<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Wiosna, po długich oczekiwaniach, jednego ciepłego wieczora przypłynęła na skrzydłach deszczyku, który ziemię odwilżył; słońce przygrzało nazajutrz i drzemiące pączki tak nagle rozwijać się zaczęły w oczach, jakby im śpieszno było nagrodzić czas stracony... Z ziemi, wczoraj czarnej i zaspanej, dobywały się czerwone i zielone kiełki i zaledwie przebiły skorupkę, co je osłaniała, strzelały ku górze, rozkładały się rozkosznie, bujały... Krokusy, jak pasy, sadzone drogim kamieniem, kwitły całemi szeregi; krzewy okrywały się liśćmi; zeschłe napozór gałęzie nabrzmiewały w pączki i nabierały życia.
Stary Praski chodził i cieszył się, jakby po raz pierwszy to cudo odrodzenia oglądał. Zima pozabijała niektórych ulubieńców, inni wyszli z niej zdrowo i silnie. Potrzeba było zajrzeć do każdego kątka.
Cecylja też, nim się wybierać zaczęła zagranicę, pracowała po całych dniach w ogrodzie. Uśmiechała się jej ta podróż do kraju, co nie zna zimy i zawsze chodzi w zieleni; ale tak jej żal teraz było tego spokojnego kątka... tych swoich dzieci, które jej nigdy smutku i zawodu nie przyczyniły! Co chwila powoływała Praskiego, polecając mu jakąś grzędę, a stary, który komu innemu niebardzo sobie co mówić dawał, od ulubionej pani przyjmował w milczeniu polecenia, wcale nie obrażając się niemi.
— Niech panienka będzie spokojna... proszę się na mnie spuścić — mówił z flegmą. — Już ja tu niczemu zamrzeć nie dam i zaręczam, że się nie zapomnę, z miłości dla kaktusów, bo ja i proste ziele kocham... Wszystko to naród Boży, a kto w nim piękności nie widzi, oczu chyba nie ma. Ja się owszem obawiam, — dodał — aby pani nie zapomniała tam, zachwycając się naturą, że po ogrodach botanicznych dużo można rzeczy dostać. Gdyby państwo przejeżdżali przez Francję, to jużciż ogrodu w Montpellier minąć się nie godzi. Jest tam co widzieć. Ja notatki wygotuję.
Właśnie w popołudniowej godzinie toczyła się podobna rozmowa z panem Praskim, a Julek był w Żytkowcach przy Jadzi, bo tam się nie żartem śpieszono z weselem, aby móc towarzyszyć w podróży Cesi, gdy chodząc między staremi drzewy, ujrzała gosposia coś w ulicy ku Zawiechowu tak niezwyczajnego, iż w pierwszej chwili wydało jej się to złudzeniem oczu. Mało tu kto bywał, oprócz znajomych niewielu, których na palcu zliczyć mogła panna Cecylja i poznać zdala.
Tym razem osóbki, ukazujące się w ulicy, zupełnie zdały się jej obce. Były to dwie prawie w rówieśnym wieku dziewczynki, ładniuchne jak dwa różane pączki, ubrane jednakowo, trzymające się za ręce i powoli z podziwieniem, jakby z obawą, posuwające się ulicą w głąb ogrodu. Ciekawie zaglądały na prawo, na lewo, jakgdyby kogoś czy czegoś szukały. Szły zwolna, a po drodze to się schylały do kwiatków, to stawały nad niemi zdziwione. Jedna drugą potem odciągała.
Panna Cecylja patrzyła, nie mogąc tych gości zrozumieć — gdy spostrzegła wdali kobietę młodą jeszcze, skromnie, ale wykwintnie zarazem ubraną, która dawała się dzieciom wyprzedzić i szła zamyślona za niemi.
Dziewczęta, długo tak wałęsając się w prawo i lewo, nagle zobaczyły pannę Cecylję.
Okrzyk wydobył się z ich ust i puściły się ku niej, wyprzedzając prawie razem; potem padły na nią, obejmując ją rękami i wołając uradowane i zdyszane:
— Panna Cesia! panna Cesia!
Na ten odgłos i kobieta, idąca powoli, przyśpieszyła nagle kroku i otwarła ręce. Zbliżyły się ku sobie i uścisnęły serdecznie.
— Widzisz, aż tu cię znalazłam, aż tu dogoniłam, tak mi za tobą nieznośnie tęskno było, mnie i twoim wychowankom, które, jak widzisz, podrosły, ale swojej drogiej nie zapomniały nauczycielki.
Cecylja była przejęta i wzruszona. Dziewczęta ciągle ją rwały za suknię i ręce.
— Mój Boże, — zawołała — czym się ja was kiedy mogła tu, w tym moim zapadłym kącie świata spodziewać? Powiedz, pani droga, jakim sposobem...
— Najprostszym w świecie... pocztą, umyślnie do Zawiechowa! — odparła przybyła pani.
Spojrzawszy na nią, nie można się było dziwić, że postanowiwszy to raz, dość długą i ciężką podróż odbyła dla widzenia przyjaciółki, tyle energji prawie męskiej było w tej twarzy już nie pierwszej młodości, jeszcze pięknej, ale obleczonej jakimś smutkiem.
Była to pierwsza żona hrabiego Sulejowskiego, którą, jak wiemy, wydano za niego z musu, która miłości dla innego pozbyć się i złamać jej w sobie nie mogła... aż nareszcie rozwód wywołała sama, aby zaślubić ukochanego.
W czasie pobytu Cecylji w tym domu, hrabia Sulejowski, odpychany przez żonę, obojętny dla niej, powziął przywiązanie ku pannie Cecylji, która ani go widzieć, zrozumieć, ani słuchać o niem nie chciała. Byłaby nawet, zaledwie dostrzegłszy pierwociny rodzącego się uczucia, natychmiast dom ten opuściła, gdyby jej przyjaźń dla pani Krystyny nie trzymała i przywiązanie do dzieci.
Położenie było trudne i fałszywe. Pani Sulejowska nie domyślała się wcale uczuć męża, ani ich niebezpieczeństwa dla Cesi. Ona jej była potrzebna dla serca, dla wylania się, dla porady.
Panna Cecylja wszelkiemi możliwemi sposoby usiłowała małżeństwo zbliżyć do siebie i przejednać; lecz im gorliwiej pracowała nad tem, tem przeciwniejszy otrzymywała skutek. Co miało koić — drażniło, co miało zbliżyć — oddalało. Hrabia wprawdzie nie śmiałby być natarczywym, a nawet długo nie wydał się ze swą miłością dla panny Cecylji, lecz dla niej była ona aż nadto widoczna.
Gdy nareszcie oboje państwo Sulejowscy umówili się rozstać, czego sama pani żądała koniecznie, hrabia, widząc się prawie wolnym, począł być coraz czulszym dla Cesi, a ta została zmuszona uciekać z domu ich, aby nie być posądzoną o intrygę, której myśl ją przerażała.
Po pierwszych przywitaniach, w których słów było niewiele i dzieci tylko szczebiotały, gospodyni poprowadziła gości swych do pałacu, przejęta tą niespodzianą radością, jaką jej sprawili. Dziewczątka, którym pozwolono zostać w ogrodzie, nie chciały ani na krok odstąpić swej dobrej Cesi. Miały może przeczucie wstrętu, jaki w Praskim budziło każde niedorosłe a roztrzepane stworzenie, bo zwykł był mawiać:
— Dzieci nie są stworzone do ogrodu. To gorzej od gąsienic i kretów... to ruina i spustoszenie! Albo to ma oczy? albo to ma serce? Bez litości i bez głowy.
Dziewczęta znać zdaleka spostrzegły wytrzeszczone na siebie ze strachem oczy ogrodnika i wolały iść do pokoju.
Powóz jeszcze stał przed gankiem; trzeba było myśleć o umieszczeniu gości, bo Cesia na mieszkanie w miasteczku dozwolić nie chciała... Zosia i Mania biegały po wszystkich kątach, rozpatrywały wszystko i z zupełną swobodą gospodarzyły u dawnej nauczycielki, dziwiąc się tylko, do czego to być może tyle nasion, tyle tak różnych kwiatków.
Matka tymczasem, padłszy na kanapę, siedziała zadumana i milcząca. Wzrok jej błądził, jakby nie widząc nic, po tych ścianach, myśl zdawała się gdzie indziej. Zdawało się, że nie przybyła dla samej przyjemności widzenia przyjaciółki, że coś jej ciężyło na sercu.
Julek zdziwił się niepomału, gdy powracając wieczorem, w ganku postrzegł dwa te wyrostki, trzymające się za ręce i rozpatrujące ciekawie w lipowej alei, wiodącej do miasteczka. Choć w Zawiechowie goście rządkiem byli zjawiskiem, porządek, jaki tu panował i skromny dostatek, ułatwiały przyjęcie.
Po wieczerzy wszystko było wpogotowiu do spoczynku. Dziewczęta poszły spać i marzyć, a dwie przyjaciółki, po wyjściu Juljana, zostały także same w saloniku.
— Mój Boże, jak ja ci prawie zazdroszczę! — odezwała się pani Krystyna. — Tobie Pan Bóg pobłogosławił we wszystkiem, a mnie w życiu nic się nie powiodło... Tyś dokonała wszystkiego, czegoś zapragnęła... cudów prawie, a ja rozbiłam się o rachuby, które mi się zdawały tak pewne!
Zamilkła na chwilę.
— Znałaś przeszłe moje życie. Rodzice, w chwili gdy pierwsza i najsilniejsza miłość zrodziła się w mojem sercu dziewczęcem, gwałtem, bez litości oderwali mnie od tego, którego ukochałam... Zamiast zgasnąć, uczucie to spotężniało, tak że objęło mnie całą... Znienawidziłam tego, którego mi narzucono, choć był dla mnie dobry, cierpliwy, choć, nie kochając mnie, czynił z siebie, co tylko mógł, aby sobie nic nie mieć do wyrzucenia. Ale naówczas wszystko, co czynił, tłumaczyłam sobie na złe... niechęć ku niemu rosła z latami, rozpacz mnie ogarniała... Wprawdzie mój pierwszy ukochany zmuszony był oddalić się ode mnie, nie widywałam go, jak wiesz, wcale; lecz utrzymywaliśmy korespondencję, która żywiła uczucia nasze i podsycała. Były chwile, żem się starała zrezygnować na los, któryby dla innej kobiety starczył za szczęście; to znowu wracała niecierpliwość, rozpacz, jakiś szał... który mi spocząć nie dawał... Pan Zagłoba, dzisiejszy mąż mój — tu westchnęła opowiadająca — był bardzo miłym młodym chłopakiem, gdym go pokochała i gdy on mnie szalenie ukochał... od rozstania się ostatniego, od ślubu go nie widziałam. W mojej wyobraźni był on zawsze ten sam... w listach nie zmieniły się uczucia; zdawało mi się, że i on zmienić się nie był powinien... Nareszcie słowo stanowcze wyrzeczone zostało... mąż na rozwód zezwolił, a rozłączenie urzędowe oswobodziło nas oboje... Czułam się wolną i byłam panią siebie... mogłam temu, który czekał na mnie cierpliwie lat tyle, oddać rękę... Zagłoba, który stracił małe dziedzictwo, jakie miał, zajmował urzędową posadę w Warszawie. Z bijącem sercem poleciałam ku niemu.
Głosu zabrakło pani Krystynie... spuściła głowę.
— Ale co lata, świat i życie uczynić mogą z człowieka! — szepnęła po chwili. — Nie poznałam go... Nietyle twarz może, ile sam charakter się odmienił, choć miłość zdawała się ta sama, równie gorąca... Starałam się jednak nawyknąć do tego nowego człowieka, którego, w imię przeszłości, przyjąć byłam zmuszona. Znasz szlachetny i pełen delikatności charakter hrabiego, który, nie kochając mnie, umiał być zawsze równie dobrym i uszanowania pełnym. Niegdyś zdawało mi się to chłodem... Zagłoba był nieco rubaszny i czuć w nim było o kilka stopni niższy od tego, w jakim żyć nawykłam, świat i obyczaj... nie raziło mnie to jednak z początku... Małżeństwo zresztą było nieuniknione; dałam słowo i musiałam go dotrzymać... Cesiu moja! ani dnia jednego nie byłam szczęśliwa, a dziś walczyć muszę, aby się najnieszczęśliwszą nie nazwać. Ideał młodości rozbił się, przetworzył, stał najpospolitszym i najprozaiczniejszym z ludzi. Napróżno usiłowałam go dźwignąć z upadku i postawić na piedestale, który mu zgotowałam, budując go przez lat tyle... on mnie pociągał na niziny.
Zamilkła chwilę. — Cesia słuchała, nie mówiąc ani słowa.
— Widzisz we mnie, — ciągnęła dalej pani Zagłobowa — ostygłą i rozczarowaną istotę, która siłą ducha trzyma się na falach życia, aby nie utonąć. Jakże niebezpieczne są te szały oślepiające młodości, ta młodość sama, co tak cudnie stroi swym wdziękiem tych, którzy po chwili w najpospolitszych zmienić się mają! Któżby mi był przepowiedział, że idealny kochanek zmieni się w najtrywjalniejszego szulera, próżniaka i lekkomyślnego gadułę?... A jednak tak się stało. Być może, iż ja tak samo z dzieweczki naiwnej, zmieniłam się w oczach jego w nieznośną i wyschłą od bólu kobietę. Dziś, moja Cesiu, zamiast szczęścia, otrzymałam naukę, iż na świecie próżnoby go szukać było. Są błyski i chwile niebiańskie... ale życie na tych wysokościach utrzymać się nie może, skrzydła nie starczą... spadamy na ziemię. To dwoje dziewcząt moich tylko na świecie mnie trzyma... wszystko zresztą mi zobojętniało.
Smutnem tem wyznaniem skończył się wieczór. Mówiły długo jeszcze... Cecylja wróciła późno do swojego pokoju, zadumana, niespokojna.
Weselej rozpoczął się dzień następny, a błysk ten winni byli wszyscy dwom dziewczątkom, którym życie się jeszcze śmiało i one życiu.
Nadjechała Jadwiga z podkomorzyną. Pani Krystyna w tem nowem kółku odżyła trochę, zapomniała trosk i zawodów. Sam widok dwojga narzeczonych, Jadwigi i Julka, mógł myśli rozpogodzić, tak tych dwoje kandydatów do życia używało dni najpiękniejszych nadziei całą duszą. Oni i dwie małe córki pani Krystyny zdawali się równie dziecinnymi... bawili się razem, śmieli jednakowo i wszystko im było dobre, wesołe, zabawne.
I Cesia też przy nich odżywała chwilami, a nawet matka dawała się pochwycić w to zaczarowane młodości koło. Podkomorzyna, która wcale nie zestarzała, mimo swych siwych włosów, do łez się nieraz śmiała i bawiła wybornie. Dzień zbiegł szybko i, gdy przyszło Ryngoldom odjeżdżać, każdyby go był rad przedłużył.
Ponieważ ciemno się troszkę zrobiło, Julek siadł na konia przeprowadzać narzeczoną i wskazywać drogę; dziewczęta zasadzono w drugim pokoju, a pani Krystyna została znowu z Cesią.
Coś widocznie miała na sercu i przygotowywała się do jakiegoś kroku, na który ciężko się jej było odważyć. Uścisnęła Cesię kilka razy.
— Tyś kobieta, jakich mało — rzekła. — Ja do ciebie mam prośbę i wiem, że mi jej nie odmówisz. Jestem tu o milę od hrabiego... przywiozłam dzieci, potrzeba więc, żeby je widział. Ja do niego nie pojadę... nie mogę, nie chcę... ani mi wypada. Zagłoba jest w dodatku podejrzliwy, jak najprostszy parobek. Otóż, proszę cię, niech hrabia tu przyjedzie.
Cesia zbladła i, nie odpowiadając, oczy spuściła.
— Droga moja pani! On u mnie nie bywa i nie chcę, ażeby bywał... unikam go... Wiesz o tem dzisiaj, com ukrywała, póki mogłam, że się kochał we mnie naówczas, gdy mu się to nie godziło. Dla oczyszczenia jego i siebie od zarzutu, musiałam z nim zerwać wszystkie stosunki.
— Przecież dla widzenia dzieci przy mnie, gdy ja tu jestem, ja, co jedna miałabym prawo upominać się... przyjąć go możesz! Popełniłabyś dziwactwo, więcej dające do myślenia, niż gdy poprostu przyjechać mu pozwolisz, będąc dlań obojętną.
Cesia zarumieniła się mocno.
— Dzieci możnaby posłać z Julkiem i służącą — rzekła.
— Ale ja go potrzebuję widzieć dla interesów — odpowiedziała, całując przyjaciółkę, Krystyna. — Proszęż cię, nie dziwacz się.
Jeszcze chciała coś zarzucić gospodyni, gdy pani Zagłobowa zakończyła:
— Uprę się, musisz to dla mnie uczynić, a jeżeli już tak ci jest niemiły ten hrabia, jak mnie był niegdyś, to powiesz, żeś chora, nie wyjdziesz i... dozwolisz mu domyślać się, że się go lękasz.
Cecylja przestała się sprzeciwiać, lecz na twarzy jej znać było doznaną przykrość i niepokój. Napróżno uściskami i słowy miłemi starała się ją przyjaciółka ukoić.
Zamiast listu, Julek podjął się do dnia pojechać po hrabiego i zwiastować mu tę dobrą nowinę, jak się zdawało, niespodzianą.
Szanowny doktór medycyny, mimo udawanej czasem powagi, gdy mu na myśl przyszło, jakie na sobie dostojeństwo dźwiga, był wesół, żywy, roztrzepany jak nigdy. O świcie kazał konia osiodłać i puścił się w poselstwie do Bobryniec.
Przybył też tam bardzo rano i niezmiernie się zdziwił, spostrzegłszy hrabiego już ubranego w ganku, krzątającego się niespokojnie.
Juljan, który go nie widział od swoich zaręczyn, miał mu i tę jeszcze wieść szczęśliwą do zwiastowania, gdy Sulejowski, ściskając go w ganku, sam rozpoczął od powinszowania.
— Skądże hrabia wiesz?
— Cały świat już wie o tem. Ryngold sam to rozgłasza. W pierwszej chwili była to nowina tak niespodziana i sensacyjna, iż jej winienem bilecik pani Ratajewskiej. Pierwszy raz odważyła się obesłać mnie listem, w imię tak nadzwyczajnego wypadku, ręcząc za jego prawdziwość.
Julek ruszył ramionami.
— A ja też do hrabiego przybywam z przynajmniej równie zadziwiającą, ale wielce, jak mi się zdaje, wesołą nowiną.
Spojrzał mu w oczy Sulejowski, jakoś się dziwnie niedowierzająco uśmiechając.
— Dwie wasze śliczne córeczki są z matką u nas... Zapraszamy hrabiego, abyś je odwiedził.
Sulejowski odetchnął, nie okazując jednak zadziwienia.
— Troszkę się je widzieć spodziewałem, były mi przyrzeczone — rzekł. — Rad tylko jestem, że pani Zagłobowa wasz dom wybrała. Cieszy mnie to nieskończenie, ze wszystkich względów. Boję się być pannie Cecylji natrętnym, ale na ten raz jeden znieść mnie musi. Pójdź, zjedz śniadanie, a ja dla moich dziewcząt każę zapakować prezenta już przygotowane. Potem koń twój pójdzie luzem, a my pojedziemy razem.
Dopiero teraz dostrzegł Julek, że hrabia był tak ubrany, iż mógł pojechać choćby zaraz.
Cały stos pudeł i pudełek poznoszono do powozu. Hrabia śpieszył niezmiernie; śniadanie więc trwało niedługo i, jak tylko obrachować było można, iż godzina przybycia do Zawiechowa wypadała przyzwoita, wyruszyli. Julek w drodze był gadatliwy, hrabia zamyślony i milczący. Chwilami można go było posądzić o takie roztargnienie, iż nie słyszał, co do niego mówiono.
Gdy Zawiechów się ukazał wreszcie, niepokój Sulejowskiego zwiększył się jeszcze. Stanęli u ganku. Pani Zagłobowa z dziewczętami wyszła. Córki rzuciły się do ojca, który je namiętnie ściskać zaczął. Pocałował w rękę ich matkę i weszli do saloniku. Tu czekała Cecylja, blada, drżąca, pomieszana, usiłując się zdobyć na pozorny przynajmniej spokój. Hrabia pośpieszył ku niej, nie mniej poruszony i, chociaż ręka wyciągnięta była do angielskiego powitania, gorąco ją ucałował.
— Pani mi wielką dziś wyświadcza łaskę — rzekł cicho. — Chciej wierzyć, że z duszy wdzięczen za to jestem.
Córki mu dłużej mówić nie dały, uwiesiwszy się u obu rąk i napastując go pytaniami.
— Tatko się zestarzał, — rzekła młodsza — ale zawsze taki ładny, jak był.
— Daleko ładniejszy od pana Zagłoby — dodała druga z przekąsem.
Rozmowa stała się powszechną i żywą. Dziewczętom Julek szepnął o pudełkach; radość wybuchnęła wielka i zamęt straszny. Pobiegły po te skarby i z pomocą doktora medycyny zaczęły je wprost znosić do pokoju, a potem rozpakowywać.
Epizod ten dozwolił wszystkim trochę ochłonąć z niepokoju i trwogi. Dziewczęta były naturalnie najważniejszym rozmowy przedmiotem i treścią, a ich wychowanie i postępy powodem różnych popisów. Wesołość ich trochą blasku ożywiała twarze, jakby strwożone i posępne.
Pani Zagłobowa czuła się w obowiązku udawać szczęśliwą, lecz to się jej tak nie wiodło, a prawdomówne dziewczęta wtrącały czasem tak sprzeczne komentarze, iż Cesia uznała koniecznem rozmowę skierować w inną stronę.
Nareszcie gospodyni i pani Krystyna mogły odetchnąć swobodniej, bo ojciec z córkami poszedł do ogrodu, przywitać starego, jak mówił, przyjaciela Praskiego.
W istocie ogrodnik był „czcicielem“ — tak się zawsze wyrażał — pana hrabiego, a ujrzawszy gościa zdala, pośpieszył ku niemu z widocznem weselem.
— A, przecież mam szczęście na mojem dominjum pana hrabiego powitać i pochwalić mu się...
Spojrzał na dziewczęta.
— Gdyby nie te dwa piękne kwiatki, które we mnie trwogę budzą, mogę powiedzieć, że byłbym szczęśliwy — dodał potem.
— Ale dlaczegóż trwogę budzą? — spytał zdziwiony hrabia.
— A, bo to są chodzące i skaczące kwiatki, panie hrabio, które siedzącym bywają groźne.
— Przecież my, gdy nas Cesia przestrzegła, — odezwała się starsza urażona — bardzo w ogrodzie grzecznie się zachowujemy.
— Ani słowa! — odparł Praski. — Ale po mnie ciarki chodzą... Byle to furknęło... hę, żadnego nie poszanuje zagona. No, ale dziś, kiedy u nas tak wielkie święto... dziej się wola Boża! Choćby i batalję wydały moim kwiatkom.
Śmiać się zaczęli, ale panny wzięły na kieł i chodziły ścieżkami, tak że Praski aż się dziwował i mocno je pokochał. Dłużej też zatrzymał hrabiego przy swej kolekcji kaktusów, niżby ten był sobie życzył może.
— Proszęż pana Praskiego, — odezwała się Zosia, stojąc nad temi poczwarami — proszę mi powiedzieć, jak można kochać takie paskudztwo?
— A któżby je kochał, gdyby nie ja? Przecie i one potrzebują, aby ktoś się nad niemi rozczulał.
— Że brzydkie, to brzydkie! — szeptały dziewczęta. — Aż strach!
Gdy do pokoju wrócili, panna Cecylja, pod pozorem domowych zajęć, wraz z Julkiem wyszła i na długo zostawiła dzieci i panią Zagłobową z hrabią. Cofnęli się umyślnie, dając im swobodę pomówienia o interesach.
Nierychło potem towarzystwo zeszło się przy obiedzie, który był dosyć milczący. Sulejowski, po raz pierwszy odwiedzający Zawiechów, znajdował pałac bardzo smakownie urządzony i skromnie razem; pani Krystyna unosiła się także nad umiejętnem zużytkowaniem starych okruchów, nad wdziękiem, jaki Cesia umiała nadać tej ruinie.
Tak czas zszedł do wieczora, a gospodyni umiała niewidocznie tak unikać spotkania z hrabią, iż zaledwie kilkanaście wyrazów z nim wymieniła.
Gdy się chwila wyjazdu zbliżała, Zosia z siostrą przystąpiły obie do gospodyni i poczęły ją całować po rękach.
— Myśmy przyszły do panny Cecylji z prośbą, aby naszemu tatkowi pozwoliła jutro przyjechać. Moja panno Cesiu! My go pewnie tak prędko nie zobaczymy!
Zręczną tę interwencję dziecinną najpomyślniejszy uwieńczył skutek. Jakże się im oprzeć było? Hrabia przyszedł podziękować i wyjechał.
Dzień to był dla panny Cecylji ciężki, tak iż gdy się wszyscy rozeszli i mogła wreszcie oddalić się do swojego pokoju, padła na krzesło zmęczona, długo, długo nie mogąc się ruszyć. Z wlepionemi w okno bezmyślnie oczyma, w których łza się kręciła, podparta na dłoni, siedziała tak, póki bicie zegaru, oznajmiającego północ, nie wyrwało jej z zadumy. Obok pokoju jej sypialnego stała pani Krystyna. Usłyszawszy ruch u Cesi, zastukała do drzwi.
— Nie śpisz? — spytała. — Pozwól mi wnijść na chwilę.
Otworzyły się drzwi i Krystyna weszła na palcach.
— Widzę, że i nie śpisz, i nie rozebrałaś się nawet... Ja także... sen mnie odbiegł... Mam coś, co mi cięży, czegobym do jutra odkładać nie chciała.
Rzuciła się jej na szyję.
— Cesiu moja, błagam cię, pozwól mi raz w życiu przydać się komuś na co i spełnić dobry uczynek.
Ujęła ją za rękę... głos jej drżał.
— Mój aniele, moja droga! Dziwna spadła na mnie rola... przychodzę do ciebie w swaty... od hrabiego. Klękam przed tobą i proszę cię, uczyń dla mnie tę ofiarę — idź za niego. On cię kocha z całym zapałem młodości, i ty go kochasz...
Cecylja wyrwała nagle rękę i zawołała głosem bolesnym:
— Krystyno!
— Tak, ty go kochasz! ty go kochasz! nie kłam... jam to widziała dawno. On wart twojego przywiązania. Będziecie szczęśliwi, a ja dumna, żem się przyłożyła do tego.
— To być nie może, — szepnęła Cecylja głosem drżącym — nie, stokroć nie! Początek tej miłości zakażony był grzechem. Tak, przyznaję ci się: walczyłam z sobą, ale kochałam go. Kochałam i nienawidziłam... oburzałam się na siebie i ciężkie bóle przebyłam z tym cierniem w sercu... Chcę teraz ukarać sama siebie, bo samej siebie się wstydzę.
— Ale za cóż jego masz karać? — odezwała się Krystyna. — Wierz mi, przecierpiałaś tyle, iż odpokutowałaś to, co w twem sumieniu zdawało ci się grzechem. Cesiu moja, nie zabijaj tego człowieka. Wytrwał on dotąd, lecz któż wie, jak i gdzie rzucić go może rozpacz. Jego miłość dla ciebie przetrwała próby ognia i lodu i najstraszniejszą czasu próbę... Daj się ubłagać! Ja cię za nim proszę... Niech ja, com była jego żoną na to, ażeby mu zatruć życie, przyniosę mu pociechę, niech ja wasze ręce połączę. Któż naówczas będzie śmiał was potępić?
Cecylja oczy sobie zakryła i padła na krzesło; łzy się jej rzuciły i szlochać zaczęła, a Krystyna przyklękła przy niej, obejmując ją rękoma i szepcąc słowa pociechy.
Rzućmy zasłonę na tę scenę, której pierwszy brzask poranka był jeszcze świadkiem. Gdy się rozeszły dwie przyjaciółki, Cecylja padła na klęcznik i modliła się długo.
Nazajutrz hrabia przyjechał o tej, co pierwszym razem godzinie. Gdy wchodził do salonu, wzrok jego, pierwej niż na Cecylję, zwrócił się na Krystynę, która bardzo nieznacznie oczyma mu wskazywała, że — zwyciężyła. Przywitali się w milczeniu. Przy Julku i dzieciach nie było mowy, tylko o nich.
Bardzo zręcznie udało się potem pani Zagłobowej doktora z panienkami odprawić do ogrodu. Zaledwie drzwi się za nimi zamknęły, gdy wstała i podeszła do Cesi. Całując ją w czoło, ujęła jej rękę drżącą i, złożywszy ją w dłoń hrabiego, który kląkł w uniesieniu i zachwycie — wybiegła, nie mówiąc ani słowa.
— Stało się, — rzekła Cecylja — moje męstwo, ofiary — wszystko... nie przemogły przeznaczenia... Jestże to sen?...
Hrabia rękę jej do piersi przyciskał.
— O, zapomnijmy, — odpowiedział cicho — wszystko przeszło. Noc to była czarna, burzliwa, straszna! Com ja wycierpiał! Ale dziś czuję, że stokroć więcej zniósłszy, jeszczebym nie opłacił szczęścia tej chwili.
Jak ludzie, którzy po wiekowem milczeniu raz pierwszy przemówić do siebie mogą, poczęli rozmowę poufałą, słodką... niby przebudzeni ze snu jakiegoś... radując się, iż był tylko marzeniem i ułudą. Powoli smutek znikał z czoła Cesi, a hrabia śledził pilnie każdy jej ruch, każde skinienie, zwiastujące, że ciężar, który tak długo nosiła, z piersi jej spadał.
Gdy Julek wszedł potem niespodzianie, znalazł ich pochylonych ku sobie i rozmawiających pocichu. Cesia podniosła twarz uśmiechniętą ku bratu:
— Julku, — rzekła — musisz trochę zmienić rozporządzenia podróży, ty, co masz być naszym kurjerem. Hrabia jedzie z nami.
Doktór spojrzał zdziwiony i trochę niedowierzająco.
— Jakto? — spytał — hrabia?
Sulejowski wziął rękę Cesi, zwieszoną na poręczy krzesła, przycisnął ją do ust i, śmiejąc się błogo, zawołał:
— Ja z moją żoną i Juljan ze swoją... nie będzież to najmilsza w świecie podróż we czworo?
Julek mu się z wybuchem radości rzucił na piersi.
— A! przecież! — zawołał. — Z przeproszeniem Cesi... ale mocno się na nią gniewałem, że... nie pozwoliła sobie tego wprzódy zaproponować.
Wnet i dziewczęta nadbiegły. Weszła z niemi, doskonale odgrywając wesołość i uciechę, pani Zagłobowa... i w harmonijnym gwarze rozpłynęła się rozmowa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.