Resurrecturi/Część III/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

I powieść nasza skończona...
Nie — bo życie nie kończy się na tych chwilach wyjątkowo szczęśliwych, które je złocą, — bo są w niem niepojęte zwroty, których ani rozum, ani serce wytłumaczyć nie mogą.
Wszystko jak najszczęśliwiej się składało. Posłano z oznajmieniem Henrykowi, ażeby wziął uwolnienie choć kilkodniowe i przybył na ślub siostry i brata, mający się odbyć razem. Z wielkiem zdziwieniem odebrał Henryk tę wiadomość i odpowiedział, że przybywa.
Któż inny mógł błogosławić tym dwom parom, nad przyjaciela domu księdza Kulebiakę? W parafjalnym kościołku odbył się ślub, bez spraszanych gości i szumnego wesela. Życzył go sobie podkomorzy, ale mu wyperswadowano, że młodzi wyjeżdżają zaraz, że sąsiedztwa mało i że wszystkim milej będzie ten dzień spędzić w swojem szczupłem gronie ukochanych. Wymógł tylko, aby wszyscy do Żytkowic przybyli, i tak się stało.
W kilka dni potem Henryk dwie młode pary przeprowadzał aż do Warszawy, powracając do swoich zajęć. Cesi szczerze żal było, że został tak samym i o zmianie stanu ani chciał słuchać.
W sąsiedztwie wiadomość o dwóch tych ślubach uczyniła wrażenie ogromne. Marszałek szczególniej był na Cecylję oburzony i, chociaż nie okazał gniewu widocznie, nie szczędził przycinków gorzkich. Dostało się przytem i hrabiemu, i przeszłości. Pomyślność rodziny cieszyła go pozornie, lecz trapiła wewnętrznie. Zwrócił się do pani Ratajewskiej raz jeszcze. Powoli coraz nabierająca tuszy wdowa rozmyślała o przyszłości z niejaką obawą i po pewnem wahaniu się, uszczęśliwiła go ręką swoją.
Dziwne tam jakieś zajść musiały wkrótce okoliczności, gdyż po trzech niespełna miesiącach pożycia, które zdawało się nader szczęśliwem, pani marszałkowa wyjechała do swojego Walina i w nim pozostała, marszałek zaś mieszkał u siebie w Odrębach i... urzędował dalej, nie widując się z żoną, tylko rzadko i na krótko. Oboje przed obcymi prawie nie mówili o sobie. Pan marszałek, o żonie mówiąc, nazywał ją grzecznie marszałkową, a ona jego marszałkiem; lecz skoro kto go wspomniał, urywała rozmowę.
Do córki wzięła pani Ratajewska do pomocy guwernera, gdyż sama się ciągle nią zajmowała. Był to Francuz i człowiek bardzo miły. Marszałek, jeszcze przed ślubem, postarał się dla swoich dzieci o Szwajcarkę, która razem miejsce gospodyni w domu uzurpowała, co może się pani Ratajewskiej nie podobało.
Dwie pary nasze śpieszyły na południe. Lecz diagnoza brata musiała być trafna, gdyż — mimo łagodnego klimatu i tego szczęścia, co ją otaczało — Cecylja w drodze coraz więcej kaszleć zaczęła. Postanowiono, unikając znużenia, jakiś czas przebyć w miejscu i wybrano Francję. Na jesieni wszyscy razem udali się do San-Remo i Nizzy.
Julek był niespokojny. Hrabia, który nie widział niebezpieczeństwa, jeszcze śnił o szczęściu, gdy choroba piersiowa rozwijać się zaczęła tak groźnie, że brat, niepewien siebie, musiał do pomocy wezwać doktorów z Florencji.
Cecylja zdawała się nie czuć swojego stanu, lub nie chcieć go rozumieć.
Wesoła była, czynna i marzyła o powrocie do Zawiechowa. Praski odbierał od niej nieustannie posyłki nowe. Plany upiększeń i ulepszeń się mnożyły, chociaż chora ledwie już zimą z krzesła ruszyć się mogła. Nie odstępował jej Sulejowski, którego stan budził równą litość. Był to rodzaj osłupienia, zdrętwienia, zwiększonego tem, że musiał przed żoną taić w sobie to, czego doznawał, aby jej nie przerażać. Z uśmiechem na ustach, Cecylja nikła powoli. Piękność jej, jakby coraz eteryczniejszą się stając, promieniała nad grobem blaskiem cudnym... oczy pałały... uśmiechały się usta... na alabastrowem czole nie było chmurki.
— To osłabienie przejdzie, jak wszystko przechodzi — mówiła. — Ja jestem tak szczęśliwa! Mnie tak błogo na świecie, że sam nadmiar szczęścia musiał na chwilę odebrać mi siły... Z wiosną, z kwiatkami i ja się rozbudzę do życia... zobaczycie... Ale trzeba wracać do Zawiechowa, bo ja tam tylko żyć mogę.
O tym jednak powrocie mowy już być nie mogło. Jadwiga i Julek dla niej także przedłużyli pobyt zagranicą, bo jakże odstąpić ją mogli?
Zimę tak, na południowem słońcu się wygrzewając, ciesząc się różami, które tam w ogrodzie kwitły, prześniła chora... zawsze wybierając się z wiosną do domu.
Nadeszła wiosna ta pożądana i jednego dnia, gdy motyle latały już, a nowe życie wstąpiło w drzewa i krzewy, gdy jaśminy kwitły i woń poranku napełniała powietrze, siedząc tak w oknie, patrząc na morze, z ręką męża do piersi przyciśniętą... Cecylja zasnęła na wieki.
Bóg, w nagrodę życia, nie dał jej dożyć... rozczarowania może.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.