Rajski ptak (Bandrowski)/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rajski ptak |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Polatę odwiedziła kilkakrotnie siostra Eupraksja, z własnej woli i bezinteresownie oczywiście, pełniąca w wiosce obowiązki felczera czy doktora. Chętna, zawsze gotowa do usług, energiczna i pełna życia, była lekarką doskonałą, dla swego dobrego serca i wesołości powszechnie lubianą.
Gdy przyszła pierwszy raz, Polata trochę się spłoszył. Zakonnica! Nigdy nie miał nic do czynienia z zakonnicami, nigdy o nich nie myślał; gdy czasem na ulicy jaką zakonnicę spotkał, bezwiednie odwracał od niej wzrok. Cóż mogła go obchodzić — zakonnica, nieokreślona istota, stojąca poza wszelkiem życiem.
Siostra Eupraksja była drobna i szczupła, twarzyczkę miała pociągłą, z długim, śpiczastym nosem, i małe piwne oczy, przeważnie zatroskane i jakby z bolesnym wyrazem. Czoło, na które przywykłym ruchem ściągała wciąż czarną, wełnianą chustkę, poryte było poprzecznemi zmarszczkami, palce rąk sękate i jakby zniszczone od pracy.
— Oo, to pan taki młodziutki! — zaśpiewała wesoło cienkim, ale melodyjnym głosikiem, gdy weszła pierwszy raz do alkierza — A ja się tak bałam! Mówiono mi, że zranił się mistrz, więc myślałam, że to siwy, poważny, starszy pan, niecierpliwy, gderliwy —
Gdy tak mówiła, brwi uniosły się jej nieco ironicznie wgórę, twarzyczkę ożywił dobrotliwy uśmiech, a oczki patrzyły sprytnie i wesoło. Miała lekkie, szybkie, ptasie ruchy i była po dziewczęcemu zwinna. Nie miała bynajmniej przygnębionej miny starej panny, zamkniętej w zimnych murach ponurego klasztoru.
Polata nie był nieśmiały z ludźmi, rozmawiał chętnie i umiał rozmawiać, tu jednak nie wiedział, w jaki sposób rozmowę zacząć i o czem mówić. Te kobiety, z któremi w swym świecie artystycznym obcował, żyły niby swą sztuką ukochaną czy literaturą, jednakże, oczywiście, miały i poza tem część swego życia, możnaby nawet powiedzieć — najważniejszą, to jest miłość, której sztuka zastąpić im nie mogła. Ta zakonnica tu oddała się swemu powołaniu bez reszty, była człowiekiem nie połowicznym, lecz jednolitym — a z takimi ludźmi poeta mówić nie umiał. I taksamo nie umiał mówić ani z chłopem, ani z pilotem naprzykład, zawodowi swemu naprawdę oddanym, ani z żołnierzem, ani z politykiem, ani z uczonym, wogóle z żadnym człowiekiem, który naprawdę coś umiał lub naprawdę poważnie żył, przedewszystkiem zaś z nikim, kto nie obracał się w jego sferze.
Ale, ośmielony wesołą miną siostry Eupraksji, przecie zadał jej jedno pytanie:
— Siostrze w zakonie nie tęskno do życia?
— Do życia? — zdziwiła się siostra Eupraksja szczerze — A czyż ja mało widzę życia? Czyż nie żyję? Od rana do wieczora jestem na nogach, leczę ludzi, patrzę na ich cierpienia i smutki, cieszę się ich radością... Czemże jest życie? Co stanowi jego wartość? Praca! A czyż my nie pracujemy, nie wychowujemy młodzieży, nie jesteśmy pożyteczne?
— A nie tęskno siostrze do teatru, do kina — do świata wogóle?
Siostra roześmiała się wesoło.
— Gdyby mnie było ciągnęło do tego, pańskiego świata, nie byłabym wstąpiła do zakonu. W zakonie mam wszystko, czego moja dusza pragnie. Czy ludzie z pańskiego świata mają tyle — nie wiem. Może tak. Życzę im tego. Życzę im, aby byli tak zadowoleni, tak szczęśliwi, jak ja.
— Powiedziała: „Mam wszystko, czego moja dusza zapragnie!“ — myślał Polata, gdy siostra Eupraksja, zmieniwszy mu opatrunek, wyszła — Wielkie słowa! A co mam ja?
Miejsce przy stoliku literackiej kawiarni, tamżeż sławę, dość wątpliwą, bo wymieszaną w pięćdziesięciu procentach z plotkami na niesławę, szarą i brudną.
— Co masz właściwie robić? — stuknął się w czoło młody człowiek — Pisać czy żyć? Odpowiedz uczciwie.
— Naturalnie, że żyć! — odpowiada młode sumienie.
— Więc — żyj!
— Tak. Ale jakże można żyć — bez miłości? A ta miłość...
O, ty mój królewski, rajski ptaku! Moje słońce złote! Moje marzenie białe!
— Stop! Przecie ona nie jest wciąż „rajskim ptakiem“ — w kawiarni, w domu, na ulicy — przypomnij sobie!
— Odejdźcie ode mnie, myśli złe i niskie! To jest, co się oczyma duszy widzi! Wszystko inne — to „maya“, złuda złośliwa i nieuczciwa. Tylko poeta widzi rzeczywistość...
Zresztą — wszystko mi jedno! Kocham ją i wiem, że ona mnie kocha.
— Ale nie wyjdzie za ciebie i tybyś się z nią też nie ożenił, bo z czegóż będziecie żyli?
— O, jakież to wszystko podłe, nędze, nikczemne, obrzydliwe, wstrętne, niskie!
— Wszystko? Może niekoniecznie — wszystko... Może...
Jest cudowny, trochę mroźny, ale słoneczny dzień zimowy — cały z błękitnego atłasu, ze śniegu srebrno-błękitnego, ze złota. Poeta widzi z okna alkierza zaśnieżony ogródek, dalej, za płotem, białe pole, długie, szerokie, wreszcie las sosnowy, czarny, z białawym odcieniem nawianego w gąszcz śniegu. I widzi jakby przedział w tym gąszczu, a na lewo, przysypany śniegiem, dach leśniczówki pod lasem. W lesie są korytka z sianem dla zwierzyny... Przychodzą sarenki...
I naraz z duszy poety wyrywa się krzyk wielkiego żalu i tęsknoty:
— Ach, czemu ja nie mam miljonów! Byłbym taki szczęśliwy i byłbym o wiele lepszy dla ludzi, niż zwykli miljarderzy! Przy mnie wszyscy byliby szczęśliwi!... I Rajski Ptak byłby mój! Ach, jakbyśmy się kochali!