Pustelnia parmeńska/Tom II/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pustelnia parmeńska |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Zakłady graficzne B. Wierzbicki i s-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | La Chartreuse de Parme |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Jedyne chwile, w czasie których Fabrycy miał możność ocknąć się z głębokiego smutku, to były chwile spędzone ukradkiem za szybą, którą kazał zastąpić szybę z natłuszczonego papieru w oknie swego pokoiku naprzeciw pałacu Cantarini, gdzie, jak wiadomo, schroniła się Klelja. W ciągu tych kilku razy, które ją widział po wyjściu z cytadeli, głęboko był zmartwiony zmianami, które mu się wydały fatalną wróżbą. Od czasu jej błędu, fizjognomja Klelji oblokła się w zadziwiającą szlachetność i powagę; możnaby rzec, że miała trzydzieści lat. W tej niezwykłej zmianie, Fabrycy dostrzegł odblask jakiegoś postanowienia. W każdym momencie, powiadał sobie, ponawia przysięgę, jaką uczyniła Madonnie, że mnie nigdy nie ujrzy.
Fabrycy odgadywał jedynie w części smutki Klelji. Wiedziała, że jej ojcu, który popadł w zupełną niełaskę, nie wolno wrócić do Parmy i pojawić się na dworze (rzecz, bez której życie było dlań niemożliwe), aż w dniu jej ślubu z margrabią Crescenzi; napisała do ojca, że pragnie tego małżeństwa. Generał przebywał wówczas w Turynie, chory ze zgryzoty: wypadki te posunęły go o jakie dziesięć lat.
Klelja wiedziała, że Fabrycy ma okienko naprzeciw pałacu; ale miała nieszczęście spojrzeć w nie tylko raz; z chwilą gdy spostrzegała głowę lub postać przypominające nieco Fabrycego, zamykała natychmiast oczy. Pobożność jej i ufność w pomoc Madonny stały się odtąd jedyną jej ucieczką. Mimo iż bolała nad tem, nie szanowała ojca; charakter przyszłego męża wydawał się jej bardzo poziomy; wreszcie, ubóstwiała człowieka, którego nie miała nigdy ujrzeć, a który miał do niej wszelkie prawa. Wszystko to zdawało się jej szczytem nieszczęścia, i musimy przyznać, że miała słuszność. Powinnaby, po ślubie, przenieść się o dwieście mil od Parmy.
Fabrycy znał skromność Klelji; wiedział jak bardzoby ją uraziło wszelkie zuchwalstwo, zdolne, gdyby je odkryto, ściągnąć rozgłos. Mimo to, doprowadzony do ostateczności swoim smutkiem oraz wciąż umykającemi się spojrzeniami Klelji, odważył się przekupić dwóch służących jej ciotki. Jednego wieczora, o zmierzchu, Fabrycy, przebrany za wieśniaka, pojawił się u bram pałacu, gdzie go czekał przekupiony lokaj; oznajmiono go jako przybysza z Turynu, mającego dla Klelji listy od jej ojca. Służący poszedł z tem zleceniem, wprowadziwszy Fabrycego do olbrzymiej sieni na pierwszem piętrze. W tem miejscu Fabrycy przebył najbardziej może wzruszający kwadrans swego życia. Gdyby go Klelja odtrąciła, nie było dlań już spokoju. Aby położyć kres skrupułom, jakie mi narzuca nowa godność, uwolnię Kościół od złego kapłana i pod przybranem mianem schronię się w jakiejś pustelni. Wreszcie służący oznajmił, że panna Klelja życzy sobie go przyjąć. Odwaga opuściła zupełnie naszego bohatera; omal nie upadł ze strachu, wchodząc na drugie piętro.
Klelja siedziała przy stoliku, na którym płonęła jedna świeca. Poznała Fabrycego pod przebraniem; pierzchła i skryła się w kącie.
— Oto jak pan dba o moje zbawienie! krzyknęła zasłaniając sobie twarz rękami. Wiesz przecie, iż w chwili gdy ojciec omal nie zginął otruty, uczyniłam ślub, że nigdy cię nie ujrzę. Chybiłam temu ślubowi jedynie w owym dniu, najnieszczęśliwszym w mojem życiu, kiedym uznała w sumieniu, żem powinna cię ratować od śmierci. To już wiele, że, przez wykrętny i z pewnością zbrodniczy wykład mej przysięgi, godzę się wysłuchać cię.
To zdanie tak zdumiało Fabrycego, że trzeba mu było kilku sekund, aby się niem ucieszyć. Spodziewał się najżywszego gniewu, ucieczki Klelji: wreszcie odzyskał przytomność umysłu i zgasił jedyną świecę. Mimo iż zdawało mu się że dobrze zrozumiał rozkaz Klelji, drżał cały posuwając się w głąb salonu, gdzie ona schroniła się za kanapę; nie wiedział czy jej nie obrazi pocałunkiem w rękę; ale ona, drżąca z miłości, rzuciła się w jego ramiona.
— Drogi Fabrycy, rzekła, jakżeś ty długo nie przychodził! Mogę z tobą mówić tylko chwilę, bo to z pewnością wielki grzech; kiedy przyrzekałam nie widzieć cię nigdy, z pewnością rozumiałam, że nie będę i mówiła z tobą. Ale jak mogłeś tak po barbarzyńsku prześladować mego ojca za jego chęć odwetu? bo przecież to jego najpierw omal nie otruto dla ułatwienia twej ucieczki. Czy nie powinieneś zrobić coś dla mnie, która tak naraziłam moją dobrą sławę aby cię ocalić? Zresztą jesteś związany przez swoje święcenia; nie mógłbyś mnie już zaślubić, choćbym nawet zdołała oddalić wstrętnego margrabiego. I jak śmiałeś, w dzień procesji, próbować widzieć mnie w biały dzień, gwałcąc w tak krzyczący sposób świętą obietnicę, jaką dałam Madonnie?
Fabrycy tulił ją w ramionach, oszalały ze zdumienia i ze szczęścia.
Rozmowa, gdzie było takie mnóstwo rzeczy do powiedzenia, nie mogła skończyć się tak rychło. Fabrycy opowiedział Klelji prawdę o wygnaniu jej ojca; pani Sanseverina nie była w to wmieszana w żadnym sposobie, dla tej prostej przyczyny, że ani na chwilę nie uważała generała Conti za autora pomysłu otrucia; zawsze wierzyła, że to był koncept stronnictwa Raversi, które chciało się pozbyć hrabiego Mosca. To uszczęśliwiło Klelję; była w rozpaczy, że musi nienawidzić kogoś bliskiego Fabrycemu. Obecnie nie była już zazdrosna o księżnę.
Szczęście zrodzone z tego wieczora trwało tylko kilka dni.
Przezacny don Cezar przybył z Turynu; czerpiąc odwagę w uczciwości swego serca, ośmielił się udać do księżnej. Wziąwszy od niej słowo, że nie nadużyje jego zwierzeń, wyznał, że jego brat, zmamiony fałszywym punktem honoru, sądząc się znieważonym i zgubionym w opinji przez ucieczkę Fabrycego, uważał, że ma obowiązek się zemścić.
Don Cezar nie mówił ani dwóch minut, a już wygrał sprawę; jego nieskazitelna cnota ujęła księżnę, nieprzywykłą do takiego widoku. Spodobał się jej jako nowość.
— Niech ksiądz przyśpieszy małżeństwo Klelji, a daję słowo, że uczynię co w mej mocy, aby generała przyjęto tak jak gdyby wracał z podróży. Zaproszę go na obiad; czy ksiądz zadowolony? Bez wątpienia, w początkach będzie nieco chłodu, i generał nie powinien zbytnio się śpieszyć z prośbą o przywrócenie mu gubernatorstwa cytadeli. Ale ksiądz wie, że ja mam wiele przyjaźni dla margrabiego, i nie będę chowała urazy do jego teścia.
Uzbrojony w te słowa, don Cezar udał się do bratanicy i oznajmił jej, że ma w rękach życie ojca, chorego z rozpaczy. Od kilku miesięcy nie paradował na żadnym dworze!
Klelja zapragnęła odwiedzić ojca, chroniącego się, pod przybranem nazwiskiem, w wiosce pod Turynem; wyobrażał sobie bowiem, że dwór parmeński zażąda od dworu turyńskiego jego wydania, aby go oddać pod sąd. Zastała go chorym, niemal obłąkanym. Tegoż wieczora napisała do Fabrycego list z ostatecznem zerwaniem. Otrzymawszy ten list, Fabrycy, który zdradzał charakter zupełnie podobny do charakteru swej kochanki, schronił się do klasztoru w Velleja, w górach, o dziesięć mil od Parmy. List Klelji miał dziesięć stronic: przysięgła mu niegdyś, że nigdy nie zaślubi margrabiego bez jego zezwolenia, obecnie prosi o nie, a Fabrycy użyczył go jej ze swego schronienia w Velleja w liście pełnym najczystszej przyjaźni.
Otrzymawszy ten list, którego, trzeba przyznać, braterski ton ją podrażnił, Klelja oznaczyła sama dzień swego zamęścia, z którym związane uroczystości pomnożyły jeszcze blask, jakim błyszczał tej zimy dwór parmeński.
Ranucy Ernest V był w gruncie skąpy; ale był szalenie zakochany i miał nadzieję przywiązać panią Sanseverina do swego dworu: wręczył matce znaczną sumę i prosił, aby dawała zabawy. Wielka ochmistrzyni umiała cudownie wyzyskać tę hojność; zabawy w Parmie tej zimy przypominały piękne dni dworu w Medjolanie i sympatycznego księcia Eugenjusza, wicekróla Włoch, którego dobroć zostawiła tak długie wspomnienie.
Obowiązki koadjutora powołały Fabrycego do Parmy; ale oświadczył, iż, z nabożnych pobudek, pragnie wieść dalej swój pustelniczy żywot w małem mieszkanku, które protektor jego, arcybiskup Landriani, oddał mu w konsystorzu; tam też zamknął się, w towarzystwie jednego tylko służącego. Nie wziął udziału w świetnych zabawach dworskich, co mu zyskało w Parmie i w jego przyszłej djecezji rozgłos świętości. To usunięcie się od świata, zrodzone jedynie z beznadziejnego smutku, miało osobliwy skutek: zacny arcybiskup, który go zawsze kochał i który sam zapragnął uczynić go koadjutorem, stał się o niego potrosze zazdrosny. Arcybiskup uważał, i słusznie, za swój obowiązek pojawiać się na wszystkich dworskich zabawach, jak jest zwyczaj we Włoszech. W tych okazjach kładł swój uroczysty strój, ten sam prawie, w jakim się go widywało w katedrze. Setki lokajów zgromadzonych w kolumnadzie pałacu wstawały, prosząc arcypasterza o błogosławieństwo, którego im też udzielał. W takiej chwili uroczystego milczenia usłyszał: Nasz arcybiskup chodzi na bale, a monsignore del Dongo nie opuszcza pokoju!
Z tą chwilą skończyły się łaski, jakich Fabrycy zażywał u arcybiskupa; ale mógł już latać o własnych skrzydłach. Całe to postępowanie, natchnione jedynie rozpaczą, w jakiej pogrążyło go małżeństwo Klelji, przypisywano surowej pobożności: dewotki czytały jako budującą lekturę ów przekład genealogji rodzinnej, w której przebijała obłąkana próżność. Księgarze sporządzili litografję z jego portretu, rozkupioną w kilku dniach, zwłaszcza przez gmin; przez nieświadomość, rytownik okolił głowę Fabrycego symbolami biskupiemi, do których koadjutor nie ma prawa. Skoro arcybiskup ujrzał portret, wściekłość jego nie miała granic; kazał wezwać Fabrycego, połajał go ostro, w formie którą gniew czynił chwilami bardzo gminną. Można sobie wyobrazić, że Fabrycy nie zachował się tak, jakby to uczynił w podobnej okoliczności Fenelon; wysłuchał z pokorą i szacunkiem, skoro zaś prałat skończył, opowiedział mu historję przekładu genealogji, sporządzonego z rozkazu hrabiego Mosca, w epoce jego uwięzienia. Wydano ją w celach światowych, co mu się zawsze zdawało niezbyt właściwe dla człowieka jego stanu. Co do portretu, nie miał udziału w jego powtórnem wydaniu, jak zresztą i w pierwszem; kiedy mu księgarz przesłał, w czasie jego rekolekcyj, dwadzieścia cztery egzemplarze tego wydania, posłał służącego, aby mu kupił dwudziesty piąty, i, dowiedziawszy się w ten sposób, że portret sprzedają po trzydzieści soldów, przesłał księgarzowi sto franków za dwadzieścia cztery egzemplarze.
Wszystkie te racje, mimo że przedstawione najumiarkowaniej przez człowieka który miał inne troski na sercu, podnieciły gniew arcybiskupa; posunął się tak daleko, że obwinił Fabrycego o obłudę.
— Oto ludzie z gminu, powiadał sobie Fabrycy, nawet gdy zdobędą wykształcenie!
Miał wówczas poważniejszą troskę: listy ciotki, która nalegała bezwarunkowo, aby wrócił do pałacu Sanseverina, lub przynajmniej aby ją odwiedzał niekiedy. Tam, Fabrycy pewny był, że usłyszy o wspaniałych zabawach z okazji małżeństwa Klelji: otóż czuł, że tegoby nie umiał znieść, nie czyniąc z siebie widowiska.
Kiedy odbyła się ceremonja ślubna, Fabrycy już od całego tygodnia pogrążył się w zupełnem milczeniu, nakazawszy swemu pokojowcowi i ludziom z którymi się stykał, aby się doń nigdy nie odzywali.
Monsignore Landriani, dowiedziawszy się o tym nowym wybryku, kazał wzywać Fabrycego częściej niż zazwyczaj i rozpoczynał z nim długie rozmowy; obarczył go nawet konferencjami z paru wiejskimi kanonikami, utrzymującymi, że arcybiskup naruszył ich przywileje. Fabrycy poddawał się temu wszystkiemu z obojętnością człowieka, który ma inne myśli w głowie. Byłoby o wiele lepiej dla mnie, myślał, zostać pustelnikiem; mniejbym cierpiał w skałach w Velleja.
Zaszedł do ciotki; ściskając ją, nie mógł zdławić łez. Wydał się jej tak zmieniony, oczy jego, powiększone nadmiernem wychudzeniem, wysadzone były na wierzch, on sam miał minę tak wynędzniałą i nieszczęśliwą w czarnem, wyszarzanem ubraniu prostego księdza, iż, przy tem spotkaniu, księżna także nie mogła wstrzymać łez. Ale w chwilę potem, kiedy sobie uświadomiła, że przyczyną całej tej zmiany jest małżeństwo Klelji, porwał ją gniew niemal równie gwałtowny co arcybiskupa, mimo że umiejętniej powściągany. Miała to okrucieństwo, iż obszernie rozwiodła się nad malowniczemi szczegółami, dającemi odrębne piętno zabawom wyprawionym przez margrabiego Crescenzi. Fabrycy nie odpowiadał nic; oczy jego przymknęły się konwulsyjnym ruchem, stał się, o ile możliwe, jeszcze bledszy. W chwilach gwałtownego bólu, bladość jego przybierała odcień zielonkawy.
Nadszedł hrabia Mosca; to co ujrzał, a co mu się zdawało nieprawdopodobne, wyleczyło go zupełnie z zazdrości, jakiej nigdy Fabrycy nie przestał w nim budzić. Wytrawny ten człowiek użył najdelikatniejszych sposobów, aby obudzić w Fabrycym nieco zainteresowania dla spraw tego świata. Hrabia miał dlań zawsze wiele szacunku i sporo przyjaźni; przyjaźń ta, odkąd jej nie paraliżowała zazdrość, stała się niemal że oddaniem. Drogo nabył swoje splendory, powiadał sobie hrabia, przechodząc jego nieszczęścia. Pod pozorem że chce mu pokazać obraz Parmezana, który książę przysłał pani Sanseverina, hrabia wziął Fabrycego na bok.
— Słuchaj, chłopcze, mówmy jak mężczyźni: czy mogę ci być w czem pomocny? Nie lękaj się niedyskretnych pytań z mej strony; ale ostatecznie, może potrzebujesz pieniędzy, może moje wpływy mogą ci w czem dopomóc? Mów, jestem na twoje rozkazy; a jeśli wolisz pisać, napisz.
Fabrycy uściskał czule hrabiego i zaczął mówić o obrazie.
— Twoje postępowanie jest arcydziełem zręczności, rzekł hrabia, wracając do lekkiego tonu; książę cię szanuje, lud cię czci, twoja wytarta sutanna nie daje spać arcybiskupowi. Znam się na tych rzeczach, i przysięgam ci, że nie wiem coby ci jeszcze doradzić w tej mierze. Od pierwszych kroków, w dwudziestym piątym roku życia, osiągnąłeś niemal doskonałość. Mówią wiele o tobie na dworze; a wiesz czemu zawdzięczasz to wyróżnienie, niezwykłe w twoim wieku? tej wytartej sutannie. Księżna i ja rozporządzamy, jak ci wiadomo, dawnym domem Petrarki na wzgórzu wśród lasów w pobliżu Padu: gdyby ci kiedy zbrzydziły życie intrygi i zawiść, myślałem że mógłbyś zostać następcą Petrarki, którego reputacja pomnożyłaby twoją. — Hrabia silił się na wesołość, aby wycisnąć uśmiech z tej ascetycznej twarzy, ale napróżno. Zmiana była uderzająca, przez to iż dawniej, jeżeli fizjognomja Fabrycego miała jakąś wadę, to tę, że przybierała niekiedy, bez przyczyny, wyraz zadowolenia i wesołości.
Nim się rozstali, hrabia natrącił, iż, mimo jego odludnego życia, byłoby przesadą nie pojawić się na dworze najbliższej soboty, w dzień urodzin księżnej-matki. Uwaga ta była pchnięciem sztyletu w serce Fabrycego. Wielki Boże! pomyślał, poco ja przyszedłem do tego pałacu? Nie mógł bez drżenia myśleć o spotkaniu, jakie go może czekało na dworze. Ta myśl pochłonęła wszystkie inne; pomyślał, że jedyną ucieczką, jaka mu została, byłoby przybyć do zamku w chwili gdy otwierają salony.
W istocie, nazwisko monsignora del Dongo było jednem z pierwszych jakie oznajmiono w ów galowy wieczór; księżna-matka przyjęła go ze szczególnemi względami. Fabrycy pilnie śledził wskazówkę zegara; skoro minęło dwadzieścia minut, wstał aby się pożegnać. W tej samej chwili wszedł książę. Przedłożywszy mu swoje służby, Fabrycy cofał się zręcznie ku drzwiom, kiedy przytrzymało go jedno z owych wydarzeń dworskich, które wielka ochmistrzyni tak dobrze umiała przygotowywać: mianowicie szambelan służbowy pobiegł za nim, aby mu oznajmić, że jest przeznaczony do partji wista Jego Wysokości. W Parmie jest to nadzwyczajny zaszczyt, o wiele powyżej rangi koadjutora. Wist taki był zaszczytem nawet dla arcybiskupa. Słysząc to, Fabrycy czuł, że mu się serce ściska; mimo że nienawidził scen publicznych, już gotował się powiedzieć, że mu się zrobiło słabo; ale pomyślał, że to pociągnie pytania, ubolewania, jeszcze nieznośniejsze niż gra. Tego dnia miał szczególny wstręt do rozmowy.
Szczęściem, w liczbie wybitnych osób, które przyszły złożyć czołobitność księżnej-matce, znajdował się generał braci mniejszych. Mnich ten, człowiek bardzo uczony, godny współzawodnik Fontanów i Duvoisinów, przystanął w samym kącie; Fabrycy pomieścił się nawprost niego, tak aby nie widzieć wchodowych drzwi, i zawiązał dyskurs teologiczny. Ale nie mógł sprawić aby nie doszedł jego ucha głos lokaja oznajmiający margrabiostwo Crescenzi. Wbrew swemu oczekiwaniu, Fabrycy uczuł że chwyta go gniew:
— Gdybym był Borso Valserra, powiedział sobie (był to jeden z wodzów pierwszego Sforzy), zasztyletowałbym tego ciemięgę margrabiego, właśnie tym sztylecikiem o rękojeści z kości słoniowej, który mi dała Klelja owego szczęsnego dnia: nauczyłbym go, co to za bezczelność z jego strony pokazywać się ze swą margrabiną tam gdzie ja jestem.
Fizjognomja zmieniła mu się tak, że generał braci mniejszych zapytał:
— Czy Waszej Ekscelencji niedobrze?
— Głowa boli mnie szalenie... te światła mnie rażą... zostaję jedynie, bo mnie powołono do partji księcia.
Na te słowa, generał braci mniejszych, plebejusz z pochodzenia, tak osłupiał, że, nie wiedząc już co robić, zaczął się kłaniać Fabrycemu, który znowuż, bardziej jeszcze zmieszany niż ów zakonnik, zaczął mówić gorączkowo: czuł że robi się za nim cisza, a nie chciał się obejrzeć. Naraz, smyczek uderzył o pulpit, rozległa się przegrywka i słynna pani P... zaśpiewała arję Cimarosy, niegdyś tak sławną: Quelle pupille tenere!
Fabrycy wytrzymał parę taktów, ale niebawem gniew jego pierzchnął: czuł gwałtowną potrzebę łez. Wielki Boże! powiadał sobie, cóż za pocieszna scena! jeszcze w mojej sukni! Uważał, że bezpieczniej będzie mówić o sobie.
— Te bóle głowy, kiedy się im opieram, jak tego wieczora, rzekł do zakonnika, przyprawiają mnie wkońcu o napad łez, który mógłby narazić na obmowę człowieka naszego stanu; dlatego proszę Waszą Wielebność, aby pozwolił bym płakał patrząc na Niego i aby nie zwracał na to uwagi.
— Nasz prowincjał w Catanzara cierpi na tę samą dolegliwość, rzekł zakonnik. I zaczął półgłosem długą historję.
Komiczna strona historji, zawierającej, między innemi, opis wieczerzy u prowincjała, sprowadziła uśmiech na wargi Fabrycego, co mu się oddawna nie zdarzyło: ale niebawem przestał słuchać Minoryty. Pani P...[1] śpiewała z boskim talentem arję Pergoleza (księżna-matka lubiła staroświecką muzykę). Tuż za Fabrycym rozległ się szelest; pierwszy raz tego wieczora odwrócił oczy. Na fotelu, który skrzypnął lekko, siedziała margrabina Crescenzi, której oczy, napełnione łzami, spotkały się wprost z oczami Fabrycego, również w nielepszym stanie. Margrabina spuściła głowę, Fabrycy patrzał na nią jeszcze kilka sekund: zaznajamiał się niejako z tą głową strojną diamentami, ale spojrzenie jego wyrażało gniew i wzgardę. Potem, powiadając sobie: i moje oczy nie spojrzą na ciebie nigdy, obrócił się do Minoryty i rzekł:
— Czuję, iż moja dolegliwość chwyta mnie silniej niż kiedykolwiek.
W istocie, Fabrycy płakał gorącemi łzami więcej niż pół godziny. Szczęściem, symfonja Mozarta, ohydnie kaleczona, jak zwykle we Włoszech, przyszła mu z pomocą i osuszyła jego łzy.
Trzymał się dzielnie i nie obrócił oczu w stronę margrabiny Crescenzi; ale pani P... zaczęła śpiewać na nowo, i dusza Fabrycego, ukojona łzami, doszła do zupełnego spokoju. Wówczas życie ukazało mu się w nowem świetle. Czyż ja mogę zapomnieć o niej tak odrazu? czyż to możliwe? Doszedł do tej myśli: Czy mogę być nieszczęśliwszy niż jestem od dwóch miesięcy? a jeżeli nic nie może pomnożyć mych męczarni, poco opierać się rozkoszy widzenia jej. Zapomniała o przysięgach; jest płocha: czy nie są płoche wszystkie kobiety? Ale kto mógłby jej odmówić niebiańskiej piękności? Spojrzenie jej wprawia mnie w zachwyt, podczas gdy trzeba mi się zmuszać aby patrzeć na kobiety uchodzące za piękności! zatem czemu nie dać się upajać? będę miał choć chwilę wytchnienia.
Fabrycy znał się nieco na ludziach, ale zgoła nie znał się na namiętnościach; inaczej powiedziałby sobie, że ta przyjemność jednej chwili, której miał się poddać, unicestwi wszelkie wysiłki, jakie czynił od dwóch miesięcy aby zapomnieć o Klelji.
Biedna margrabina przyszła na tę uroczystość zmuszona przez męża; chciała wyjść po pół godzinie pod pozorem niedomagania, ale margrabia oświadczył, że odjeżdżać w chwili gdy powozy napływały jeszcze, byłoby czemś niepraktykowanem, co mogłoby być nawet tłumaczone jako krytyka zabawy wydanej przez księżnę-matkę.
— Ja, w charakterze szambelana, dodał, muszę być na rozkazy księżnej póki wszyscy nie odejdą; może mieć jakieś zlecenia dla służby: ci ludzie tacy są niedbali! Czy chcesz, aby prosty koniuszy uzurpował sobie ten zaszczyt?
Klelja poddała się; nie spostrzegła jeszcze Fabrycego; miała nadzieję, że nie przybędzie na tę uroczystość. Ale, gdy koncert miał się zacząć i księżna pozwoliła damom usiąść, Klelja, bardzo mało zapobiegliwa w tych rzeczach, dała sobie wydrzeć najlepsze miejsce wpobliżu księżnej-matki i musiała szukać fotela w głębi sali, właśnie w tym kącie gdzie schronił się Fabrycy. Niezwykły w tem miejscu strój generała Minorytów pociągnął jej oczy; zrazu nie spostrzegła szczupłego człowieka w skromnem czarnem ubraniu, który z nim rozmawiał; jakiś tajemny odruch przykuł jej wzrok do tego człowieka. Wszyscy tu mają mundury lub bogato haftowane fraki: kim mógłby być ten młodzieniec w tak prostem czarnem ubraniu? Patrzała nań z głęboką uwagą, kiedy jakaś dama, siadając, trąciła jej fotel. Fabrycy odwrócił głowę; nie poznała go, taki był zmieniony. Zrazu powiedziała sobie: To ktoś podobny do niego, to musi być jego starszy brat; ale myślałam, że brat jest tylko o kilka lat starszy, a to jest mężczyzna czterdziestoletni. Naraz poznała go po drgnieniu ust.
Biedny, ile on wycierpiał! powiedziała sobie. Spuściła głowę, przygnieciona bólem, a nie aby być wierną swemu ślubowi. Serce jej ścisnęło się litością; o ileż lepiej wyglądał po dziesięciu miesiącach więzienia! Nie patrzała nań już; ale, mimo iż nie odwracając wyraźnie głowy w jego stronę, widziała każdy jego ruch.
Po koncercie, ujrzała że podchodzi do stolika przeznaczonego na partję książęcą, o kilka kroków od tronu; odetchnęła kiedy się oddalił.
Ale margrabiemu Crescenzi bardzo było nie w smak, iż widzi żonę tak daleko od tronu; cały wieczór tłumaczył pewnej damie, siedzącej o trzy fotele od księżnej-matki i której mąż miał wobec niego zobowiązania pieniężne, że dobrzeby uczyniła zamieniając się na miejsca z margrabiną. Kiedy biedna kobieta, jak można pojąć, opierała się, odszukał męża-dłużnika, któremu przemówił do rozsądku; wreszcie margrabia dokonał szczęśliwie transakcji i poszedł po żonę. — Ty będziesz zawsze za skromna, rzekł. Czemu tak spuszczasz oczy? wziąłby cię ktoś za jaką mieszczkę zdumioną, że się tu znalazła i budzącą wzajem zdumienie we wszystkich. Ta postrzelona Sanseverina zawsze coś urządzi. I mówi się o zwalczaniu jakobinizmu! Pomyśl, że twój mąż zajmuje pierwsze miejsce na dworze księżnej-matki; a gdyby nawet republikanie zdołali znieść dwór lub zgoła szlachtę, i tak twój mąż pozostałby najbogatszym człowiekiem w Państwie. Nie dosyć sobie to uświadamiasz.
Fotel, w którym margrabia z rozkoszą usadowił żonę, był zaledwie o sześć kroków od partji książęcej; widziała Fabrycego jedynie z profilu, ale wydał się jej tak zmieniony, wyglądał na człowieka tak oderwanego od wszystkich spraw świata, on, który dawniej nie przepuścił żadnego wydarzenia aby nie wtrącić słówka, iż doszła wreszcie do tego okropnego wniosku: Fabrycy zmienił się zupełnie, zapomniał o niej; jeżeli tak schudł, to wskutek surowych postów nałożonych przez pobożność. Rozmowy sąsiadów umocniły Klelję w tej myśli; imię koadjutora było na wszystkich ustach; dociekano przyczyn niezwykłej łaski, na którą patrzano; on, tak młody, w partji książęcej! Podziwiano obojętną i wyniosłą minę z jaką rzucał karty, nawet kiedy zbierał Jego Wysokości.
— Ależ to nie do wiary! wykrzykiwali starzy dworacy; fawor ciotki zawrócił mu zupełnie w głowie... ale, dzięki niebu, to nie potrwa; nasz pan nie lubi, aby z nim przybierać te górne miny. — Pani Sanseverina zbliżyła się do księcia; dworacy, którzy trzymali się w pełnem szacunku oddaleniu od stołu karcianego, tak iż z rozmowy księcia mogli słyszeć jedynie oderwane słowa, zauważyli, że Fabrycy mocno się czerwieni. To ciotka, powiadali, nauczyła go tej pańskiej obojętności. Fabrycy usłyszał właśnie głos Klelji, odpowiadała coś księżnej-matce, która, obchodząc sale, zaszczyciła rozmową żonę swego szambelana. Nadeszła chwila, gdy Fabrycy musiał się przesiąść, wówczas znalazł się nawprost Klelji i kilkakrotnie poddał się szczęściu przyglądania się jej. Biedna margrabina, czując że on na nią patrzy, traciła wszelkie panowanie nad sobą. Kilka razy zapominała o swoim ślubie: w gorącem pragnieniu przeniknięcia duszy Fabrycego, wlepiała weń oczy.
Skoro książę ukończył grę, damy wstały aby przejść do jadalni. Było nieco zamieszania. Fabrycy znalazł się obok Klelji; trzymał się dzielnie, kiedy nagle poznał delikatny zapach perfum, któremi skrapiała suknię; wrażenie to obaliło wszystkie jego intencje. Zbliżył się i wymówił, półgłosem i jakby do siebie, dwa wiersze z owego sonetu Petrarki, który jej przesłał na jedwabnej chustce, z nad Lago Maggiore: „Jakież było moje szczęście wówczas gdy pospólstwo uważało mnie za nieszczęśliwego, a teraz jakże mój los się odmienił!“
Nie, nie zapomniał o mnie, mówiła sobie Klelja z uniesieniem. Ta piękna dusza nie umie być niestała! „Nie, nigdy nie ujrzycie mej odmiany, wy, piękne oczy, któreście mnie nauczyły kochać“. Klelja ośmieliła się powtarzać w myśli te wiersze Petrarki.
Księżna-matka oddaliła się natychmiast po wieczerzy; książę udał się za nią do jej pokojów i nie zjawił się już na sali balowej. Z chwilą gdy się rozeszła ta wiadomość, wszyscy rzucili się ku wyjściu; zamęt był zupełny. Klelja znalazła się tuż koło Fabrycego; cierpienie, malujące się w jego rysach, obudziło jej litość. — Zapomnijmy o przeszłości, rzekła, i niech pan zachowa tę pamiątkę przyjaźni. Mówiąc te słowa, położyła wachlarz w ten sposób, aby Fabrycy mógł go wziąć.
Świat zmienił się w oczach Fabrycego; w jednej chwili stał się innym człowiekiem; następnego dnia oświadczył, że odludzie jego skończone i zajął zpowrotem wspaniały apartament w pałacu Sanseverina. Arcybiskup mówił, że to łaska, jaką mu wyświadczył książę dopuszczając go do swej partji, zawróciła w głowie świeżo upieczonemu świętemu: pani Sanseverina odgadła, że się pojednał z Klelją. Ta myśl, połączona z torturą jaką jej zadawała pamięć nieszczęsnej obietnicy, skłoniła ją do usunięcia się na jakiś czas ze dworu. Zdumiewano się jej szaleństwu. Jakto! oddalać się ze dworu, w chwili gdy jej łaska zdawała się bez granic! Hrabia, szczęśliwy bez chmurki, odkąd widział że nie istnieje nic między Fabrycym a panią Sanseverina, powiadał do przyjaciółki: — Ten młody książę to zacny chłopiec, ale nazwałem go dzieckiem; czy mi przebaczy kiedy? Widzę tylko jeden sposób szczerego pogodzenia się z nim: — rozstanie. Okażę najdoskonalszą uprzejmość i szacunek, poczem zachoruję i poproszę o zwolnienie. Pozwolisz mi, skoro los Fabrycego jest zapewniony. Ale czy uczynisz to poświęcenie, dodał śmiejąc się, aby zmienić wspaniały tytuł diuszesy na inny, skromniejszy? Aby się rozerwać, zostawię tu wszystko w najokropniejszym nieładzie; miałem kilku tęgich pracowników w rozmaitych ministerjach, kazałem ich spensjonować od dwóch miesięcy, pod pozorem że czytują francuskie gazety, i zastąpiłem ich tumanami pierwszej klasy.
Po naszym wyjeździe, książę znajdzie się w takim kłopocie, że, mimo wstrętu jaki w nim budzi Rassi, będzie musiał go powołać z powrotem, ja zaś czekam jedynie rozkazu tyrana władającego mym losem, aby napisać czuły list do mego przyjaciela Rassiego i oznajmić mu, iż mam wszelkie powody żywić nadzieję, że niebawem zasługi jego będą należycie ocenione.