goły i skwarny pagórek i jęliśmy poglądać na morze, leżące o trzy albo cztery mile na wschód od nas. Stała tam na kotwicy mała galera, zbudowana wedle modły północno-gallijskiej. Pomost był rzucony na ląd, a żagiel do polowy rozwinięty. Zaś tuż pod nami, w rozpadlinie górskiej, stał sam jeden, trzymając konia, Maximus, cesarz Brytanji!... Miał na sobie strój łowiecki i podpierał się, jak zwykle, laseczką. Odwrócony był do nas tyłem, ale jam go i tak poznał i zaraz powiedziałem o tem Pertinaksowi.
— „E! Zbzikowałeś jeszcze gorzej niż Allo!“, odburknął mi Pertinax. „Pewno obaj dostaliście porażenia słonecznego!“
— Maximus ani się nie poruszył, pókiśmy nie stanęli przed nim. Wtedy zmierzył mnie wzrokiem od stopy do głowy i zapytał bez ogródek: „Cóż to? Znowuś głodny? Zdaje mi się, że to taki mój los, iż karmić cię muszę, ilekroć się spotkamy! Ale mam tu strawę, to ją nam Allo ugotuje!“
— „O nie!“, sprzeciwił się Allo. „Książę udzielny na własnej ziemi nie usługuje cesarzom-włóczęgom. Nakarmię obu moich chłopców, nie pytając ciebie o pozwolenie.“ To rzekłszy, począł rozdmuchiwać przygasłe ognisko.
— „Myliłem się!“, zawołał Pertinax. „Wszyscyśmy widocznie poszaleli! Mów, czego sobie życzysz, szaleńcze zwany cesarzem!“
— Na zaciśnięte wargi Maximusa wybiegł straszliwy uśmiech, który ludzi napawał taką trwogą; ale dwa lata pobytu na Wale sprawiają, że człowiek przestaje obawiać się ludzkich spojrzeń — przeto ów uśmiech nie przeraził mnie wcale.
— „Mniemałem, Parnezjuszu“, rzekł Maximus, „że spędzisz całe życie jako centurjon na Wale. Ale z tego, co tu mam przy sobie“ (to mówiąc, jął gmerać w zanadrzu), „wnioskuję, że umiesz równie dobrze myśleć, jak rysować.“ I wyciągnął z zanadrza zwój pergaminów. Były to listy, pisane przeze mnie do rodziny, a pełne rysunków, przedstawiających to wojowników piktyjskich, to niedźwiedzia, to różnych ludzi, jakich spotykałem na Wale. Matka i siostra moja bardzo lubiły te rysunki.
— Maximus wręczył mi jeden z tych rysunków, podpisany: „Żołnierze Maximusa“. Obrazek przedstawiał szereg pękatych bukłaków z winem, koło których stał nasz stary lekarz ze szpitala w Hunno, lubując się ich zapachem. Ilekroć Maximus zabierał stojące w Brytanji oddziały, by wesprzeć wojsko, podbijające Galję, tylekroć przysyłał do garnizonów miejskich większą ilość wina... zapewne w celu zapobieżenia rozruchom. Stąd to u nas na Wale każdą łagiew wina przezywano „Maximusem“. Takich to Maximusów wyrysowałem liczbę pokaźną... i czubek każdego przystroiłem cesarskim szyszakiem.
— „Nie tak dawno“, mówił dalej Maximus, „o wiele mniejsze żarty pociągnęły za sobą donos do cesarza!“
— „Prawda, Cezarze!“, odrzekł Pertinax. „Zapominasz jednakże, iż było to wówczas, zanim ja, przyjaciel twojego przyjaciela, zasłynąłem jako mistrz w rzucie włócznią!“ To mówiąc podniósł swą włócznię myśliwską i wprawdzie nie wymierzył jej w Maximusa... ale kołysał ją w ręce... o tak!
— „Mówiłem o czasach dawniejszych“, rzekł Maximus, ani nie mrugnąwszy okiem. „Teraz mogę jedynie być rad temu, iż widzę młodzieńców, którzy umieją myśleć o sobie... i o swoich przyjaciołach.“ Tu skinął głową w stronę Pertinaksa. „Te listy wypożyczył mi twój ojciec, Parnezjuszu, więc z mej strony nie masz czego się obawiać.“
— „Istotnie nie masz czego się obawiać“, powtórzył Pertinax i otarł o rękaw ostrze włóczni.
— „Musiałem uszczuplić załogi w Brytanji, bo mi było potrzeba wojska w Galji. Teraz przybyłem, by zabrać część wojska, stojącego załogą na Wale.“
— „Życzę ci powodzenia!“, odrzekł Pertinax. „Będziesz miał z nas pociechę nielada! Wiesz, kto jesteśmy? Ostatnie wyrzutki społeczeństwa, szumowiny całego cesarstwa... ludzie bez nadziei i przyszłości. Co do mnie, prędzejbym zaufał skazanym na śmierć zbrodniarzom.“
— „Tak mniemasz?“, rzekł Maximus głosem całkiem poważnym. „Ale to długo nie potrwa... Tylko do czasu, gdy podbiję całą Galję. W takich wypadkach zawsze trzeba coś na szwank wystawić: albo życie, albo duszę albo spokój... albo inną jakąś drobnostkę.“
— Tymczasem Allo obszedł wokoło ognisko, niosąc skwierczący kawał sarniny. Poczęstował najpierw nas obu.
— „Aha! Rozumiem!“, zawołał Maximus. „Widzę, że jesteście we własnym kraju. Prawda, należy się wam to. Opowiadano mi, Parnezjuszu, że masz całą drużynę własną między Piktami.“
— „Chodziłem z nimi na łowy“, odpowiedziałem. „Podobno mam tu garstkę przyjaciół w krainie wrzosowisk.“
— „On jest jedynym waszym rycerzem, który nas rozumie“, wtrącił się Allo i rozpoczął długą przemowę, sławiącą nasze zalety, poczem opowiedział, jakeśmy przed rokiem wyratowali jedno z jego prawnucząt z paszczęki wilka...“
— Czy to była prawda? — zapytała Una.
— Tak, ale wszystko to było ni przypiął ni przyłatał. Ten mały, zielony człowieczek lubił gadać... jak... Cycero. Sławił nas, jakbyśmy byli naprawdę wielkimi ludźmi. Maximus ani na chwilę nie spuszczał z nas oka.
— „Wystarczy!“, rzekł wkońcu. „Wysłuchałem raportu, jaki mi o was dał Allo. Teraz posłucham waszego raportu o Piktach.“
— Zacząłem opowiadać wszystko, com wiedział, a Pertinax nieraz uzupełniał kilkoma słowami mą opowieść. Oświadczyłem, że Pikt nie wyrządzi nikomu nic złego, jeżeli tylko ktoś zada sobie trud zrozumienia jego życzeń i potrzeb. Uraza ich do nas płynęła głównie z tego, żeśmy spalali ich wrzosowiska. Dwa razy do roku cała załoga Wału wyruszała na północ w ich krainę i uroczyście paliła wrzos na dziesięć mil wokoło. Nasz wódz Rutiljanus nazywał to „oczyszczaniem terenu“. Piktowie oczywiście zmykali jak oparzeni, więc całe nasze zwycięstwo polegało na tem, żeśmy latem niszczyli krzewy dające kwiecie ich pszczołom, a na wiosnę tratowaliśmy paszę ich owiec.
— „Prawda, święta prawda!“, rzekł Allo. „Jakże możemy przyrządzać nasz święty napitek wrzosowy, jeżeli spalicie paszę naszych pszczółek?“
— I takeśmy długo rozmawiali. Maximus raz po raz rzucał bystre zapytania, z których można było zmiarkować, iż wiedział wiele o Piktach, a jeszcze więcej o nich myślał. Wkońcu odezwał się do mnie: „Jeżelibym ci oddał w zarząd dawną prowincję Walencję, to czy potrafiłbyś utrzymać Piktów w spokoju, póki nie podbiję Galji? Ale odsuń się wbok, byś nie widział twarzy Alla, i mów szczerze, co sam myślisz.“
— „Nie!“, odpowiedziałem. „Tej prowincji już nie da się wskrzesić. Zbyt długo Piktowie zażywali wolności...“
— „Pozostaw im własne rady gminne i niech sami zaopatrują w broń swych wojowników!“, kusił mnie Maximus. „Jestem pewny, że będziesz rządził nimi bardzo łagodnie.“
— „I na to się nie zgodzę“, odparłem. „Przynajmniej teraz nie mogę. Zbyt wielkiego doznawali ucisku Piktowie, przeto przez długie lata trudno im będzie mieć zaufanie do czegokolwiek, co wiąże się z imieniem Rzymian.“
W tej chwili posłyszałem za sobą szept starego Allo: „Poczciwy chłopak!“
— „W takim razie cóż mi zalecasz, by utrzymać Północ w spokoju na czas mej wyprawy do Galji?“
— „Zostaw ich samym sobie“, odpowiedziałem. „Zakaż wypalać ich wrzosowiska... a ponieważ ludkowie to niebogaci, więc przyślij im od czasu do czasu parę okrętów zboża.“
— „I przykaż, by je rozdzielali tubylczy włodarze, a nie jacyś greccy szachraje“, dodał Pertinax.
— „I pozwól, by w razie choroby leczyli się w naszych szpitalach“, napomknąłem.
— „O, chyba umarliby tam ze strachu“, zauważył Maximus.
— „Nie umrą, jeżeli przyprowadzi ich tam Parnezjusz“, rzekł Allo. „W tej okolicy, niedalej jak na dwadzieścia mil wokoło, mógłbym wam pokazać ze dwudziestu Piktów pokąsanych przez wilki i podrapanych przez niedźwiedzie. Ale Parnezjusz musi pobyć z nimi w szpitalu; inaczej zwarjują z trwogi.“
— „Wszystko tak, jak przewidywałem“, rzekł Maximus. „Wszystko to jest dziełem jednego człowieka... jak to zresztą zawsze bywa w świecie. Zdaje mi się, że w danym wypadku tym jednym człowiekiem jesteś ty!“
— „Pertinax i ja — to jedno“, odrzekłem.
— „Niechże wam będzie... byleście pracowali dobrze! A teraz, mój Allo, przekonałeś się, że nie żywię złych zamiarów względem waszego plemienia. Możesz więc odejść, bo chcemy porozmawiać na osobności“, rzekł Maximus.
— „Niema potrzeby!“, odrzekł Allo. „Wszak jestem ziarnem pomiędzy dwoma kamieniami młyńskiemi, muszę przeto wiedzieć, jak będzie się obracał kamień dolny. Chłopcy wyznali ci prawdę, ale tyle tylko, ile sami wiedzą, ja zaś, władco, dopowiem ci resztę. Oto lękam się ludzi przybyłych z Północy.“ To mówiąc, przycupnął jak zając wśród wrzosu i obejrzał się za siebie.
— „Ja też się ich obawiam“, rzekł Maximus. „Inaczej nie przybyłbym tutaj.“
— „Słuchaj!“, ozwał się Allo. „Dawno, dawno temu zawitały do naszych wybrzeży Skrzydlate Kołpaki“ (tą nazwą oznaczał przybyszów z Północy) i rzekły: „Rzym upada! Obalcie go w gruzy!“ Przeto wszczęliśmy wojnę z wami i zostaliśmy pobici przez waszych wojowników. Wówczas rzekliśmy do Skrzydlatych Kołpaków: „Jesteście kłamcami! Wskrzeście naszych rycerzy, których Rzym pozabijał, a uwierzymy wam!“ Odeszli przeto zawstydzeni. Teraz znów ośmielili się przyjść i opowiadają starą bajkę, której niektórzy z nas zaczynają już wierzyć: iż Rzym upada!“
— „Niechno będę miał przez trzy lata spokój na Wale, a pokażę wam i tym krukom złowieszczym, jako kłamią!“, krzyknął Maximus.
— „Tego i ja tobie życzę! Pragnę uratować tę odrobinę ziarna, jaka jeszcze pozostała pomiędzy kamieniami młyńskiemi. Ale wy strzelacie do nas Piktów, gdy podkradamy się do zasieków wielkiej fosy, by wypożyczyć sobie stamtąd trochę żelaziwa; spalacie nam wrzosy, które są jedynem naszem żniwem; napastujecie nas wielkiemi kuszami albo kryjecie się za Wał i prażycie nas greckim ogniem. Jakże przeto mogę zapobiec temu, by nasza młodzież dawała posłuch Skrzydlatym Kołpakom... zwłaszcza zimą, kiedy głód nam doskwiera? Nasza młodzież powiada: „Rzym nie umie ani wojować ani rządzić, a żołnierzy dobiera sobie spośród Brytańczyków. Skrzydlate Kołpaki pomogą nam rozwalić Wał. Pozwól, byśmy im pokazali tajne przejścia przez trzęsawiska.“... Czy ja pragnę tego? O, nie!“ To mówiąc, splunął jako wąż przez zęby. „Choćby mnie miano spalić żywcem, dochowam wiernie tajemnic mego narodu. Dwaj moi chłopcy mówili prawdę. Zostaw Piktów w spokoju. Pokrzepiaj nas, pocieszaj i nakarmiaj... ale zdaleka, z ręką na plecach. Parnezjusz nas rozumie. Niech więc on obejmie dowództwo nad Wałem, a ręczę ci, że z łatwością utrzymam naszą młodzież w spokoju...“ (tu trzasnął w palce) „ot, przez rok cały. W następnym roku nie tak łatwo mi pójdzie. W trzecim roku... być może! Widzisz, daję ci całe trzy lata. Jeżeli przez ten czas nie dowiedziesz nam, że Rzym jest silny w ludzi i groźny orężem, zapowiadam ci, że Skrzydlate Kołpaki zaczną rozwalać Wał od jednego i drugiego morza, a gdy spotkają się w środku, tedy już będziecie musieli stąd uchodzić. Jabym się tem nie martwił, gdyby nie to, iż wiem dobrze, że gdy jedno plemię wspiera drugie, ma zawsze na widoku jedną tylko cenę... My, Piktowie, też zginiemy... Skrzydlate Kołpaki zetrą nas... ot, na taki pył!“ I rzucił w powietrze garstkę drobnej kurzawy.
— „O Roma Dea!“, ozwał się półgłosem Maximus. „Więc to zawsze i wszędzie jest dziełem jednego człowieka...!“
— „I życiem jednego człowieka“, dodał Allo. „Jesteś cesarzem, ale nie bogiem. Możesz umrzeć.“
— „O tem też pomyślałem“, rzekł Maximus. „Doskonale. Jeżeli wiatr się nie zmieni, rano będę już przy wschodnim krańcu Wału. Zatem jutro, podczas przeglądu, zwrócę na was szczególną uwagę i zamianuję was naczelnikami załogi, stojącej na Wale... byście pełnili umówioną służbę.“
— „Jeszcze chwilka, Cezarze“, rzekł Pertinax. „Każdy człowiek ma swą cenę... a tyś mnie jeszcze nie kupił.“
— „Co? i ty zaczynasz targować się tak wcześnie?“, zawołał Maximus. „No, czego ci potrzeba?“
— „Sprawiedliwości względem wuja mego Icenusa, duumwira w Divio, w Galji“, odrzekł Pertinax.
— „O jedno tylko życie ci chodzi? Myślałem, że raczej zależeć ci będzie na pieniądzach lub urzędzie. Juści, podaruję ci go. Zapisz imię jego na czerwonej stronie tej tabliczki... odwrotna strona przeznaczona jest dla ułaskawionych...“ I wydobył z zanadrza woskowe tabliczki podręczne.
— „Nic mi nie przyjdzie z jego śmierci“, rzekł Pertinax. „Moja matka jest wdową, a jam jest daleko... nie mam pewności, czy wuj wypłaca jej całkowite dożywocie...“
— „Nie troszcz się o to. Moje ramię jest dostatecznie długie. We właściwym czasie przejrzymy rachunki twojego wuja. A teraz bywajcie mi zdrowi do jutra, naczelnicy załogi muru!“
— To rzekłszy, oddalił się. Przyglądaliśmy mu się, jak kroczył ku swej galerze, z każdym krokiem malejąc nam w oczach. Po obu stronach leżeli, gromadkami po dwudziestu, ukryci Piktowie; on jednak szedł spokojnie, nie oglądając się w prawo, ani w lewo. Wsiadł na okręt i gnany powiewem wieczornej morki pomknął chyżo na południe. Oniemieliśmy, patrząc, jak śmiało wypłynął na pełne morze. Zrozumieliśmy, że ziemia niewielu wydała ludzi, jemu równych. Niebawem Allo przyprowadził koniki i przytrzymywał je nam przy wsiadaniu, czego dotąd nigdy był nie robił.
— „Zaczekajcie chwilę“ rzekł Pertinax, poczem zbudował z darni mały ołtarzyk, zasłał go gałązkami kwitnącego wrzosu, a na wierzchu położył list od pewnej dziewczyny w Galji.
— „Co czynisz, przyjacielu?“ zapytałem.
— „Składam ofiarę zmarłej młodości“, odpowiedział, a gdy płomienie zżarły list, przytłumił je stopą. W chwilę później odjechaliśmy w kierunku Wału, nad którym poruczono nam zwierzchnictwo.
Parnezjusz umilkł. Dzieci siedziały cicho, nie pytając nawet, czy to już koniec opowieści. Puk skinął głową i wskazał im drogę, wiodącą na skraj lasu.
— Bardzo mi przykro — rzekł, — ale musicie już odejść.
— Czyśmy jemu nie sprawiły jakiej przykrości? — zapytała Una. — On taki zamyślony... i taki daleki...
— O, nie, moi kochani! Poczekajcie do jutra. To przecież niedługo... A pamiętajcie, że bawiliście się w „Pieśni starożytnego Rzymu“...
Jakoż była to rzecz jedyna, jaką dzieci zachowały w pamięci, przelazłszy przez wiadomą im dziurę w płocie, którą gałęźmi swemi osłaniały trzy drzewa: dąb, głóg i jesion.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.