Róża i Blanka/Część druga/LVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez lat siedmnaście Serwacy Duplat pokutował w ciężkich robotach za swe zbrodnie, i tyleż czasu Janina Rivat, niewinna ofiara fatalizmu, żyła, a raczej wegetowała w zakładzie dla obłąkanych.
Ksiądz d‘Areynes nie zapomniał o niej i nawiedzał ją od czasu do czasu, ale po każdej wizycie odchodził z coraz mniejszą nadzieją na jej wyzdrowienie.
Lekarz orzekł, iż obłąkanie Janiny jest nieuleczalnem.
— Janina Rivat — utrzymywali — zgaśnie powoli, nie odzyskawszy przytomności ani na chwilę.
Tak upłynęły lata.
Dwa razy w ciągu tego czasu naczelni lekarze szpitala, w którym pomieszczoną była Janina, zmieniali się i personel służbowy ulegał niejednokrotnym zmianom.
Pod koniec 1887 roku rada dobroczynności publicznej zamianowała na stanowisko głównego lekarza szpitala d-ra Boroet, cieszącego się już pewnym rozgłosem zdolnego specyalisty w zakresie chorób umysłowych.
Był to człowiek młody, liczący lat trzydzieści pięć, zamiłowany w swym fachu, starannie śledzący postęp nauki i wielce inteligentny.
Objąwszy powierzone mu stanowisko, szczegółowo przejrzał raporty swych poprzedników, porobił sobie notatki i podczas swych wizyt u chorych drobiazgowo badał ich stan.
Janina Rivat była najstarszą pacyentką zakładu.
Tak długi szereg lat pobytu w szpitalu zdziwił nowego dyrektora.
— Obłąkana od siedmnastu lat i jeszcze żyje? — pomyślał. — Szczególny wypadek! Waryaci prawie nigdy nie żyją dłużej nad dziesięć lat... Pierwszy raz zdarza mi się widzieć coś podobnego.
Zadzwonił na służącego i kazał mu poprosić swego pomocnika d-ra Verdier, jednego z najdawniejszych lekarzy zakładu.
— Szanowny kolego — rzekł — naruszę na ten raz porządek szpitalny i zamiast na sali, poproszę pana, byśmy w gabinecie moim zbadali niektórych chorych. Będzie nam tu dogodniej, gdyż mamy pod ręką raporty lekarskie, których trudno zabierać z sobą na salę.
— I owszem.
— Zacznijmy od Janiny Rivat.
— Janina Rivat. Sekcya pierwsza. Uszkodzenie czaszki odłamkiem pocisku. Nieuleczalna.
— Czy jesteś pan pewnym?
— Najpewniejszym. Siedmnaście już lat przebywa w zakładzie, dwa razy robiono jej operację i najznakomitsi lekarze uznali ją za nieuleczalną. Z tego powodu jestem przekonany, że zmiana w jej stanie jest niemożliwą. Ma mózg sparaliżowany...
— Zobaczymy...
Pomocnik uśmiechnął się ironicznie.
Niedowierzanie szefa wydało mu się nonsensem i zarozumiałością.
— Niech pan każe przyprowadzić ją do gabinetu.
Zakład obłąkanych w Blois, niezależny od szpitala ogólnego i pozostający pod wyłącznym zarządem rady dobroczynności publicznej, położony jest za miastem przy drodze wiodącej do Vendôme.
Powierzchowność jego jest dla oka przyjemną, wszystkie budynki bowiem są otoczone drzewami i klombami kwiatów, gęsto rozsadzonemi na zielonem tle trawników.
Zakład obejmuje tylko sześćdziesiąt łóżek, mieszczących się w celach pojedynczych, w pokojach oddzielnych i w sypialniach ogólnych.
Sypialnie przeznaczone są wyłącznie dla osób, dotkniętych obłąkaniem łagodnem; pokoje zajęte przez chorych wymagających ścisłego stosowania przepisów, w celach zaś mieszczą się waryaci, ulegający napadom gwałtownym.
Obsługa składa się z kobiet i tylko roboty cięższe powierzane są mężczyznom.
Główna infirmerka ma nadzór nad całym personelem kobiecym, liczącym dwadzieścia pięć osób, mianowanym przez radę dobroczynności publicznej i wybieranym z młodych dziewcząt, które w wieku niemowlęcym powierzane są jej opiece, bądź jako podrzutki, bądź jako sieroty pozbawione rodziców i krewnych.
Infirmerka, mająca nadzór nad sypialnią, w której mieściło się łóżko Janiny Rivat, była dziewczyną siedmnastoletnią, wzrostu słusznego i uderzająco piękną.
Nazywano ją tylko Różą, gdyż nazwiska nie miała i jako dziecko znalezione, od niemowlęctwa wychowywała się w przytułku.
Obowiązki infirmerki pełniła dopiero od trzech miesięcy.
Róża kończyła ubierać Janinę, gdy otrzymała rozkaz przyprowadzenia jej do gabinetu głównego ordynatora.
Biedna Janina, jak ona zmieniła się od owej chwili, w której ksiądz d‘Areynes, konającą uratował z płonącego domu. Czarne jej niegdyś włosy zbielały, twarz zżółkła jak stara kość słoniowa, w rysach oblicza odbił się wyraz długoletnich cierpień.
A przecież miała dopiero lat czterdzieści.
Tylko postawa pozostała tą samą, ramiona nie ugięły się, wzrok był błędny, ale nie idyotyczny, zresztą blady, niewyraźny uśmiech rozchylał niekiedy wargi ukazywał zawsze piękne zęby.
Często wznosiła ręce i dotykała niemi miejsce na głowie, w którem otrzymała ranę.
Róża od pierwszego dnia przyjścia do zakładu uczuła dziwny pociąg do Janiny Rivat.
Janina mówiła mało, lecz te kilka wyrazów, jakie zdolna była wypowiedzieć, wywierały na młodej infirmerce wrażenie, którego nie umiała określić. Nie były to nawet wyrazy, lecz dźwięki głosu, który, choć pozbawiony intonacyi, poruszał ją do głębi duszy i wywoływał bicie serca.
Róża nie zaniedbywała innych powierzonych jej opiece chorych, ale wyjątkową troskliwością otaczała jedną ofiarę losu od lat siedmnastu.
Z swej strony Janina okazywała bezwiedną, lecz głęboką sympatyę dla tego pięknego dziecka, otaczającego ją troskliwością rodzonej córki.
Nie spuszczała oczu z Róży, gdy ta siedziała przy niej i była posłuszną na każde jej słowo, na każdy jej gest.
Róża przywykła nazywać ją „mamą Janiną“.
Te dwa wyrazy czyniły na biednej obłąkanej wrażenie pieszczoty. Jakiś ogień wtedy błyskał w jej smutnych oczach, chwytała rękę Róży i niosła ją do swych ust.
Lekarze szpitalni nie umieli wytłómaczyć sobie tej dziwnej sympatyi.
Gdy młoda dziewczyna otrzymała rozkaz przyprowadzenia Janiny do gabinetu naczelnego lekarza, ujęła jej rękę i rzekła głosem łagodnym.
— Mamo Janino, chodźmy.
Chora powstała i udała się za swą opiekunką.