<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

W lesie była zupełna cisza.
Drzewa stały nieruchome, jakby skostniałe.
Nigdzie ani szmeru, ani trzaśnięcia gałązki, ani piśnięcia ptaka, ani odległego turkotu wozu na szosie.
I niebo, widne z ciasnej drożyny leśnej, którą szedł Polata, było ciche, spokojne, głęboko niebieskie, z wielkiemi, nieruchomemi, srebrzystemi obłokami.
Ale ani serce poety, ani myśli nie były ciche.
— Dziwna rzecz! — myślał z pewną goryczą — Mieszkałem nieraz w małych miasteczkach zagranicą. Byłem tam obcym, a jednak czułem się jak w domu, gdy tu, na wsi, wśród swoich, mam wrażenie, że się tylko niepotrzebnie pętam. Ta wieś — przez sam swój charakter — stawia mi coraz nowe wymagania, nie daje mi chwili spokoju.
Przypomniały mu się słowa Staszka Jelenia:
— Myśmy przetrwali ucisk niemiecki, nie daliśmy się zniemczyć i nie wyszliśmy z walki osłabieni, choć mieliśmy wroga przemożnego i choć byliśmy w sytuacji ogromnie ciężkiej, bez żadnej pomocy znikąd. Rozpacz mogła była ogarnąć — ale myśmy się nie poddali. Jesteśmy kulturalni, inteligentni, karni i wierni obywatele Państwa Polskiego.
— To wszystko brzmiało mocno, moi państwo! — mówił Polata, jakgdyby do jakiejś publiczności — To było powiedziane z głębi duszy, z całą siłą przekonania. I to jest prawda!
A dalej:
— Jeszcze przed wojną — trudno powiedzieć, co mogło było się stać — gdyby Niemcy mogli kilkadziesiąt lat dłużej nas męczyć i gnębić. Ale dziś, po tych piętnastu latach, żadna siła już nie zabije w nas świadomości jedności państwowej i narodowej — nigdy! Żeby tam nie wiedzieć co!
I znowu:
— Nie buntujemy się, nie wywołujemy żadnych zamieszek, pracujemy uczciwie i wytrwale, bardzo ciężko, a żyjemy oszczędnie — widzi pan sam. Choć jest trudno, nie skarżymy się, aby nam w tej Polsce było źle. Lecz my chcemy też być traktowani jak obywatele, a tymczasem, widzi pan, jak się nas traktuje. Ulice wielkich miast noszą nazwiska gorących i mądrych patrjotów, którzy wyszli z ludu polskiego w Wielkopolsce, a nas odsuwa się od szkół, robiąc je zbyt drogiemi dla nas. Mnie, powstańca, człowieka kulturalnego, gdy służyłem w armji regularnej, ordynarnie i po barbarzyńsku traktował człowiek ze Wschodu, półdziki Poleszuk, który całe życie w łapciach chodził. Nas nie można traktować jak ludzi wschodnich. Jesteśmy przyzwyczajeni do twardych rządów, ale znamy swoje prawa. Odsuwa się nas od polityki, od rządów, od nauki, odbiera się nam możliwości polepszenia swego losu, daje się nam mniej, niż dajemy my. Cham do gnoju, do pługa! No, dobrze, ale w ten sposób z nami nikt nic nie zrobi. My zostajemy na swojem własnem miejscu — Warszawa coraz dalej od nas się odsuwa. A cóż wielkiego i trwałego stworzycie — bez Narodu? Możecie — to? Hale!
W tej, jakby można powiedzieć, „deklaracji“ młodego chłopa była ukryta potencjalna siła, dająca wiele do myślenia.
Polata myślał — nie mógł wymyślić nic, nie mógł odgadnąć tego, co było ukryte.
Jakgdyby szedł przez ten milczący las.
Znalazł się wreszcie na jego skraju.
Między drzewami, poprzez gałęzie, jak srebrne lustro, zaświeciła woda.
Jak srebrne lustro?
Nie. To był żywy, srebrny ogień, bo woda nie leżała cicho, lecz drgała, nad powierzchnią zbierana wiatrem w drobniutkie zmarszczki.
Poeta przystanął i w rzeźwej, chłodnej ciszy lasu patrzył na żywe, ogniste lśnienie.
Ile tysięcy lat już powietrze drga tu migotaniem tej żywej wody wśród lasu?
Młody człowiek szedł powoli przed siebie, zapatrzony w wodę, aż stanął w wynioślejszem miejscu, skąd mógł ogarnąć wzrokiem jezioro z końca do końca.
Było szaro-srebrne, bardzo ciemno-popielate, a połyskujące jak mora, modro-pawiowe, pokryte siatką gęstą, ruchliwą, na czarnem tle radośnie drżącą, więc żywe — a jednak ciche nieskończenie, ciszą niczem niezmąconą objęte. Nie ruszała się rzęsa żółta u brzegów, nieruchomo stały brzózki białe i sosny nadbrzeżne, nieruchomy leżał na drugim brzegu wielki, pełen starych drzew park, z którego wysterczała ostra wieżyczka pałacu i komin gorzelni. I nieruchomo wisiały nad tem wszystkiem białe chmury na lazurowem niebie.
Polata duszą i ciałem chłonął tę ciszę i płynący z niej spokój.
— To jest piękne! To ma sens! — rzekł nagle na cały głos.
I drgnął, jakgdyby się zląkł brutalności, z jaką ciszę naruszył.
Poszedł dalej, tak, aby móc może spojrzeć w głąb parku na drugim brzegu.
Nigdzie nie było ani żywej duszy.
Naraz zerwała się samotna wrona i duża, czarna, nie kracząc, poleciała nad jezioro.
Polata patrzył za nią, póki mu nie zniknęła z oczu, a potem spojrzał na wodę.
Jezioro było duże, miało dobrych paręset morgów.
Szedł dalej.
Widny na przeciwległym brzegu park schodził nad sam brzeg jeziora. Naraz coś w jego gąszczu błysnęło, zalśniło i w głębi pokazał się między drzewami biały pałac. Równocześnie zaś woda, widziana stąd, zaświeciła niebiesko i wkrótce całe jezioro rozżarzyło się cudownym, ultramarynowym błękitem.
— Przecież tu jest naprawdę pięknie! — pomyślał Polata zachwycony — Cóż za głupie gadanie, że to kraj brzydki i bez poezji! Ale otóż to! Nie mają swoich malarzy, nie mają poetów, którzyby piękno ich ziemi pokazywali i śpiewali, a bez tego jednak nie można! No! Ale, mimo wszystko, dzieje się im krzywda!
Zamyślony stał w ciszy, w słońcu, w samotności —
Słuchając, jak błękitne jezioro zaczyna mu przemawiać do duszy.
A naraz ujrzał w jego niebieskiem zachwyceniu otchłannie głębokie, ciemne, czyste oczy, brwi cienkie, i gładkie, dziewicze czoło panienki w granatowej czapeczce...
Z radosnym uśmiechem zapytał:
— Śnisz wraz ze mną, jezioro modre?
Świat stanął w błękitnych ogniach.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.