<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Pan Brat siedział w szynku za bufetem i czytał romans. O wielkiej miłości jakiegoś księcia etjopskiego i Angielki czy Francuzki — wszystko jedno. Pan Brat był namiętnym, nawet nałogowym czytelnikiem i czytał wszystko bez wyboru, ze zrozumieniem, ale niczem się zbyt nie przejmując. To znaczy — przejmował się, gdy czytał, ale jak tylko książkę zamknął, miał dla bohaterów romansu lekceważenie i pogardę. Cienie, a nie ludzie! Jednakże bez tych cieniów nie mógł żyć, bo nie miał czem żyć. Wszystko mu się gruntownie zepsuło, zmarnowało, pomyliło, już go nic więcej nie zajmowało. Dzieci rozeszły się, były w świecie, żona nie żyła, a Kryńka, którą stary może najwięcej kochał, była nieszczęśliwa, nieszczęście swe przypisywała winie ojca i znienawidziła go. Pana Brata dręczyło to jakiś czas, martwiło, ale nadaremnie próbował córkę jakoś udobruchać. Nie dała się, zacięta, nieustępliwa. Odzywali się do siebie tylko, gdy tego było koniecznie potrzeba, a i to ona warczała zawsze na niego. Wkońcu stała się dla niego też cieniem. Interes nie szedł i nie dawał oberżyście żadnego zadowolenia, więc stary tak tylko wegetował i gorzkniał, zwłaszcza że przyjaciół wśród ludzi nie miał. Ponieważ pochodził z Kongresówki, ludzie przezywali go „chaziajem“ i nie mieli go za zupełnie swego, on zaś czuł się między nimi zawsze trochę obco.
Gdy nie czytał, siedział nieruchomo, godzinami całemi patrząc w okno, gdzie za obdartym, parterowym domkiem ubogiego szewca widać było szerokie, nisko położone pola z wiecznem bajorem pośrodku, a na horyzoncie popielaty wiatrak. Tak, zapatrzony przed siebie, zadumany, siedział w milczeniu i bez ruchu.
W ostatnich czasach wiele myślał o swym sobowtórze, panu Piekarskim, i to go złościło, bo nie lubił zajmować się ludźmi. O panu Piekarskim wiedział tyle tylko, że jako emeryt osiadł w Różewie, aby być blisko córki, wychowującej się w miejscowym Zakładzie u Sióstr. Stary przychodził do gościńca na zwykły swój kieliszek wódki zagrzanej z czarną kawą, nie był zbyt gadatliwy i nie narzucał się, ale widać było, że lubi sobie pogwarzyć. Mniej przyjemne było tylko to podobieństwo, istotnie niezwykłe, a prowadzące do porównań niezawsze na korzyść „chaziaja“, bo pan Piekarski, człowiek bardzo uprzejmy, wyraźnie dobry i pogodny, był z usposobienia przeciwieństwem oberżysty, którego to trochę drażniło, zwłaszcza gdy w oberży byli goście.
— Taka sama budowa, a jednak jaka między wami różnica! — rzekł raz Polata — Mógł pan zostać takim, jak pan Piekarski, lepiej byłoby panu na świecie!
Oberżysta żachnął się, ale nic nie odpowiedział. Ukłuło go to zdanie.
Zapewne, byłoby mu lepiej — gdyby, gdyby!... Ale gdzie tu szukać tego „gdyby...“ i... czy warto?
Tych tam parę ostatnich lat... do śmierci...
Zresztą — na czem polega tajemnica pana Piekarskiego? Na czemże polega tajemnica jego promiennego, pogodnego wyrazu twarzy i uśmiechu? I czy to co ważnego? Czy jest tu wogóle jaka tajemnica?
Pan Piekarski był człowiekiem, żyjącym w warunkach bardzo skromnych, to było wiadome i to było widać. Żył cichutko na uboczu, do niczego się nie mięszał, a jednakże wszyscy patrzyli na niego jakby na jakąś istotę wyższą czy mądrzejszą, choć żadnych jakichś mądrości specjalnych nie wygłaszał i nie pokazywał. Miał w oczach siłę — bo ta jego dobroć, tryskająca z oczu, stanowiła siłę, która udzielała się i drugim. Gdy pan Piekarski, witając się, spojrzał panu Bratowi w oczy, gdy zaczął mówić swym łagodnym a wesołym głosem choćby o byle czem, wszystkich to zajmowało, i nawet stary oberżysta doznawał wrażenia, że teraz już jest wszystko „w porządku“, że jakieś uparcie obsiadające go cienie pierzchły i stało się około niego jaśniej, czyściej, spokojniej i rozumniej.
Specjalnemi względami otaczał emeryt Polatę, który z nim również chętnie rozmawiał i stale przychodził ze swego alkierza, jak tylko usłyszał głos starszego pana.
Rozmawiali czasem bardzo uczenie — to znaczy, uczenie wyrażał się młody człowiek, bo pan Piekarski mówił bardzo poprostu.
— Życic uczuciowe, proszę pana — rzekł raz Polata — zależy od gruczołów.
— Proszę bardzo! — wtrącił pan Piekarski — Od gruczołów.
— Od naszego systemu wegetatywnego, od jego wydzielin...
— To pysznie wiedzieć. Te wydzieliny można zapewne regulować?
— No, niebardzo. Owszem, pragnęlibyśmy je regulować, ale narazie —
— Jak zwykle, jeszcze nie umiemy! — zgodził się emeryt — Nauczymy się za dwadzieścia miljonów lat, kiedy nas już nie będzie. Zatem zamiast regulować uczucia zastrzykami, po staremu regulujmy je dobrem słowem.
— O, dobre słowa w dzisiejszych czasach nie mają już tego znaczenia, co dawniej. Ludzie mordują się o parę złotych.
— Może dlatego właśnie, że tych dobrych słów za mało słyszeli...
— Słowa — drogi i szanowny panie — to jednak tylko słowa!
— Panie poeto! Słowo jest materjałem wybuchowym o wiele silniejszym od dynamitu. Jako poeta wie pan o tem. Zaczekajmy. Przyjdzie czas, gdy siły w panu wzbiorą, i wówczas podyktuje pan ludziom przepotężne nakazy.
— Ja? — zdziwił się poeta — Nakazy?
— Rzecz prosta! Jako dziecko, potrząsał pan dziecinną grzechotką, jako mężczyzna uderzy pan w dzwon.
— W dzwon! — wykrzyknął Polata — Dobre słowo! Panie Piekarski, pan ma słuszność. To słowo jest nietylko, jak tytuł tomu, ale jak wskazanie. Dzwon! Wielka rzecz!
Tu poeta usiadł nagle, pomyślał chwilę i rzekł:
— Ale dziś megafony dzwon zakrzyczą.
Pan Piekarski uśmiechnął się i rzekł półgłosem, jakby do siebie:
— Jakoś mi się to nie zdaje!
— Nie? — spojrzał na niego poeta — Jest pan tego pewny?
Emeryt popatrzył na niego uśmiechniętemi oczami i zapytał:
— Zagłuszy pan serce? Owszem, można, ale się pan rozchoruje. Zresztą — to o wiele trudniejsze, niż się zdaje. A wogóle — bardzo niebezpieczne.
Polata podniósł głowę.
— Gdyby panu móc uwierzyć! — zaczął — Gdyby istotnie nadeszła prawdziwa, promienna niedziela palmowa z muzyką dzwonów w szafirze niebios... Gdyby uwierzyć! Gdyby móc! Ale na to musiałbym znów stać się dzieckiem...
I to się zdarza! — rzucił emeryt.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.