<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


POWIEŚCI O DAWNYM OBYCZAJU — Tom XV
J. I. KRASZEWSKI
RESURRECTURI
CZĘŚĆ I.
1935
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE



DRUKARNIA ZAKŁADÓW WYDAWNICZYCH
M. ARCT, SP. AKC. W WARSZAWIE
CZERNIAKOWSKA 225



JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI
ur. 1812 r. † 1887 r.






............his present.
Is a wither’d branch, that’s at top only green.
(Darem jego jest zwiędła gałąź, zielona tylko
u szczytu).

(Shakespeare, Pericles).


I.

W obszernym pokoju, który niegdyś mógł się salonem nazywać za lepszych czasów, u okna, którego szyby, dawno niemyte i od słońca poprzepalane, przybrały barwę mętną i mglistą, — siedziała w krześle szerokiem, wytartem, bez koloru i prawie bez kształtu, skulona nad jakimś łachmanem, na kolanach rozciągniętym, kobieta niemłoda, o której wieku jednak trudno było sądzić. Z postawy, z rysów nawet, pomarszczoną i zżółkłą skórą okrytych, można jej było dać lat najmniej siedemdziesiąt. Suche, wychudłe ręce, wyciągnięte na robocie, drżały jak u staruszki, plecy były zgięte i przygarbione, jakby wieku ciężarem. Chwilami jednak, gdy myśl jakaś czy uczucie, z głębi idące, przebiegło ją iskrą elektryczną, wyprostowywała się, poruszała żywo, patrzyła bystro i znowu opadała, wysilona, w stan zwykły odrętwienia i ociężałości. Znać było, że nie sam wiek, lecz i nieszczęścia doznane, ciążące na biednej staruszce, tak ją wyczerpały i przygniotły, choć duch żył w niej cały jeszcze.
W palcach trzymała robotę i igłę, ale do pracy wziąć się nie mogła. Zamyślona patrzyła w szyby okna, przez które nic widać nie było; łzy ciekły z powiek i nieotarte między zmarszczkami twarzy się gubiły. Zdawała się nie wiedzieć, że płacze. Myśli gdzieś musiały błądzić w przeszłości, a usta uśmiechały się z goryczą temu kielichowi, z którego piła wspomnienia, co ją pocieszały i truły zarazem.
W salce było cicho i pusto — dokoła milczenie dziwne, jakby tu wszystko wymarło. Na świecie wieczór się zbliżał, ochłodły po gorącym do zbytku dniu wiosennym. Lecz tu w tej izbie dusznej, zamkniętej, ani o wiośnie, ani o dniu słychać nie było... wiecznie jakiś mrok szary panował.
W rysach twarzy kobiety, której bardzo uboga odzież świadczyła o niedostatku, znać było krew szlachetniejszą, znikłą piękność, byt lepszy — coś, co mówiło, że przeszłość jej musiała być wcale inną... szczęśliwszą. Stary szlafroczek perkalowy, podwatowany, widocznie uszyty w domu i nienazbyt wprawną ręką, wyślizgany noszeniem, czepek z grubego białego muślinu, z takiemże podwiązaniem, mocno zszarzany i zmięty, z pod którego trochę posiwiałych dobywało się włosów, kołnierzyk perkalowy nie pierwszej świeżości — stanowiły całe jej ubranie. Obok fotelu, na którym siedziała, był mały stoliczek o trzech nóżkach, z napół wyciągniętą szufladką, z której nici, kłębki i gałganki wyglądały. Na nim leżała gruba chustka, zrzucone ze zmęczonych oczu okulary w mosiądz oprawne, książka do nabożeństwa z wystającemi z niej kartkami i zakładkami i różny drobny przybór do pracy służący, stary, zużyty, biedny. Stoliczek, który niegdyś był może ładnym sprzętem, dziś jedną podpórkę miał białą, widocznie siekierą dorobioną, byle tylko na niej mógł się trzymać. Mały stołeczek, na którym kobieta miała nogi oparte, równie już wymęczony, jak wszystko, co ją otaczało, z pod okrycia przedartego świecił dobywającym się włosem rudym.
Salka miała trzy duże okna, z których jedno okiennicą wewnątrz było zamknięte, i przedstawiała smutny widok mieszkalnej ruiny. Ściany jej, niegdyś starannie przyozdobione gipsaturami wyzłacanemi, z których pozłota dawno się starła, w wielu miejscach były popękane. Tynk poodlatywał z nich kawałkami. W rogu jednym od zaciekania powstała plama i cegła obnażona wyglądała bezwstydnie szparą przez wodę wymytą. Szara barwa dawniejsza stała się plamista i nierówna. W środku sufitu hak, na którym niegdyś zawieszony być musiał świecznik, obnażony, zardzewiały, miał tylko resztki jakichś strzępków na sobie. Przy jednej ze ścian komin, niegdyś marmurowy, obity i zmatowany, zamurowany był na głucho; zastawiono go parawanikiem, oklejonym wybladłym żółtym papierem, na którym kilka papug świeciło jeszcze; po innem ptactwie plamy tylko pozostały, a z kilku dziur wisiał papier wybity, którego nikt nie pomyślał załatać. Nad kominem było zwierciadło, dziś strzaskane i bez blasku; nie odbijało ono nic już, oprócz widma szarego okna. W środku stary zegar, z kolumienkami alabastrowemi i zaśniedziałym bronzem, postradał połowę swych ozdób i stał przechylony, jakby wkrótce miał runąć. Obok niego leżały rupiecie, których naturę trudno rozpoznać było — stał prosty lichtarz mosiężny z kawałkiem świecy łojowej i szczypcami i próżna butelka zielona. Wszędzie dokoła widać było toż samo opustoszenie i ubóstwo. Dwoje drzwi, niegdyś biało lakierowanych, potem pomalowanych klejowo, nie domykało się szczelnie; klamki były widocznie nowsze i niezgrabne. Przy jednej ścianie stała stara, wysiedziana kanapka, spłowiała, wygnieciona, przed nią stolik na cienkich nóżkach, którego bronzy gdzie niegdzie oderwane wisiały. W kątku, na poobłupywanej, marmoryzowanej kolumnie, widać było wazon alabastrowy potłuczony, który kleić próbowano; zeschły bukiet odwieczny wisiał z niego trupiemi gałązkami, na których pająki posnuły swą przędzę. Nic kosztowniejszego już tu nie pozostało, nic, oprócz tego, co nie miało żadnej wartości dla ludzi.
Dziwnie tylko odbijały na ścianach dwa wizerunki wybornego pendzla, na tle tego ubóstwa świecące życiem, które teraźniejszość czyniło straszniejszą jeszcze. Były to w ramach owalnych, w smaku osiemnastego wieku, niby z liści plecionych i wstęgami przewijanych, a ozdobnych kokardami, dwie śliczne postacie młode, uśmiechnięte, wesołe, szczęśliwe, jakby je w wigilję ślubu lub nazajutrz po nim malowano. Mężczyzna w stroju wytwornym francuskim, w pięknie ułożonej peruczce, trzymał odniechcenia w ręku maleńką książeczkę; patrzył w świat z pewnością siebie niezmierną i zdawał się go na bój z sobą wyzywać. Kobieta w koronkach, w atłasach, perłach, różowa, biała, uśmiechnięta figlarnie, stała z bukietem róż w ręku, równie świeżym, jak ona... Artysta zdawał się chcieć powiedzieć patrzącym, że i ona była cudnym kwiatkiem. Mieniona suknia, okryta koronkami, odbijała harmonijnie od ramion zaokrąglonych, na szyi utoczonej sznurek pereł ze szmaragdową spinką zwijał się, mrugając światełkami swych oczu. Dwie te twarze wnieśćby były mogły promyk wesela do smętnej tej trumny, gdyby taką ruinę cokolwiek bądź rozjaśnić zdołało. Śmierć i zniszczenie pochłaniały nawet te dwa różowe widziadła, już je zwolna pokrywając swemi barwami popiołu.
Z ćwieków, sterczących gdzie niegdzie, i dziur po ścianach domyślać się było można, że niegdyś wisiały tu i inne obrazy, które pozdejmowano, tak jak wiele innych rzeczy, i które wyszły w świat... lepszej sobie szukać służby. Stara komódka, której nogę utrąconą zastępowała cegła, zarzucona nieforemnemi pudełkami, tuliła się w kącie ciemnym, pod oknem zamkniętem wiecznie; kilka krzeseł starych, połatanych, rozpierzchłych widać było w różnych stronach. Podłoga w tafle ledwie już dozwalała rozpoznać pod warstwą kurzu i brudu misterne stolarskie dzieło, powyrywane kawałami, przegniłe i połatane deskami prostemi.
Salka ta przystała kobiecie, która w niej siedziała; czuć było, że obie razem się postarzały, zabrukały, wybladły i czekały razem ostatniej godziny, nadciągającej już z wiekuistym pokojem i zapomnieniem wiecznem. Biedna staruszka, zamyślona, przewracała, jakby z obowiązku, leżącą na kolanach robotę, wziąć się do niej nie mogąc. Parę razy otarła łzę chustką, zdawała się mieć mocne postanowienie zajęcia się czemś, ale sił brakło. Ręce opadały bezwładne, oczy patrzyły i nie widziały. Wreszcie położyła ją na stoliku, z kolan zsunąwszy, podparła się na ręku i zadumała głęboko.
Mrok też, nieznacznie, powoli zwiększający się coraz, jużby pracować nie dał, ale kobieta zdawała się nie wiedzieć o tem, tak jak o niczem, co ją otaczało, nie wiedziała.
Dość długo siedziała tak zadumana, gdy cicho i ostrożnie uchyliły się drzwi salki i głowa kobiety wsunęła się ciekawie, popatrzyła na siedzącą, zawahała się chwilę, chciała się cofnąć, wróciła znowu, aż cała postać małego wzrostu, niemłodej, ubogo ubranej jejmości stanęła w progu. Sługa tak wyglądała biednie jak pani, twarz miała tylko rozlaną, bladą, szeroką, głowę dużą, nie okrytą niczem, i z przysadkowatej figury można ją było o zbytek zdrowia posądzić, gdyby cera nie przekonywała o chorobie. Małe oczy mrużyła nieustannie; była brzydka, ale coś poczciwego, litościwego malowało się w rysach najpospolitszych w świecie. Ubiór prostotą i zaniedbaniem nie ustępował strojowi staruszki, więcej był tylko zastosowany do zajęć gospodarskich. Opasana grubym fartuchem, w butach na nogach, z kilku kluczami u pasa, założywszy ręce na piersiach, stała przybyła jejmość niepostrzeżona u drzwi, patrzyła na staruszkę, kręciła głową, widocznie z niej niekontenta i, odchrząknąwszy, dla oznajmienia o sobie, u progu, poczęła wolno się przybliżać do siedzącej, która, zobaczywszy ją, chwyciła za robotę. Szła, nie śpiesząc, jakby nic pilnego nie miała, rozglądała się po salce, zatrzymywała i tak przytoczyła się do pani. Spojrzały na siebie, milcząc.
— A cóż tam, co? moja Piotruska? — odezwała się słabym głosem, ciągle pilno przerzucając swą robotę staruszka, jakby się swej bezczynności wstydziła.
— Nic, proszę pani, niema nic. Ja tu sobie tak przyszłam zobaczyć, co też pani robi... albo czy czego nie potrzeba. Bo do tej roboty to już ciemno... wieczór...
Staruszka spojrzała w okno i spuściła oczy, odkładając nabok robotę. Chwilę milczała Piotruska, głową tylko kiwając i podźwigując ramiona. Powtórzyła potem:
— Czy czego nie potrzeba?
— A czegóż ja potrzebować mogę? — odezwała się cichym głosem staruszka. — Wszak wiesz, że niczego nie potrzebuję.
— Możeby pani choć do ogrodu wyszła... czy co — odezwała się, odchrząkując, przybyła. — Wieczór bardzo piękny, powietrze ochłodło, a tu już robi się ciemno, że i pacierzy na książce czytać nie można. Niechby jaśnie pani odetchnęła trochę świeżem powietrzem; ta to serce się raduje, jaki wieczór śliczny, w ogrodzie aż miło... a tu...
— Nie mam ochoty, nogi mnie bolą... i co mi tam po pięknym wieczorze, moja Piotruska? — poczęła staruszka. — Dla mnie już niema ani dni, ani wieczorów pięknych.
— Niech bo pani starościna da pokój, co bo to mówić takie rzeczy... to... się nie godzi...
— Będziesz już na mnie gderała, widzisz! Moja dobra, kochana Marjanno, to nic nie pomoże. Już ty ze mnie nie zrobisz nic. Kloc jestem niepotrzebny na świecie, zawalidroga, ni ludziom, ni Bogu.
I głos jej coraz cichszy, szeptem się zakończył, a Piotruska coraz mocniej głową potrząsała.
— Nie wiesz tam czego, nie słyszałaś o chłopcach?
Piotruska ocuciła się nagle i podchwyciła prędko:
— Proszę pani starościny, ich ono tylko co nie widać; pewnie albo przyjadą obydwa, lub choć jeden. Sroka krzyczała na płocie i ja taki cały dzień to czułam... tylko co ich nie widać, to pewna. Już kilka dni...
— Długich, długich dni kilka, — westchnęła starościna — ale co za dziw, im tu ze mną w tej pustce nudno.
— Ano, pewnie, a od czegoż młodość? — przemówiła Piotruska. — Wiek ma swoje prawa... to darmo! Dzięki Bogu, paniczów i kochają wszyscy, i przyjmują, i trzymają, że się im i wyrwać trudno.
Starościna, przemilczawszy i westchnąwszy znowu, szepnęła nieśmiało:
— Ja bo ciebie nudzę. Ale z poczty, czy nie było z poczty nic?
Piotruska musiała się aż nachylić, ażeby dosłyszeć ledwie wyszeptane wyrazy.
— Z poczty, proszę pani starościny, — zaczęła głośno — z tą pocztą to prawdziwy mankament. Panie Boże, odpuść, tam nigdy niema i nie było porządku. Ten, co z listami chodzi, postuljon... pije... gorzałka mu ino pachnie. Rzadko wie, co się z nim dzieje. Ile to razy oddał mi list, do szewca napisany. A co z nim poradzić?
— Wszak to od Cecylki — wtrąciła staruszka, podnosząc oczy nieśmiało — listu już od trzech tygodni niema.
— Wiem, wiem, ja to już i sama policzyłam, ale kto może wiedzieć, co ten niegodziwy z nim zrobił? Panna Cecylja pisuje regularnie, list pewnie w kącie gdzie leży, a spytać tego jegomości, to się zaraz napuszy jak indyk i fuknie. „Ale! listu się asani chce! Gdyby był, toby był. Co ja go mam z palca wywinąć?“ Taki ordynaryjny człek, a że to tam kawałek jakiegoś munduru nosi, to się zaraz ma za wielką figurę... ani przystępuj bez kija.
— Byle Cecylka chora nie była! — szepnęła starościna.
— Otóż masz, — plaskając w grube ręce, poczęła Piotruska — dlaczegoż ma być chora? Żeby też zaraz przypuszczać, co jest na świecie najgorszego. Widzi pani, toć to obraza Boża! Zaraz ma być chora — i gryźć się tem...
— No, no! nie gniewajże się, Piotrusiu moja, nie gniewaj — odezwała się staruszka.
— Na rany Chrystusowe — ciągle łamiąc dłonie sążniste, przerwała impetycznie klucznica, — moja ty pani najsłodsza, a czyżbym ja śmiała na ciebie, mój ty aniele drogi, moja ty królowo... nie mówię już gniewać się, Jezu Chryste! ale...
Słów jej zabrakło, starościna ręce obie wyciągnęła ku niej.
— No, dajże pokój, przepraszam cię, tyś taka dobra!
Rozczulona Piotruska aż przyklęknęła, począwszy ze łzami w ręce staruszkę całować — i popłakały się obie. Energiczniejsza jednak klucznica wstała zaraz, ocierając łzy, zawinęła się żywo i chcąc czemś biedną swą panią rozbawić, już z przymuszonym uśmiechem otwierała usta, gdy drzwi odemknęły się zwolna i siwa głowa starca, okryta jarmułką, ukazała się przez nie. Piotruska postrzegła go pierwsza, twarz się jej rozradowała i obróciła się do pani:
— Szmul, proszę pani starościny! Szmul stary przyszedł! — zawołała.
Posłyszawszy swe nazwisko, Żyd wsunął się do salki, starannie drzwi przymykając. Ubrany był, starym obyczajem, w płaszcz czarny z długiemi rękawami, krojem odwiecznym, zawieszony na ramionach; w rękach trzymał kapelusz z szerokiemi skrzydłami i laskę wysoką ze skówką srebrną. Starościna, uśmiechając się, głowę ku niemu zwróciła. Żyd podniósł jarmułkę i nisko się skłonił.
— Jak się masz, panie Szmul, jak się masz? Proszę tu bliżej do mnie — przemówiła starościna. — Słyszałam, że byłeś chory.
Trochę klapiąc patynkami, ale usiłując iść jak najciszej, Szmul przystąpił, a Piotruska, cofnąwszy się, zrobiła mu miejsce i wskazała, aby podsunął się bliżej. Ochrypły był i cichym odezwał się głosem:
— Zwyczajnie, jasna pani, starość nie radość. Trochę po kościach łamało, wiatr mnie znać zawiał, tom musiał kilka dni w domu przesiedzieć. Dziękuję jaśnie pani za dobre słowo. Jam już zdrów, chwalić Boga za wszystko. A cóż tu u jaśnie pani słychać?
Spojrzał na Piotruską, która mu rękami, nic nie mówiąc, wskazała siedzącą i poczęła głową trząść. Starościna ze spuszczonemi oczyma milczała.
— Po staremu, mój panie Szmul — odezwała się, poczekawszy. — U mnie zawsze jedno: cisza, smutek, pustka...
Żyd głową kręcił, słuchając.
— Ale zdrowa jaśnie pani?
— Alboż to zdrowiem nazwać można? — cicho odpowiedziała starościna.
Klucznica wtrąciła się do rozmowy.
— Pani starościna możeby się kawy napiła?
Nie otrzymała na to odpowiedzi, bo staruszka zapewne i pytania nie słyszała; korzystając więc z milczenia, które wzięła za przyzwolenie, Piotruska żywo potoczyła się ku drzwiom.
Szmul, na lasce podparty, pozostał, stojąc naprzeciw gospodyni i gładząc machinalnie piękną swą, siwą brodę.
— Ja — odezwał się, cedząc wyrazy nieśmiało — przyszedłem się dowiedzieć... może... może... czego potrzeba.
— O nie, nie! mój dobry, poczciwy Szmulu, Bóg zapłać — przerwała staruszka. — Ja bardzo mało potrzebuję, dla siebie tak jak nic... ale miałabym w istocie prośbę do ciebie, uczyniłbyś mi łaskę...
Żyd, usłyszawszy ten wyraz, żachnął się.
— A! — rzekł, chudą rękę kładąc na piersiach — to jaśnie pani mi łaskę zrobi, jeśli sobie czem służyć pozwoli.
— Prosiłabym cię o wielką przysługę, — dokończyła starościna — ażebyś się dowiedział na poczcie, bom bardzo dawno nie miała listu od Cecylki. Jestem o nią niespokojna. Piotruska się skarży na roznosiciela. On tam o nas niewiele dba... list może gdzie zarzucony leży, a mnie on tak potrzebny! Ty wiesz, mój dobry Szmulu, jak mi się to poczciwe dziecko wyrwało z domu, a sześć lat go nie widziałam... sześć lat!
Szmul, trzęsąc głową, powtórzył:
— Sześć lat!
Zamilkli.
— Niech jaśnie pani będzie spokojna — dorzucił po krótkim przestanku. — Ja pójdę do samego pocztmajstra, ja z nim jestem dobrze. Jeżeli list na poczcie zależał, to go dziś jeszcze wyszukają i zaraz przyniosą.
— Ale nie fatygujże się sam.
— Ach, co za fatyga? — zawołał Szmul — albo to tak od miasteczka daleko? U mnie też, chwalić Boga, jest kogo posłać, wnuków jak maku!
I powtórzył swoje „chwalić Boga“, nie z nałogu, ale z pobożności, bo miał zwyczaj tym wyrazem w szczęściu i w biedzie poczynać i kończyć.
Starościna spojrzała nań ukradkiem.
— Mój Boże, — odezwała się — ty o swoich wnuków, choć ich więcej masz, nie troszczysz się, jak ja. Dla ciebie one błogosławieństwem Bożem, a dla mnie taką troską!
Sparty na kiju, Żyd jakiś czas milczał. Zdawał się namyślać, co odpowiedzieć, aby przykrego czegoś nie przypomnieć.
— Niech to jaśnie pani nie obraża — rzekł zwolna, ostrożnie zdobywając się na wyraz każdy. — U nas inny obyczaj. U nas — tu się jeszcze zawahał — byle chłopak dorósł, wie, że sam musi pracować na siebie. Moja rzecz dopilnować, aby się zdrowo wychował i Pana Boga swego znał, moja rzecz dać mu pomoc małą, a potem, jak prawo każe, musi sobie iść szukać chleba i musi go znaleźć.
Starościna zamyślona słuchała, Szmul ciągnął dalej:
— U nas obyczaj inny, bo ubogi Żydek, byle zarobić kawałek chleba, nie wzdrygnie się niczego... a u jaśnie państwa paniczowi tego nie wolno robić, bo wstyd: tamtego nie może, bo ciężko, innego znowu, że ani dziad, ani ojciec tego nie praktykowali.
I, postrzegłszy, że twarz staruszki posmutniała, w myślach zatopiona, nie dokończył Szmul.
— Prawda, prawda, — odezwała się starościna — wam w życiu łatwiej daleko.
Żyd uczuł potrzebę zmienienia rozmowy; przedmiot był do zbytku drażliwy.
— Bardzo mamy tego roku piękną wiosnę, — wtrącił — zboża na polach śliczne, drzewa owocowe kwitły, osobliwie jabłonie, co dziw, wszyscy się urodzaju spodziewają.
— To dobrze, mój Szmulu, dla biednych jak my ludzi. Chleb może potanieje.
— A pewnie! — potwierdził stary.
Ale już gospodyni jedyna myśl wracała od serca na usta.
— Moich chłopców niema od tygodnia — rzekła. — Gdzie się to rozbiegło? Nic nie wiem... nie słyszałeś ty czasem?
Szmul zygzak ręką zakreślił w powietrzu i głową poruszył znacząco.
— O paniczów niema się co frasować — odezwał się z flegmą. — To młode. Sąsiedztwo u nas liczne, a wszyscy ich lubią, kochają, na rękach noszą, zatrzymują, gdziekolwiek przyjadą. Nie dziw, że się zabawić mogli. Tam polowanie, tu wesele, a imieniny, a to i owo. Chwalić Boga, niech się bawią.
— Niechby się bawili, bylem wiedziała, gdzie są, bo mi nawet znać nie dali! — zawołała starościna.
— Kiedy nie pisali, toć to najlepszy znak, że pewnie sami rychło będą, tylko co ich nie widać.
Na te słowa weszła Piotruska zamaszyście, triumfująco, niosąc na ręku wysoko wgórę podniesioną starą tackę czarną, z której się wszelkie dawne pościerały lakiery, a na niej maleńki kamienny imbryczek z kawą, garnuszeczek ze śmietanką i niziuchną filiżankę saską.
— Prawda, — odezwała się, wchodząc we drzwi — że na kawę to za późna godzina, ale kiedy pani starościna wieczerzy żadnej jeść nie chce, trzeba, żeby się choć tem posiliła.
Staruszka spojrzała z jakąś trwogą.
— Moja Piotruska, cóż bo ty mnie kawą poić myślisz? Toć przecież piątek.
— To niema nic do tego, — odpowiedziała rezolutnie klucznica — jak mi Bóg miły, że to czynię z wyraźnego rozkazu księdza wikarego. Słowo pani daję, wyraźnie mi powiedział, żebym dopilnowała, aby się pani głodem nie morzyła. Nie może być inaczej, musi pani pić!
To mówiąc, pośpiesznie z pod okna wyciągnęła drugi mały stoliczek, postawiła go przed starościną, z pod ręki dobyła grubą serwetkę i kawę przysunęła.
Szmul się skłonił.
— A ja pójdę na pocztę — dodał cicho. — Dobranoc jaśnie pani!
— Dobranoc ci, panie Szmul, dobranoc! Bóg zapłać za pamięć!
Żyd wychodził, gdy Piotruska jakiś mu tajemniczy znak dała i, zakręciwszy się tylko, wytoczyła się zaraz za nim do sieni.
Stary pałac w Zawiechowie, którego tylko małą cząstkę widzieliśmy, cały był w tym stanie, w jakim się znajdowała salka starościny, której ona ani tknąć, ani poprawiać nie pozwalała. Trudno też było restaurować, nie mając o czem.
Sień, do której przez wielki, pusty przedpokój wyszła Piotruska, doganiając Szmula, była obszerna do zbytku. Schody z niej kamienne, niegdyś wspaniałe, prowadziły na pierwsze piętro. I one, jak wszystko, były w ruinie.
Pomimo wiosennego ciepła na dworze, w murach wiało trupim chłodem. Szmul stał tu, rozglądając się smutnie i oczekując na panią Piotruską. Zobaczywszy go, a obawiając się przemówić głośno, aby jej nie posłyszała starościna, poczęła mu dawać znaki rękami i poprowadziła za sobą.
Weszli razem do małego przedpokoiku, zastawionego dwoma odrapanemi staremi parawanikami, a z niego do wysokiej izby o dwóch oknach, noszącej ślady tej samej ornamentacji, co salka, w której zostawiliśmy starościnę. Tu ubóstwo na inny sposób, ale równie skutecznie, oszpeciło piękną niegdyś budowlę. Wzniesiono z potrzeby ogromny piec niezgrabny, który za kuchnię służył, zastawiony teraz garnkami, rondlami i dosyć lichym sprzętem kucharskim. Wisiały na nim schnące ścierki, a powietrze przepełnione było wyziewami tłustości różnych i surowizny. Pod oknem stał ceberek pełen buraków, w kącie niecułka z moknącą w niej namydloną bielizną, dalej dzieżka, płótnem okryta.
Przeszedłszy ten tak sprofanowany gabinet, w którego przyległej alkowie widać było worki z mąką i wszelaki statek drewniany, Piotruska wprowadziła Szmula do własnego, tuż przytykającego mieszkania. Przeforsztowanie z tarcic z większego jakiegoś pokoju stworzyło tę ciasną a długą sypialnię, w której na stołku drzemiąca dziewczyna kądziel niby przędła. Na widok Piotruskiej i dany przez nią znak, kądziel szybko postawiła przy ścianie i zabierała się do wyjścia.
— Idźże ty mi zaraz, dojrzyj, co się z kurami dzieje — poczęła klucznica — i czy już spać poszły, a oblicz, czy która gdzie nie zabiegła, bo to u nas, dzięki dobrym sąsiadom, jak się kura o trzy kroki tylko oddali, zaraz jej łeb ukręcą.
Szmul niedowierzająco głową potrząsł.
— A, jak mi Bóg miły, — ciągnęła zapalczywie Piotruska — takich my tu ludzi mamy! Coprawda, to prawda! Skaranie Boże tu z nimi żyć! Tylko patrz, a pilnuj się. Choćbyś oczu dziesięcioro miał, i tego byłoby za mało. Kartofle po nocach kradną... cebuli nie upilnować.
Tymczasem dziewczyna wyszła, a klucznica przerwała nagle i zupełnie zmienionym, słodkim głosem odezwała się do Szmula:
— Proszę też pana Szmula, nie słyszeliście czego o naszych paniczach? Tydzień już, jak żaden w domu nosa nie pokazał. Starościna niespokojna, gryzie się, nie je, stęka, ręce łamie. A tu jeszcze, jakby na złość, i od panny Cecylji żadnego listu. Choć zwarjuj, powiadam panu Szmulowi. Że mi się w głowie nie zaprószyło, to jakaś łaska Boża. Jejmość samiuteńka jedna wciąż, ani do kogo słowa przemówić i... zagryza się myślami. Gdyby nie poczciwy ksiądz wikary, co czasem zajrzy... pustynia... aż strach! A jej ani do ogrodu nie namówisz, ani do rozmowy.
Szmul słuchał z uwagą natężoną.
— O paniczach ja nie wiem nic, ale każę się między naszymi przepytać, może który ich gdzie w sąsiedztwie spotkał. Gdzieś się pewnie bawić muszą dobrze, kiedy o babce zapomnieli.
— Żeby mieli zapomnieć, to nie — odparła Piotruska. — Chłopcy poczciwe z kościami; ale się to zadurzyło... wiatr... fiu, fiu! w głowie. Boże miłosierny!... a ta zaraz w strachu o gagatków.
Szmul jej przerwał.
— Cóż mają robić? Muszą się bawić! Gospodarować po szlachecku niema na czem, do wojska ochoty nie mieli, w kancelarji też takim paniczom nie do twarzy. Co robić? Chyba który się z majątkiem ożeni.
Piotruska w okno się zapatrzyła, smutnie zadumana.
— Eh, to jeszcze takie młode, jeden i drugi; ledwie mleko z pod nosa zeszło — zaczęła. — Henryś, starszy, dopiero ma lat dwadzieścia, Julek niespełna dziewiętnaście. Niech Bóg broni, żeby już mieli myśleć o ożenieniu się! To tylko u was, panie Szmul.
— A tak, u nas — odparł Szmul spokojnie — u nas, ale to co innego.
— Potem, — kończyła Piotruska — gdzieby to dla nich nawet takich, jak należy, panien wyszukać? Z bogatą, choćby z najbogatszą, jaką córką rządcy, albo plenipotenta, a choćby i posesora, żaden się Horyszko nie ożeni... toć to przecie familjanci... a znowu księżniczki...
Pokręciła głową.
— E, co to o tem i myśleć!
Szmul stał, czekając i domyślając się, iż coś ważniejszego nad to ma mu do powiedzenia Piotruska. Ona się jakoś wahała i spoglądała mu tylko w oczy, badając usposobienie.
— Niechno jejmość powie — zapytał stary — może czego potrzeba?
Klucznica mu się do ucha przysunęła, które musiał ku niej pochylić.
— Ani złamanego szeląga w domu! — zawołała, ręce załamując. — Tak mi Boże dopomóż! Ostatnie kilka groszy trzeba było za sól zapłacić. Marszałek, który nam tę nieszczęśliwą jałmużnę przysyła, od pół roku milczy — ani feniga. Starościna, żeby z głodu umarła, nie napisze, nie poprosi — mnie nie wypada. Co jeszcze było zapasu na czarną godzinę, to zabrali chłopcy; jak poczęli prosić i zaklinać — co było robić? Pan myśli, panie Szmul, że ona dla postu nie chce jeść wieczerzy? Post postem, a ona sobie od ust odejmuje, aby co oszczędzić, i głodem się morzy.
Piotruska westchnęła tak ciężko, że się aż zakaszlała. Szmul już do kieszeni sięgał.
— Tylko proszę jejmości nie mówić jej tego, uchowaj Boże, żeście wzięli ode mnie — szepnął cicho.
Klucznica nie zrozumiała, czy nie dosłyszała i zawołała gorączkowo:
— Jak marszałek przyśle, do grosza oddam. Pieniądze u mnie... już niech pan Szmul będzie spokojny.
Obraził się stary i głowę podniósł dumnie.
— Ech! — zawołał — jejmość mnie źle zrozumiała! Mnie o tych kilka rubli nie chodzi, tylko nie chcę, żeby wiedziała, żeście u Żyda pożyczali, boby ją to bolało. O, pamiętam lepsze czasy! Zarabiałem ja przez nich i przy nich.
I głową kiwać począł, ręce podniósłszy do góry, chociaż w jednej z nich trzymał długą sakwę nicianą.
— Ja dla starościny... żebym żałował! Nu, co mam dać? — spytał.
Zawahała się Piotruska i ręką podparła zamyślona.
— No, co możecie... kilka rubli. Chłopcom nie dam z tego nic, dopóki od marszałka pieniądze nie nadejdą, a jużcić kiedyś nadejść muszą. Kawy ostatnie ćwierć funta wychodzi, szczędzę jak szafranu... ja już, Bóg widzi, smaku jej zapomniałam. Cukru ledwie się coś świeci w cukiernicy... to samo z mięsem i z mąką, nie mówiąc już o maśle... świece na kredyt trzeci funt biorę, to mi dają śmierdzące.
Westchnęli ze Szmulem oboje. Stary położył rzędem na stoliku dziesięć rubli i wziął za kapelusz.
— Ja o to tylko proszę pani Piotruskiej, żeby nie brać u kogo innego, bo z tego kłopot być może, a ona ma i tak ich dosyć. Ja dam.
Piotruska skwapliwie ruble zgarnęła.
— O, toś mnie wybawił z mankamentu — panie Szmul... — westchnęła i blada jej, nalana twarz aż się nieco zarumieniła. — Niech ci Bóg miljonami płaci! Aż mi lżej odetchnąć.
— To jest mała rzecz, — szepnął Szmul, wychodząc — byle pani starościna była spokojna, a żeby jej na czem nie zbywało.
Z poszanowaniem, należnem dla kapitalisty, klucznica przeprowadziła go aż do sieni. Stała w niej jeszcze, spoglądając w ulicę, ku miastu wiodącą, gdy we drzwiach zjawił się ogromny mężczyzna, w długiej wyszarzanej sutannie, w kozłowych butach zabłoconych, słomianym kapeluszu na głowie i z kijem w ręku.
— Niech będzie pochwalony! — zawołał donośnym bardzo, jasnym i wesołym głosem.
Mężczyzna był stary, ale jak dąb zbudowany, ogorzały jak wieśniak, oczy ciemne, żywe, twarz napozór pospolita, lecz uderzająca energicznym wyrazem, rysy ruchawe, czoło fałdujące się i wygładzające za lada wzruszeniem. Niespokojne gesty oznaczały temperament, zgórą pięćdziesięcią laty wcale nie ukołysany. Pan Bóg go pono na żołnierza stworzył, a ludzie i losy księdza z niego uczyniły.
— A co tu u asińdźki słychać? — zapytał, przybliżając się. — Jest co nowego? Chłopcy przyjechali?
— Ani słychać — mruknęła upokorzona Piotruska.
— To dopiero! — krzyknął ksiądz, kijem stukając. — A to wisusy! proszę ja kogo! Ale niechno wrócą, natręż im uszu, natrę! Starościna pewnie się niepokoi, bo to u niej aby okazyjka... a te wartogłowy hulają gdzieś.
Żal się zrobiło Piotruskiej paniczów tak zagrożonych.
— Widzi ksiądz dobrodziej, — rzekła — oni tego ze złej woli nie uczynili... Kto to może wiedzieć? Pewnie ich gdzie zatrzymano gwałtem... nie umieli się wymówić. Ja sama zła na nich jestem... ale... przysięgłabym, że oni temu nie winni.
Wikary tylko głową pokręcił, pomruczał coś niewyraźnie i skierował się ku drzwiom, wiodącym do starościny.
— Można? — zapytał.
— A jużci! a dlaczego nie? owszem, niech jegomość zagada, a wesoło, bo — dodała, zbliżając się klucznica i zniżając głos — dziś było gorzej niż zwyczajnie: płakała a płakała cały dzień. Do kawy ledwie namówić ją mogłam i to tylko, że jegomość kazałeś i że przed Szmulem nie chciała się tak wygadywać. Siedziała, niby robotę obracając w rękach, a nie mogła za łzami dojrzeć nic. Chłopcy chłopcami, ale od panny Cecylji dawno też listu nie mieliśmy, ze trzy tygodnie. Marszałek także ani słowa, ani pieniędzy, jakby go na świecie nie było.
Wikary się zawrócił.
— Pewnie wyszło wam wszystko... chłopcy wysączyli do grosza.
— Chowaj Boże! — ofuknęła się Piotruska, której znać szło o chłopców. — Zapas jeszcze mamy... niczego nie trzeba. Tylko to dziwna rzecz, że przecie marszałek dawniej się częściej dowiadywał, a teraz...
Zaczęła głową potrząsać i byłaby zapewne dłużej przeciągnęła rozmowę, gdyby wikary, ręką machnąwszy, jakby już wiedział wszystko, czego mu było potrzeba, nie zwrócił się nagle ku drzwiom i z wesołem pozdrowieniem nie wszedł do salki, w której starościna jeszcze w swoim fotelu siedziała nieruchoma.
Ksiądz wikary Kulebiaka zawsze był rzeźwy i wesołej myśli, nie lubił smutków i narzekań, któremi, jak egoizmem, się brzydził, — ale do starościny przynosił podwójny zapas humoru, aby ją zmusić do rozchmurzenia się także choć na chwilę. Staruszka poznała go po chodzie i wyprostowała się trochę; uśmiech mdły przesunął się po jej ustach.
— Niech będzie pochwalony! Witam panią starościnę dobrodziejkę. Chwała Bogu, widzę zdrowa... wszystko dobrze! Wszystko dobrze! I Piotruska mój rozkaz spełniła, bo oto filiżanka po kawie stoi, widzę. To ślicznie... posłuszeństwo lepsze niż nabożeństwo... a kiedyś mnie pani sobie za ojca duchownego wybrała... słuchać potrzeba.
Usiadł naprzeciw. Starościnie łzy się w oczach kręciły, załamała ręce, nic nie mówiąc; spojrzała tylko, jakby wzywając litości.
— Chłopcy się zahulali, widzę, u państwa Sławczyńskich, — dodał, jakby nie chcąc łez widzieć wikary — bo tam zaręczyny, ale solenne, po staroświecku. Drudzy dziś tak i wesela nie wyprawiają, jak sędzia zrękowiny swojej Hannie. Gościnność jego to prawdziwe utrapienie, miary w niej nie ma. Koła zdejmuje, konie zamyka, czapki i kapelusze kradnie, poi, dopóki choć kropla jest w domu. Biedne chłopaki, choćby z duszy chcieli, uciec nie mogą.
Starościna głowę żywo podniosła.
— Czyż jegomość wiesz, że są u Sławczyńskich? — spytała głosem podniesionym nieco.
— A jakże! a gdzieżby mieli być? Tam całe sąsiedztwo, kto żyw tylko! Muzyka rznie od ucha, a młodzież hołubca wywija... aż się ściany trzęsą.
Urwał wikary nagle i potarł wyłysiałą głowę.
— Muszę się też pani starościnie poskarżyć — począł niby odniechcenia — co to u nas za nieład we wszystkiem. Umówiliśmy się z moim bratem o regularne pisanie... wiem, że mój Rudolf pisze, bo to człowiek, jak zegarek, ale na poczcie mi listy gubią i oto trzeci tydzień nie mam nic.
— To tak, jak ja! — pośpiesznie dodała staruszka... — od Cecylki nic — od marszałka nic... a tu niepokój ogarnia z każdym dniem większy.
— Ale czego się turbować, czego? Pan Bóg łaskaw — rzekł wikary. — Listy się znajdą na pewno. Ksiądz kanonik i ja, i kilka domów będziemy się skarżyli, to muszą zaprowadzić lepszy porządek. Ja ręczę, że listy zależały, albo je pogubiono; my wszyscy jesteśmy w tem samem położeniu.
— Trochę mnie to uspokaja, — szepnęła starościna — gdy mi ksiądz wikary zaręczasz. Prosiłam i Szmula i ten mi obiecał pójść do pocztmajstra.
— Znajdzie się ta zguba, znajdzie, niech tylko pani starościna będzie dobrej myśli. — Postaramy się wszyscy, aby temu raz koniec położyć... Stary roznosiciel najlepiej, żeby poszedł na zieloną paszę, bo już z niego nic. Założy sobie szynczek, będzie mu z tem najlepiej. U Sławczyńskich dziś jeszcze pewnie całą noc skakać będą... chłopcy chyba jutro przyjadą.
Wstał z krzesła.
— Nie chcę pani dobrodziejki długo zatrzymywać, — dokończył — bom się tylko dowiedzieć przyszedł, co tu słychać. Teraz, ponieważ już rosa pada i na przechadzkę za późno, tylko paciorki odmówić, zdrowaśkę na intencję ojca duchownego i pójść do łóżka spocząć... A w Bogu ufać! w Bogu ufać, — rzekł, całując starościnę w rękę. — Dobrej nocy!... zawołam Piotruską — dodał we drzwiach.
Jakoż klucznicę zastał ksiądz Kulebiaka stojącą we drzwiach ku ulicy i miasteczku zwróconych, co było zwykłą jej po trudach dnia rekreacją... Stąd widać było jadących i wracających i wszelkie pulsacje małej prowincjonalnej mieściny, w której wszyscy się znają, wiedzą o sobie i mogą odgadnąć poco, z czem i dokąd kto dąży.


II.

Miasteczko, któreśmy tu Zawiechowem nazwali, a które mogłoby się zwać i inaczej, gdyby przyszło ściśle prawdy dochodzić — niezupełnie było podobne do innych tego rodzaju małych miast okolicy. Była to niegdyś ekonomja królewska, w której, z powodu bliskiego sąsiedztwa Białowieskiej puszczy, od kilku lat wystawiono dom, noszący niegdyś tytuł zamku. Przerabiano go w ciągu wieków, a gdy w końcu XVIII w. sprzedano ekonomję Horyszkom, mury te przerobione zostały na rodzaj pałacu. Znać w nim było i to, co z dawnych pozostało wieków, i to, co nowy gust na starej poczepiał ruinie, i to, co czas nielitościwy z pięknej i wspaniałej budowy zrobił, ludziom na przekorę. Losy tego zamku, później pałacu, dziś pustki niemal, dość były w kraju naszym zwyczajne. Dziedzice ekonomji zawiechowskiej stracili majętność, częściami ją odprzedawali, zostali wreszcie przy jednym folwarku, a gdy i ten oddać przyszło wierzycielom, ekscypowali sobie ostatni kąt. Wyłączono Horodyszcze, z zamkiem, ogrodem i paru włókami otaczających gruntów, które przy dawnych posiadaczach pozostały. Pałac naówczas jeszcze się jako tako trzymał, lecz wkrótce zaczął pustoszeć, rujnować się, aż nie poprawiany, ogołacany, przyszedł wkońcu do tego stanu, w jakim widzieliśmy salkę pani starościny. Leżał on niedaleko od miasteczka, odrębnie, oddzielony obszernym dziedzińcem od gościńca pocztowego i lipami sadzonej ulicy, która niegdyś do niego wiodła. Zdala widać było drewniane dworki, kilka murowanych kamieniczek, stary parafjalny kościołek, cerkiew i daleko rozciągające się zabudowania mieszczan, których połowa rolnictwem się trudniła.
Za ulicą lipową poczynała się główna i najszersza w Zawiechowie, porządnemi dosyć ostawiona dworkami, a minąwszy kościół, wjeżdżało się w rynek, dosyć obszerny, wybrukowany, otoczony pokaźnemi domami kupców i bogatszych mieszczan.
I tu, jak wszędzie prawie w naszym kraju, znaczną część ludności składali odwiecznie osiedli Izraelici. Aż trzy domy zajezdne wychodziły szerokiemi bramami na rynek, a najpokaźniejszy z nich, z balkonem zielono malowanym, należał do Szmula, który niegdyś był arendarzem w całym kluczu Zawiechowskim i miał dwie znaczne gorzelnie, na których woły wypasał. Na starość, dorobiwszy się znacznie, Szmul wyrzekł się kłopotliwych wołów, za któremi jeździć musiał daleko; miał tylko wielki handel win i towarów kolonjalnych, a po staremu trzymał też dom zajezdny, który się zdawna zwał „Pod żubrem“. W istocie na tablicy do balkonu przyczepionej było coś namalowanego, nakształt plamy brunatnej, co miało pono żubra wyobrażać. Lecz gdyby i tej tablicy nie było, trafiłby każdy do pana Szmula, bo tu najczyściej, najdogodniej i najspokojniej było. Należało do dobrego tonu w sąsiedztwie nigdzie indziej nie zajeżdżać, tylko do Szmula. W niedostatku mieszkań dopiero szlachta z bólem serca zajeżdżała na prawo do hotelu „Wileńskiego“, albo z ostatniej biedy do Perebendji. Perebendją zwano ruchawego bardzo Żydka, lichwiarza z rzemiosła, który nielitościwie ludzi odzierał i w żywe oczy jeszcze drwił z nich sobie.
Właśnie tego wieczora Szmul powolnym krokiem, trzymając w ręku kutasy swego płaszcza, zawiązanego niemi pod szyję, zdążał przez rynek do domu, gdy z przeciwnej strony, pocztowemi końmi zaprzężony, piękny powóz podróżny wtoczył się na bruk, a pocztyljon skierował się z nim pod „Żubra“. Nie było to dla gospodarza nowiną, że ktoś pięknym powozem i na pana wyglądający zmierzał pod dach jego, ale zdziwiło go, iż poznać nie mógł, kto to był taki... Konie, ludzie i powozy całego sąsiedztwa znane mu były doskonale, na jakie mil dziesięć wkoło. Przypatrywał się ciekawie, idąc zwolna ku domowi, gdy powóz stanął, służący zsiadł popytać o mieszkanie i nim Szmul doszedł do domu, podróżny miał już czas wysiąść na prawo, do najparadniejszego pokoju od frontu. Słychać tam było chód jego. W sieniach pocztyljon konie już wyprzęgał, a bardzo wytwornie po podróżnemu ubrany, z torebką przez plecy kamerdyner przechadzał się, myśląc zapewne wezwać kogoś na pomoc do tłumoka. Szmul zatrzymał się chwileczkę przechodząc koło niego, pozdrowił go jako gospodarz domu, spytał, czy mieszkanie dogodne, i wreszcie dyskretnie rzucił:
— Kto przyjechał?
Kamerdyner zmieszał się widocznie i nierychło usta otworzył.
— My zdaleka jedziemy — rzekł — nieznajomi tu jesteśmy i pan zmęczony, chce tylko przenocować.
Nie dopytując się więcej, stary polecił dom, w którym wszystkiego dostać było można i odszedł.
W istocie naprzeciwko, w obszernej salce, był bilard i rodzaj restauracji, który od Szmula odnajmował dawny kucharz państwa Horyszków, biorący u niego trunki dla gości i wszystko, czego mu było potrzeba.
Była to jedyna tego rodzaju instytucja dobroczynna w miasteczku, schodzili się więc do niej urzędnicy, czasem przyjezdna szlachta i podróżni, którzy na niedalekiej poczcie nic oprócz gołego samowaru dostać nie mogli.
Tego wieczora było dosyć pusto. Żydek, kelnera zastępujący i po europejsku przebrany, z czego był niezmiernie dumny, bawił się sam około opuszczonego bilardu, zadając sobie trudne bardzo sztuki, które dla nabycia wprawy rozwiązywał odniechcenia. W drugim małym pokoiku, do którego po dwóch schodkach schodzić było potrzeba, przybyły ze wsi pan Marek Drapacki, dziedzic Szerementowszczyzny, siedział, oczekując na jakiś posiłek i patrząc w okno, wzdychał. Smutną fizjognomję jego tłumaczyło to, że przybył do miasteczka z powodu procesu. W chwili gdy powóz się zataczał pod „Żubra“, wpadł do bilardowej sali pisarz sądowy Machczeńko, częsty gość i dobry kelnera znajomy, który, jako kawaler, stołował się tutaj i wolne od zajęć chwile najmilej tu przepędzał. Człeczek to był wesoły, bystry, przebiegły, szyderca, a życie biorący z cienkiego końca i nie przywiązujący zbytniej wagi do tego, co inni brali niezmiernie na serjo. Zresztą poczciwa dusza, tylko wietrznik okrutny i lubiący wesołe partyjki.
Na widok przybywającego gościa kelner, chybiwszy kulę, odskoczył od bilardu i stanął w gotowości do usług. Razem ze strojem europejskim nadał on sobie imię Moryca.
— Słysz, Moryc — zawołał, wpadając, pisarz — jakiś pan zajechał. — Idź mi się dowiedz, co za jeden... Kto go wie, może jaka wysoka figura na rewizję.
Kelner, posłuszny, złożył kij na bilardzie i wymknął się do sieni. Machczeńko się tymczasem przeciągał po biurowej robocie i kilka razy ziewnął potężnie. Nie mając co robić, na nogi sobie spojrzał, jak się buty wydawały po całodziennej służbie, potem na ręce, zawalane atramentem. Otrzepał z surduta trochę pyłu, którego istnienia się domyślał, i stanął naprzeciw zwierciadła, zawieszonego przed kanapą. Wygolona, blada twarz, małe, żywe ślepki czarne, drobne a wydęte usta i przysadzisty nosek musiały go zadowolić, bo wyciągnął szyję, potarł włosa i uśmiechnął się konterfektowi swemu. Tymczasem Moryc, zacierając ręce, powrócił.
— A co?
— A nic, proszę pana sekretarza — od służącego, który sam wygląda jak pan, dowiedzieć się niczego nie można, a pocztyljon nic nie wie, tyle tylko, że od Brześcia jadą. Znać zdaleka... powóz piękny, nowy.
— E! — rzekł pisarz — i dodał niepochlebny dla Moryca przymiotnik, z zoologji zaczerpnięty.
Rzucił się potem na kanapę i kazał sobie podać herbaty z rumem.
Z drugiego pokoju słychać było głos Drapackiego, który donośnie wołał:
— Kiedyż mi tam dacie te kotlety? A toż wołu upiec było można do tego czasu.
Pisarz przysłuchał się, skrzywił, ale nie śpieszył do towarzystwa, a Moryc zawołał:
— Zaraz, zaraz!
Wtem drzwi się otworzyły i wszedł gość, na którego oczy zwróciły się ciekawie, gdyż łatwo było domyśleć się w nim świeżo przybyłego podróżnika. Średniego wieku, pięknej postawy, twarzy arystokratycznej, rysów drobnych i kształtnych, nieco łysy, nieznajomy miał wyraz jakiś znudzony i melancholiczny. Ubrany bardzo wykwintnie po podróżnemu, trzymał w ręku chusteczkę białą i kapelusz panama. Chód powolny, zręczny bardzo, wszystkie ruchy, mina cechowały wielkiego pana, nawykłego niczemu się nie dziwić, niczem nie niecierpliwić zbytnio i z angielską flegmą chodzić po świecie.
Skinąwszy zlekka głową panu pisarzowi, który skłonił mu się zamaszysto i rubasznie, nieznajomy zwolna, jakby miejsca sobie gdzieś szukając, przeszedł salkę wzdłuż, zawrócił się, zajrzał do małego pokoiku, chwilę postał w progu i zapewne nie dojrzawszy Drapackiego, spuścił się po schodkach, spodziewając się sam tu pozostać. Szlachcic zadumany, zaskoczony nagle przez przybysza, rzucił się na kanapie, mrucząc, a gość chciał już wycofać się, przepraszając, gdy pan Marek uznał za właściwe odezwać się:
— Proszę waćpana dobrodzieja. Jeśli mu tu dogodniej, to pomieścimy się oba.
Przybyły popatrzył, zawahał się, skłonił i po namyśle, ponieważ dwa były stoliczki, równie brudnemi serwetkami nakryte, przy najbliższym zajął krzesło. Zdawał się miejskim zwyczajem szukać spisu potraw, którego tu nigdy nie było, i zastukał na kelnera. Wnet Moryc impetycznie się stawił.
— Możesz mi dać herbatę i jakie pieczyste?
Skłonił się posługujący i wybiegł, a Drapacki, dobywszy zegarka, mruknął:
— Jeżeli waćpanu dobrodziejowi tak każą czekać na pieczyste, jak mnie na kotlety... no, to i do północy potrwać może.
Gość się uśmiechnął i głosem bardzo mile brzmiącym odpowiedział:
— O, mnie nie pilno — nocuję tutaj.
— I ja też — odparł Drapacki — ale głód ma swe prawa.
— Jam niegłodny, — odparł przybyły.
— Pan dobrodziej zdaleka? — zapytał pan Marek.
— W istocie z za Warszawy — rzekł powoli i jakby namyślając się a wahając zapytany. — Jestem tu tylko przejazdem.
Drapackiemu dosyć na rękę było pogadać i o swojej biedzie trochę zapomnieć.
— Nocleg tu u Szmula niezgorszy — rzekł — wszystkiego dostać można, tylko... tylko usługa, pożal się Boże! Czekać każą, jakby czas nic nie kosztował.
— Dosyć porządne miasteczko — wtrącił podróżny.
— A no, niczego — odparł pan Marek. — Ja tu mieszkam w sąsiedztwie, bo mamy tu z dziada pradziada posiadłość. Mało nie co tydzień, to za tem, to za owem zwlec się trzeba... ale sobie miasteczkiem nie przykrzę... Gdyby nie te sądy...
Gość nic nie odpowiedział; zajęty był swą świeżutką chustką od nosa i zdawał się przyglądać białej i pięknej rączce własnej, na której para ładnych pierścionków połyskiwała. Drapacki zukosa mu się przypatrywał.
W twarzy nic wyczytać nie było można; okryta maską obojętności, umiejętnie ułożona, zdawała się siedmiu zamknięta pieczęciami. Oczy błądziły, nie zatrzymując się na niczem, usta nie miały wyrazu. Mężczyzna był lat pewnie czterdziestu, świeży jeszcze, w dobrym znać bycie zachowany dziwnie pięknie. Niegdyś musiał to być bardzo wdzięczny młodzieniec i resztki swej piękności znać jeszcze cenił, bo około całej osoby widać było wiele starania, a w ubiorze pełną smaku elegancję. Nie unikał rozmowy, ale stąpał ostrożnie.
— Zdaje mi się, — rzekł zcicha po chwili — że za miasteczkiem widać jakieś mury... zrujnowany zamek czy pałac...
— A tak, tak, — podchwycił, zsuwając się nieco z kanapki, szlachcic i wyciągając ręce na stolik. — Zwało się to i było pałacem; ludzie nawet do dzisiejszego dnia tak go, jakby na żart, nazywają... Ruina, mości dobrodzieju, ruina.
Podróżny wciąż się niby swoim rękom przyglądał.
— Jakto, — zawołał — nikt już tam nie mieszka?
— A owszem, — westchnął Drapacki — ale o temby wiele mówić, a smutno słuchać.
Podróżny nie nalegał, spojrzał tylko badawczym wzrokiem na Drapackiego, który, jakby wyzwany, począł prawić odniechcenia, powoli:
— Było to, mości dobrodzieju, dziedzictwo znacznej u nas familji Horyszków. Stary ród, dobra krew, niegdyś ludzie bardzo możni, bardzo możni!... Potem to podupadło. Za Poniatowskiego jakoś się byli znowu dźwignęli; kupili nawet ekonomję, dobra wielkie... ale to im ręką nie poszło.
— Z jakiegoż powodu? — wtrącił gość.
— Hm, różne pono się do tego przyczyniły... Mój mości dobrodzieju, ja, co z okładem pół wieku na świecie żyję, muszę to powiedzieć, że, dalipan, człowiek ani wie, jak fortunę robi, ani jak ją traci. Tak i tu bywało różnie; może państwo trochę zawróciło głowy, bo ze starego zameczku pobudowano pałac... Trzymało się koni dużo, służbę liczną, lubiło się wesołe życie i kompanję, wszystko, co błyszczy i świszczy... aż poślizgnęła się noga.
— I stracili wszystko?
— Powoli do ostatniego niemal chłapcia ziemi... bo cóż im dziś zostało? śmiać się z tego... stary pałac, ogród i coś tam gruntu, który mieszczanie biorą na dziesięcinę, ale z tego niema nawet na chleb razowy.
Drapacki umilkł. Gość spojrzał ku niemu, zatrzymał się długo i dorzucił dość chłodno:
— A familja?
— Familja — począł zwolna Drapacki — dogorywa, mój mości dobrodzieju.
W tem miejscu opowiadania nadjechały właśnie tak upragnione i zdawna oczekiwane kotlety; szlachcic o rozmowie zapomniał, spostrzegłszy Moryca, który śpieszył z niemi.
— Przecież zlitowaliście się nade mną! Godzinę z ogonem czekałem... na zegarku liczyłem... tak, godzinę. Dajże mi pół buteleczki porteru — tylko nie tego waszego... rozumiesz?
Moryc wybiegł, a szlachcic, serwetę założywszy pod brodę, zabrał się chciwie do pływających w podejrzanym sosie tak zwanych kotletów, które heroiczny opór stawiły tępemu nożowi i przetartym już zębom dziedzica Szerementowszczyzny. Pomimo to Drapacki uczuł się dźwigniętym na humorze i sam przerwaną począł znowu rozmowę.
— Familja dogorywa — rzekł. — W pałacu mieszka do dziś dnia starościna Horyszkowa, która w nim lepsze zapamiętała czasy, dziś w największej nędzy, można powiedzieć. Gdyby jej siostrzan marszałek kiedy niekiedy groszem nie zasilił, toby to z głodu poumierało, taka tam bieda. A żebyż tę biedę samej jeszcze cierpieć, ale dwóch wnuków przy niej, dobre chłopcy, tylko do niczego, wartogłowy. Wypieszczono to, wychuchano, a dziś próżnują, po dworach jeżdżą, staruszkę objadają, i niema z tego nic i nie będzie nic, chyba się któremu uda ożenić bogato. Ale i to trudno, bo szlachcic żaden im córki nie da, bojąc się, by majątku, jak dziad i ojciec, nie puścili z wiatrem... Słowem, serce się kraje na to patrzyć i mówić o tem... Pałacysko zacieka zewsząd, dach gnije, część już słomą poszyli, w środku brud i nędza...
Drapacki westchnął... gość zdawał się słuchać z zajęciem daleko większem, niż z początku.
— Jakto! więc nie mają nikogo z familji, coby się zajął ich losem? — spytał.
— Oprócz siostrzeńca marszałka, który ma liczną rodzinę, a świadczy tam, o ile może — nikogo.
— Młodzi przecie powinni pracować.
Drapacki się rozśmiał.
— Złote chłopcy, ale do czegóż ich użyć? Politurę mają, więcej nic; szkoły skończyli, coś tam liznęli w domu, bo starościna jest osobą wysokiego wykształcenia... a no...
Drapacki zajął się kotletem i nie dokończył. Moryc przyniósł mu porter, który go znowu ożywił. Jedzenie było skończone... zapalił cygaro. Dziewczyna służąca, do której należał departament herbaty, weszła w tej chwili z całym do niej przyrządem, który starano się dla wspaniale wyglądającego gościa uczynić jak najpokaźniejszym. Podano zimne pieczyste; posiłek wieczorny wcale był znośny. Gość spojrzał okiem znawcy, nie powiedział nic, ale po odejściu służącej zajął się najprzód, obejrzawszy podaną serwetę, wycieraniem wszystkiego, co mu przyniesiono. Dopełnił tego z wielkiem staraniem i troskliwością, a Drapacki przyglądał się ciekawie manipulacji, która mu się co najmniej wydała zbyteczna.
— Jeśli po jedzeniu i porterze nie zaszkodzi herbata, — rzekł gość — czy mogę prosić pana na filiżankę?
— Z wdzięcznością przyjmuję — odparł Drapacki.
— A pieczystego kawałek? — spytał gospodarujący przy stoliku.
Szlachcic miał jeszcze trochę zapaśnego apetytu, ale przez ambicję za pieczyste podziękował.
— Ciekawa historja tej rodziny — mruknął podróżny — bardzo ciekawa!
— Rzeczywiście — począł szlachcic ożywiony — a byłaby stokroć więcej zajmująca, gdyby ją opowiedzieć ze szczegółami; ale na to czasu niema... no i serce się ściska.
— Jeżeli pani starościna nie ma nikogo, oprócz dwóch wnuków, o których pan dobrodziej wspomniałeś, ci przecie sobie jakoś na świecie radę dadzą — rzekł podróżny.
— A, przepraszam — dorzucił szlachcic — bom, widzę, o wnuczce zapomniał, i to nie bez przyczyny. Sześć lat upływa, jak się w świat wyrwała...
— Ah! — odezwał się gość — wnuczka także!
— Tak, tak, wnuczka, panna Cecylja... Z początku wychowywała się przy starościnie, potem daleka krewna, majętna hrabina Idalja, wzięła ją do swego domu. Po roku podobno, nie chcąc tak żyć na łasce, nie wiem, dokąd się udała, ale mówią że gdzieś przyjęła obowiązki guwernantki. Starościna o tem nie wie, jak się zdaje. Panienka z głową i bardzo energiczna... Gdyby chłopcom Pan Bóg był dał tyle determinacji! Moja żona słyszała, że z rodziną jakąś podróżowała zagranicą i że się wykształciła znakomicie. Tak mówią. Panna była bardzo piękna. Że to tak, samo poszedłszy w świat, nie zwalało się i nie przepadło.
Podróżny, słuchając opowiadania, nalał herbatę i podsunął ją Drapackiemu, który, nie wiedząc czem mu się za grzeczność wywdzięczyć, szukał przedmiotu, jakimby go mógł zabawić.
— O, ta panna Cecylja — mówił dalej — nie było to starsze nad szesnaście lat, gdy stąd wyjeżdżało, a moja żona powiada, że takiej sensatki, jak żyje, nie widziała. Co to, mości dobrodzieju, — dodał, wzdychając, szlachcic — mówią krew nic, a ja mówię: krew szlachecka wszystko!... Kiedy jeszcze była tutaj, w kościele w perkalowej sukience przyjdzie i stanie w kątku, a na królową wygląda. Tak samo i chłopcy, szałaputy, wisusy, a popatrzyć na nich, choć na królewskie pokoje... Gołe to, a wygląda... ustępuj z drogi... Pany! pany!
— Lecz że też znacznej, jak pan powiadasz, rodzinie, zapewne i skoligaconej, tak przyszło zejść aż do nędzy prawie — rzekł gość.
— Skoligaconej? A pewnie że skoligaconej ogromnie, — począł Drapacki, wzdychając i popijając herbatą — ale czyż to dziś jeszcze jest solidarność w rodzinach, albo w naszem szlachectwie? Brat bratu nie pomoże... pada kto, to go jeszcze nogą kopną. Dawniej się szlachta trzymała, dziś te węzły popękały wniwecz. Szlachta!... niema już, mości dobrodzieju, szlachty!
Gość nic nie odpowiadał i byłoby się może na tym wykrzykniku skończyło, gdyby po herbacie z rumem nabrawszy rezonu, pisarz nie wsunął się do pokoiku nieproszony, niby dla przywitania Drapackiego, który mu, rad nierad, rękę podał. Siedzący u stołu pilno się zajął herbatą i pieczystem.
— Panowie tu, słyszę, mówią o Horyszkach — odezwał się pisarz, zasiadając niezbyt oddalone krzesełko. — To mnie się o nich pytać... A któż może lepiej wiedzieć, jak sąd i sądowe osoby, co się tam dzieje? Tam jeszcze na tym pałacu, który jest czystą ruderą, na tym zarosłym ogrodzie, na tych kawałkach gruntu, są długi i proces. Gdyby nie my, sądowi, to jużby ich i z tego ostatniego kąta wypędzili. Ale póki żyje starucha — nie damy! Człowiek litość mieć powinien. No, jak ona skończy, niedługo tam te paniczyki hasać będą, za to ręczę.
— Ale to tam już chyba małe dłużki — wtrącił Drapacki.
— A no, tak, parszywe, z pozwoleniem — rozśmiał się urzędnik — ale właśnie takie najgorsze, bo to rośnie jak pleśń. Eh, co tam gadać! — dodał — gdyby nie gospodarz tego domu, Szmul, który jest litościwy dla starej pani, bo koło nich majątek zrobił, gdyby nie ksiądz Kulebiaka, nie kanonik... chlebaby często brakło. Przyjdzie jaki grosz od marszałka, — bo wiadomo, że on im posyła — to starościna zaraz paniczów oporządza i fantazjom ich dogadza, a sama często chleba nie ma za co kupić i klucznica idzie kredytu prosić, jak jałmużny.
Gość, nie odzywając się, słuchał. Machczeńko był w ferworze opowiadania, może też ciekawy, spodziewał się wkońcu czegoś o podróżnym dowiedzieć; ale właśnie gdy się zabierał ciągnąć dalej, gość otarł usta, wziął kapelusz i chustkę, bardzo uprzejmie skłonił się Drapackiemu, potem urzędnikowi i śpieszniejszym krokiem niż wprzódy, wysunął się z restauracji.
— To jakaś fanaberja! — mruknął pisarz. — Pan nie wie, kto to taki?
— Nie wiem, przyjezdny, z za Warszawy.
— Trzeba posłać na pocztę, zobaczyć podorożną.
Drapacki, po porterze i herbacie nic już tego dnia nie mając do czynienia, zasunął się w kąt kanapki i zabierał do drzemki; Machczeńko, biorąc to za delikatną odprawę, począł świstać i, nałożywszy czapkę, wyniósł się z pokoiku.
Podróżny wprost powrócił do zajętego przez siebie mieszkania, w którem służący już był przygotował pościel i bardzo wykwintne przybory toaletowe.
Po namyśle zwrócił się do kamerdynera.
— Jerzy, — rzekł — jeśli to być może, poproś do mnie gospodarza.
Nie mówiąc słowa, służący porzucił, co trzymał w ręku i wybiegł natychmiast. Pośpiech, z jakim spełniał rozkaz pana, był pewną oznaką, że nieznajomy musiał równie własnemu słudze, jak obcym imponować swą arystokratyczną postawą i obchodzeniem się.
Wkrótce potem poważny Szmul, w żupanie już tylko, z ogromną chustką od nosa w ręku, wszedł, witając podróżnego uprzejmie, ale z godnością człowieka, który nawykł do świata i ludzi.
Przywitał go nieco zakłopotany podróżny... zdawał się szukać słów na rozpoczęcie rozmowy i wahać się z tem, co ma powiedzieć.
— Proszę pana kupca — odezwał się wreszcie prawie z nieśmiałością — jestem tu przypadkiem, w przejeździe. Wypadkiem, zaszedłszy tu do restauracji, posłyszałem od kogoś z miejscowych o familji Horyszków. Ja ich nie znam, — dodał z naciskiem — wcale ich nie znam, ale dawniej o tej rodzinie wiele słyszałem. Nie mógłbyś pan mnie objaśnić, którzy to są Horyszkowie?
Szmul bystro przenikliwem okiem wpatrzył się chwilę w mówiącego, nie odpowiadając zaraz.
— Jakto, proszę jaśnie pana, którzy? Ja nie wiem, czy inni gdziekolwiek się znajdują. Mnie się widzi, — odparł, cedząc wyrazy — że to są już ostatni Horyszkowie na Litwie.
— No, ja zresztą nie wiem — szepnął gość.
— To są Horyszkowie, których był cały klucz Zawiechowski, piękne dobra, co na nich teraz czterech panów siedzi, a każdy z nich całą gębą pan.
Ruszył ramionami i westchnął.
— Nie idąc dalej, proszę jaśnie pana, pani starościna, żyjąca jeszcze, jest z domu Osmólska. Syn jej, pan starościc, żonaty był z hrabianką O. Ojciec starosty miał tytuł kasztelana. Cóż mam więcej powiedzieć?
— Słyszałem tu właśnie, że tak strasznie upadli — rzekł podróżny.
— To pan dobrze słyszał, upadli strasznie — rzekł Żyd z uczuciem. — Lubili pańsko żyć, a rachunku nie było. Starościc wiele ludziom świadczył, a oni za to mu się odwdzięczyli, rozrywając jego fortunę. Umarła najprzód żona, widząc ruinę, zmarł potem i on, i została jedna staruszka, która po dziś dzień żyje, a raczej dogorywa.
Spuścił głowę Szmul i zamilkł.
— A dzieci starościca? — spytał cicho i nieśmiało ciekawy podróżny.
— Dzieci wychowała starościna — równie cicho odpowiedział zapytany i urwał.
— Są przy niej?
Żydowi znać te pytania wydały się jakoś podejrzanemi, bo oczy znowu wlepił w podróżnego i nie śpieszył z odpowiedzią.
— Gdzież mają być? — mruknął wreszcie.
Po chwili milczenia gość zapytał:
— Wszystkie?
Trudno było uniknąć odpowiedzi, choć Szmul coraz mniej do rozmowy zdawał się skłonny.
— Panny niema — rzekł wkońcu — panna bawi przy familji.
I krótko tak zbywszy, zamilkł Szmul znowu, zwracając rozmowę na mieszkanie.
— Nie wiem, czy jaśnie panu tu dosyć będzie wygodnie.
Zmiarkował pytający, że dłużej wypytywać byłoby niewłaściwe i zaręczył, że mu tu będzie bardzo dobrze.
— Przepraszam waćpana, panie gospodarzu — zakończył wreszcie — chciałem się dowiedzieć o Horyszkach, bo właśnie w tym domu, gdzie wnuczka starościny przebywała, widywałem ją dawniej... i zdawało mi się, że ona stamtąd podobno do starościny powróciła.
Żyd z natężoną słuchał ciekawością.
— Ona, żeby do starościny powróciła! — powtórzył... — kiedy? — Tożbym ja przecie, co tam bywam codzień, coś o tem wiedzieć musiał.
Podróżny popatrzył nań długo, nic mu już nie mówiąc, i pożegnał go obojętnie. Szmul wyszedł, niespokojny czegoś, zdziwiony, podejrzewający... nie mogąc sobie tej indagacji wytłumaczyć, a będąc pewny, że ona przypadkową nie była.
Uderzyło go i to, że już późnym mrokiem służący przybyłego gościa wybrał się do miasteczka. Szmul, który właśnie stał na swoim balkonie, powiódł za nim oczyma; widział, że niby przechadzając się aleją lipową, dotarł aż do pałacu i zdawało mu się nawet, że z Piotruską, stojącą zwyczajem swoim we drzwiach, wdał się w dosyć długą rozmowę, poczem, gdy pośpiesznie powrócił do gospody, jakby z raportem, udał się jeszcze do pana.
Szmul, nie wiedzieć dlaczego, był niespokojny; poczciwe przeczucie jakieś oznajmiało mu, że w tem wszystkiem coś być może groźnego dla starościny.
Nazajutrz do dnia przyprowadzono konie pocztowe i gość, który miał jechać dalej, tą samą drogą, jaką tu przybył, napowrót się udał. To najmocniej uderzyło Szmula... ale nikomu nie rzekł o swych podejrzeniach ani słowa.


III.

Starościna, jak wiele osób w wieku, wstawała rano. Piotruska zwykle uprzedzała ją, sama gotując kawę, tak iż gdy po skończonych dosyć długich pacierzach staruszka z sypialni swej obok wchodziła do salki, drugiemi drzwiami wtaczała się już klucznica z czarną tacką. Obowiązkiem jej było, choć sama go sobie nałożyła, w czasie tego śniadania stać naprzeciw milczącej pani i rozpowiadać różne nowiny, na jakie jej starczyły zaczerpnięte w ogrodzie i na dziedzińcu wiadomości. Zwykle zaczynało się od pogody i wróżb, jaki się dzień zwiastował: czy słońce wstało jasno, czy brzask był pochmurny, czy mgła osiadła, lub się podniosła do góry, jak się znajdowały kury i koguty, mające najpewniejsze przeczucia zmian atmosferycznych, czy śmieciuchy nie zbliżały się do zabudowań, bo to wróżyło niechybną pluchę i t. p. Niekiedy dołączała do tego wiadomości kościelne, o kanoniku i księdzu wikarym, o pogrzebach i ślubach w miasteczku, o przybyłych sąsiadach, którzy czasem, dłużej mając pozostać dla interesów, składali starościnie swoje uszanowanie. Powtarzało się często jedno i toż samo, czasem nawet temiż samemi wyrazami, ale też starościna niewiele się tem zajmowała i rzadko kiedy dała znak, że ją coś więcej obeszło.
Tego dnia ranek był duszny, o czem Piotruska nie zaniedbała zawiadomić pani; ksiądz wikary do sąsiedniej wsi pojechał do chorego; zrana bardzo Drapacki, wyszedłszy na przechadzkę, nie mając co z nudów robić, rozmawiał dosyć długo z klucznicą i różnych jej sąsiedzkich udzielił plotek. Jedna szczególniej wyrwała się jej niepotrzebnie, że zaręczyny panny Hanny Sławczyńskiej za tydzień dopiero odbyć się miały, gdy wikary wczoraj z największą pewnością utrzymywał, że chłopcy właśnie się na nich zabawić tak długo musieli. Postrzegła się poniewczasie Piotruska, że zbyt długim językiem przyczyniła pani troski, wyplątała się z tego niezgrabnie i zabrawszy tackę, w dosyć złym humorze wybiegła do swego mieszkania spędzić gniew na dziewczynę, na którą gderać postanowiła, co wlezie.
Już, podparłszy się w boki, rozpoczynała od zarzutów lenistwa i ospalstwa, gdy podniósłszy na turkot jakiś głowę, postrzegła nejtyczankę, czterema konikami w dosyć skromnych ale ładnych szlejkach zaprzężoną, która właśnie w bramę pałacową zajeżdżała. Na koźle siedział znajomy jej wisus Andruszka a na bryczce dwaj młodzieńcy. Byli to z przedłużonej wycieczki powracający panowie Juljan i Henryk Horyszkowie.
Zaledwie ich poznała Piotruska, dała pokój dziewczynie, zapomniawszy o niej, i co najprędzej, biegiem prawie, pośpieszyła do starościny. Otworzyła tylko drzwi, wsunęła głowę i zawołała:
— Panicze przyjechali!
Potem śpieszniej jeszcze tylnemi drzwiami udała się na dziedziniec.
Juljan właśnie był zsiadł i dobywał strzelby, a Henryk szukał czegoś w nogach, gdy Piotruska, biorąc się pod boki, stanęła w ganku.
Julek ją postrzegł pierwszy i uśmiechnął się do brata. Chłopcy były jak malowane... pięknie wyrośli obaj; rumiane twarzyczki, jeden już z wąsikiem, drugi dopiero z porastającym meszkiem... W obu grała młodość, życie, temperament gorący; świeciły się oczy, uśmiechały usta. Starszy był trochę więcej elegant i bardziej z pańska wyglądał, młodszy mniej znać dbał o to. Wyraz obu, choć mu nie zbywało na świetlanym promyku, więcej miał w sobie ochoty i siły do życia, dobroci i dobroduszności, niż dowcipu. Łacno w nich było poznać trochę wypieszczone dzieci, które do kochania nawykły i dla których miłość była życia warunkiem.
— Piotrusiu, kochanie, — zawołał Julek zdaleka — duszo moja! Głodni jesteśmy, jak pieski!
Okrągłe policzki klucznicy wydęły się i brwi namarszczyły. Chciała być surową, mając do tego prawo, bo obu tych ichmościów wyniańczyła.
— A dobrze wam tak! a dobrze! — zawołała. — Czy to się godziło? Czy to taka miłość dla babki, żeby tydzień cały szaleć za domem, nie wiedzieć, gdzie się włóczyć, słowa nie napisać, nie dać nic wiedzieć o sobie? Tu biedna starościna z niepokoju mrze... a oni sobie hasają! Zgorszenie, jak Boga kocham, zgorszenie! Szmul, ksiądz wikary, wszyscy oburzeni... Bóg widzi, całe miasto o tem gada... Otóż to taka za miłość zapłata!... Pfe! pfe! wstydzilibyście się!
Wtem Henryk zbliżył się powoli, ręce pokornie złożywszy.
— Ale, moja Piotrusiu, — rzekł — nie wieszajże przed czasem, posłuchaj.
— Co słuchać? — zawołała nierozbrojona jeszcze klucznica — co pan Henryk może powiedzieć? Na to ekskuzy niema... to grzech, jak mi Bóg miły, grzech... grzech! Każda łza starościny spada na wasze sumienie!
Młodzi słuchali pokornie, spoglądając po sobie, a Andruszka, który się zbierał konie wyprzęgać, kiwał głową i stał, jak wryty, dziwując się kazaniu.
Piotruska nie ustawała.
— Starościna od dwóch dni jak w gorączce: ani jej ukołysać, ani rozbawić, ani jeść, ani pić nie chce. Tu wszyscy ręce łamią, a panicze sobie liberbaronują po świecie.
— Ale dajże nam słowo powiedzieć, moja Piotrusiu, — wtrącił Julek, do którego ona słabość miała i który o tem dobrze wiedział — posłuchaj, a potem będziesz gderała.
— Hm! ale, posłuchaj! — fuknęła klucznica — co tu słuchać?
— Od trzech dni bylibyśmy wrócili, jak babcię kocham — odezwał się Julek. — Ale cóż my winni, że koło się złamało, potem kasztanek zakulał i tak od godziny do godziny. Henryk i ja chcieliśmy już iść piechotą z Hryniszek, moja Piotrusiu.
Klucznica, słuchając tego pełnego słodyczy głosu Julka, zupełnie już o gniewie zapomniała. Zdawało się, że spełniwszy obowiązek pogderania, który jej ciężył, powracała z przyjemnością do właściwej sobie roli. Głos nawet zupełnie się zmienił.
— Idźcież zaraz do babki, bo ona już pewnie tam niespokojna po salce drepcze, czekając — ano, prędzej! Jeżeli wy też warci, żeby ona was tak kochała!
— A kiedy my ją jeszcze goręcej kochamy — zawołał Julek, spoglądając na brata.
Choć młodszy, on jakoś i głos raźniej zabierał, i zdawał się wszystkiem kierować. Henryk patrzył mu w oczy.
Julek nie wiedział, co zrobić ze strzelbą; postawił ją przy murze, otrzęśli się trochę z pyłu, poszeptali coś z sobą i, minąwszy Piotruską, która w ganku pozostała, dla wybadania Andruszki, choć wiedziała, że przed nią zawsze okrutnie kłamał — poszli powoli, naradzając się, do drzwi pokoju starościny.
Nie myliła się klucznica. Staruszka, wyprostowana, wstawszy z krzesła, przechadzała się już pode drzwiami, aby chwili nie stracić i wnuków schwycić u progu. Smutna jej twarz zdawała się uśmiechać; usta szeptały jakąś dziękczynną modlitewkę. Gdy Julek się w progu pokazał, bo on szedł przodem i tutaj, staruszka z wyciągniętemi rękami rzuciła się ku niemu.
— Dzieci moje, dzieci! — zawołała przerywanym głosem — a pójdźcież... niech was uściskam, niepoczciwe, niewdzięczne chłopcy! Co tu było strachu o was!
— Ale, babciu, — począł żywo Julek, który aż przyklęknął, całując jej drżące ręce — babciu złota, kochana! my niewinni... jak babcię kocham, niech Henryś powie. W drodze mieliśmy przypadki.
Staruszka aż krzyknęła.
— Dlaboga! może któremu z was się co stało? Moje przeczucia!
— Nie, kochana babciu, nam nic, tylko kasztanek zachorował.
— Koło się złamało — dodał Julek.
— Chcieliśmy napisać, przysłać, ale nigdzie za nic nie dostać posłańca. Na błotach się już kosowica poczyna... ludzi ani weź.
— Gdzieżeście wy byli, u Sławczyńskich?
— Nie, — zawołał Julek — trochę na polowaniu w Hrudkach; potem zaprosił podsędek... potem u podkomorzego.
— Ale tydzień! cały tydzień! — mówiła starościna.
Za całą odpowiedź chłopcy ją po rękach całowali — i umilkła, a łzy się jej w oczach zakręciły.
— A tu jeszcze i od Cecylki żadnego listu od tak dawna — zniżając głos w miarę, jak się siły wyczerpywały, poczęła staruszka, wlokąca się już do swojego krzesełka.
— Jakże to może być? Wszak to trzy tygodnie, — rzekł Julek — a ona co dziesięć dni regularnie pisywała.
— Nie wiem, co się stało.
Chłopcy, zasmuceni, spojrzeli po sobie ukradkiem.
— Już, — mówiła dalej, siadając, staruszka — wczoraj prosiłam Szmula, bośmy sądzili, że list się gdzie zatrząsł na poczcie. Do tej pory niema nic, znać że nic nie znaleźli.
Westchnęła. Julek siadł też na niskim stołeczku, podparł się rękami i, patrząc babce w oczy, począł ją szczebiotaniem rozrywać. Henryk stał nieopodal od stoliczka i uśmiechał się do staruszki, której twarz jeszcze radością promieniała.
— Ach, żeby babcia wiedziała, jakie to było polowanie!
— Dajże ty mi z niem pokój... A zdrowiście byli i nie bolały Henryka zęby?
— Nie, — odparł zagadnięty — ani mi się dały czuć, choć na wilgoci parę razy się nocowało.
— I możeście nogi pozamaczali? — dodała staruszka.
— Babciu najdroższa, — odezwał się Julek, pokazując kolana — popóty w błoto trzeba było leźć... Taka uciecha!
Wtem staruszka coś sobie nagle przypomniała i ruszyła się, jakby chciała powstać z krzesełka.
Henryk się podsunął.
— Czegoś babci potrzeba — zawołał.
— Mnie nie, ale wyście pewnie śniadania nie jedli.
— O, co nie, to nie! — rozśmiał się młodszy. — Ale Piotrusia w takim humorze, że ani przystępu do niej. Zburczała nas od ostatnich wyrazów.
— Henrysiu, idźże ją poproś ode mnie, niech wam co da. Zrana naczczo tak długo, to niema nic gorszego, z tego choroba być może; najłatwiej febry dostać.
Henryk na palcach i zręcznie posunął się ku drzwiom, a oczy babki poszły za nim. Miło bo nań spojrzeć było, tak ładnie wyglądał, takie miał ruchy swobodne i wdzięczne. Julek, który nie powstał z niskiego stołeczka, choć był może sympatyczniejszy od niego, nie miał jednak tej piękności i swobody; poruszał się trochę ciężko i niedbale.
Okazało się, że wycieczka pana Henryka była zupełnie zbyteczna, bo w sieniach napotkał Piotruską i dziewczynę, już improwizowane niosące śniadanie. Była kawa, chleb, masło, rzodkiewka z ogrodu, kawałek pieczystego, zostawionego na intencję paniczów, i kilka jaj świeżych. Zaledwie postawiono to na stoliku przed kanapą, gdy zgłodniali rzucili się wesoło do jedzenia, nalewając, chwytając i wywracając, tak że Piotruska, która się zatrzymała, odprawiwszy dziewczynę, zlękła się już o imbryczek większy, zwłaszcza że nie był kamienny, tylko prosty, polewany.
— Panie Juljanie, na miłość Bożą, co pan robisz?... imbryczek... — zawołała.
— Dajże im pokój, Piotrusiu, — szepnęła starościna — niech już tłuką... oni głodni, im pilno.
Klucznica ruszyła ramionami. Wtem Julek począł się śmiać, przybiegł do niej, zaczął ją ściskać, dygnął przed nią, jak panienka i... Piotruską rozbroił.
— A cóż z zaręczynami panny Hanny Sławczyńskiej? — spytała starościna.
Usłyszawszy to imię, Henryk się zarumienił i skrył twarz w filiżankę. Julek na niego spojrzał i uśmiechnął się, Piotruska zerknęła groźnie.
— Ja nie wiem, proszę babci — począł Julek. — Miały być w tym tygodniu, ale odłożone podobno.
— Cóż to się stało?
— Nie wiem — powtórzył Julek.
Henryk milczał.
— Prosili was? — odezwała się starościna.
— Było coś słychać o tem, że przez kogoś mieli prosić; ale że nam o tem tylko zboku mówiono, więc my...
— My tam nie pojedziemy, — dodał Henryk pocichu — poco?
Na chwilkę zamilkli wszyscy.
— To dobry człek, ten stary Sławczyński, — przerwała starościna — tylko mu się czasem nie wiedzieć, co przywiduje. Może i lepiej żebyście tam nie pojechali, kiedy tak był niegrzeczny, że Henrysiowi, i to jeszcze przez trzecią osobę, kazał powiedzieć, żeby tak często nie bywał. A ja ręczę, że panna Hanna mu ani postała w głowie.
Gdy to mówiła starościna, Julek drwiącą przybrał minkę. Piotruska, niby odniechcenia, powiodła palcem po nosie, patrząc na Henryka, a obwiniony milczał:
— Prawda, Henrysiu? — spytała babka.
Chłopak był, jak wiśnia, czerwony.
— Moja babciu droga, — rzekł — panna taka bogata, a my chude pachołki, choć pana starosty wnuki.
— A prawnuki kasztelana — dorzuciła babka.
— Gdzie się nam porywać na tak wysokie progi?
I westchnął biedny; twarz mu się zasępiła.
— Nie wiem, co od pana Henryka lepszego ten Mazurowicz, który się ma z nią żenić — wtrąciła się do rozmowy Piotruska. — Ojciec był dzierżawcą, a dziadek ekonomował, a dalej, toby się tam znaleźli i szewcy, i mieszczanie, i... no, ta i dość! Panna też, widziałam ją w kościele kilka razy, nic osobliwego.
Henryk spojrzał na Piotruską i głową pokręcił.
— Szczerze mówię — dodała klucznica. — Prawda, że hoża, świeża, wzrost piękny, ale to młode, a czegoś kwaśne. No!...
Nie dokończyła Piotruska... Wszyscy milczeli, a że mówić lubiła, poczęła znów po chwili.
— Ja to tam nie wiem nic, ale u Sławczyńskich służy Rózia, ta co była u strapczego, co tu bywała i mało nie codzień do mnie przychodziła, bo my z nią bardzo byłyśmy blisko... Otóż, jeżeli nie bałamuci, to powiada, że to się może jeszcze rozchwieje... Ojciec sobie życzy, ale matka niekoniecznie.
— No, a panna? — spytał figlarnie Julek.
Piotruska rozsrożyła się.
— Co to do panny należy? — rzekła surowo. — Albo to dzieci mają sobie same wybierać?
Obaj chłopcy parsknęli śmiechem stłumionym, a Piotruska, zgorszona, poczęła bronić swoich zasad.
— Śmiejcie się, panowie, o tak, tak! Teraźniejsze parmezony nie chcą o tem słyszeć, a dawniej tak bywało, że rodzice kazali, a dzieci słuchały, i było z tem lepiej. Tak mi, Boże, dopomóż.
Chłopcy patrzyli jeden na drugiego. Naprędce pochwycone śniadanie było już sprzątnięte sumiennie; wstali i poszli dziękować babce, która ich w głowy pocałowała.
— Podziękujcie Piotrusi, — rzekła — gdyby nie ona, nie mielibyście co jeść. Ona prawdziwie dokazuje cudów i karmi nas dosyta, jak rzeszę na puszczy obłamkami.
Chłopcy obcesowo pobiegli dziękować Piotruskiej, ale ta się wyniosła z pokoju.
— Teraz idźcie sobie odpocząć — rzekła staruszka. — Pewnieście i nie dospali, to się połóżcie. Ja was do obiadu obudzić każę... Julek aż zmizerniał, doprawdy — rzekła, przypatrując mu się. — A jeżeli u was chłodno w tych murach, to na kominku każcie przynajmniej przepalić.
Ucałowawszy jeszcze raz ręce staruszki, obaj młodzieńcy, z wesołością wyrostków, wybiegli z salki i na wyprzódki, dosyć hałaśliwie, poczęli się drapać na schody, bo mieszkanie mieli na pierwszem piętrze. Starościna wybrała dla nich, co było najlepszego w tej ruinie. Dostała się im salka niewielka, dosyć jeszcze pokaźna, po której obu bokach były dwa gabineciki, służące im za sypialnie. Nie grzeszyła jednak młodzież porządkiem w swojem gospodarstwie. Salka z potłuczonem lustrem i poobijanemi ścianami, pełna była różnych gratów. Tu wisiały strzelby, obroże, rogi, torby, w worku stał owies, na drugiej ścianie widać było odzież starą, ubranie woźnicy... a w kominie, napół zamurowanym, rzędem myśliwskie buty się prezentowały.
Na lewo był pokoik Henryka, w którym, gdyby nie Julek, możeby dosyć nawet było porządnie. Starszy lubił ładne rzeczy, choć ich miał mało. Kilka książek widać było na stoliku i parę obrazów ocalonych ze strychu, do których sobie dobrał ramy. Sprzęty też pościągał dosyć jakoś pokaźne. U Julka zato, w zupełnie podobnym pokoju, wszystko było porozrzucane; odzież, myśliwskie przybory walały się po kątach. Podłoga od wieków była niezamiatana, łóżko od tygodnia nieposłane stało, bo Julek klucz z sobą zabierał. Tylko w tym nieładzie było mu dobrze, a porządku nigdy u siebie robić nie pozwalał, o co się nieraz z Piotruską kłócili.
Za paniczami wszedł Andruszka, niosąc koce i dywanik z bryczki, które rzucił w kącie sali. Julka jeszcze tu zastał.
— A to, proszę panicza, — rzekł — Piotruska mnie za paniczów zbuzowała, czemu ja ich gwałtem do domu nie przywiózł. Jak wsiadła na mnie, to było co słuchać, a potem, jak wzięła na spytki... tom musiał nałgać.
Roześmiał się figlarz, coś poszeptał Julkowi na ucho i wychodził, gdy w progu pokazał się Szmul.
Rzadki to był gość u paniczów, choć bardzo pospolity na dole. Lubił on ich, ale że mu się o pożyczki uprzykrzali, a do marnotrawstwa pomagać im nie chciał, stronił, jak mógł od obu. Może rok upłynął od czasu, gdy go na górze widziano. Julek się zdziwił i wstrzymał, stary mu zdala głową kiwnął i powolnym krokiem skierował się ku pokojowi Henryka. Ponieważ obaj mu byli dłużni, a starszy podobno więcej, Julek wcale nie myślał narzucać mu się z rozmową i wszedł do swojego pokoju.
Henryk miał właśnie się rozbierać, gdy w progu ujrzał gościa, który na nim przykre uczynił wrażenie. Pierwszą jego myślą był dawny dług: zarumienił się mocno.
— Jak się ma pan Szmul? — rzekł — przepraszam najmocniej; pewnie chcesz mi należność przypomnieć. Mój panie Szmul, jak tylko siwkę sprzedam, słowo daję... oddam... ale żeby babka o niczem nie wiedziała...
Szmul spojrzał milczący, chwilę kazał czekać na odpowiedź, a potem odrzekł spokojnie:
— Ja o długu nie mówię nic.
— Ale ja sam się niepokoję...
— Nie dokuczam przecie — odezwał się stary. — Ja tu z innym przyszedłem interesem.
To mówiąc sięgnął za żupan; w ręku zaszeleściał mu papier. Zbliżył się do niespokojnego trochę Henryka.
— Cóż to jest? — podchwycił Henryk.
Żyd począł, swym zwyczajem z flegmą i powoli cedząc wyrazy:
— Wczoraj pani starościna wysłała mnie na pocztę, dowiedzieć się o list od panny Cecylji. Do pani starościny tam żadnego nie znalazłem, ale do mnie był.
— Od kogo?
— Od panny Cecylji.
Henryk z widoczną obawą przyskoczył do Szmula.
— Czy się jej co nie stało? — zawołał niespokojny.
— Może Bóg da, że nic, — rzekł Żyd — ale dziwna rzecz, że do mnie kilka słów napisała, prosząc, abym panu Henrykowi do rąk list jej oddał, tak żeby odrazu starościna o tem nie wiedziała.
To mówiąc, Szmul z koperty wydobył list, który chciwie pochwycił Henryk, a sam, skłoniwszy się, zabrał się zaraz do wyjścia, aby do czytania nie być przeszkodą. Zaledwie się drzwi za nim zamknęły, gdy Henryk pobiegł do okna i czytał co następuje:

d. 5 maja 18...
Warszawa.

„Mój drogi Henryku. Tym razem osobno do ciebie piszę, bo nie chcę babci przestraszać... Proszę cię, byś ją przygotował... wracam do was.
Tak, mój Henryczku, po sześciu latach pielgrzymki, która mnie nauczyła wiele, wracam do was znękana, wymęczona, bo potrzebuję trochę wypoczynku. Nie myśl, ażebym się wyrzekała tego, com raz postanowiła, że sama sobie wystarczę, że zapracuję na siebie. Nie odstąpię od tego, chwilowo jednak potrzebuję skryć się gdzieś w kątek, aby sił nabrać nowych. Nie będę wam ciężarem, owszem, pomocą być mogę. Trochę zebrałam sobie i z wami a z babcią drogą się podzielę; będzie nam razem weselej, ja przy was odżyję. Między obcymi tęskno mi jakoś było... trzeba u was w powietrzu Zawiechowa sił nowych zaczerpnąć. Babcia nic nie wie. Jużbym tam u was była, gdybym się jej nie lękała przestraszyć. W ostatnim liście pisałam do niej tak, jakbym jeszcze długo, długo w tym domu, w którym byłam, pozostać miała. Tymczasem niespodzianie zmieniły się okoliczności... wyjazd mój stał się koniecznością, obowiązkiem.
Babcia może się tego tak nagłego w istocie postanowienia przelęknąć; trzeba, ażebyście ją przygotowali. List do babuni przyłączony niech Henryk odda, a od siebie powie, iż mu pisałam, że niebardzo jestem z mojego miejsca zadowolona. Trzeba ją oswoić z tą myślą mego powrotu. Ty, Henryku, powiedz, że będziesz sam pisał do mnie, namawiając mnie do wytchnienia w Zawiechowie. Niech to wyjdzie od was, nie ode mnie... Rozumiesz, mój Henryczku? Chciałabym babce i chwilki niepokoju, domysłów, troski oszczędzić.
Serce mi już bije, gdy myślę, że was zobaczę. Sześć lat... jakże wy musieliście powyrastać! A babcia? strach mi pomyśleć o niej! Ta samotność, te niepokoje o was, o mnie... Czy ja was poznam, czy wy mnie poznacie? Rozstaliśmy się dziećmi prawie... jam wyleciała jak ptaszek, a wracam spoważniała i chociaż nie rozczarowana, ale z oczyma, które doświadczenie otwarło. Czuję, że się wam przydam... przecieżem starsza od was i musiałam się kręcić po świecie, gdy wy siedzieliście spokojnie w waszym kątku.
Mój Henryku, rozmów się z tą naszą poczciwą, nieoszacowaną Piotruską i wybierzcie mi jaką izdebkę, ale niedaleko obok babki. Koło sypialni jest pokój mój dawniejszy, jeśli go nikt nie zajął. Każcie trochę pył pościerać, resztę ja sama zrobię, gdy przyjadę. Mnie wszędzie będzie dobrze, byle z wami. Tak mi potrzeba waszych serc i kochania waszego, że dałabym za nie wszystkie skarby świata. Między obcymi, obojętna wszystkim, zgłodniałam za rodziną... O, gdybyście wy wiedzieli, jak to smutno w największych dostatkach rozbijać się ciągle o lody i zamiast serc, znajdować marmurowe piersi, cudnie piękne, lecz zamarłe na wieki! Ale dość, mój Henryku! Napisz mi zaraz, kiedy przyjechać mogę. Mam tu towarzyszkę, z którą razem podróż odbędę. Jestem gotowa i czekam waszego skinienia. Tylko proszę, zaklinam, babcię mi przygotujcie. W tym wieku i miłe nawet wzruszenie może być szkodliwe. Julka uściśnij ode mnie i — do zobaczenia w Zawiechowie... Twoja przywiązana siostra Cecylja.

Henryk czytał jeszcze list z gorączkowem wzruszeniem, gdy Julek, nawpół rozebrany, wbiegł do pokoju, wołając:
— Czego Szmul przychodził?
Za całą odpowiedź Henryk pokazał mu list siostry. Czytali go znowu razem, i Julek z radości począł w ręce klaskać. Byłby nawet zbiegł zaraz i wypaplał nieostrożnie wszystko, gdyby go Henryk nie powstrzymał.
— Najprzód trzeba z Piotruską pogadać, — rzekł, — ale na dole nie można. Poślemy Andruszkę, żeby ją tu poprosił.
Otworzył okno i zwabił chłopca, który się kręcił około stajni.
W kwadrans ciężkie kroki sunącej się klucznicy słychać było na schodach; otwarły się drzwi i Piotruska, kiwając głową na widok salki zarzuconej gratami, stanęła, nie wiedząc, czy w lewo się udać, czy w prawo. Julek przeze drzwi zwabił ją do Henryka i na wstępie, zmęczonej schodami, podał krzesełko. Piotruska przyjęła i siedziała, ocierając twarz; potem sparła obie ręce na kolanach i, przybrawszy wyraz surowy, odezwała się do Julka:
— Jak sobie chce; — ale jeżeli wyście mnie tu zwabili na wydurzenie ze mnie grosza, to klnę się na wszystko, co święte... na N. Pannę Zbierowską... nie wydusicie ze mnie nic. Niema — ta i tyle!
Julek śmiać się serdecznie począł.
— Piotrusiu, duszo mej duszy! łapiesz ryby przed niewodem... Prawda, że Henryś ma cztery złote, a ja dwa całego majątku, bo u podkomorzego owsa koniom nie dali we dworze i trzeba go było sobie kupić; ale nam do głowy nie przyszło jeszcze prosić cię o kredyt. Przyjdzie to, ale poczekawszy.
— Będziecie widzieli kurka na kościele — mruknęła klucznica.
Henryk do niej przystąpił.
— Piotrusiu, — rzekł — tu nie o to idzie. Jest interes ważny, a bez ciebie nic...
I list w ręku pokazał.
Klucznica zbladła i załamała ręce.
— Jezu, najsłodszy Zbawicielu! byle nie co złego! Ratujcie, wszyscy święci Pańscy!
— Cicho, cicho... niema złego nic... Cecylka przyjeżdża na jakiś czas odpocząć do Zawiechowa... Trzeba ostrożnie babcię przygotować... Piotrusi rączki całuje i prosi, żeby dla niej trochę pokój jej dawny oporządzić.
Cała drżąca, wstawszy z krzesła, z rękami, podniesionemi do góry, jakiś czas w milczeniu stała klucznica; łzy jej biegły z oczów... mówić nie mogła.
— Cecylka! Cecylka! — odezwała się, łkając — jeszcze ją moje oczy zobaczą. Takim się nie daremnie modliła...
Zaczęły się tedy narady, najprzód jak przygotować starościnę. List do niej wzięła Piotruska.
— Z pokojem — szepnęła — to trochę będzie trudno, bo to zamknięty stał tyle czasu; niejedno się tam rzuciło w kąt pod klucz... Niewiadomo, przyznam się, jak wygląda, bo i okiennice zdawna pozamykane. A no — jakoś to będzie.
Z pół godziny trwała dysputa, a że w kuchni obiad się gotował, który oka Piotruskiej wymagał, przypomniawszy go sobie, zerwała się jak oparzona.
— Aj, aj! — zawołała, biorąc się za głowę — ja tu, a tam to głupie dziewczysko ani odszumuje, ani odstawi, a jak zbieży rosół, gotowa dolać wody, bo i to bywało... Naleśniki też nie gotowe... Chcecie może wiedzieć, co na obiad? Ho, popsuliście sobie gęby po pańskich stołach, a u nas tu splendoru niema, daj Boże chleb.
— Cóż będzie? — spytał Julek.
— Dla ciebie, pieszczoszku, jest wiązka szparagów...
— To dla babci.
— Babka ich nie je przez umartwienie. I jegomości drugi raz nie dam, bo teraz za taką wiązkę w mieście złotówkę, albo i czterdziestówkę wziąć można, a u nas grosz drogi.
— To było sprzedać — zawołał Julek.
Piotruska machnęła ręką i wyszła.
Poczęło się tedy, wedle programu, przygotowywanie starościny. Podjął się go Henryk, a pomagała mu klucznica, przy całej swej prostocie znajdująca w sercu najtrafniejsze wskazówki postępowania. Na pierwsze słowo Henryka o zwabieniu Cecylji do Zawiechowa, jak on mówił na wakacje, starościna mu się na szyję rzuciła.
— Pójdź, Henrysiu, niech cię uściskam — zawołała. — Tyś myśl moją, pragnienie odgadł. Chciałam Cecylkę widzieć choć raz, choć na chwilę przed śmiercią. Jam stara, dni moje policzone. Nie śmiałam od niej tego jednak wymagać. Jej tam dobrze, dostatnio, ona do wygód przywykła, a tu smutek i ubóstwo. Pocóż ją ściągać, aby cierpiała z nami? Ja przed nią, jak mogłam, taiłam położenie nasze. Ale... jeżeli ty, Henryczku, sądzisz, jeśli to bierzesz na swoje sumienie... tu uproś ją na krótko. Ja tak jak nie znam Cecylki... ja...
Staruszka oczy sobie chustką zakryła i zaczęła płakać. Henryk zaręczył, że Cecylję sprowadzi. Przez cały obiad o niczem innem nie mówiono. Starościna popłakiwała, ale dziwnie była wesoła. Zaledwie wstali od stołu, dwaj bracia oznajmili, że pójdą zawczasu mieszkanie przygotować dla siostry. Staruszka przez ten czas siadła się modlić.
Przy wielkich serca przymiotach, poczciwa Piotruska miała wadę jedną: nie lubiła zbyt systematycznego porządku. Zawsze niezmiernie zajęta, śpiesząca się, nie dbała ani o zbytnią czystość, ani o ład w tem, co ją otaczało. Gdy więc przyszło po obiedzie zajrzeć do pokoju, przeznaczonego dla panny Cecylji, który ona sama bez świadków rada była wprzód trochę uporządkować, nimby go oko profanów ujrzało, zafrasowała się nieco. Miała nawet ochotę nie wpuścić chłopców, ale Julek nalegał, a temu nie umiała nic odmówić. Poczęto tedy szukać klucza, bo i ten się gdzieś był zarzucił. Próbowano aż trzech; czwarty dopiero zardzewiały zamek otworzył. Wilgotne i chłodne powietrze wionęło z wnętrza... myszy spłoszone zaszeleściały po kątach. Piotruska kazała chłopcom czekać w progu, a sama poszła okiennicę otworzyć. Ona tylko jedna mogła tego dopełnić bez światła, gdyż przejście zarzucone było gratami. Z trudnością odryglowała ją, a gdy blask dnia padł na pokój przez szyby przyćmione, oczom paniczów przedstawił się widok osłupiający. Pokój w środku przepełniony był wszystkiem, co gdzie w domu kiedy okazało się niepotrzebnem, a wartem jednak przechowania. Połamane ramy, zgruchotane krzesła, porujnowane kanapki, kawałki marmuru z potłuczonych stołów, najrozmaitsze pudełka, gospodarskie rupiecie, stare firanki... czegóż tam nie było? W kącie stało łóżko dawne panny Cecylji, z pawilonem spłowiałym, podgarniętym do góry. Henryk pobiegł okna otworzyć, bo powietrze było nie do zniesienia.
Julek ręce łamał.
— Ale niema bo nic tak strasznego, tylko się wam tak wydaje — zawołała, rozglądając się, Piotruska. — Jak mi Bóg miły! Dziewczyna wyniesie precz te rupiecie, a zobaczycie, że jak go oczyszczę, pokój będzie... karaj Boże do wieku! Wszystko jest, co potrzeba i co dawniej pannie Cecylji służyło, tylko że się rupieci naniosło. Małe rzeczy! jakoś to będzie!
Chłopcy dla zabawki rzucili się obaj uprzątać, śmiejąc się i swawoląc. Dziewczyna i zawołany Andruszka przenosili do ciemnej komórki, wskazanej przez Piotruską, to gradobicie, jak ona nazywała. Wyrzucić trudno było, choć napozór żadnej nie miało wartości, bo choćby się tylko zimą furę opału oszczędziło, paląc te szczątki, to i takby się przydały.
W istocie, po wyniesieniu rzeczy niepotrzebnych, przyszłe mieszkanie panny Cecylji przybrało inną fizjognomję. Pozostało w niem stare łóżko z pawilonem, którego materace z myszych nadużyć podjęła się oczyścić sama Piotruska. Znalazła się także stara komódka rozbita, płytą białego marmuru okryta; dalej kanapka, stół przed nią, nawet jakieś biurko, które się nie zamykało i całkiem otworzyć nie dało. Ściany w drewnianych okładzinach okrywało obicie dawne, mało co podarte, i cudem u sufitu ocalał pająk szklany, niebardzo popsuty, z poprzywieszanemi gdzie niegdzie szkiełkami, których część leżała na ziemi. Piec, w kształcie kolumny, z wazonem na wierzchu, tylko drzwiczek potrzebował, jak zapewniała klucznica.
Drzwi stąd wiodły wprost do sypialni starościny; wprawdzie były one oddawna zamknięte, ale związek dwóch mieszkań mógł być przywrócony. Z okien widać było cienisty ogród, stary, zarosły, zaniedbany, zdziczały, lecz pełen drzew i zieleni.
Piotruska się zakręciła, rozmyślając, coby tu dodać jeszcze, i znalazła, że pannie Cecylji będzie jak w raju. Na podłogę trochę popsutą któżby zwracał uwagę? Przypomniano sobie jakąś starą tualetę z resztką zwierciadła, którą miano postawić w kątku. Henryś i Julek wyszli, radzi, że się jakoś wszystko tak wyśmienicie składało. Młodszy, zmęczony, dał się namówić i spać się położył, a Henryk, ze stajni wziąwszy konia, popędził gdzieś w pole i nie było go do późnej nocy. Wrócił czegoś zasępiony. Julkowi, gdy o zachodzie słońca się obudził, kazała Piotruska, aby babkę koniecznie wyprowadził do ogrodu. Niebardzo chętnie dała się na to namówić starościna, lecz Julek tak naglił i przymilał się, iż mu wreszcie uległa.
Ogród ten, bardzo rozległy, był niegdyś jednym z najpiękniejszych w okolicy; dziś stał się tak straszną jak pałac ruiną. Środkową ulicę lipową w wielu miejscach powyszczerbiały burze; szpalery boczne straciły swe kształty i w środku porosły krzakami i chwastem. Ścieżki wydeptane zastępowały ulice. W lewo dawne szklarnie, spalone i obalone, były już tylko gruzu kupą. Sad owocowy zdziczał i wysechł. Smutno tu było i pusto; ale w drzewach świergotały ptaszki i świeża zieloność ubierała stare olbrzymie lipy, graby i klony. Gdzie niegdzie z zapuszczonego klombu śród trawy dobywały się irysy uparte, zdrobniałe narcyzy i kwiaty pielęgnowane niegdyś i pieszczone, a dziś zapomniane. Dawne ogrodzenie, poniszczone a połatane ladajako, przepuszczało tu z miasteczka nadchodzących chłopców, którzy łamali, psuli i niszczyli, co napadli. Niepodobna się im było obronić.
Mimo tego opuszczenia, ogród ze swą ciszą uroczystą był piękny prawie, a malarz znalazłby w nim niejeden motyw do krajobrazu. Staruszka, oparta na ramieniu Julka, przeszła z nim główną ulicę zamyślona. Tyle tu znajdowała przypomnień!... W końcu, napół przegniła, stała drewniana ławka, przed którą sterczał pień, który niegdyś stół podtrzymywał. Starościna tu na chwilę usiadła. W prawo widać było obaloną altanę chińską, w lewo zarosłą tatarakami, okrytą zieloną pleśnią sadzawkę, w dali część miasteczka. Przez poschłe w jednem miejscu drzew gałęzie dostrzec było można pięknych zabudowań dworu i folwarku Zawiechowa, dziś przezwanego Henrykowem, własności pana generała, który tu nigdy nie mieszkał. Gdzie okiem było sięgnąć, wszystko należało niegdyś do tego pałacu i do Horyszków; na ich ruinie powyrastały fortuny, folwarki, fabryki... oni jedni zginęli.
Starościna sięgała myślą w przeszłość i nie widziała winy; czuła w tem jakąś mściwą rękę losu, z którą walczyć nie było podobna. Powtarzała w duszy, łzy wstrzymując: „tak Bóg dał“. Na Julku nie czyniło to najmniejszego wrażenia; dla niego młodość jeszcze zastępowała stracone skarby, a życie mu się śmiało. Miał wszystko do zdobycia i ani wątpił, że los mu nastręczy odzyskanie strat... że było to przemijającą fantazją przeznaczenia, które, wypróbowawszy ich, dawny blask rodzinie przywróci.
Staruszka milczała, a gdy z pomocą wnuka z ławki się podniosła, wyciągnęła rękę i wskazując żywo wdal, na cztery strony, odezwała się głosem drżącym:
— Wszystko to Horyszków było! wszystko... wszystko!
I, spuściwszy głowę, milcząca, pociągnęła za sobą Juljana ku dworowi. W miasteczku dzwoniono na Anioł Pański i zdala na miejskim bruku słychać było toczące się wozy. Wieczorny wiatr nagle przebiegł między gałęźmi, jakby tajemne jakieś niosąc poselstwo ze stron dalekich. Zkolei poruszały się po jego drodze majestatyczne lipy i zaszeleściwszy chwilkę, wróciły do poprzedniego spoczynku.
W końcu alei czekała już z założonemi rękami Piotruska, w obawie o swą staruszkę, a zobaczywszy ją na ręku Julka spartą, pośpieszyła naprzeciw, bawić panią rozmową. Ale starościna, w głębokiej zadumie, zdawała się nic nie słyszeć i dając się wieść bezwładnie, zatoczyła się tak znowu na swoje miejsce w fotelu, w którym jej było najlepiej. Klucznica, wpatrując się w jej twarz, znalazła, że przechadzka nie posłużyła staruszce, bo z niej nowy smutek wyniosła.


IV.

Ostatnia stacja przed Zawiechowem, na drodze do Brześcia Litewskiego i Warszawy, na której nikt nigdy nie nocował, a rzadko kto zatrzymywał się dłużej, była przed laty umieszczona w ogromnej tak zwanej austerji, w Błoskowie, majętności państwa Sławczyńskich. Dziedzic, pomimo nalegania urzędu, wcale nie myślał osobnego na nią i nieco porządniejszego zbudować domostwa, choć o drzewo nie było trudno. Utrzymywał, że to ekspens niepotrzebny. I jak przed stu laty, tak teraz po lewej ręce austerji była poczta, a na prawo karczma. Dla pocztyljonów i szynkarza było to bardzo wygodne, ale dla podróżnych, w przypadku potrzeby zatrzymania się, nader nieprzyjemne. Szynkarz znać więcej daleko rachował na praktykę pocztową, niż na przejezdnych i dla nich nie było tu nic, nawet samowara, a izba jedna i w stanie patrjarchalnego niechlujstwa utrzymywana. Samo miejsce też wdziękiem się nie odznaczało. Był to odłóg piaszczysty, wdali zrzadka jałowcami karłowatemi porosły, z jednej strony resztka sosnowego lasu, z drugiej błoto, na którem czajki panowały; jak okiem zajrzeć, płaszczyzna monotonna, śpiąca, smutna.
Człowiek, zmuszony tu siedzieć bez zajęcia, mógł umrzeć z tęsknoty. Zarządzający pocztą winien był życie zapewne temu, iż w nieustannej walce z pocztyljonami i przejezdnymi, nie miał czasu się nudzić i dostać choroby miejscom podobnym właściwej. Austerja stała na wygonie sama jedna, z chatką kowala. Nieco opodal, do wioski trochę odległej, wiodła grobelka wąska przez błoto, osadzona wierzbami najgorszej konduity. Każda z nich w inną stronę wygięta, pokrzywione, połamane, dziurawe, obudzały litość i odrazę. Nocą powracający do wsi mogli tu nieraz dopatrzyć się strachów i upiorów, do których nieszczęśliwe te stworzenia były i we dnie podobne. Łamał je, kto chciał, obrąbywał, komu się podobało, a bydło na paszę idące niszczyło je też bez litości.
W historji poczty błotkowskiej niezmiernie były rzadkie wypadki, ażeby tu ktoś dłużej zmuszony był przebywać. Raz jakiejś pani zachorowało dziecko, a drugi raz urzędnik, wracający z intromisji w stanie nienormalnym, skończył tu żywot pracowity... inni podróżni nie wysiadali nawet z powozów i bryczek, tak nienęcąca była owa poczta na pustkowiu.
Wielkie więc zdziwienie obudził tu ekwipaż z Zawiechowa pocztą przybyły, z owym pięknym panem, który u Szmula nocował, gdyż kamerdyner jego oświadczył szynkarzowi, że pan jego czuł się niedobrze, potrzebował wypocząć i chciał się zatrzymać. Izba gościnna była jedna tylko; podróżny żądał jej wyłącznie dla siebie, ofiarując zapłacić, coby Żyd cenił; lecz szynkarz nigdy za nią tego wziąć nie mógł, co ona mu przynosiła, gdy do niej przechodni i przejezdni swobodnie zachodzili. Zaprotestował więc przeciw takiemu przywłaszczeniu, a oprócz tego i najwyższa władza, poczthalter, dowodził, że tu nikt niema prawa sobie zabierać jedynego podróżnych przytułku. Rzecz była niesłychana, niepraktykowana! Kto chorował, mógł pojechać o trzy mile do Zawiechowa, lub o pół czwartej do Grabowa, gdzie były dwie porządne karczmy i gdzie wszystkiego, to jest jaj i bułek, dostać było można. Protestowali pocztyljoni, naczelnik poczty, Żyd, wszyscy... chciano natychmiast konie zaprzęgać do powozu; lecz ów pan wysiadł, udał się na poufną konferencję do izby pocztowej i przekonał tak poczthaltera, iż ten kazał mu natychmiast izbę na jego wyłączny użytek oczyścić, ciżbę pocztyljonów rozpędził, na Żyda huknął: „Słysz ty! ja ci zaraz pokażę!“... i stało się wedle rozkazu. Chory mógł swobodnie odetchnąć. Kamerdyner zniósł zaraz kredens podróżny, nastawił samowar, zamknął jedną okiennicę, kazał przynieść siana i wszystko weszło w karby powszednie. Co więcej gawiedź, widząc, że zwierzchnik z takiem był dla owego podróżnego poszanowaniem i nadzwyczajnemi względami, zaczęła ciszej chodzić około drzwi i pocztyljoni wynieśli się na drugi, odległy koniec austerji. Powóz został zrazu przed bramą na podwórzu, tylko go pozapinano i podniesiono; lecz gdy deszczyk prószyć począł, wtoczono go do środka. Niezmiernie ciekawa była ludność miejscowa tego potentata, który zasekwestrował sobie jedyną izbę, ale chory nie pokazał się wcale. Kamerdyner wchodził, wychodził, milczący, poważny, dobywał złotego zegarka, do nikogo nie przemówił i na uboczu przed karczmą siadł później z cygarem w ustach. Figura to była tak wyglądająca, że gdyby nie coś lokajskiego, możnaby go było wziąć za dziedzica z okolicy. Ba, żaden pono z nich takiej garderoby, łańcuszków, pierścionków i eleganckich butów nie posiadał. Podróżni tego dnia co chwila przed pocztę zajeżdżali i ruszali dalej, dla niedostatku koni, kilku z nich jednak dłużej zatrzymać się musiało. Kamerdyner pański przyglądał się wszystkim z uwagą i drzwi mieszkania strzegł, aby kto spokoju jego pana nie naruszył.
Cały dzień tak upłynął do wieczora; o wyjeździe w dalszą podróż słychać nie było. Ktoby zajrzał do środka izby, zobaczyłby tam na sianie, zasłanem paradnym dywanem, leżącego w ubraniu pięknego mężczyznę, który pił herbatę i palił cygaro. Twarz jego była zasępiona, chmurna, ruchy niespokojne. Najniewprawniejsze oko poznałoby w nim człowieka, który na coś czekał, czegoś się lękał, spodziewał i miał z czemś do walczenia.
Co kilka kwadransów wchodził kamerdyner do pana, znać dawny i zaufany sługa. Parę razy wymieniali prawie te same pytania i odpowiedzi.
— Prawda, że stacji ominąć nie można?
— Niema sposobu, jaśnie panie.
— A nie jechał nikt... podobny? — pytał smutny mężczyzna.
— Nie, ja ciągle stoję na straży.
— Mój Jerzy, proszę cię, gdybyś się nie dopatrzył... a minęli nas... moglibyśmy tu stać nie wiedzieć jak długo, a to jest wcale niezabawne.
Jerzy spoglądał na zegarek i powtarzał:
— Tak, wcale niezabawne.
Ile razy dał się słyszeć dzwonek pocztowy, stojący na straży kamerdyner biegł zobaczyć, kto jedzie, kołował, oglądał i wracał z widocznem zniecierpliwieniem na swe miejsce.
Nadszedł wieczór, zapalono świece i zapadła noc... Jerzy spać się nie kładł... Przeszła owa krótka noc majowa, a on zdrzemnął się tylko na przyzbie. Tego kogoś oczekiwanego nie było i nie było. Chory podróżny, mimo choroby, ani się kładł, ani rozbierał; pozostał na dywanie, z cygarem w ustach i oczyma w sufit wlepionemi. Kilka razy w nocy wstał przejść się szerokiemi po izbie krokami, ale wkrótce na legowisko swe powracał.
Nad rankiem przyniósł kamerdyner samowar. Po nocy, spędzonej niewygodnie, chmurny i on był i zamyślony.
— Przepraszam jaśnie pana, ale czyby już nie lepiej powrócić do miasteczka i tam oczekiwać?
— Ale niepodobna, niepodobna! — żywo przerwał zagadnięty. — Mówiłem już... tam nadto jest świadków i ani czasu, ani możności.
— Żebyśmy przynajmniej byli inną stację obrali, ale ta...
— Właśnie ta najdogodniejsza... pustkowie.
Wtem zadzwoniło coś i pan Jerzy wybiegł na gościniec, przekonać się, że poczta wiozła... ogromną furę tłumoków. Wrócił zrozpaczony do pana.
— Proszę jaśnie pana, — rzekł — jeżeli tu jeszcze jeden dzień postać przyjdzie, absolutnie jeść zabraknie... Chyba iść do dworu, albo na wieś, po wiktuały; ale ja oddalić się nie mogę.
— To poślij, proszę cię. Pieniądze masz do dyspozycji, o to nie idzie.
— Ja nawet prawdziwie nie wiem, — dodał kamerdyner wykwintny — czy tu w tej pustyni czego bądź ludzkiego dostać można. Oni tu korzonkami i wiórami żyją.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, wyszedł z coraz zwiększającym się złym humorem.
Następujący dzień wyczerpał cierpliwość ludności pocztowej doostatka. Pocztyljoni zaczęli hałasować pod samemi drzwiami, bez żadnej ceremonji, poczthalter dał do zrozumienia kamerdynerowi, że to tak dłużej trwać nie może, Żyd z gniewu chodził i sam do siebie coś tak patetycznie mówił, że gdyby tej elokwencji użył w inny sposób, niezawodnieby skutek jakiś wywrzeć musiała.
Szczęściem poczthaltera nową konferencją na osobności udobruchał kamerdyner, a oprócz tego napoił go herbatą wyborną, z dodaniem jakiejś esencji. Żyda i pocztyljonów buntujących się przepędzono na drugi koniec austerji.
Ale cały dzień tak przeszedł i o wyjeździe słychać nie było. Trzeciego dnia posłano kogoś do miasteczka po doktora i około południa nadjechał z Zawiechowa lekarz powiatowy, pan Hordziszewski.
Nim jednak do chorego zaszedł, wprzódy po informacje wstąpił naprzeciwko do poczthaltera. Hordziszewski, człek bywały, uczeń niegdyś Śniadeckiego i Franka, lekarz, botanik, człek mądry, więcej jeszcze może znał ludzi, niż medycynę, i dlatego był właśnie doskonałym doktorem. Małego wzrostu, z głową łysą, okrutnie wielką, żywy, gorączka, bystrego spojrzenia, rozkazującego tonu w mowie, ani z panami, ani z biednymi nie umiejący czynić ceremonij, nie szanujący delikatnych nerwów i nauczony widzieć w każdym tylko mniej więcej popsutego, naturalnego człowieka — Hordziszewski był trwogą, ale zarazem i opatrznością tych, co się do niego uciekali. Obawiano się jego brutalstwa, lecz szanować musiano charakter i naukę. Poczciwy był z kościami, ale w obejściu się cyniczny często, a zawsze ostry i nieprzyjemny. Tylko doktorowi godzi się mieć taki obyczaj i tylko doktór z nim znośnym być może. Hordziszewskiego bali się ludzie, jak ognia, ale obyć się bez niego nie było podobieństwa. Rywal jego, młody, słodziuchny doktorek, ładny, miły, elegant — był ulubieńcem wszystkich pań w miasteczku i po wsiach. Cóż z tego, kiedy mu się z medycyną wiodło tak nieszczęśliwie, diagnozę miał tak chybną, że najczęściej kuracja jego kończyła się pogrzebem. Hordziszewski chorego nie pieścił, brał się do rzeczy energicznie, na żadne protestacje nie zważał, lecz chyba zgóry zapowiedział, że z kogo nic nie będzie, inaczej zawsze na nogi go postawił.
Prawda, że często bez litości, po pierwszej wizycie, zapowiadał: „Niema tu co robić, przygotujcie się na najgorsze...“ ale potem przez litość chadzał, ażeby, póki iskierka życia była, robić, co można.
Poczthalter znał z reputacji i osobiście doktora, który bardzo często przejeżdżał tędy na wieś, wiedział o jego stosunkach i szanował go, co najmniej narówni ze sprawnikiem. Można więc sobie wyobrazić łatwo, z jaką rewerencją go przyjął.
— Co to tam za podróżny u was? panie Szumakiewicz. Kto to taki? Pokaż mi podorożną.
Poczthalter z wielkim pośpiechem pobiegł do książki; było w niej zapisane przy pierwszym przejeździe: Hrabia Stanisław Sulejowski z...
Doktór przeczytał raz i drugi i głową pokiwał.
— Cóż to? obłożnie chory?
Szumakiewicz ramionami ruszył.
— Kto go tam wie? Leży na dywanie i cygaro pali.
Hordziszewski rozpierzchłą resztkę włosów na łysinie poprawił i wyszedł. Kamerdyner czekał nań w progu, poprzedził go i otworzył mu drzwi.
W tejże chwili z dywana, na którym leżał, wstał zwolna hrabia i z wielką grzecznością postąpił ku doktorowi, który już mierzył go oczyma i wejrzeniem szukał wskazówki choroby w oczach i na twarzy. Zdawał się zdumiony mocno: podróżny wprawdzie wydał mu się pomieszanym, niespokojnym, ale świeża cera i zdrowe oblicze zdawało się zaprzeczać słabości.
Hrabia zaczął się tłumaczyć i przepraszać, czego Hordziszewski ani słuchał i przerwał:
— Co panu jest?
— Kłucie w piersiach i zawrót głowy — cicho odparł hrabia.
— Proszę mi dać puls — rzekł doktór, biorąc go za rękę. — Ale puls zdrowiuteńki i silny... niema w nim nic — zawołał zdumiony.
Pomilczał chwilę.
— Nie wstrząsłeś się pan czasem, jadąc na bryczce?
— Jadę wygodnym powozem.
Począł rozpytywać o owo kłucie i zawroty, ale zarazem, wpatrując się i badając chorego, mocne okazywał znaki niecierpliwości.
— Pan jesteś zdrów, jak ryba — zawołał gniewnie prawie. — Pozwól pan sobie powiedzieć, że to chyba są żarty. Przestraszono mnie. Ja mam pacjentów, co mojej pomocy istotnie potrzebują, a tu niema co robić. Hrabia musisz być, jak zwykle wielcy panowie, rozpieszczony i chory na imaginację, lub... nie rozumiem, na uczciwość!
Obwiniony mocno się zarumienił.
— Ale, proszę pana...
— Ale, przepraszam pana, — nie dając mu mówić, począł Hordziszewski — ja jestem człowiek prosty i nic nigdy w bawełnę nie obwijam... Pan wcale nie byłeś i nie jesteś chory.
— Czułem się tak źle...
— Cóż u kata! chyba wszystka nasza medycyna funta kłaków niewarta! — zawołał doktór. — Natura, gdy cierpi, nie tai się z tem wcale, owszem pewnemi oznakami nazewnątrz zdradza boleść i daje odgadnąć jej przyczynę. Ja tu nie widzę nic...
— Słowo panu daję...
— A ja panu też najuroczystsze słowo daję, żem tu wcale nie był potrzebny.
I z największą niecierpliwością rzucił się ku drzwiom Hordziszewski. Hrabia za nim pośpieszył.
— Uczyńże mi pan dobrodziej tę łaskę, usiądź, spocznij, pozwól mi. Może herbatą służyć?
Doktór na zegarek spojrzał, z miną zasępioną.
— Jeżeli gotowa, to proszę o herbatę, ale czasu nie mam.
Hrabia przez drzwi zawołał Jerzego.
Tymczasem doktór bystrem okiem przyglądał się pacjentowi i temu, co go otaczało. Czuł się wobec jakiejś zagadki, którą chciał rozwikłać. Było dlań najpewniejszem, że nawet imaginacja choroby z niczego stworzyć nie mogła, a twarz pacjenta nie wskazywała człowieka, któryby do tworzenia sobie słabości był skłonny. Przyjął może herbatę dlatego, że chciał w tem wszystkiem przejrzeć jaśniej.
— Pan hrabia, — rzekł — zamiast mnie wzywać i siedzieć w tej obrzydliwej dziurze, mogłeś wyśmienicie przyjechać do Zawiechowa, gdziebyś miał wygodę. Daję panu słowo, że nietylko na drugą stację, ale do Brześcia i do Warszawy mogłeś jechać bez najmniejszego szwanku.
Począł się śmiać, a hrabia znów zarumienił się mocno.
— Wczoraj — rzekł cicho — było mi znacznie gorzej i dlatego...
— Imaginacja... nie rozumiem — rzekł Hordziszewski. — Żałuję, że nie mieszkam w sąsiedztwie pańskiem; miłoby mi było leczyć go pigułkami z chleba i wodą sokiem zafarbowaną. Jak może tak się wypieścić mężczyzna, albo — daję słowo... nie rozumiem. Pierwszy wypadek w życiu mojem.
Hrabia stał, coraz mocniej pomieszany. Jako człowiek bardzo dobrego towarzystwa i nienawykły do prawdy surowej, podawanej tak bez najmniejszej przyprawy, nie wiedział, jak ją przyjąć; lice mu się dziwnie mieniło. Doktór to widział, lecz wcale nie zdawał się na to zważać.
Usiadł, dobył cygarnicę, a gdy Jerzy przyniósł herbatę, w milczeniu rozpatrywać począł swojego pacjenta.
Po wyjściu służącego, pośpiesznie sobie nalewając herbaty, Hordziszewski nagle podniósł oczy na siedzącego naprzeciw siebie hrabiego i odezwał się, trochę głos zniżając:
— Przyznaj się pan dobrodziej, pan wcale nie byłeś chory... a potrzebowałeś może tylko udać chorego.
I począł się śmiać. Hrabia zerwał się ze stołka i siadł napowrót, namyślał się, wahał, czerwienił, zdawał niepewien, co wybrać, prawdę czy kłamstwo... i nagle, wysunąwszy w papierku zawinięte trzy półimperjały, które położył przed Hordziszewskim, — rzekł:
— A gdyby tak było?
Doktór rozwinął papierek, jednego półimperjała zachował, dwa z flegmą odsunął i odparł spokojnie:
— Gdyby tak było, panie hrabio, to czemużeś nie kazał sobie przywieźć Bemera, mego młodego kolegi? Tenby ci się kłaniał, chorobę skomponował, jakiejbyś sobie życzył, siedziałby tu cały dzień, a jest człowiekiem w towarzystwie bardzo miłym. Imperjały byłby wszystkie przyjął i nie byłby prawił rzeczy tak nieprzyjemnych jak ja... Prawda, — dodał — że nie znając ani mnie, ani jego, musiałeś się pan zdać na traf, który mu źle usłużył.
Popił doktór herbaty.
— Nie mam prawa dopytywać się, — ciągnął dalej — naco panu choroba była potrzebna... ale, na uczciwość, to rzecz ciekawa!
— Bardzo prosta, — rzekł cicho hrabia, który znacznie spochmurniał — potrzebuję na tej poczcie kogoś się doczekać, a gdyby zdrowy człowiek tu siedział, mogłoby się to wydać nieprawdopodobnem.
— Ale dlaczegóż koniecznie tu?
Hrabia nie odpowiedział, podał cygaro swoje doktorowi, który, jako wielki znawca, począł je studjować i własne dla niego wyrzucił. To jakoś przerwało rozmowę niezbyt miłą. Hordziszewski herbaty dopijał i zabierał się do wyjazdu. Hrabia w milczeniu podsunął mu dwa pozostawione półimperjały, ale doktór je odtrącił.
— Podarku nie przyjmuję, a roboty żadnej nie miałem. Jednego biorę, bom czas stracił. A teraz... nie pozostaje mi, jak pożegnać go i życzyć mu wszelkich pomyślności — dodał, śmiejąc się.
Po chwili, wpatrując się w hrabiego, rzekł jeszcze, nakładając grubą swą i podartą rękawiczkę:
— Nic nie wiem, pana nie znam, ale dałbym się posiekać, że to sprawa jakaś serdeczna.
Na twarz delikatną hrabiego wystąpił rumieniec żywy:
— Niech pan będzie łaskaw — rzekł — tu na poczcie... powiedzieć, żem chory.
Hordziszewski skłonił się tylko i wybiegł, krzycząc:
— Koni!
Pocztowa bryczka już stała, rzucił się na nią i dosyć zły, zniecierpliwiony a razem zaintrygowany, wyjechał.
Tym sposobem zagospodarowanie się na stacji pocztowej, na której nikt nigdy dwóch dni nie przebył, zostało w oczach ludzi usprawiedliwione.
Nie wszystkie jednak następstwa tej rezydencji na piasku obrachował pan hrabia. Pół mili dzieliło błotkowską stację od dworu państwa Sławczyńskich, a na wsi plotki są niezmiernie pokupną zwierzyną: nosi się z niemi każdy.
Pierwszego zaraz dnia wiedziano we dworze, iż ktoś na stacji zachorował, że to był jakiś hrabia, że miał ekwipaż i kamerdynera i że po doktora posyłano do miasteczka. Chociaż państwo Sławczyńscy mocno byli zajęci przygotowaniami do zaręczyn córki, sam pan, stary szlachcic z kościami, gościnny, pamiętny tradycji owych czasów, gdy szlachta nigdy do karczem nie zajeżdżała, a jeden drugiemu był bratem, choćby go nigdy w życiu na oczy nie widział i nazwiska jego nie słyszał — zaniepokoił się okrutnie.
— Jak ono jest, to jest — rzekł do żony — moja Nastusiu droga. Choć my mamy przez wierzch głowy do roboty, ale kiedy tam chory leży brat szlachcic na tej stacji, na moim gruncie, nie można tak pozostać indyferentnym. Wstydby mi było... Trzeba się dowiedzieć. Mówią, że jakiś personat i pan... że graf... Choć dla mnie graf zawsze podejrzany czy dobry szlachcic, bo teraz grafów się namnożyło z różnego pnia... no — ale kat go wie, może i poczciwa jaka krew.
Drugiego dnia pan Sławczyński kazał do małej kolaski, którą pola objeżdżał, założyć parę koni, i to stajennych, w chomątach, woźnicy wziąć płaszcz nowy i kapelusz, sam wdział węgierkę suto szamerowaną i — pojechał na stację.
Tu przybywszy, udał się najprzód do poczthaltera, aby się prawdy z żywych ust dobadać, przekonał się, iż doktora wzywano istotnie, że podróżny był hrabią i że jeszcze się czuł chory. Kamerdyner siedział na przyzbie. Pan Sławczyński kazał mu powiedzieć hrabiemu, że jest dziedzicem miejscowym i że — dowiedziawszy się i t. d., chce mu osobiście złożyć uszanowanie i służyć, jeżeli czego potrzeba.
W chwilę potem hrabia przyjmował pana Sławczyńskiego, dziękował mu i zapewniał, iż czuje się znacznie lepiej, że wdzięczen jest za łaskawą jego gościnność, lecz że się spodziewa lada chwila uczuć już uzdrowionym i być gotowym do dalszej podróży.
Sławczyński, widząc tak przyzwoitego człowieka, ofiarował mu pomieszczenie we własnym dworze, lecz hrabia, z tysiącem podziękowań, odrzucił ofiarę, zapewniając tylko o swej wdzięczności.
Zaintrygowany szlachcic, mimo że gość nieznany ciągle miał uderzenia do głowy, bo stał w płomieniach, mienił się, za czoło chwytał — wymęczył go dosyć długą rozmową. Ciekawy był jak zadomowiony wieśniak, rad dowiedzieć się skąd, co, jak, kto go rodzi, żonaty czy kawaler i t. p. Mimo bardzo zręcznej jednak i doświadczonej metody inkwizycyjnej, hrabia tak mu się jakoś wywijał, że Sławczyński, obsypany grzecznościami, komplimentami, oświadczeniami wdzięczności, koniec końców wyszedł z próżnemi rękami i w duszy wyznać musiał, że to była, jak się wyraził, „sprytna bestja“.
Gdyby poczthalter albo szynkarz byli wielkimi postrzegaczami i umieli czytać z twarzy, po kilku dniach poznaliby łatwo, jak to siedzenie na poczcie dokuczyło hrabiemu i jego słudze. Ostatni, skazany, jak się zdaje, na wartowanie przed stacją, palił cygaro po cygarze, ale wkońcu sam do siebie zaczynał coś mówić i pięści zaciskał.
Tydzień dobiegał. Nad wieczorem jednego dnia hrabia zawołał kamerdynera, kazał rachunki popłacić, wszystkim wynagrodzić sowicie i konie pocztowe zaprzęgać. Na twarzy mniemanego chorego w istocie teraz znać było oznaki chorobliwe. Pobladł, wymizerniał, oczy mu zapadły i widocznie miał trochę gorączki. Milcząc, nie tłumacząc się nawet, nagle pakować kazał i zaprzęgać co najprędzej.
Jerzemu tego tylko było potrzeba. Powóz stał gotowy. Hrabia wychodził zadumany z tej izby, która przez kilka dni była dlań dobrowolnem więzieniem, gdy na gościńcu dał się słyszeć dzwonek pocztowy. Kamerdyner wybiegł aż na drogę i pędem, zdyszany, rękami panu dając znać o czemś, powrócił. Hrabia pod jakimś pozorem wpadł co najprędzej do pokoju poczthaltera.
Skromny, kryty wózek zatrzymał się w tej chwili przed stacją. Siedziały w nim dwie kobiety, jedna zakwefiona niebieską zasłonką, druga stara, skromnie bardzo ubrana, widocznie służąca. Pierwsza domagała się koni, ale ostatnie zaprzężono dla hrabiego; trzeba było czekać, aż jakaś tam poczta powróci, popasie i będzie mogła służyć tym paniom. Oznajmienie to zdawało się do rozpaczy przyprowadzać zakwefioną.
Gdy się to działo przy wózku, hrabia przez okno poczthaltera przypatrywał się niespokojny przybyłym paniom.
Wysiadły wkrótce obie, najprzód stara służąca, po niej znać młoda, dosyć słusznego wzrostu, nadzwyczaj kształtnej postawy, ruchów śmiałych kobieta. Zawahała się chwilkę, obejrzała dokoła i podniosła zasłonę rączką kształtną, maleńką, obciągniętą rękawiczką starannie pozapinaną. Twarz, którą odsłoniła, mogła olśnić blaskiem, jako objaw rzadkiej piękności. Ludzie nawet prości postawali, patrząc zdumieni. Było to coś niewypowiedzianie regularnego, klasycznego, a pomimo to pełnego życia i ognia. Dwa te przymioty rzadko schodzą się z sobą w rysach niewieścich. Greckie posągi są jakby uśpionemi bóstwami, których życie nie rozbudziło; klasycznym pięknościom żywym zbywa najczęściej na iskrze ducha, na płomyku inteligencji. W tej twarzy idealna piękność, majestat jakiś łączył się z nadmiarem energji i potęgi.
Czarne, duże, błyszczące oczy patrzyły w świat śmiało, jakby go wyzywały; czoło gładkie, szerokie wznosiło się nad niemi jak świątynia marmurowa. Z pod kapelusika zewsząd wyrywały się niepohamowane ciemnych włosów warkocze. W ustach wyraz był nieokreślony, dziwny, mniej uśmiechu, niż czułości i wdzięku. Brak im było do wesołości kroju tego, którym natura obdarza wargi bezmyślnych bachantek... uśmiech zjawiać się musiał na nich rzadko i spadał na nie chyba z jasnego czoła. Całość twarzy promieniała wdziękiem nieco surowym, lecz zwycięskim, takim, któremu oprzeć się niepodobna.
Strój był wytworny, smakowny, a prosty. Zawahała się chwilę, lecz widząc, że o konie próżnoby prosić było, wolnym krokiem skierowała się ku karczmie. Tu usłużny Żydek świeżo opróżnioną izbę jej otworzył. Podróżna weszła i drzwi się za nią zamknęły zaledwie, gdy hrabia, wybiegłszy od poczthaltera, wpadł na próg.
Kobieta jeszcze stała w pośrodku izby, rozpatrując się po niej, gdy usłyszawszy otwierające się drzwi, odwróciła głowę i ujrzała hrabiego. Twarz jej nagle zbladła. Mimo wysilenia, widać było drżenie przebiegające całą jej postać — stanęła wryta. Hrabia nie śmiał kroku uczynić dalej. Blady był także... usta poruszały się, a mówić nie mógł.
Kobieta miała czas odzyskać przytomność. Powiodła ręką po czole, spojrzała dumnie i zimno i odezwała się do starej swojej towarzyszki.
— Proszę cię, moja pani Szymonowa, nie odchodź od bryczki, żeby co nie zginęło... ja zaraz wrócę.
Stara sługa, posłuszna, nie podniósłszy oczu nawet, obojętnie, jak obca, mruknęła coś i wyszła. Hrabia kilka kroków żywo poszedł naprzód i ręce załamał.
— Panno Cecyljo! — zawołał głosem drżącym — proszę mnie posłuchać.
Zagadniona zmierzyła go wejrzeniem prawie pogardliwem; nie odpowiedziała nic i zwolna odsunęła się ku oknu.
— Pani gniewasz się na mnie?
I na to nie było odpowiedzi. Kobieta skupiała myśli, twarz jej nabierała coraz większej powagi.
— Tego prześladowania — odezwała się wreszcie z godnością — nie spodziewałam się zaprawdę, panie hrabio. Wyższe o nim miałam wyobrażenie i nadzieję, że pan też mnie raczysz poszanować więcej. To niesłychane.
— Tak — zawołał żywo i prędko hrabia — jest to niesłychane, szalone, nazwij to pani, jak chcesz... nazwij mnie, jak ci się podoba... zniosę wszystko... ale musiałem mówić z panią. Opuściłaś nasz dom, nie dawszy mi się odezwać, wytłumaczyć, odtrącając mnie z pogardą...
— Na którą pan zasłużyłeś — przerwała chłodno piękna panna. — Wziąłeś mnie hrabia za jedną z tych istot słabych, które lada słowem obłąkać można i przyprowadzić do zapomnienia godności własnej i obowiązków. Omyliłeś się pan, obraziłeś mnie... nie mamy z sobą nic do mówienia i spodziewam się, że raczysz, po tem krótkiem wytłumaczeniu, które z mej strony otwarte jest i szczere, pozwolić się pożegnać.
To mówiąc, odwróciła się ku oknu i zapatrzyła na pusty gościniec.
Hrabia stał, ściskając dłonie; twarz jego mieniła się, to bladła, to kraśniała.
— Pani mnie musisz posłuchać — zawołał. — Pozory są przeciwko mnie, spodziewam się jednak wytłumaczyć i uniewinnić.
Usłyszawszy to, kobieta zwróciła się żywo ku niemu, z uśmiechem suchym.
— Panie hrabio, — zawołała — ja dzieckiem nie jestem, mnie niedola dojrzałą uczyniła. Sama na świecie, musiałam być stróżem własnym, sama odarłam się ze złudzeń; mnie słowy oszukać nie można. Żadne tłumaczenie w świecie niezdolne jest zbić tego, co przeciw panu mówi. Jesteś pan żonaty, masz dzieci, obowiązki i śmiesz... a toć to ohydne... na to niema wyrazu.
— Pani mnie musisz wysłuchać — powtórzył hrabia — o cierpliwość proszę tylko; jeśli mnie potem potępisz... nie odpowiem ani słowa, przyjmę wyrok z pokorą. Tak, pani, jestem żonaty, ale nie ożeniłem się sam: ożeniono mnie, zmuszono. Żona moja szła za mnie, kochając innego, nienawidząc mnie. Życie na chwilę jakąś zdawało się nas jednać, ale po tym rozejmie i ona i ja uznaliśmy oboje, że nie wytrwamy ze sobą. Nie ja żądam rozłączenia, lecz żona moja. Byłem i jestem najnieszczęśliwszy. Nie kochałem nigdy, nigdy nie byłem kochany. Pierwszy raz w życiu powziąłem miłość ku tobie, pani... Nie jest to płocha i przemijająca namiętność, ale głębokie uczucie. Nie jestem dziś wolny, ale jutro nim będę. Proszę o rękę twoją!
To mówiąc, dłonie podniósł do góry.
Panna Cecylja zarumieniła się nieco, lekkie drgnienie przebiegło po jej twarzy.
— Nie wchodzę w stosunki jego domowe, — odezwała się — te do mnie nie należą. Byłam w ich domu, pod opieką ich honoru. W czasie tej bytności mojej nie dałam nigdy najmniejszego powodu do posądzenia mnie o płochość. Hrabia jednak śmiałeś... mogłeś poddać się jakiemuś złudzeniu i wymarzyłeś sobie miłość tam, gdzie tylko poszanowanie sieroty być powinno... Dosyć tego, że byłam w ich domu. Gdybym nawet powzięła dla pana uczucie jakie — odepchnę je, wyrwę, zwyciężę, aby nie śmiano powiedzieć, żem pod bokiem jego żony była tak nikczemną, by...
Nie dokończyła. Gwałtownym ruchem, wstrząsłszy się, odskoczyła znowu.
— Żegnam pana, — rzekła — żegnam pana!
Hrabia stał blady.
— Pani nietylko nie dałaś najmniejszego powodu, bym się łudził jakąś nadzieją, aleś się ze mną obchodziła gorzej niż ze wzgardą, bo ignorując egzystencję moją. To przyznaję. Miłość się zrodziła pomimo mojego oporu. Wiedziałem dobrze, iż dla niej wiele przecierpieć będę musiał; ale ona była przeznaczeniem mojem... koniecznością. Broniłem się, uciekałem. Pani! panno Cecyljo! ulituj się!
— Są to bardzo patetyczne słowa; ale ja im nie wierzę — zawołała chłodno kobieta. — Miłość? pan to możesz nazywać miłością? To fantazja pańska, to kaprys rozpieszczonego człowieka. Miłość?.. to uczucie byłoby inne miało cechy i skutki... osłoniłoby się poszanowaniem, nie śmiałoby rzec jednego słowa, wiedząc, że to słowo z ust przysięgą związanego człowieka jest obelgą. Gdybyś hrabia mnie kochał, nie śmiałbyś mi tego ani powiedzieć, ani mnie gonić, ani mnie kompromitować... milczałbyś, jak kamień... czekał... cierpiał...
Hrabia stał jak winowajca.
— Miłość ani rachuje, ani waży, ani rozumuje. Panno Cecyljo, przebacz mi!
— Uwolnij mnie pan, o to tylko proszę. Czynisz mi scenę. Odejdź pan, nie chcę go znać. Oburzasz mnie. To niegodne szlachetnego człowieka!
Łza potoczyła się z jej oczu.
Hrabia rzucił się jakby ku drzwiom.
— Idę, — rzekł — ale słowo jeszcze, wysłuchaj mnie pani! Możesz mnie odpychać, gardzić mną, możesz uczynić, co ci się podoba, panno Cecyljo, ale nie możesz wyrwać mi z serca miłości, którą ci poprzysięgam. Z żoną się rozdzielę, ona sama tego pragnie: jestem wolny. Będę czekał... będę cię gonił... będę błagał... do siwego włosa. Nie potrafisz się mnie pozbyć.
— Co pan hrabia uczynisz, to do mnie nie należy — odezwała się nieco drżącym głosem panna Cecylja. — Za to tylko zaręczyć mogę, że nie pójdę nigdy za człowieka, którego miłość cień na przeszłość moją rzucićby mogła.
— Co pani postanowisz i uczynisz, — zawołał hrabia rozgorączkowany — ja nie pytam się o to... zniosę, co mi narzucisz, czem mnie ukarzesz. Nie zechcesz być moją... oddasz rękę innemu, to mojej miłości nie złamie, bo nie jest to namiętność tylko... to ubóstwienie ideału... to cześć dla charakteru... to wszystkie razem uczucia podnoszące człowieka, których wyrzekając się, nie byłbym godnym tego imienia!... Panno Cecyljo! pani mnie nie znasz... Nie pozwoliłaś mi nigdy dać się sobie poznać... widziałaś we mnie płochego, lekkiego człowieka, którego zewnętrzne cechy nadało mi wychowanie. Nie domyśliłaś się, że w tej duszy świętsze ognie płoną, że w tem sercu może się zrodzić miłość czysta, bezinteresowna, gotowa do poświęceń.
Hrabia, mówiąc, coraz bardziej się zapalał.
— Tak, pani — rzekł wkońcu. — Możesz mnie odpychać, ale nie zdołasz odepchnąć. Będę cierpliwy... niewidzialny, pójdę wślad za stopami twemi, ukryty, będę patrzył na ciebie, wzgardzony, zostanę ci wierny. Nie chcę nic, tylko żebyś mi sprawiedliwość oddała, iż nie byłem nędznym jakimś uwodzicielem. Ja panią kocham!
Nie dosłyszawszy tych wyrazów, ku drzwiom zaczęła iść kobieta. Milcząca, z głową spuszczoną, zdawała się niespokojna i pomieszana. Doszła tak do drzwi i, nie spojrzawszy na postępującego za nią zwolna hrabiego, wybiegła do sieni. Nie oglądając się, przystąpiła do powoziku, przy którym siedziała stara służąca. Koni ani myślano zaprzęgać jeszcze, lecz w tejże chwili pocztyljon zażądał podorożnej i panna Cecylja mu ją wręczyła. Poczthalter zobaczył na niej nazwisko Horyszków i wybiegł, jak szalony. Był on synem niegdyś ekonoma w dobrach starościca, wychował się w poszanowaniu tego domu. Przestraszyła się stojąca smutnie panna Cecylja, gdy przyszedłszy do niej, począł ją w ręce całować.
— Nasza panna! — ja nie poznałem, jak Boga kocham! Konie będą tej minuty, ostatnie... kurjerskie. Hryszka, koni! a duchem, a żywo!
I patrzył przejęty, zdumiony, rozrzewniony, może tem mocniej, że herbata z arakiem do czułości go usposobiła.
— Uczynisz mi pan największą łaskę, — odezwała się panna Cecylja — przyśpieszając przybycie moje. Tam na mnie czekają w Zawiechowie... z duszy panu będę wdzięczna.
— O pani, konie w minutę będą! Niech pani siada. Jabym panienki nie poznał. Mój Boże, tyle lat!
I plótł poczthalter, kręcił się, płakał, a pomagał już do siadania, bo konie prowadzono i zwoszczyk gotów szedł z niemi.
Hrabia, który był wyszedł za panną Cecylją, nie śmiał posunąć się dalej. Blady, pozostał w progu karczmy, nie uważając, że i jego przynaglano do podróży, bo konie stały oddawna. Nim miał czas wsiąść do powozu, do którego się nie śpieszył, bryczka panny Cecylji, która twarz osłoniła woalem i nie zdawała się nawet ani spoglądać w tę stronę, w której stał, ruszyła tęgim kłusem ku Zawiechowu.
W chwilkę potem, jakby nie wiedząc, co się z nim dzieje, hrabia, któremu kamerdyner drzwiczki otworzył, siadł do powozu i pogrążony w myślach nawet poczthalterowi nie oddał pokłonu.
Scena, która się odbyła w izbie podróżnej, szczęściem uszła baczności ciekawych; nikt się jej nie domyślił, nikt nie podsłuchał, dzięki czujności kamerdynera, który, jakby przeczuciem, w pewnem oddaleniu wartę odprawiał. Izba podróżnych zwykle bywała dla wszystkich otwarta, nie zdziwiło więc nikogo, iż do niej na chwilę weszła panna Cecylja, a potem hrabia, który tam worek podróżny zostawił. Poczthalter był zajęty, a inni ludzie wcale nie zważali, co się z przejezdnymi działo.
Doktór tylko, który się do żadnej nie zobowiązał tajemnicy, powróciwszy do miasteczka, śmiejąc się i wygadując na panów, do czego miał skłonność, historyjkę o chorym na stacji w Błotkowie rozpowiadał, ale do kogoby się stosowała, nikt nie wiedział. Znano go zresztą, jako wymyślającego zbytnio na arystokratów i ich zepsucie, anegdota więc poszła na rachunek złośliwości.
Od poczthaltera tego dnia wiedziano u państwa Sławczyńskich, a nazajutrz kilka mil naokoło, iż panna Cecylja, po sześciu latach niebytności, do Zawiechowa powróciła.


V.

Od dwóch dni spodziewano się w pałacu powrotu panny Cecylji; pokój jej, obok sypialni babki, gotów był na przyjęcie, o ile Piotruska i chłopcy oporządzić i przyozdobić go mogli. Na chęciach im nie zbywało, ale zmysłu i nawyknienia do podobnej pracy nie mieli. Gdy powynoszono graty i zamieciono z większego, a pyły własnoręcznie pościerała klucznica, wywietrzywszy trochę — spojrzała na dzieło swe i nawykła będąc do zaniedbanych mieszkań, w których wszyscy tu żyli jakoś, nie czując zabrukania i nieładu, Piotruska uznała, że już pokój gotowy.
Wtem nadszedł Julek, popatrzył... i jakoś mu się zdawało, że cośby tu jeszcze uczynić można więcej, choć dokładnie sprawy sobie zdać nie mógł, co mianowicie.
Obejrzał się raz i drugi.
— Piotrusiu, serce moje, — rzekł — z biedy to może już i skończone wszystko, ale patrzajżeno, przez okna nic nie widać, takie brudne.
— Co? co? — zapytała Piotruska — a cóż pan Juljan chce? Okna myć, czy co? Widziana to rzecz? Starościna dwadzieścia lat w swoim pokoju okien myć nie daje. Kto na wsi okna myje? A kogo ja tu do tego wezmę? Słyszana rzecz, okna myć! Zechce panienka wyjrzeć na ogród, to sobie otworzy.
Julek ramionami ruszył i spojrzał na podłogę, także domagającą się wody i wiechcia.
— No, a posadzka, Piotrusiu?
Klucznica popatrzyła z uwagą. Lat kilka była nietykana. Niegdyś piękna, taflowa, ozdobna, wydawała się jakby pociągnięta szarą farbą jakąś.
— No, podłogę to każę wyszorować, — rzekła, — choć to z tego więcej wilgoci niż wszystkiego, i to się zaraz znowu zabruka, że i znaku nie będzie.
Po wymyciu podłogi, przyszedłszy na inspekcję, Piotruska zapomniała, że to jej Julek doradził i winszowała sobie, że na tę szczęśliwą myśl wpadła.
— Posadzka jak w prawdziwym pałacu — mruknęła.
To ją zdecydowało, że, mimo zupełnego odwyknienia od podobnej czynności, okna też wymyć kazała i rada była z tego.
Henryk z Julkiem poszli znowu zrana obejrzeć pokój siostry: wyglądał wcale ładnie. Łóżeczko sami wytrzepali, pawilon zdjęli, aby z niego pył wiekuisty otrząsnąć. Henryk biurko niezamykające się zamienił na inne, staroświeckie, które u niego stało na górze i znalazł gdzieś parę starych obrazów, dla przyozdobienia ścian. Julek pomyślał o kwiatach i pobiegł do ogrodu wiązać bukiety.
Na pomieszczenie ich Piotruska w komórce znalazła dwa wazony z saskiej porcelany, wprawdzie mocno nadwerężone, ale stawiąc je stroną stłuczoną ku ścianie, wcale tego widać nie było. Ponieważ drzwi do sypialni starościny zostały odryglowane, staruszka się też przywlokła zobaczyć, nad czem to tam tak chłopcy gospodarowali i stanęła zdumiona w progu. Piotruska znalazła nawet jakieś firanki w wielkie kwiaty. Oczom staruszki, nawykłym do zaniedbania, jakie panowało w pałacu, ten pokoik wyświeżony, jasny, czysty wydał się cudem prawie. Załamała ręce starościna; lepsze się jej przypomniały czasy i płakać zaczęła. Nędza i opuszczenie dla niej były środkiem zatarcia i zapomnienia przeszłości.
Po chwili jednak, otarłszy łzy, zaczęła się przechadzać po pokoju, dotykać sprzętów, stawać przy każdym z nich zamyślona. Wszystkie były jej znane; szukała w pamięci, gdzie i w jakich chwilach życia je widziała. Biurko stało u synowej, wazony na kominie w paradnej sali na górze. Naówczas dawano jeszcze bale i tłumy napełniały pałac zawiechowski. Uściskała milcząc Piotruską, popatrzyła jeszcze, jakby obłąkanemi oczyma, i pośpieszyła schronić się znowu do swojego ciemnego i smutnego kąta. Tam jej było najlepiej, tam nędza teraźniejsza powoli usłała sobie gniazdo dla niej stosowne. Żadna resztka dostatku tam nie gniotła.
Pierwszego dnia chłopcy obaj wyszli na spotkanie Cecylki. Pozostali do późna na poczcie i nie doczekali się jej. Julek wniósł, żeby pójść do Szmula do restauracji i zagrać w bilard. Resztę więc wieczora spędzili tu w nieciekawem towarzystwie pana sekretarza i dwóch kancelistów.
Nazajutrz odnowiła się pielgrzymka na pocztę. Siedli na ławie w dziedzińcu, pozapalali cygara i przesiedzieli tak znowu do wieczora... a że nikomu nie powiedzieli, gdzie poszli, byliby tu może nie wiedzieć jak długo na gawędce pustej przesiedzieli, gdyby w dziedzińcu nie zjawił się pocztyljon, prowadzący trzy konie w ręku i na zapytanie poczthaltera, kogo przywiózł, nie odpowiedział: „pannę do pałacu“.
Henryk i Julek, jak studenci, porwali się na wyprzódki lecieć i zdyszani wpadli, gdy Cecylja jeszcze u nóg starościny klęczała, a babka płakała, nie mogąc przemówić słowa. Piotruska stała obok, ze szklanką wody wpogotowiu.
Jak burza wpadli chłopaki do salonu starościny, ale obaj stanęli wryci, zobaczywszy Cecylję, która powstała z ziemi i wyciągnęła ku nim ręce. Pamiętali ją szczupłą dzieweczką, zaledwie dorosłą, nieco opaloną, trochę dziką, a spotkali teraz cudownie piękną jakąś postać pańską, nacechowaną wdziękiem, jakiego na wsi nigdzie nie spotykali, imponującą blaskiem i powagą. Henryk stał, nie śmiąc się zbliżyć do niej.
Nareszcie rzucili się ją ściskać.
— Myśmy czatowali dwa dni na poczcie, a tyś nam się wymknęła — rzekł Julek. — Chcieliśmy cię w triumfie przyprowadzić do babci!
Babka z za łez patrzyła smutnie na ten obrazek, na grupę, złożoną z trojga rozkwitłych młodości — bezdomnych, osieroconych i skazanych na steranie się między ludźmi. I, co oschły łzy, to znowu na powieki jej wracały.
Cecylja była blada, wzruszona, ale mężna; udawała wesołość, ażeby pokryć rozrzewnienie. W oczach jej tylko malował się jeszcze strach jakiś, gdy się obejrzała po pokoju babki. Przed sześciu laty nie było tu już wytwornie; ale teraz, gdy oczy jej nawykły do zbytku, elegancji, do wyszukanego porządku innych krajów i innego świata, musiało się to jej wydawać okropne. Wrażenie to tłumiła w sobie, aby się z niem nie wydać. Sama babka w swoim zabrukanym szlafroczku, Piotruska w przyodziewku mniej niż skromnym, nader wątpliwej czystości, obudzały w niej litość i przestrach razem.
Chłopcy za wszystkich byli roztrzepani i weseli — ona milcząca i smutna.
Zmierzchało się już, gdy koniecznie zażądali zaprowadzić siostrę do jej pokoju. Poszli więc i Cecylja znalazła go pełnym wspomnień swojego dzieciństwa, a bardzo miłym. Tu zniesiono już piękne dwa angielskie kuferki przybyłej, jej podróżną torbę i różne drobne przybory, które bardzo były proste, lecz chłopcy i klucznica przepychowi ich wydziwić się nie mogli. W istocie w tym jakkolwiek przystrojonym i dosyć świeżym pokoju, ale nieco spłowiałym i ze staroświecka wyglądającym, nowe te i błyszczące sprzęciki odbijały dziwnie i zdawały się urągać pałacowym pleśniom.
Piotruska patrzyła na nie ze strachem pewnym, myśląc, jak to ona panience, do takich zbytków nawykłej, potrafi w domu życie znośnem uczynić; chłopcy też zadumani stali. Cecylja, poczuwszy to wrażenie, wzięła się sama zaraz do rozporządzenia tłumokami, zawołać kazała towarzyszkę swą podróży i zawinęła się żywo, aby w przytykającej alkowie podróżne kuferki zachować. Obeszła potem swój pokój zadumana i wnet zabrała braci do babki, która z tej chwili korzystała, by odmówić dziękczynną modlitwę.
Radość, jaka wszystkich przejęła z powrotu panny Cecylji, byłaby większa jeszcze może, gdyby jej nie zatruwał niepokój o przyjęcie, o zakrycie przed nią tej nędzy, z jaką się tu wszyscy powoli zżyli i oswoili. Piotruska chodziła z kąta w kąt zadumana.
Zakłopotanie to przerwało przybycie księdza Kulebiaki, który, gdy tylko się dowiedział o powrocie wnuczki, pośpieszył, zakasawszy rewerendę, wprost przez pola od plebanji do pałacu. I on, wszedłszy, choć wiedział, kogo zastanie, olśniony tą pięknością i pańską postawą, trochę się okazał zmieszany.
Cecylja, starym obyczajem, przybiegła go w rękę pocałować.
— Jak Bóg miły! — zawołał wikary — gdyby tak gdzie indziej, nigdy w świeciebym panny Cesi nie poznał. Niech Bóg błogosławi! Na królową mi panna wyrosła.
Starościna pokiwała głową.
— Prawda — zawołała smutnie — jaka ona piękna! Mój Boże i jabym jej nie poznała.
— No, a ja, księże wikary dobrodzieju — odezwała się Cecylja wesoło — ja tak dobrze miałam w pamięci babcię i jegomości dobrodzieja, że na chwilębym się nie zawahała. Ksiądz wikary zupełnie mi tak wygląda, jak gdy Cesi małej obrazki za dobrze wyuczony katechizm przynosił; ani odrobineczki się i nie postarzał i nie odmienił.
— Ale, ale, komplimenta prawić nauczyła się jejmościanka na wielkim świecie — rozśmiał się ksiądz Kulebiaka. — Patrzajże, łysina jak patyna... włosy posiwiały i grzbiet się nawet wygarbił.
Ponieważ zmierzchało się mocno, Piotruska, mając przynieść światło, to jest zwykłą w mosiężnym lichtarzu świecę łojową, jakoś się zawahała. Była stara lampa, bardzo misterna, w której gęsi szmalec można było zużytkować. Palił się doskonale, lecz długi wypoczynek tego narzędzia oświaty i sam wreszcie niedostatek palnego materjału wstrzymały w zapędzie starą. Skończyło się na tem, że zamiast wczorajszej świecy, do połowy opalonej, z częściowo obnażonym knotem, wydobyła zupełnie nową i naprędce wystrzyżonym papierem szyję jej otoczywszy, wniosła ją do salki na komin.
O herbacie, do której może nawykła była panna Cecylja, mowy być nie mogło. Nikt jej w domu nie pijał; samowar był rozlutowany, cukier w ilości szczupłej, a natomiast dla chłopców i panny przygotowywała się wieczerza. Piotruska miała trochę soku wiśniowego przeszłorocznego, mogła więc wystąpić z kotletami z sokiem i kaszką drobną. Byłto wysiłek, ale przybycie panny Cecylji go usprawiedliwiało. Nie mówiła nikomu nieszczęśliwa Piotruska, ile się nagryzła zastawieniem stołu. Serwet dużych było dwie; jedna, niegdyś splamiona, która się nigdy wyprać nie dała, wyglądała szpetnie z tą rudą dużą plamą w pośrodku; druga, acz z wielkim kunsztem cerowana własnoręcznie przez Piotruską, która celowała w misternych naprawkach bielizny — pozostawiała wiele także do życzenia. Pomiędzy ową serwetą z plamą i serwetą z cerą, wybór był nader trudny, zważywszy jednak, iż pierwsza z nich, złożona wpół, plamą pod spód, dostatecznie stolik na cztery osoby okrywała — przyznano jej pierwszeństwo. Dalej szła kwestja talerzy, na których noże zostawiły ślady swego okrucieństwa. Wyglądały one jak pokiereszowani starzy żołnierze, nie należący nawet do jednego pułku. Musiano się sztukować głębokiemi, w niedostatku płaskich, a zbierana drużyna, poczynając od starej saskiej porcelany, z dziurkami na brzeżkach i kwiatkami zwiędłemi na łonie — kończyła się fajansem, który chorował na żółtaczkę. Kalibry były rozmaite. Łyżka srebrna prawdziwa pozostała tylko jedna dla starościny, reszta była pobielana i miejscami wyżółkła. Karafka jedna bez korka, którą na ten dzień piaskiem wymyto — i szklanek trzy, z których jedna rznięta, a dwie zielonkowate, dopełniały biednego kredensu pani Piotruskiej. Noże i widelce żelazne, solniczka fajansowa z głową lewka, bardzo smutną, wszystko to, ustawione na tacy czarnej, czekało chwili, gdy kotlety będą gotowe. Z temi obrachowała się Piotruska na trzy osoby, gdyż starościna nigdy nie jadała wieczerzy — ale rachunek jej popsuł ksiądz wikary. Ten tak się zagadał, że ani myśleć było można, by sobie przypomniał, że nie powinien objadać biedaków. Wieczerzę trzeba było dać, bądź co bądź, i jego na nią poprosić. Musiała więc dwa kotlety dorobić klucznica, kaszkę zostawiając do sumiennego podziału pomiędzy konsumentów. Dla wikarego potrzeba też było coś dać, oprócz wody; musiała więc posłać po butelkę piwa. Wydatek był stosunkowo wielki. Sposępniała biedna Piotruska. Ona sama ograniczała się kawałkiem chleba, resztką, jeśli, jaka została, i kawą drugi raz z fusów przyrządzoną, bez cukru. A od czegoż Pan Bóg stworzył kartofle, które, choć nie karmią, przynajmniej o głodzie zapomnieć dopomagają?
Gdy się to działo, naprzeciwko w pokoju żywa rozmowa zajmowała wszystkich. Dla panny Cecylji, po sześciu latach niebytności, wszystko tu było nowe. Dowiadywała się o losach ludzi, z których wielu poszło spocząć na mogiłki, inni rozpierzchli się po świecie, a reszta zmieniła się w różny sposób. Mówiąc, Cecylja przysłuchiwała się i przypatrywała braciom i trochę się jej serce ściskało. Chłopcy byli serdeczni, znać dobrzy, kochający, ale straszne wietrzniki i latawce. Rozmowa ani razu nie podleciała wyżej, jak ptaszę z podciętemi skrzydłami; świergocząc, ledwie się unosiła nad ziemią. Przytem, ile razy oko jej padło na ten straszny pokój babki, tak opuszczony, tak nędzny, rumieniła się i przyrzekała sobie, że potrafi wyprosić trochę czystości i porządku. Nikt tego tutaj nie znajdował dziwnem, co było w istocie przerażającem.
Z innego świata tu spadłszy, z sercem miłością dla swoich przejętem, u progu zaraz doznawała najprzykrzejszego z uczuć — litości dla tych, których czcić i kochać potrzebowała. Niktby był jednak ani się mógł domyślić ani dostrzec tych wrażeń, które świat inny nauczył młodą panienkę ukrywać na dnie duszy. Uśmiechała się do braci, przybiegała do babki... udawała szczęśliwą.
Wieczerzę zwykle, gdy ją dawano, przynoszono do pokoju starościny; stolik większy przed kanapą służył do niej. I tym razem sama Piotruska weszła z tacą i zastawą, nie chcąc się spuszczać na dziewczynę, która mogła jakie niezgrabstwo popełnić. Wikary, zobaczywszy talerze, przeląkł się i porwał do ucieczki; ale starościna, której Piotruska coś szepnęła mimochodem, zaczęła go prosić, aby został, Cecylja prośby swe dołączyła także, a chłopcy, u drzwi stanąwszy, oświadczyli, że choćby przyszło siły użyć, księdza Kulebiaki nie puszczą.
— A, rycerze wy moi, — rozśmiał się, rozprostowując swą olbrzymią postawę, wikary — was czterechbym jeszcze takich zmiótł, jak nic. Chrząszcze jesteście.
Panna Cecylja spojrzała zukosa na stół już nakryty i pobladła. Przez sześć lat nigdzie nic podobnego nie widziała. Była to najsmutniejsza w świecie, bo z resztek dostatku złożona zastawa. Talerze, szkło, karafka owa... czyniły na niej wrażenie bolesne. Na łzy się jej zbierało. Były to rzeczy drobne napozór, nic nieznaczące, a przecież dowodzące jakiegoś rozprzężenia, jakiejś rezygnacji, która już żadnego nie widziała ratunku.
Wikary dojrzał butelki z piwem, domyślił się, że była na jego intencję przyniesiona, wziął na stronę Piotruską i dał jej za to burę. Ten epizod także nie uszedł oka przybyłej.
Wyjąwszy to, że kotlety były przysmalone, wieczerza czyniła honor poczciwej Piotruskiej, a chłopcy zmietli ją do ostatniej kruszynki, podsitniemu nawet chlebowi nie przebaczywszy. Apetyt ich młodzieńczy świadczył o zdrowiu doskonałem. Piotruska czasem znajdowała go nienaturalnym.
W czasie wieczerzy, w drugim końcu salki, starościna, pozostawszy w fotelu swoim wsparta na ręku, przypatrywała się Cecylji. Musiało ją uderzyć, jak się to zjawisko wśród tego otoczenia wydawało dziwne, obce, niby spadłe z wysokości. Pomyślała może: — Jak ona tu wyżyje z nami? — i otarła łzę, której nikt nie zobaczył.
Zaraz potem ks. wikary, w wyśmienitym humorze, wstał, aby wracać na plebanję, bo i tak się już był zabawił zbyt długo. Babci czas było do snu i pacierzy; Cesię też, która w drodze niebardzo miała czas spocząć, chciano odprowadzić do jej pokoju. Chłopcy potem, przeprowadzając wikarego, wylecieli jeszcze używać wieczora na wolnem powietrzu.
Gdy panna Cecylja znalazła się sama, padła zrazu napół omdlała na kanapkę. Długi wysiłek znużył ją niezmiernie, wstrzymywane łzy pociekły... zasłoniła oczy i siedziała tak w rodzaju osłupienia, aż otwierające się drzwi i wnijście starej sługi, wziętej z Warszawy, przebudziło ją z tego stanu.
Ta kobieta, polecona jej, jako wierna i uczciwa, już w podróży okazała się za stara do zniesienia niewygód i zbyt nawykła do miejskiego życia. Miała serce najlepsze, ale lata i nałóg do pobytu w jednem miejscu wszelką zmianę czyniły dla niej nieznośną. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobił na niej Zawiechów. Weszła przestraszona do pokoju panny Cecylji, z najmocniejszem postanowieniem podziękowania jej za służbę, bądź co bądź.
Ledwie otwarła usta, dziewczę, pamiętając, że obok znajdowała się sypialnia starościny, dawszy jej znak, aby mówiła pocichu, wyprowadziła ją do alkowy.
Zaczęła od pocałowania ręki panienki, do której się już była przywiązała, i odezwała się głosem drżącym:
— Pannusiu moja droga... czy panienka tu myśli zostać?
— Tak jest, moja Szymonowa.
Stara załamała ręce.
— Na miłość Bożą! — odezwała się — to chyba nie może być, panienka tu nie wyżyje. Uciekajmy stąd!
— Dlaczego? cóż to jest? — spytała Cecylja, udając, że jej nie rozumie.
— Dlaczego? — powtórzyła Szymonowa; — ale ja nie wiem, jak tu ludzie żyć mogą. Panna tu nie wytrzyma, zamęczy się. Ja stara, a jabym tu nie wybyła tygodnia. Tu niema co jeść, tu ostatnia nędza! Ja byłam naprzeciwko i odeszłam głodna, bobym tego nie przełknęła, co mi dali; wolałabym suchy chleb. A brud... a opuszczenie!
Cecylja nie przerywała jej wcale.
— Moja pani Szymonowa, — rzekła — zmuszać cię do pozostania tutaj nie mogę i nie chcę; ale ja muszę, powinnam podzielić los mojej rodziny, a może osłodzić trochę ostatnie dni starej babki. Ja się nie zlęknę niedostatku, a może Bóg da, zaradzimy temu powoli.
— Ale gdzie tam, co się tu łudzić, — przerwała stara — ja już z ludźmi gadałam, mnie już rozpowiadali o wszystkiem, boć z tego tajemnicy nie czynią. Pannusiu, my tu chyba umierać przyjechali — dodała staruszka.
— Choćby mi i umrzeć przyszło — spokojnie odparła panna Cecylja — cofnąć się nie mogę od obowiązku. Ale uspokój się, kochana pani Szymonowa, do jutra jakoś przetrwasz, a jutro ja powrót ci obmyślę.
Kobieta się rozpłakała.
— Jużciż człowiek ratować się musi, — rzekła — ale Bóg widzi, gdybym wiedziała, że panience się przydam na co, jużbym została i pomęczyć się gotowa. Ale co ja poradzę? Sama z głodu umrę i tyle... A panienki mi żal.
— Dziękuję ci, kochana Szymonowa; ale proszę, nie ubolewaj tak nad losem moim. Jestem młoda, mam siły i nie lękam się wcale. Dziękuję ci, dziękuję — powtórzyła po kilka razy. — A teraz połóż się spać... ja już sama się rozbiorę i w czem mi potrzeba, posłużę.
Po kilku jeszcze przemówieniach podobnych, z któremi panna Cecylja bardzo się jej rozwodzić nie dała, Szymonowa wyszła, a dziewczę, pozostawszy samo, odetchnęło. Tysiące myśli przelatywało jej przez głowę; wzburzona, zaniepokojona, spać się kłaść jeszcze ani myślała, ani mogła. Świecę wstawiwszy do alkowy, otworzyła okno na ogród i zadumała się głęboko.
W zielonych gąszczach panowała cisza... ponad niemi niebo wypogodzone iskrzyło się gwiazdami, zapach liści młodych rozchodził się w powietrzu. Zdala od miasteczka słychać było czasami jakiś szum, który po chwili rozsypywał się wśród powszechnego milczenia. Cecylja samej siebie i tego, co ją otaczało, chciała spytać o rozwiązanie życia zagadki... ale w myślach jej plątało się dziwnie, łzy się cisnęły do oczu, choć czuła, że one słabości były oznaką. Lecz najsilniejsza, najenergiczniejsza istota nie maż tych momentów znękania i niepewności a omdlenia? Taką się czuła i ona. Zaledwie uspokoiwszy się po scenie na poczcie, doznała teraz nowego wrażenia, które padło na nią po przybyciu do rodziny. Pamiętała i wiedziała, co ją tu czekało; przecież rzeczywistość przeszła oczekiwanie: stawała tak groźną, tak niepokonanie straszną, że się pytała siebie panna Cecylja, czy znajdzie siły, by jej podołać. Zkolei ta moralnie sparaliżowana i obezwładniona babka, ci roztrzepani braciszkowie, ten byt rozpaczliwy, przed którym żadnej nie było nadziei, na myśl się nastręczały.
Hrabia, którego odtrąciła, którego miłość była obrażająca, stawił się jej na oczy jako wspomnienie, jako ratunek. Mogła poświęcić siebie, aby ocalić swoich.
Na samą jednak myśl tę, wzdrygnąwszy się, odskoczyła od okna... Nigdy! — zawołała sama do siebie. — Kocham ich, ale czci mojej nie oddam nawet dla ocalenia rodziny. Bóg dobry... znajdziemy inne środki.
Ręce złożywszy, głowę na nich oparła i modliła się, czy myślała długo. Na niebie brzask wczesnego dnia wiosennego już się widzieć dawał, gdy przymknęła okno i rozebrawszy się prędko, rzuciła znużona na łóżko.
Ktoby ją nazajutrz rano zobaczył, dobywającą sukienek z kufra, krzątającą się około ubrania, zajętą uporządkowaniem pokoju, spokojną, wypogodzoną, prawie wesołą, aniby się domyślił tej nocy we łzach, napół bezsennej. Trochę nabrzmiałe i zarumienione powieki można było wziąć za skutek podróży, pyłu i znużenia. Szymonowa, rozespana, nierychło pomagać jej przyszła. Starościna u siebie mówiła pacierze, Piotruska zaś, która kręcąc się około okna, postrzegła, że panienka wstała, przyszła jej ofiarować kawę. Z pieniędzy Szmula zapas już był kupiony i cukier, choć nie rafinat, ale jakoś uchodzący.
Potrzebowała też stara klucznica, na cztery oczy, pókiby chłopcy nie powstawali, rozmówić się trochę z panienką, czego Cecylja wcale nie unikała. Szymonowa domyśliła się tego i wysunęła dyskretnie.
— Ja pójdę panience kawkę przyniosę — szepnęła Piotruska — i trzeba się nam rozmówić trochę, bo to tu, jak Boga mego kocham, zobaczy panienka, jest o czem gadać i co myśleć.
To powiedziawszy, wyszła po gotową już kawę i wróciła, niosąc ją z wielką uprzejmością i usłużnością, boć Cesia dla niej była jakby własne dziecię.
— Moja paniusiu, — rzekła, zniżając się jej do ucha — niech mi tego Cesia, ot będę mówiła po staremu (tu ją w rękę pocałowała) — za złe nie bierze. Tak mi Boże dopomóż... nie w złej intencji, ani w żadnej zelozji... ale panience ta służąca warszawska niepotrzebna.
— Ona odjeżdża — odezwała się Cesia.
Piotruska westchnęła.
— Onoby to było nic, staraby się może tam na co i przydała, ale to, proszę panienki, nie ujmując nikomu, warszawianka... to to do zbytków przywykło, dwa razy kawę zachce pić, a bez mięsa nie wyżyje, a u nas o to trudno. Pan marszałek, z którego my łaski żyliśmy, oto już zupełnie o nas zapomniał.
Rozstawiła ręce, zbliżyła się do jej ucha i szepnęła:
— Musiałam u Szmula pożyczyć.
— Na to poradzimy, moja Marjanno kochana — odezwała się panna Cecylja.
— A no, nim słońce wejdzie, rosa oczy wyje. Tę starą niech panienka odprawi, bo obje nas z kretesem, a potem jeszcze ogada, że to, że owo, że tu taka nędza. Co prawda, to prawda, dostatku niema, ale się do tego nawykło, a żeby choć marszałek, rodzony starościny siostrzeniec, był regularny, to szczerze powiadam, przy krowie, która się w ogrodzie wypasie, przy warzywie swojem, jeszczeby to się wlokło. Cała bieda, że marszałek nie płaci, że kredytem żyjemy już pół roku.
Zaczęto pukać mocno do drzwi i klucznica odskoczyła od panny Cecylji, a Henryk i Julek wbiegli do pokoju, chichocząc. Młodszy na dzieńdobry przynosił siostrze bukiet.
— Babcia jeszcze pacierze mówi — rzekła Cesia — pójdźmy do ogrodu. Jam ciekawa go obejrzeć, i wasze mieszkanie, i cały nasz pałac, i wszystko, wszystko. Muszę sobie nieco odświeżyć wspomnienia.
Panna Cecylja na rano była ubrana bardzo skromnie, ale wytwornie, w sukienkę z niebielonego płótna, z ozdobami białemi, a miała do niej stosowne wszystko, począwszy od trzewiczków, do parasolika. Chłopcy, nawykli do jaskrawych tualet miejskich, poznali w tem elegancję, którą dotąd tylko przeczuwać mogli, bo jej nigdy nie widzieli. Cesia wydawała im się jakąś księżniczką incognito. Porozrzucane jej toaletowe przybory, na które rzucili okiem, także zdały im się bardzo zbytkowne.
— Ty, moja Cesiu — rzekł Julek — jesteś, jak widać ze wszystkiego, strasznie wielka pani, a my biedacy. Jak ty tu z nami wyżyjesz? Co to koło ciebie za wytworność!
Uśmiechnęła się Cesia.
— Byłam do niej zmuszona, — odezwała się — będąc w domu pańskim, gdzie inaczej pokazać się nie było podobna, bo stanowiło to warunek prawie. Ale bądźcie spokojni, ja do tych rzeczy, choć przyznaję się, że je lubię, nie przywiązuję zbyt wielkiej wartości; nawyknę do wszystkiego, otrząsnę się z moich grzesznych nałogów.
W pamięci Cesi pozostał pałac ten, ogród jakoś zupełnie innym. Dziwiła się wrażeniu, jakie czynił na niej. Wyobraźnia pomalowała i ozłociła ruiny, rzeczywistość je do ziemi przygniotła i pleśnią okryła. Wszystko to było dziwnie zdrobniałe, znędzniałe, smutne. Tylko drzewa owe stare wywołały z jej piersi okrzyk radości i panna Cecylja, jak przyjaciółkę dawno niewidzianą, poszła uściskać lipę, pod którą uczyła się abecadła. Staruszce nie przybyła ani jedna zmarszczka na korze... a ludzie...
Przebiegli tak cały ogród, a nawet sad, warzywne grządki, ruinę cieplarni i dziką promenadę. Chłopcy, oswojeni, patrzyli na to obojętnie, ale siostra chciała zajrzeć w każdy kątek i zajmowała się wszystkiem, niezmiernie okazując się ożywioną, a nawet wesołą. Narwała kwiatków, które, jak dawniej, uparcie wydobywały się z zielska, co je głuszyło i, po dosyć długiej przechadzce, wrócili przez dziedziniec do pałacu.
— Teraz moim panom należy się od siostry wizyta — odezwała się Cesia. — Proszę mnie poprowadzić na górę.
Julek się zmieszał.
— Jeszcześmy się bo nie urządzili na przyjęcie takiego gościa — rzekł zakłopotany; — u nas strasznie... nieporządnie.
— Chcę właśnie widzieć to w stanie natury, tak jak bywa codzień — odezwała się Cesia — i nie odstępuję od tego; siostra, mam swoje prawa — kobieta, żądam posłuszeństwa moim rozkazom. Ruszajmy na górę!
Julkowi widocznie bardzo było markotno, ale sprzeciwiać się nie mógł.
W milczeniu wbiegła panna Cecylja na schody i do salki, która przedzielała mieszkania braci. Zaczęła się śmiać od progu.
— Prawda, salon do graciarni podobny i strasznie kawalerski! — odezwała się.
Jak na złość wsunęła się najprzód do pokoju Julka. Rzuciła okiem dokoła.
— W istocie, odwiedziny swoje odłożyć muszę do szczęśliwszej chwili — dodała — apartament nie jest w porządku.
U Henryka było trochę czyściej, tu więc usiedli i odpoczęli.
— No i cóż mówisz o Zawiechowie? — zapytał Julek.
— Że go tak kocham jak dawniej, a może i trochę więcej — zawołała panna Cecylja. — Bardzo opuszczony... bardzo biedny... ale to kolebka nasza, a ja nie rozpaczam, że może kiedyś do dawnego powróci blasku.
Henryk westchnął, a Julek, schyliwszy się i wskazując brata, począł na ucho szeptać siostrze.
— Byłby na to bardzo łatwy sposób... wydam Henrysia z sekretu, bo my dla siebie sekretów mieć nie powinniśmy. Pamiętasz ty Hanusię Sławczyńską?
— Trochę, ale...
— Henryś się w niej pokochał, a może i ona...
Henryk się zarumienił mocno, twarz mu się zmarszczyła boleśnie.
— Dajże pokój, — mruknął — co pleciesz?
— Plotę? ja prawdę mówię, — kończył Julek — jak babcię kocham. Ale ten głupi stary chce ją wydać koniecznie za bałwana, który Henryczkowej pięty niewart. Matka i panna płaczą. A gdyby tak Henryś pannę wykradł?
Cecylja zerwała się z krzesła.
— Julku, — rzekła — żart to pewnie, ale niemiły. Pamiętajcie, że żaden Horyszko nigdy nic nie kradł, a tem bardziej dziecięcia rodzicom. To raz... a potem, mój drogi, majątek żony dla mężczyzny jest nie bogactwem, ale upokorzeniem.
Julek pobladł i zmieszał się.
— Ale, proszęż ja ciebie, moja Cesiu, — wyjąknął — cóż nam pozostało, jeśli nie ożenienie, na które my obaj rachować musimy? Przyznam ci się, że ja nie jestem znowu taki rygorysta... ja muszę się ożenić z majątkiem, inaczej... cóż będę robił?
Popatrzyła nań siostra długo, aż mu na twarz wypłynął rumieniec, powoli zbliżyła się do niego i z rozrzewnieniem pocałowała go w czoło.
— Braciszku drogi, — rzekła — później kiedyś pomówimy o tem; ale cię proszę tymczasem, jeśli mi wielkiej, wielkiej nie chcesz uczynić przykrości, nie powtarzaj już tego... to bardzo smutne!
I zwróciła się do Henryka, który stał oparty o krzesło, z głową zwieszoną.
— Czyż doprawdy mógłbyś się zająć Hanną? — zapytała.
Henryk ręką tylko machnął, a Julek dłoń położył na piersiach i potwierdził.
— Choćby ci się zaparł, nie wierz; kocha się... szaleje...
Przysunął się jej do ucha.
— Taki śmieszny, że wieczorami konie zajeżdża, het, aż pod Błotków, żeby nie pannę, ale choć kominy dworu zdaleka ujrzeć i westchnąć do nich.
Julek się począł śmiać; wejrzenie na Henryka, wielce zmieszanego i trochę gniewnego, mogło dać pannie Cecylji do myślenia, że Julek miał słuszność.
Ażeby tę przykrą rozmowę przerwać, Cesia zakręciła się do odwrotu.
— Trzeba iść do babci, powiedzieć jej dzieńdobry — rzekła. — Pójdźmy!
Zastali staruszkę w fotelu przy kawie i na przybycie wnuczki ubraną w starą suknię czarną, która, choć połatana, pokaźniej wyglądała od szlafroka. Na głowie miała też czepek świeży. Twarz, zwykle jakby zdrętwiała, była nieco ożywiona i uśmieszek smutny błąkał się po jej ustach.
Wiadomość o przybyciu panny Cecylji zaraz z poczty rozeszła się po całem miasteczku. Była to na parafji ważna nowina. Z tego powodu można się było natrętów i odwiedzin spodziewać. Jakoż nadszedł zaraz stary Szmul panienkę powitać. I on stanął zdziwiony jej nadzwyczajną pięknością, zmieszany prawie. W chwili gdy bracia z siostrą nieco się oddalili od fotelu staruszki, podniosła oczy na Szmula i spytała pocichu:
— No, jakże ją znajdujesz?
— Ona jest piękna... aż strach! — zawołał Szmul. I zamilkłszy na chwilę, szepnął ciszej: — Ja nie wiem: albo to jest wielkie szczęście, albo to jest...
I nie dokończył. Staruszka potrząsła głową.
— To czegoś ty nie dopowiedział, jam wczoraj, ujrzawszy ją, rzekła sobie w duszy. Dla ubogiego dziecka mojego ta piękność to prawie dar fatalny. Na co jej to?
I ręce załamała.
— Pan Bóg łaskaw — odezwał się Szmul. — Jego za wszystko chwalić trzeba. Pójdzie to na dobre i na błogosławieństwo; bo tam i dusza musi być taka piękna, jak twarz.
Po Szmulu do południa jakoś nikogo nie było. Ci, co w pałacu nie bywali dawniej, nie śmieli teraz się zjawić, błądzili tylko pod rozmaitemi pozorami około dziedzińca i ogrodu.
Chłopcy, z godzinę jeszcze straciwszy na rozmowie, wysunęli się do swych koni i do miasteczka, a panna Cecylja do swego pokoju, aby się w nim zagospodarować. Starościna włożyła okulary i zaczęła się modlić, a Piotruska, ta oś, na której obracało się tu życie codzienne, na której barkach spoczywało zadanie alimentacji całego dworu, walczyła w kuchni z zagadnieniem obiadowem, niełatwem do rozwiązania. Wprawdzie buljon i sztuka mięsa już zgóry zostały obmyślone, ale wstyd jej było pierwszego dnia nie dać pieczystego, acz prejudykat ten mógł być groźny na przyszłość. Stara kura, która się nieść nie chciała i była Piotrusi niesympatyczną oddawna, padła ofiarą. Do mięsa były ćwikła i chrzan... więcej nikt na świecie nie mógł wymagać. Szparagi, które mogły były przyjęcie uświetnić, tegoż rana za trzy złote zostały sprzedane do miasteczka. Sumie, tak znacznej, przy zwiększonych wydatkach domowych, oprzeć się nie miała siły Piotruska. Marszałek mógł nie nadesłać pieniędzy, Szmula nadużywać nie godziło się, bo to był ostatni ratunek... a co się tyczy panny Cecylji, choć ją mocno posądzała klucznica, iż ogromne z sobą musiała przywieźć pieniądze, nie wypadało ich od niej żądać tak obcesowo, na samym wstępie.
Piotrusia układała sobie w poufałej rozmowie dać jej uczuć dobitnie potrzebę tej ofiary.
— Zresztą to poczciwe dziecko — mówiła do siebie. — Panna Najświętsza ją natchnie. Ona to i sama zrozumie... a jeśli ma, to i nie pożałuje... Eh, jakoś to będzie! Ale, coprawda, chłopcy tak jedzą, że ani nastarczyć. Z mięsa tylko kości, a z chleba ledwie kruszynki. Nie wiem nawet, czy to zdrowo.
I stara klucznica w głębokich zatonęła dumaniach.


VI.

Następowała niedziela. Starościna, która się nigdzie nie ukazywała, w święta i na wielkie nabożeństwa bywała jednak zawsze w kościele. Prowadzili ją chłopcy, a jeżeli tych w domu nie było, co się bardzo często trafiało, szła z nią, okryta ogromną chustą Piotruska. Staruszka potrzebowała kogoś, na kimby się oprzeć mogła, a prócz tego, ponieważ szła zgięta i z głową spuszczoną, trzeba ją było strzec od jakiego wypadku w lipowej ulicy, wiodącej do kościoła, która w święta i niedziele bywała dosyć ludną.
Na te dnie starościna miała strój czarny, stary, kapelusz osłaniający twarz, z czarną, gęstą zasłoną: suknię jedwabną i ogromny szal dziurawy, połatany, ale prawdziwy wschodni. Czasem wybierała się na wotywę, ale częściej, dla posłyszenia żywego słowa Bożego, na sumę, gdy właśnie natłok był największy. Zjeżdżało z sąsiedztwa osób mnóstwo, ławki bywały zajęte, honoratiores cisnęli się do najpierwszych, ale kanonik, wikary i służba kościelna strzegli, aby po staremu starościna w pierwszej ławce miejsce swe miała zawsze. Najczęściej po odśpiewaniu pieśni, po Święty Boże, staruszka wysuwała się z kościoła, nikogo nie widząc i nie zaczepiana przez nikogo. Niekiedy ktoś w kruchcie ją pozdrowił, przemówił słów kilka, na co tylko zwykła była ukłonem odpowiadać.
Zrana już pannie Cecylji zapowiedziała Piotruska, że towarzyszyć pewnie będzie starościnie, a Julek wpadł, namawiając ją, aby się jak najpiękniej ubrała i pokazała zdziwionym parafjanom w całym blasku.
— Ale, mój Julku, — odezwała się Cecylja — ja właśnie radabym, aby mnie jak najmniej widziano... dajże mi pokój!
— A, to darmo — rozśmiał się Julek — już tak po miasteczku o tobie roztrąbili, że i tacy, co na mszę nie chodzą często, dziś pewnie przyjdą, bo okrutnie ciekawi. Ksiądz wikary i Szmul rozgadali już, że takiej piękności, jak świat światem, nie widziano tutaj.
Panna Cecylja mocno się zafrasowała. W istocie być wystawioną na ciekawe wejrzenia tłumu, przyjemnem być nie może. Chciała tego dnia w domu pozostać, ale babka zaprotestowała. Któż wie? może się tą promieniejącą wnuczką pochwalić chciała. Nie było sposobu uniknienia ekshibicji. Panna Cecylja ubrała się jak tylko mogła najskromniej, prawie po podróżnemu, bo znane ubóstwo starościny czyniło to obowiązkowem. Wprawdzie to, co miała, winna była pracy własnej, ale teraz, gdy widziała stan Zawiechowa zbliska, niemal się wstydziła wytwornych strojów swoich.
Zakwefiona gęstym woalem niebieskim, w szarej sukience, podała panna Cecylja rękę staruszce; chłopcy szli za niemi. Dzień był piękny, ulica przepełniona, a przed kościołem stało mnóstwo osób. Ci jednak, co się tu spodziewali zobaczyć piękną pannę, omylili się mocno. Mogli tylko podziwiać zręczną jej kibić i przekonać się, że strojów nie lubiła.
Weszły do kościoła z babką i naturalnie zajęły miejsce w pierwszej ławce. Młodzież wybrała się cała pod ambonę i ołtarz świętego Antoniego, aby pochwycić choć wejrzenie przybyłej... Niepłonnie spodziewano się, iż zasłonka spadnie, gdy się na książce modlić zacznie. Tak się też stało. Niedowiarkowie, starzy i młodzi, przekonali się, że ani Szmul, ani ks. wikary nic a nic nie przesadzili, że panna naprawdę cudownie była piękna. Nie była to jednak piękność mogąca tu uczynić wrażenie, strzelająca oczyma, wyzywająca hołdy, panosząca się sobą; — coś surowego i odstręczającego niemal miała w sobie. Mimo skromność stroju, dostrzeżono, że miała nader wytworne drobne fraszki przy sobie, parasolik w kość słoniową oprawny, książkę do nabożeństwa w aksamitnych okładkach i t. p. Obecni w kościele, z powodu ciekawości oglądania panny Cecylji, nagrzeszyli dnia tego nienazbyt uważnem nabożeństwem.
Gdy panie miały wychodzić, na drodze stanęły całe szeregi, a ten i ów zamierzał zatrzymać nawet starościnę, aby mieć powód zbliżenia się do ślicznej panny. Wszyscy się jednak zawiedli w tej rachubie, bo po nabożeństwie wypadła tego dnia procesja po kościele, a panna Cecylja, dla uniknienia natłoku, zaproponowała babce wysunięcie się przez zakrystję. Znikły więc prawie niepostrzeżone i mogły spokojnie boczną furtką wyjść na ulicę. Chłopcy im tylko nie towarzyszyli, znalazłszy dużo dobrych znajomych i wesołą rozmowę na cmentarzu najprzód, a potem w restauracji, gdzie jeszcze zaciągnąć się dali aż do obiadu.
Wszyscy w mieście zgodni byli w uwielbieniu piękności wnuczki starościny. Niektórzy utrzymywali, iż nigdy w świecie spodziewać się nie było można, żeby tak cudownie rozkwitła. Młodzież wszakże ze smutkiem poczuła odrazu, że przystęp do tej piękności będzie nadzwyczaj trudny i tysiąc razy ceremonjalniejszy, niż do innych panien w sąsiedztwie, nawet do bogatej jedynaczki, panny Hanny Sławczyńskiej.
Państwo Sławczyńscy oboje z nią razem byli i siedzieli naprzeciw w pierwszej ławie. Ciekawa pani i panna Hanna byłyby się, pod pozorem dawnych stosunków, zbliżyły pewnie do starościny i Cecylji, lecz Sławczyński, tyran domowy, przewidziawszy to, formalnie zabronił, ażeby nie ośmielać Henryka i nie dawać mu zręczności zbliżenia się do jego córki. Henryk więc zdala tylko wymieniał czułe wejrzenia z panną Hanną, hożą, rumianą, czarnooką, z koralowemi usty dziewicą, spoglądającą śmiało na wszystkich i prowadzącą ten handel wejrzeniami nietylko z rozkochanym Henrysiem, ale i z wielu innymi, słodkie ku niej zwracającymi oczy. Panna Cecylja zdala tylko przelotnie dojrzała Hanny, która się jej nie podobała. Cała ta rodzina Sławczyńskich, wyjąwszy skromnie ubranego, choć dumnie nadętego pana ojca, wyglądała na dorobkiewiczów, tak się iskrzyła, błyszczała i błyszczeć chciała. Sama pani słuszna, chuda, wysoka, z długą szyją, wyprostowana, nosiła wypisane na czole, że była de domo Motowidłowska, co miało znaczyć wiele, a w istocie... niewiadomo, co znaczyło. Córka obiecywała być do niej kiedyś podobną, ale była nierównie piękniejsza i zalotny uśmieszek ciągle wykrzywiał jej usta.
Henryś, choć został w kościele do końca i wychodził z niego razem ze Sławczyńskimi, zdaleka im się tylko ukłonił i pomimo czule wabiących go oczu panny, obawiając się ojca, który był impertynent, na uboczu pozostał. Nim Sławczyńscy do powozu siedli, jeszcze kilka wejrzeń utkwiło w jego piersi młodzieńczej, a gdy landara znikła, Henryś z westchnieniem pociągnął z innymi do restauracji. Wszyscy znajomi widzieli, jak na niego panna spoglądała; po sąsiedztwie chodziła wieść, że się ona w nim kocha... prześladowano go nią, a Henryk milczał. Wiadomo było bowiem, że panna wychodziła z rozkazu ojca za Mazurowicza, majętnego młodego chłopca, wątpliwej procedencji, nieosobliwego, ba nawet wcale zaniedbanego wychowania, ale pięknego i bardzo gospodarnego. Na to zdawało się, że już nie było ratunku, bo Sławczyński nie dawał sobą rządzić, chyba gdy się tego nie domyślał, iż nim kierowano, a miał to, jak powiadał, w zasadzie, że kobiety krótko trzymać potrzeba. W domu jednak różnie tam bywało, i nawet zaręczyny już po raz trzeci odkładano.
Po mszy wszyscy mężczyźni potoczyli się do restauracji, ciągnąc z sobą młodych Horyszków. W drodze pocichu mówiono o pannie Cecylji, a głośno o pannie Hannie i o wszystkich przeróżnych, nawet perkalikowych i siermiężnych pięknościach, które widziano w kościele. W restauracji już zastano osób kilka, między innymi sławnego kapitana Puparta, który nigdy do kościoła nie chodził i z tego zdawał się szukać sławy.
Oryginalna to była figura. Jak nazwisko świadczy, chlubił się, iż był synowcem generała Puparta, który walczył pod księciem Józefem. Pupart, także niegdyś wojskowy, służył w armji rzeczypospolitej francuskiej, potem pod Napoleonem i mógł mieć lat... może z osiemdziesiąt, ale o latach swych nie mówił nigdy. Dosyć słusznego wzrostu, wyprostowany, sztywny, z gębą, która po stracie zębów zapadła mu tak, iż broda zbliżyła mu się do nosa niebezpiecznie, z fajeczką w ustach prawie zawsze, w butach ze sztylpami i popielatym fraku, łysy jak kolano, kapitan Pupart był ulubieńcem młodzieży i mimo wieku grał jeszcze rolę młodego. Chlubił się tem, iż w nic nie wierzył, a o ludziach miał też jak najgorsze wyobrażenie i czynności ich wszelkie zwykł był tłumaczyć cynicznie egoizmem.
W istocie jednak gębę miał tylko brzydką i głowę pobałamuconą, ale serce wcale niezłe. Pupart niedaleko od Zawiechowa posiadał mały folwarczek, w którym mieszkała stara jego żona i zamężna siostrzenica. Nie miał już czem zajmować się w domu, bo go mąż siostrzenicy wyręczał; siedział więc zwykle w miasteczku, pił poncz w restauracji, grał w bilard i młodzież uczył swych teoryj, przedrwiwając tych, co inaczej wierzyli i mówili. Czasami, pod dobry humor, opowiadał z wojen epizody i bitwy, w których mnogie odniósł rany. Pamięć miał nadzwyczajną. Nigdy się nie trafiło, by mu ona figla wyrządziła i dała go pochwycić na kłamstwie.
Gdy weszli Henryś z Julkiem, do których obu kapitan miał słabość, kij bilardowy przyłożywszy do ramienia, powitał ich serdecznie.
— No, powinszować, podobnoście się siostry doczekali — zawołał — a mówią, że piękna bardzo. Ho, ho! zaraz się stare pałacysko w Zawiechowie ożywi.
Chłopcy, przez uczucie poszanowania dla siostry, jakoś niemile tem dotknięci, nic nie odpowiedzieli. Kapitan zaraz to zmiarkował i przerwał.
— A pan Henryk, — rzekł — jak z krzyża zdjęty, jak delikwent! Tu mu z pod nosa pannę biorą! Cha! cha! cha!
— Jeszcze na dwoje babka wróży! — wtrącił Machczeńko. — Nie dałbym ja trzech groszy za to, czy się Mazurowicz ożeni.
— Ja tam nie wiem, — wtrącił trzeci — kto się z nią ożeni, ale przez całe nabożeństwo oka nie spuściła z pana Henryka, a on w nią patrzył jak w tęczę, na to przysiąc mogę.
— Do tysiąca kartaczów, — zawołał Pupart — to szczęśliwy człek! Panna go kocha, a inny się z nią żeni. A toć najsłodsza czeka waćpana przyszłość, bez najmniejszego kłopotu. I waćpan stękasz, chudniesz, martwisz się? Podziękuj przeznaczeniu!
Wszyscy śmiać się poczęli, a Henryk się zarumienił.
— Zaprzyjaźnij się z Mazurowiczem; o ile wiem, poczciwy, ale bałwan. Panna go za nos będzie prowadziła; zostaniesz przyjacielem domu. Najsłodsza w świecie perspektywa! Cha! cha! cha!
Wtórowano kapitanowi, a chłopcy się jakoś zakłopotali.
— Panna piękna, majętna, nie przeczę, i bardzo w główce ma dobrze; ale dziękuj asindziej Panu Bogu, że się z nią nie żenisz. Oczyma strzela okrutnie i polowanie to lubi...
Znowu śmiechy słyszeć się dały. Henryk za rękę pochwycił starego kapitana i rzekł na serjo pocichu:
— Daj pan pokój, czynisz mi przykrość.
Pupart patrzył mu w oczy.
— Chcesz? to zamilknę... ale wierzaj mi, panie Henryku, intencji w tem złej nie było... kurować cię chciałem.
Rozmowa zbiegła na inny przedmiot. Henryk i Juljan doznali tu dziś dziwnego wrażenia. Dawniej wśród towarzystwa, jakie się tu zwykle zbierało, czuli się jak w domu; żarty, dosyć tłuste, bawiły ich, ton gburowaty nie raził. Teraz, po dwóch dniach przebytych przy siostrze, restauracja ze swą ludnością męską wydała im się nieznośna, przykro ich podrażniły żarty cyniczne, obejście się i mowa młodzieży.
Julek szepnął na ucho bratu, aby wyjść. Jakoż, zakręciwszy się ledwie, powrócili wprędce do pałacu.
Starościna już siedziała w swym fotelu i spoglądała na Cesię, jakby zdziwiona jej zbyt skromnem ubraniem, które trochę może na dzień świąteczny do kościoła za złe jej miała. Wolałaby była, aby wystąpiła świetniej. Tak samo jak chłopcom z ostatniego grosza starała się sprawiać dosyć, jak na wieś, wytworne ubrania, aby niemi istotny niedostatek przysłonić... tak i wnuczkę chciałaby była widzieć strojniejszą. Marzyła dla nich o losach cudownych... o tem, że i ludzie na nich poznać się powinni. Była najpewniejsza świetnego dla Cecylki marjażu... trochę nawet, patrząc na nią, odżyła. Cecylja, mimo staranie o to, by się pokazać wesołą, posępna była i smutna. Chwilami zamyślała się dziwnie i nie słyszała, co do niej mówiono. Cierpiała widocznie, ale walczyła z uczuciem wewnętrznem, uśmiechając się do babki i braci.
Obiad niedzielny Piotrusi niebardzo był wytworny. Psuła jej humor obecność owej Szymonowej, której jeszcze odprawić nie było czasu. Dwie te niewiasty czuły jakiś wstręt ku sobie. Po obiedzie chłopcy się wyrwali w sąsiedztwo, Cecylja poszła się przejść pod lipy. Tymczasem nadszedł ks. Kulebiaka i zobaczywszy ją, furtką boczną wsunął się do ogrodu. Cecylja powitała go bardzo wdzięcznie. Był to prawdziwy przyjaciel ich domu.
— Jakżem ja szczęśliwa — odezwała się — że tu ojca dobrodzieja spotykam. Właśnie pragnęłam sam na sam z nim rozmowy, bo przy babuni nie wszystko mówić wypada, ażeby jej nie martwić.
— O cóż to idzie? — zapytał wikary, mierząc ją oczyma.
— Mój ojcze dobry, — zawołał Cecylja, ręce łamiąc — co z nami będzie? Powiedzcie mi, co z nami będzie? O mnie bynajmniej nie idzie, ja nie potrzebuję niczego, mogę zarobić na siebie, a przyszłości innej jak ta ani się spodziewam, ani pragnę. Babcia kochana dożyje dni swych w tym spokoju, do którego nawykła; — ale bracia moi, bracia?
Ksiądz Kulebiaka uśmiechnął się z rezygnacją prawdziwego chrześcijanina, który więcej na Pana Boga, niż na siły i starania ludzkie nawykł rachować.
— Panno Cecyljo kochana, — rzekł — mnie się widzi, że przy pomocy Bożej niema się tak dalece znowu czem kłopotać. Chłopaki zdrowe, niegłupie, jakie takie wychowanie jest, głowy otwarte, prezentują się dobrze, imię poczciwe, serca niezepsute... Jakoś Bóg da. Wolałbym pewnie, żeby z tym ateuszem jawnym Pupartem nie przestawali, bo to jest gorszyciel młodzieży... i że go na cmentarzu katolickim nie dam pochować... no! chybabym nie żył. Niech za płotem gnije! na święconej ziemi leżeć niewart. Ale, wracając do rzeczy, czegóż to znowu pragnąć? Chłopcy znajdą sobie posażne panny.
Cecylja drgnęła.
— Mój Boże — zawołała — czyż koniecznie tym sposobem mają się dobić dostatku?
— Złego w tem niema nic — odpowiedział wikary — to po ludziach chodzi, tym się sposobem rodziny do dawnego blasku podnoszą.
— Ach! smutnyż to sposób! — odparła Cecylja. — Czyżby już innego jakiego znaleźć nie można?
Ksiądz wikary, który w prostocie ducha swego jakoś na żadną inną myśl nie trafiał, spojrzał zdumiony na Cecylję.
— No, a jakiż to sposób być może?
Panna zdawała się czekać, ażeby ksiądz jej go podyktował; ale on... milczał.
— Czemśby się zająć przecie mogli.
Ksiądz ruszył ramionami.
— Ale czemże? Szlachcie, a jeszcze takiego pięknego imienia, lada czego przedsiębrać nie wypada, no i nie wiem, czyby starościna się na to zgodziła. Pójść w służbę? — onaby się zagryzła... Wziąć dzierżawę? — niema z czego.
Panna Cecylja, po tem krótkiem badaniu, przekonawszy się, iż wikary żadną jej nie wesprze radą, westchnęła i umilkła. Poszli razem do starościny. Ksiądz Kulebiaka, widząc ją posmutniałą i milczącą, w drodze począł po swojemu ją pocieszać.
— Pan Bóg łaskaw... co tam znowu zbytnie troski... jakoś to będzie... Żeby takim dzielnym chłopakom się nie poszczęściło na świecie, to być nie może. Modlimy się za was wszyscy, a poczciwej staruszki modlitwa więcej, niż inne, warta. Od czegóż Opatrzność Boża? Zasmucił Bóg, to i pocieszy.
Takiemi zwykłemi ogólnikami starał się zacny ks. wikary pocieszyć pannę Cecylję; ale one jakoś niewielkie na niej czyniły wrażenie. Wchodząc do salonu, spostrzegli starościnę w okularach nad listem, a Piotruską przed nią w niedzielnej sukni w pasy, z założonemi rękami. Cecylja nie mogła się domyśleć, skąd był list, aż Piotruska jej na ucho szepnęła, trochę ją nabok odprowadziwszy.
— Nareszcie go sumienie ruszyło. List od marszałka. Ale co zawsze bywało dwa razy do roku przysyła po tysiąc złotych, to teraz już zszedł na sto rubli i kawęczy, że mu ciężko.
Wspomnienie jałmużny tej rumieniec wywołało na twarz panny Cecylji; chciała się usunąć, gdy Piotruska, zatrzymując ją, szepnęła jeszcze:
— Oznajmia, że sam będzie w przyszłym tygodniu. — I mówiąc te słowa, złożyła ręce. — To dopiero plaga jego tu przyjmować, bo to gęba popsuta. Człowiekby rad ptasiego mleka mu dać, a dla niego nic niema dobrego. Co weźmie do ust, to się krzywi.
Starościna była ożywiona, jak zwykle, gdy ją spotkał jakiś dowód pamięci od rodziny lub obcych.
— Marszałek się nam obiecuje w odwiedziny, — rzekła, zwracając się razem do Cecylji i do wikarego — trzeba obmyśleć, jak go przyjmiemy. To jedyny dobrodziej mój... to mój poczciwy, kochany Bolek.
I przycisnęła list do piersi.
— Biedny on — dodała. — Troje sierot mu żona zostawiła... a tu urząd... ludzie go kochają, raz wraz im służyć musi... zaufanie w nim mają... Ani gospodarstwa, ani własnych interesów, ani wychowania dzieci dopilnować nie może. Prawdziwa ofiara!
I westchnęła.
— A ty, Cesiu, — dodała — pamiętasz tego kuzyna?
— Ja, babciu, bardzo mało... nie widywałam go często.
— Ale mógł się w pamięć wrazić: piękny, dziwnie przyjemny mężczyzna, blondyn, słuszny, oczy niebieskie, uśmiech taki miły, a takie to dobre, poczciwe, złote serce...
Wtem staruszka obejrzała się i zapytała o Henryka, o chłopców, bo chciała, aby starszy dla marszałka swój pokój odstąpił i przygotował go zawczasu; ale, jak zwykle, nikt nie umiał powiedzieć, co się stało z paniczami. Nawet Piotruska, która może lepiej od innych wiedziała, gdzie być mogli, wychowańców swoich zdradzać nie chciała.
— Będzie na to dość czasu — rzekła. — Nim marszałek nadjedzie, pokój się oczyści, a i to jeszcze kwestja, proszę pani starościny, czy u nas stać zechce... bo to do wygód nawykło, a tu tego nie znajdzie.
Poobiedni czas spłynął na rozmowie, dopóki wikary nie odszedł na nieszpór. Staruszka wzięła się do książki, Piotruska do gospodarstwa, a Cesia wymknęła się do swojego pokoiku.
Poznać go teraz było trudno po reformie, jakiej uległ pod żwawą dłonią panny Cecylji. Sama się ona nim zajęła i nadała mu tak świeżą i wdzięczną powierzchowność, że się wszyscy zachwycali. Dużo drobnych ładnych gracików, podarków z domów, w których minione lata przebyła, przywiozła z sobą. Miała kilka dywaników, piękny przyrząd do pisania, dużo ładnie oprawnych książek. Wszystko to, ułożone z wdziękiem, zużytkowane zręcznie, nadało mieszkaniu inną zupełnie fizjognomję. Cesia potrzebowała zajęcia; umysł jej, równie jak ręce, czynny był zawsze. Może to był sposób zapomnienia trosk i odpędzenia wspomnień natrętnych.
Gdy starościna weszła i wykrzyknęła zdziwiona, że tak u niej ładnie, Cesia przyskoczyła, w ręce ją całując i prosząc babki, ażeby jej pozwoliła swój pokój trochę tylko uporządkować. Ale staruszka zaprotestowała najgoręcej.
— Proszęż cię, ani mi się waż! To nie może być, ja do tego nawykłam, ja tego nie chcę! Niech ludzie widzą, do czego przyszli Horyszkowie.
Cesia zamilkła.
— Widzi, kochana babunia, — odezwała się po chwili — to i ja też swój pokój będę musiała skromniej umeblować, bo się nie godzi, abym lepiej mieszkała i używała wygód, gdy babcia ich nie ma.
— Zechciałaś! tyś młoda! — odparła starościna.
I więcej już sobie o tem mówić nie dała.
Henryk od siostry wiele się nauczył i u siebie też pokój przybrał potrosze. Co dziwniejsza, leniwy nawet Julek począł do szafy zgarniać porozrzucaną odzież i doszedł do tego, że pozwolił zamiatać parę razy na tydzień Andruszce.
Piotruska z niejaką obawą spoglądała na pannę Cecylję i nie powiemy, żeby zupełnie była z niej kontenta.
— Dobre dziecko, — mówiła sama do siebie — ale to nawykło do wygódek, do pieszczot, do państwa i zdaje się jej, że to wszędzie tak można. Zamiatać a zamiatać, myć a szorować, żeby było czysto! zapewne! ale kto? jać przecie nie mogę, dziewka jedna nie starczy, drugiej nająć niema za co, a i wykarmićby trudno. Andruszka, choćby miał czas, czy ten wisus kogo posłucha? Powiedzieć mu, żeby co zrobił, to pryśnie zaraz, mówiąc, że niby ma co pilnego koło koni... a taka to prawda.
I wzdychała poczciwa Piotrusia, aby sobie panna Cecylja te fantazje wybiła z głowy.
Nad wieczorem tego dnia nadszedł Szmul. Ponieważ list od marszałka szedł pocztą i mógł być wszystkim wiadomy, zobaczywszy Żyda przez okno, klucznica go posądziła, iż śpieszył odebrać pożyczone pieniądze. Rada nierada, by sobie kredyt zapewnić na przyszłość, choć wzdychając, postanowiła się wypłacić. Lecz Szmul nie miał wcale długu na myśli. Poczciwy stary postarał się o jakąś lampkę do roboty, o którą go panna Cecylja prosiła, i sam ją uwiniętą w chustkę przyniósł do jej pokoju. Ucieszyła się nią bardzo Cesia, choć sprzęt to był nader skromny, bo przy świecach nie miała zwyczaju pracować. Szmul nie chciał zrazu wziąć zapłaty, ale go zmusiła panna Cecylja. Stał jeszcze w progu, mając ją pożegnać, gdy się zbliżyła do niego piękna panna.
— Niech się dobry pan Szmul ze mnie nie śmieje, — rzekła — ja chcę go o coś zapytać.
— No, co takiego?
— Ale proszęż się nie śmiać.
Szmul uśmiechnął się, ręcząc, że tego nie uczyni.
— Ja jestem bardzo ciekawa, mój panie Szmul, — odezwała się Cesia — a pan jeden będziesz może mógł zaspokoić tę moją niedorzeczną ciekawość.
Zawahała się nieco.
— Proszę też pana Szmula, wszak mieliśmy tu jakieś grunta, przytykające do ogrodu. Czy pan Szmul nie wie, ile to tego było, co jest i co się z tem dzieje?
Stary Izraelita zdziwionemi niezmiernie zmierzył ją oczyma, jakby uszom swym nie dowierzał.
— A nacóż to panience wiedzieć? — zapytał.
Panna Cecylja znowu się wstrzymała chwilę z odpowiedzią. Potarła czoło, ścisnęła ręce i, zbierając się na odwagę, rzekła, przystępując do Szmula:
— Przez te lata, gdym nie była tu z wami, podróżowałam, widziałam, słuchałam i czytałam wiele. Gdzie indziej ludzie sobie jakoś radę dają i z bardzo małemi środkami. Nie śmiej się pan ze mnie. Tu biedna babka cierpieć tylko umie, sił nie ma; bracia moi nie myślą o niczem... może jabym się na co przydać mogła.
Zatrzymała się chwilkę.
— Widziałam — ciągnęła dalej — w Holandji, w Belgji, w Niemczech mniejsze kawałki gruntu od naszego ogrodu, na których, uprawiając kwiaty, szkółki, drzewka, ludzie żyli i majątków się dorabiali. Tam oni musieli walczyć z licznymi współzawodnikami, a u nas wszystko odłogiem. Czemużbyśmy i my...
Żyd stał długo jak osłupiały, słowa nie mogąc wymówić; zaiskrzyły mu się oczy, podniósł czarną jarmułkę.
— Panno Cecyljo, — zawołał — jabym waszej szaty kraj ucałował; to są złote słowa! Panna jesteś mądrzejsza, jak oni tu wszyscy; panna masz siłę i rozum. Ale — uderzył się w piersi — ale to są rzeczy trudne. Mam prawdę gadać?
— O, tylko prawdę, — przerwało dziewczę — tylko prawdę!
— No, to powiem: tego u nas zrobić nie można. A kto to zrobi? Panna nie ogrodnik.
— Owszem, panie Szmul, umyślniem się z tym zamiarem uczyła ogrodnictwa trochę.
Znowu była chwila milczenia.
— No, to dobrze — dodał Żyd. — Ja już widzę, że pannie Bóg dał taki rozum, że ona wszystkiego może się nauczyć i zrobić, co zechce. Ale taka rzecz nie idzie bez kapitału. Tu znaczny kapitał jest potrzebny, a skąd go wziąć?
Zamilkł chwilę.
— Skąd jego wziąć — powtórzył, zapalając się. — Wie panna co? — no, ja go dam!
Cecylja się uśmiechnęła.
— Niech ci Bóg, panie Szmul, dobre twe serce płaci; ale ja kapitału nie potrzebuję. Sześć lat pracowałam, — dodała — byłam w domach, w których moją pracę oceniono; coś zebrałam i zdaje mi się, że to wystarczy.
Szmul złożył ręce i podniósł je do góry: wyrazów uwielbienia mu zabrakło.
— A zatem, szanowny mój doradco, — dokończyła żywo Cecylja — najprzód proszę pana o tajemnicę... powtóre o dokładną wiadomość, jakie i gdzie mamy grunta.
— Ja tego nie potrzebuję ani szukać, ani się dowiadywać, — rzekł Szmul — to wszyscy wiedzą. Jest dwadzieścia morgów poza ogrodem, ziemia dobra... sześć morgów dzierżawi Kuźma Dymiuk... dwanaście Skorobohaty, a reszta leży odłogiem, to tam trawę dla krowy koszą, jak nocą szkodniki nie spasą. — Potrząsł głową. — A co, panienka myśli, sam ogród przecie ma więcej, jak dwadzieścia morgów.
Zamilkł.
— Dziękuję panu Szmulowi — odpowiedziała Cecylja. — Wszak dzierżawa tych mieszczan niedługa?
— Z roku na rok i kontraktów żadnych niema.
Cecylja umilkła... zamyśliła się. Szmul w osłupieniu stał jeszcze jakiś czas, coś przemówił i zachwycony wyszedł. Był tak przejęty, ale tak zdziwiony razem, iż niedalej jak kilka kroków odszedłszy od pałacu, stanął w dziedzińcu, rozważając, co słyszał.
— Nie, — rzekł do siebie — to nie może być! To młoda panienka... jej się po głowie nie wiedzieć, co kręci. Że popróbuje — dlaczego nie? ale jej zaraz ręce opadną. Gdzie ona ludzi znajdzie? Kto jej pomoże? Tylko śmiechu z siebie narobi.
Ze szczerej życzliwości chciał się zaraz zawrócić, przestrzec i odradzić, lecz wstrzymał się jeszcze i zadumany powlókł do domu.
Szarym mrokiem chłopców jeszcze nie było w domu. Cecylja poszła do starościny, która, jak zawsze, siedziała ze spuszczoną głową w fotelu, z myślami o przeszłości.
— Ja do babci mam prośbę — odezwała się.
— Cóż, moje dziecko, mów; ty potrzebujesz czegoś?
— Ja bardzo kwiatki lubię, babciu kochana — poczęło dziewczę. — Nasz ogród tak zdziczał... niech mi babcia ogród puści w dzierżawę.
Starościna, dla której śmiech był prawie niepodobieństwem, roześmiała się dziwnie i smutno.
— Ja ci go daruję — rzekła. — Tylko Piotruskiej warzywa nie tykaj, a zresztą rób, co chcesz.
— Pewno, babciu?
— Daruję ci go.
— Proszę mi pożyczyć tylko.
— Ach, jaka ty jesteś dziecinna! Ale jeśli cię to ma zabawić...
— O, bardzo! bardzo!
I Cesia przybiegła ją w rękę pocałować.
— Zostanę ogrodniczką. Nie mam tu co robić, a próżnować nie lubię.
— Ale rączki sobie zabrukasz... no, i żeby się znowu ludzie nie śmieli, proszę cię.
— A niech się śmieją, to i ja się z nich śmiać będę — dodała Cesia i raz jeszcze ucałowała w ręce staruszkę, która westchnęła głęboko.
Julek powrócił na wieczerzę. Henryka nie było jeszcze. Starościna, która się nieco ożywiła, poczęła przed nim opowiadać, że Cesia myśli gospodarować w ogrodzie i że sobie go od niej wzięła w dzierżawę. Julek, leniuch jakich mało, myślał, że to żarty i śmiał się; ale Piotrusia, która nakrywała do wieczerzy, zasłyszała coś z rozmowy, po głosie panny Cecylji poznała, że ta rzecz może być serjo i wyszła nader strwożona, mrucząc sama do siebie:
— To dopiero, jak ona mi tu zacznie mój ogród do góry nogami przewracać i kwiatki sobie sadzić, a moje kartofle i marchew powypędza. Nie, ja tego dopuścić nie mogę.
Właśnie odprawiono wieczorem panią Szymonową, miała więc pozór Piotrusia przyjść do panny, dowiedzieć się, czy czego nie potrzeba. Stanęła w progu i westchnęła.
— Proszę panienki, co to tam o ogrodzie była mowa?
— Babcia mi w nim pozwala gospodarować — roześmiała się Cecylja. — Ja bardzo ogród i kwiatki lubię, a nie mam co robić.
Klucznica aż zbladła i postąpiła kilka kroków.
— Na rany Chrystusowe, niechże bo panienka tego nie czyni! Cóż, własnemi rękami? to dopiero piękne będą ręce! A cudzemi?... gdzie? jak? Dziewka do tego nie starczy, a panna wie, co u nas kosztuje robotnik. A mojeż grządki w co się obrócą? Toć to śpiżarnia nasza i dochód, i wszystko.
— Kochana Piotrusiu, tylko się nie lękaj — odparło dziewczę. — Nie zrujnuję ci nic... dodam jeszcze. Bądź spokojna.
Klucznica nie śmiała się sprzeczać; fartuchem tylko otarła twarz uznojoną, westchnęła głęboko i wyszła, ze łzami w oczach, do swej izdebki.
— Teraz tośmy przepadli z kretesem, — poczęła, głową potrząsając — teraz my zginęli bez powstania, teraz nam koniec nadszedł. Boże miłosierny! Taka, zdaje się, dobra, a uparta. Co jej w głowie? Ona tu wszystko do góry nogami przewróci. To nie może być... to sądny dzień!
Niespokojna Piotrusia, wdziawszy trzewiki na bose nogi, pocichuteńku poszła do starościny, która przy pacierzach jeszcze w salce siedziała. Klucznica oczy miała załzawione i fartuch przy nich. Staruszka zrazu posądziła ją, iż przyszła oznajmić o zgonie tej pstrokatej kury, która od dni kilku niedomagała... wszystkich bowiem wychowanic swych, czubatych i bez czubów, śmierć zwykła była Piotruska opłakiwać rzewnemi łzami.
— Co, Piotrusiu, — spytała — pewnie pstrokata zdechła?
— A gdyby już choć tyle biedy było — zaszlochała klucznica, której rozpacz co chwila wzrastała. — Paniunciu moja, królowo najdroższa! — poczęła, całując ją po rękach. — Czy pani nie widzi, co tu u nas się święci? To poczciwe, dobre dziecko, ta panna Cecylja, ale jej za temi granicami w głowie przewrócili; ona nas tu pogubi wszystkich do ostatniego. Jak zaczęła od pierwszego dnia, tak do góry nogami wszystko. Czyść tylko, szoruj, zamiataj... zguba ostatnia! My tu żyli tyle lat i trzymało się, i dobrze nam jakoś było. Niechżeno się pocznie rumacja, tak nas tu nie stanie i z głodu przyjdzie umrzeć. A to już, słyszę, ogrodu chce. Pani moja, królowo! A cóż ja pocznę? a gdzie ja co posadzę? Toć my z tego żyli!
I płakać zaczęła gorzkiemi łzami. Starościna stała, zupełnie już nie wiedząc, kto tu miał słuszność i co począć wypadało.
— Ale, moja Piotrusiu, — rzekła — uspokójże się.
— Naco nam te przeinaczania? Do czego się to zdało? — wołała klucznica. — My tu i głowy pogubimy, jak się zacznie nowe gospodarstwo.
— Przecież jeszcze niema nic... bądź spokojna. Ja z Cesią pomówię, ona ci się nie sprzeciwi.
Głową potrzęsła stara.
— Dobra panienka, bo ja to od pieluch przecie znam, sama wyniańczyłam i wykołysałam; ale... ona zawsze, bywało, swoją główką, a jak się uprze — rób, co chcesz, postawi na swojem.
Piotruska długo uspokoić się nie mogła i dokazała tego, że starościnę też zaniepokoiła. Staruszka, zwątpiwszy i o sobie, i o Cecylji, myśląc, jak odrobić to, co się stało, poszła modlić się jeszcze na tę intencję do Przemienienia Pańskiego.
Następnego dnia z wielkim niepokojem klucznica szpiegowała każdy krok panny Cecylji, lecz gdy do południa żadne względem ogrodu stanowcze nie zaszły kroki, uspokoiła się powoli. Starościna też nie wznowiła już o tem rozmowy.
— Eh, to jej to tak w głowie, z pozwoleniem, zaświtało, zaszumiało — mówiła sobie w duchu Piotruska. — Zaspała i zapomni. Ale mi strachu napędziła, co się zowie.
Dzień upływał bez najmniejszego wypadku, bez żadnej zmiany. Panna Cecylja pisała listy do południa.
Piotruska i tej pisaniny zrozumieć nie mogła.
— Albo to też — mówiła — do czego cały Boży dzień to pisanie? Oczy tylko psuje i tyle. Co ona może tam tak skrobać po papierze? Żeby pończochę robiła, to takiby z tego co zostało, a z papieru co? — Ruszyła ramionami. — Panie Boże odpuść, taki teraz obyczaj. Książka a pióro — jakby to kobieca rzecz była. Nas nie uczyli tego, a życie się przeżyło, Panu Bogu na chwałę, bez zgorszenia ludzkiego... a z tych mądrości tylko bieda rośnie. Wierci myślą, wierci... aż do piekła się doświdruje.
Przy tym monologu rosół wprawdzie zbiegł i kaczka się przypaliła, ale Piotruska ulżyła sobie, zrzuciwszy ciężar z serca.
— Jeszcze mi i chłopców gotowa pobałamucić, — myślała znowu — bo to się młode jedno na drugie zapatrzy łatwo i zaraz mu się tego samego zachce.
Nie mając przed kim się skarżyć, musiała przed sobą. Dzień jednak bez nowego popłochu zszedł do wieczora.
Nazajutrz poszła Cecylja, wprawdzie z rozkazu babki, pokój Henryka obejrzeć, aby dla marszałka był gotowy. Piotruska, nie spuszczając jej z oka, poszła za nią.
— Niech bo panienka — odezwała się do niej — tak się wszystkiem nie frasuje... my tu sobie rady damy. Nietyle my już przeszli. Jezu miłosierny! Marszałek tu za nic nie stanie, on zawsze staje u Szmula. Gdzieby on chciał w tej ciasnocie... a znowu pana Henryka tak zdusić, żeby u Julka spał, to obu będzie niewygodnie.
Panna Cecylja uśmiechnęła się i uściskała ją serdecznie.
— Piotrusiu, serce moje, — odezwała się do niej — ty mnie pono posądzasz, że ja tu wam chcę wszystko przewracać i przerabiać. Nie bójże się i zaufaj mi trochę. Wróciłam do was, aby wam przynieść spokój i ulgę. O to się staram.
Czułe wyrazy i uścisk wnet zmieniły chwilowe usposobienie starej sługi, która ją po rękach całować zaczęła.
— Jezu miłosierny! — zawołała. — Co panienka myśli? Czyż jabym o co złego, uchowaj Boże, panienkę posądzić aby mogła? Ale ja się boję, żeby nam niechcący nie zrobiła się bieda jaka.
Spłakała się stara. Z za łez ujrzała twarz smutnie uśmiechniętą Cecylji i jakoś się uspokoiła nieco.
— Aj! paniunciu droga, — poczęła znowu — co my tu wycierpieli! Uchowajże Boże, aby poślizgnęła się noga jeszcze... to cóż wtedy będzie?
— Będzie lepiej, Piotrusiu, mówię ci, będzie lepiej — zawołała, ściskając ją, Cesia. — Bóg łaskaw, ale i nam trzeba o sobie pamiętać. Uspokój się tylko, a wszystko będzie dobrze.


VII.

Jednego wieczora, gdy Cesia czytała starościnie „Drogę do życia pobożnego“, kroki śpieszne dały się słyszeć w przedpokoju. Piotrusia otworzyła drzwi, wejrzała przestraszona, dając jakieś znaki niezrozumiałe, i wpuściła do pokoju śpiesznie wchodzącego, słusznego, średnich lat, pięknego jeszcze i wiedzącego o tem, że był piękny, mężczyznę, który prawie biegiem, z uczuciem trochę teatralnie się objawiającem, podbiegł do starościny, witającej go ze wzruszeniem istotnem, otwartemi rękami.
Dziwne wrażenie czynił ten gość czegoś nieszczerego, wymuszonego. Gorączka i żywość, jaką objawiał, niepokoiła raczej, niż się udzielała drugim. Mógł mieć lat czterdzieści z górą, ale ślicznie był zachowany na swój wiek, twarz miał pełną, rumianą, uśmiechniętą, oczy niebieskie, łzawe, usta jakieś wysłodzone, wszystkie ruchy zalotnej kobiety, które w mężczyźnie rażą niemile. Wiek mało go zmienił i nadał mu tylko trochę powagi, a łysina podwyższyła piękne czoło. Był to oczekiwany siostrzan pani starościny, ów złotego serca, poczciwy Bolek, jeden z najpopularniejszych w obywatelstwie i najpowszechniej miłowanych ludzi.
Wpadłszy przeze drzwi, nie przeszedł, ale rzucił się ku starościnie, przypadając do rąk jej i nóg, które ściskać namiętnie zaczął. Staruszka się rozpłakała, całując go w głowę. Cesia, która go sobie ledwie przypomnieć mogła, wstała przygotowana do powitania jak z obcym; ale marszałek zwrócił się ku niej z serdecznym impetem długo powściąganej miłości braterskiej, rozpływając się w czułościach, komplementach i oświadczeniach.
— A! jakże ta zawsze śliczna Cesia cudownie nam rozkwitła, jakże bosko piękna i jakże szczęśliwy jestem, że mogę ją nareszcie widzieć, ja, co tak byłem ujrzeć ją spragniony! Ale ciocia nie uwierzy, doprawdy, co ja mam na głowie. Najprzód te drogie, kochane dzieci, potem to urzędowanie i obowiązki obywatelskie... nieustanne wymagania moich poczciwych, kochanych powietników... Ani chwili spoczynku, nigdy dnia wolnego... Ale powiedziałem sobie, bądź co bądź i niech się stanie, co chce, pojadę paść do nóżek cioci do Zawiechowa. Tak byłem spragniony, stęskniony...
Usta mu się nie zamykały, a oczyma ciągle mierzył Cesię, która, pomimo bliskiego pokrewieństwa, uczuła się wkońcu tem zmieszana.
W głosie, w mowie, w ruchach marszałka było coś tak dziwnie nadrobionego, wysilonego, że chciało mu się ciągle powiedzieć:
— Ale nie męczże się i daj spokój tej komedji.
Cesia, której prawy charakter brzydził się wszelkiem udawaniem i przesadą, doznawała przykrego uczucia, jak gdy się człowiek za kogoś wstydzić jest zmuszony.
Marszałek znać był tak nawykły do podobnego tonu i sposobu obchodzenia się z ludźmi, iż nie poczuwał się nawet do tego, że mógł być śmieszny dla drugich.
Siadł wreszcie, z Cesi nie spuszczając oka, poprawiwszy nieco podróżne ubranie, aż nadto wykwintne. Był to jeden z tych ludzi, których elegancja lubi błyskotki. Ręce miał ślicznych pierścieni pełne, zegarek uczepiony arcydziełem jubilerskiego kunsztu, szpilkę wielkiej ceny, guziki od koszuli rozmiaru małych talerzyków deserowych. Oczyma szukał zwierciadła po salonie, ale jedyne nad kominem nie odbijało nic wcale... uśpione będąc oddawna.
Cecylja od pierwszego kroku i słowa miała już dostateczne pojęcie o tym człowieku, którego znajomość nie wymagała studjów głębszych — objawiał się odrazu, jakim go natura na świat wydała.
— Z jakiem ja niewymownem uczuciem zawsze witam Zawiechów, — odezwał się, przyciskając do piersi z gracją kapelusz podróżny — ach, tego wysłowić nie mogę... Na widok kościołka, pałacu... łzy na powiekach poczułem.
— Poczciwe, złote serce — mruczała roztkliwiona starościna.
— Tym razem wzruszenie moje było jeszcze większe, niż kiedykolwiek, — mówił dalej — bom już wiedział, że poznam drogą kuzyneczkę, którą tak pragnąłem bliżej, lepiej ocenić, tyle o niej słysząc.
Cecylja oczy spuściła.
— Sześć lat niebytności.
— Tak, sześć lat, które mnie się wiekiem wydały — odezwała się, wzdychając, staruszka.
— A mnie przy pracy, mimo tęsknoty, zbiegły tak żywo — wtrąciła Cecylja.
— Kuzynka była zagranicą? — spytał marszałek.
— Przez całe lat dwa podróżowaliśmy z państwem S. Zwiedziłam z nimi Włochy, Szwajcarję, Niemcy, Paryż i Londyn — poczęła Cecylja, chcąc prostą opowieścią ostudzić nieco rozmowę.
— Prawdziwa opieka Boża nad sierotą — rzekła starościna.
— Jakże się to potem kuzyneczce nasz kraj wydał? — spytał marszałek.
— O! jak swój, jak rodzony, jak ten, do którego się nawet pod neapolitańskiem niebem tęskniło.
Rozmowa, w ciągu której ani na chwilę marszałek nie spuścił z oka pięknej kuzynki, co ją niezmiernie mieszało, trwała jeszcze chwilę, aż nadjechali Henryś i Julek, do których z wezbraną na nowo czułością porwał się marszałek.
— Te kochane moje chłopaki!
Ściskając, mało ich nie podusił. Szczęśliwy był, rozłzawiony niemal... nie mógł wyrazić, co czuł, a starościna unosiła się ciągle nad sercem tego poczciwego Bolka.
Gdy się to działo w salonie, naprzeciwko Piotruska, mając przyjmować gościa tak wielkiego znaczenia, ręce łamała w niepewności, co i jak dać panu, tak nawykłemu do wygód. Szczęściem na zapytanie starościny, czyby się kawy nie napił, marszałek oświadczył, że ją przyjmuje, i Julek pobiegł zadysponować ten napój, który ze wszystkich najłatwiejszy był do przygotowania — śmietankę miała Piotrusia taką, że się jej wstydzić nie potrzebowała — tackę postanowiła przykryć całą serwetką, aby jej nagość nie raziła. Ponieważ pora była spóźniona już, spodziewała się, że może marszałek wieczerzy się wyrzecze, a modliła się o to, aby mieszkania w pałacu nie przyjął. Lecz gdy staruszka mu je zaofiarowała, a Henryk oświadczył, że pokój swój wyporządził, marszałek, chociaż już zajechał był do Szmula, od którego przyszedł pieszo i rzeczy swoje tam rozpakować kazał, po pewnym namyśle, spojrzawszy na Cesię, przyjął gościnność ciotki.
Nie wszystkim to może wypadło na rękę, ale honor był wielki. Posłano do kamerdynera, aby się przeprowadził do pałacu. Nigdy też może czulszym, serdeczniejszym nie widziano marszałka, jak teraz, nigdy więcej ochoczym do rozmowy i wynurzającym się. Szczególniej ubolewał nad brakiem dozoru u siebie w domu, nad trudnością znalezienia osoby, któraby dzieciom jego matkę mogła zastąpić. Zdawał się niesłychanie o los tych biednych robaczków troskliwym.
Pomówiwszy trochę ze starościną, parą komplimentami zaspokoiwszy chłopców, ze szczególniejszą sympatją zwracał się ciągle do panny Cecylji, która, choć wdzięczna za nią, tak wkońcu była zmieszana i zmęczona może, że się wyślizgnęła z pokoju. Marszałek przysiadł się zaraz do starościny.
— Kochana ciociu! — zawołał. — Cóż to za urocze zjawisko ta Cesia nasza! jaka to dystynkcja, wdzięk, powaga!
— O, to nic jeszcze, — odezwała się staruszka — ale gdybyś wiedział, ile w tej główce rozumu, ile energji w tem sercu, jakie to poczciwe, dobre, poświęcające się dziecię! Bo, proszę cię, ona, której się najświetniejsze miejsca stręczyły, naprzykład u księstwa M., odrzuciła wszystko, aby tu ze mną przebyć smutnie czas jakiś w tej mojej biedzie i tęsknicy. Jakie to pracowite, niezmordowane...
— Jestem prawdziwie widokiem jej zachwycony — mówił marszałek.
W tej chwili Henryk i Julek wyszli z pokoju, a gość, westchnąwszy, kończył:
— Naco jej szukać cudzych bogów? Jabym był najszczęśliwszy, gdybym taką opiekunkę, nauczycielkę, zyskał dla moich dzieci! O, mój Boże!
Babka, trochę zdziwiona, podniosła oczy. Oboje na ten raz zamilkli. Staruszka pomyślała, że jużci dla siostrzenicy nie byłoby w tem nic ani dziwnego, ani zdrożnego; ale... żal jej było Cesi dla siebie.
Przed wieczorem marszałek się wymknął na miasto, dziękując za wieczerzę, i dopiero w godzinę dobrą powrócił. Siedziano jeszcze w salonie, a gdy rozchodzić się przyszło, używając przywileju kuzyna, gość zaszedł do pokoju Cesi. Tu nastąpiły nowe uniesienia nad mnóstwem rzeczy, z takim smakiem ułożonych, tak dobranych, i rozmowa, w której całą swej duszy tęsknicę starał się wylać marszałek, odmalować swe prace nieustanne dla dobra ogółu i t. p. Henryk i Julek zaczęli poziewać i wymknęli się na górę, nie mogąc wmieszać się do rozmowy. Marszałek pozostał, rozparty w fotelu, choć godzina była późna, choć Cesia kilka razy spoglądała na zegarek. Nieprędko, sam prawie utrzymując monologiem niewiele podsycaną rozmowę, pożegnał dosyć zakłopotaną kuzynkę, na której rączce złożył pocałunek gorący.
Rączka ta, którą mu dosyć niechętnie podano, posłużyła jeszcze za temat do nowych uwielbień. Był i nią zachwycony, bo rzeczywiście rękę panna Cecylja miała klasycznie piękną.
Gdy się drzwi za tym złotym Bolkiem zamknęły wreszcie, biedne dziewczę odetchnęło i rzuciło się w fotel, znużone, niespokojne, z uczuciem jakiegoś niesmaku, prawie wstrętu, choć sobie wyrzucała to, jak grzech.
Marszałek zwykle nie bawił w Zawiechowie dłużej nad godzin kilka. Rozliczne jego zajęcia urzędowe, niespodziane listy i t. p. zmuszały go zawsze tę najukochańszą ciocię żegnać nadzwyczaj prędko, choć mu tu dobrze było, jak w raju. Zdawało się więc, że i tym razem pewnie wylew czułości dłużej nie potrwa. Piotrusia, która u starego kamerdynera miała pewną wziętość, ostrożnie poszła się dowiadywać o dzień następny, dla zorjentowania się z obiadem. Pan Józef szepnął jej na ucho, iż prawdopodobnie cały dzień zabawią nazajutrz.
Rozmowa poufna między dwojgiem sług starych, co się znali jeszcze za gorętszych czasów, gdy panna Marjanna była zachwycającą subretką, a pan Józef ślicznym chłopakiem, gdy po kątach kradło się całusy — rozmowa ta była nadzwyczaj szczera i otwarta. Stary pan Józef śmiał się.
— Jabym nie zaręczył, — rzekł zcicha — żebyśmy i dłużej nie zabawili. — Ja go znam, mój miły Boże, lepiej, niż siebie samego. Gęba mu się nie zamykała, tak pannę Cecylję chwalił. To bałamut, jakiego świat nie widział. Wdowiec, dzieci ma, łysy, a zobaczy pani Piotruska, że będzie smalił do niej cholewki.
Klucznica odskoczyła oburzona, żegnając się znakiem krzyża świętego.
— Wstydźże się oto takie herezje prawić! — odparła. — A toć krewni między sobą... niechże Bóg uchowa.
— Eh, — rzekł spokojnie Józef — po ludziach to chodzi... Ale ba! A u mojego marszałka co na placu, to nieprzyjaciel... strasznie romansowy.
— To niechby się żenił — z oburzeniem dodała Piotruska.
— A co tu pomoże ożenienie? Nieboszczka pani, świeć Panie nad jej duszą, trzymała go dobrze... a co to pomogło? Z urzędu jeździł i po wszystkich dworkach panny bałamucił, że już o ekonomównach nie mówię, bo...
Tu Józef splunął, a Piotruska się namarszczyła.
— Żeby mu zaś tu coś takiego do głowy przyszło, — dodała — temu nie wierzę.
— Hę, hę! — rozśmiał się Józef — zobaczycie.
Pomimo niedowiarstwa Piotrusi, uderzyło ją to, że nazajutrz zrana marszałek, wyświeżony, wyperfumowany, przyszedł najprzód do panny Cecylji, która na widok jego poważniejszą przybrała postać niż zwykle i przywitała go bardzo chłodno.
Podczas kawy, podanej u starościny, Cesia była w ogrodzie. Boleś dla cioci czulszy był, niż kiedykolwiek, w dowód czego nawet zaległą pensyjkę jej wypłacił i po dłuższej rozmowie oświadczył starościnie, iż namyśliwszy się dobrze, mógłby pannie Cecylji warunki pobytu w swoim domu uczynić bardzo korzystnemi.
— Ciocia dobrodziejka nie uwierzy, co to jest na obcych się spuszczać, dzieci oddać ludziom, nie mającym serca, wprowadzać do domu osoby nieznane. Nieustanna troska. Ja ciągle w rozjazdach, Cesia byłaby dla nich opiekuńczym aniołem. Cóż może być stosowniejszego, jak opieka kuzynki, a dla mnie byłoby to uspokojeniem.
Mówił długo, a że starościnie prawie wszystko wmówić było można, choć zrazu myśl ta dziwną się jej trochę zdawała, wzięła ją do serca. Marszałek obowiązywał się powiększyć cioci swą pomoc o tysiąc złotych, pannie Cecylji płacić pięćset rubli i zostawić jej swobodę pani domu. Było to tak ponętne dla biednych ludzi, iż staruszka oprzeć się nie mogła.
— Czekajże, proszę cię, — rzekła — po południu ja z nią o tem pomówię i ani wątpię, że przyjmie. Już spuść się na mnie; choć mi z nią rozstać się przykro, ale dla ciebie, co tyle czyniłeś dla nas...
Marszałek pośpieszył ucałować rączki i wpadł w nadzwyczaj dobry humor. Dzień dla wszystkich zszedł szybko i wesoło. Panna Cecylja mało się pokazywała. Ile razy znalazł się przy niej kuzynek, był nadzwyczaj czuły i nadskakujący.
Po obiedzie, tak jak w planie było, starościna sama z wnuczką została.
— Moja droga Cesiuniu, — rzekła pocichu — ja ci coś mam powiedzieć, tylko nie bierz tego ze złej strony, nie tłumacz sobie oziębłością. Ja z tobą jestem o tyle szczęśliwa, o ile tylko być mogę, ale... dla ciebie otwiera się daleko piękniejsza perspektywa.
Cesia spojrzała niespokojnie.
— Ten biedny Bolek z dziećmi sobie rady dać nie może i chce zaprosić ciebie do swego domu, abyś je wzięła w opiekę. Ofiaruje ci pięćset rubli, a i mnie także tysiąc złotych więcej. Będziesz u niego panią w domu... jak w raju.
Spojrzała na wnuczkę, która drżąca siedziała ze spuszczonemi oczami i milczała długo.
— Cóż ty na to? — zapytała staruszka.
— Byłoby to bardzo ślicznie, — odpowiedziała spokojnie Cecylja — ale ja się na siłach nie czuję. Potrzebuję wypoczynku. Postanowiłam przy babci jaki rok posiedzieć. Proszę, nie wypędzajcie mnie stąd.
Głos jej drżał. Starościna uczuła się przejętą; boleśnie jej się zrobiło. Wstała i rzuciła się jej na szyję.
— Cesiu, kochanie! któżby cię przymuszał. Ale mnie, przez miłość dla ciebie, zdawało się, że ci to będzie dogodne, przyjemne. Tyś do naszego ubóstwa nienawykła, a tam w domu dostatek.
— Babciu, mnie tu dobrze — zawołała Cesia. — Jeszcze się poznać nie dałam, ale się tu przydam... będzie nam lepiej wszystkim. Moja droga babciu, za nic, za nic w świecie! Nie nakłaniajcie mnie do tego, nie pojadę.
Stanowcza odpowiedź zamknęła usta staruszce; nie śmiała nalegać więcej, chociaż zakłopotana była, co temu poczciwemu Bolkowi odpowie. Przykro jej było zawód mu uczynić, postanowiła więc złagodzić odmowę i odłożyć na przyszłość nakłonienie Cesi.
Wkrótce zjawił się marszałek, obładowany łakociami i ciastkami, które przyniósł z miasteczka; lecz póki Cecylja była w pokoju, mówiono tylko o rzeczach obojętnych. Starościna umyślnie jej powierzyła coś, aby się mogła z Bolkiem rozmówić. Z twarzy jej domyślał się już nienazbyt pomyślnej odpowiedzi.
— A cóż? — spytał, przysiadając się. — Mówiła ciocia z Cesią?
— Trochę, — odparła starościna — ale z nią obcesowo nie można. Ja ją znam. Daj mi czas, ja powoli ją do tego skłonię. Myślę, że możeby wypadało, abyś ją i chłopców na jaki tydzień zaprosił. Zobaczyłaby dzieci, poznałaby dom...
— Ale bardzo chętnie! — zawołał marszałek.
— Tylko powoli, powoli, — przerwała starościna — nie naglij, nie gorączkuj się. My to zrobimy, zobaczysz.
Marszałek pocałował ją w rękę. Wchodząca Cesia, która się domyślała treści rozmowy w czasie niebytności swojej, znalazła kuzynka w nadspodziewanie dobrym humorze i odetchnęła swobodniej. Przysiadł się do niej marszałek ze zwykłej treści opowiadaniami o sobie, gdyż, skutkiem nałogu, o kim i o czem innem, jak o sobie, mówić nie umiał. Panna Cecylja była trochę weselsza i ostrożnie żartowała sobie z niego. Przybywający też chłopcy ożywili towarzystwo, szczególniej Julek, bo Henryś był ciągle smutny, zatopiony w sobie i niespokojny. Cesia napróżno usiłowała go z tego usposobienia wyprowadzić. Coś mu na sercu i duszy ciążyło.
Spodziewali się wszyscy, że marszałek, dla którego czas był tak drogi, wieczorem pożegna ciocię i nazajutrz zpowrotem do zajęć swych urzędowych wyruszy. Lecz ożywiony bardzo, tak się tu jakoś dobrze znajdował przy ukochanej cioci, iż postanowił część jeszcze dnia następnego pozostać, za co mu starościna najczulej podziękowała.
— Tu przynajmniej człowiek wytchnie trochę i o wszystkich troskach zapomni, — mówił Bolek — a mnie się to tak rzadko zdarza, bym sercu mógł dogodzić.
Cały wieczór najwięcej znowu mówił z kuzynką, opisując jej dom swój, życie i wtrącając nieznacznie nadzieję, że ona kiedyś z braćmi zechce go może odwiedzić, czem go prawdziwie uszczęśliwi.
Panna Cecylja nic nie odpowiedziała.
— Ja konie przyślę, rozstawię, — dodał marszałek — wybiorę taki czas, żeby nam żaden obcy gość nie zamącił familijnej tej uroczystości, bo to dla mnie będzie prawdziwa feta! Panna Cecylja zobaczy mój domek, ogród, okolicę... która, sądzę, że jej się podobać powinna.
Julkowi bardzo się ten projekt uśmiechał; Henryk, jak zwykle, chodził posępny i zamyślony.
Tegoż wieczora, po rozstaniu się ze starościną, odprowadzając Cesię do jej pokoju, wcisnął się do niej pan marszałek i, niby odniechcenia, na chwilkę zasiadł w fotelu, a pozostał z godzinę. Tematem pogadanki było jego serce, które nigdy w życiu nie zostało zrozumiane, ocenione... jego czułość, której się tyle napróżno wylało, marzenia młodzieńcze, ścigające go teraz jeszcze, pragnienie cichego szczęścia. Wzdychał, gładził łysinę, był melancholiczny, szukał oczów i wejrzenia Cesi, ale się z niemi spotkać nie mógł.
Znajdował ją dziwnie zimną i ostygłą i zapytał, czy ona marzeń podobnych nie przechodziła. Spojrzała mu w oczy surowo.
— Kochany kuzynie, — rzekła — wy szczęśliwi, którym nie zbywa ani na powszednim chlebie, ani na obmyślanej przyszłości, możecie latać w obłoki za widmami marzeń... ale nam to wzbroniono. Powiedz mi, za kogobyś mnie miał, gdybym, patrząc na tę moją biedną, znękaną staruszkę, na dwóch braci, błąkających się bez celu po tym ciasnym świecie naszej parafji, sama sierota... bez jutra... rozmarzała się takiemi poezjami życia?
Marszałek zmieszał się nieco.
— Ale, mój Boże, — zawołał — to nie przeszkadza kochać, marzyć i osładzać sobie rzeczywistość ideałami choć we snach. Ja ciocię także kocham bardzo, ale jej położenia, do którego nawykła, nie widzę tak bolesnem. Osładza je taka miła i dobra, a przywiązana rodzina. Co się tyczy chłopców... z ich imieniem i powierzchownością, przy poczciwych sercach — możnaż się tak bardzo o przyszłość troskać? A kuzynka... kuzynka masz ją przed sobą, jaką zechcesz, bo się o twoją rękę dobijać będą.
Cesia rozśmiała się smutnie.
— Ja, — rzekła — inaczej widzę jakoś to wszystko, a o sobie, wierz mi, kuzynku, najmniej myślę. Tymczasem trzeba radzić babce i braciom.
— Ale cóż kuzynka im poradzić możesz? — spytał marszałek.
— Nie wiem jeszcze, — odezwało się dziewczę — zobaczymy. Za krótko tu jestem. Otwarcie tylko powiem, że dobrzy, poczciwi moi braciszkowie próżnują.
— Ale cóż robić mają? — zdumiony podchwycił z dobrą wiarą marszałek. — Horyszkom nie wypada iść w służbę, ani się lada czem zająć.
— Lada czem, byle zająć! — przerwała Cesia żywo.
Marszałek zamilkł trochę.
— Im tego nie możesz mieć za złe, to przecie jest życie całej naszej młodzieży. Cóż szlachcic ma robić, jeśli do wojska nie pójdzie? Pobawią się, polatają, pożenią potem, no, i będą gospodarowali.
Cecylja zamilkła i spojrzała na zegarek. Kuzynek, dostrzegłszy to, wstał z fotelu.
— Droga kuzynko, — rzekł — mogę się pochlubić przywiązaniem do całej rodziny, ciocia oddaje mi w tem sprawiedliwość. Kocham Zawiechów cały, ale dziś jest on dla mnie droższy jeszcze, niż dawniej, gdym bliżej poznał kochaną kuzynkę, dla której czuję niewysłowioną sympatję. Ach, gdybym choć setną część jej mógł pozyskać!
Mocno zarumieniona Cesia, której rękę pochwycił i trzymał, obróciła to w żart i powiedziała co najprędzej dobranoc.
Zaledwie wyszedł, gdy Piotrusia, która bodaj pode drzwiami czatowała, wsunęła się, jakby przestraszona czemś i wzruszona.
— A co? jedzie on jutro, czy nie? Jak Boga kocham, jeszcze parę dni, to ja tu trupem padnę — zawołała.
— Nie wiem; zdaje mi się, że ruszy jutro po obiedzie.
— Po obiedzie! — tragicznie łamiąc ręce, z wyrazem strapienia powtórzyła Piotrusia — po obiedzie! A na obiad co ja mu dam? Chyba kurę, i to tę, co mi nieść zaczęła.
Uśmiechnęła się Cesia i wcisnęła jej na pociechę w dłoń kilka złotych, aby o pieczyste nie potrzebowała się frasować.
Oprócz starościny może czuły marszałek, po całych dniach mówiący o sobie, wszystkich znużył wielce. Henryk wysuwał się często, Julek ziewał, a Cecylja, z głową zwieszoną nad robotą, nie słuchała już nawet. Nie było go czem zająć i zabawić, bo go nic, oprócz niego samego, nie interesowało. Jakkolwiek parę dni, spędzonych w Zawiechowie, poświęcił szczególniej nawracaniu kuzynki, nie czuł, żeby w tem znaczny postęp uczynił, lecz nie tracił znać nadziei, bo raz jeszcze prosił starościny, ażeby mu Cesię namawiała, co ona najuroczyściej przyrzekła. Po obiedzie i kawie konie zaszły i Cecylja odetchnęła lżej, gdy po pożegnaniach najczulszych ujrzała marszałka, oddalającego się nareszcie.
Nie na tem koniec był przecie. W pokoju swoim znalazła list od kuzynka, widocznie z wielkiem staraniem wystylizowany, w którym urzędownie proponował jej dom swój, opiekę nad dziećmi i klucze gospodyni domu. Rzuciwszy nań ledwie okiem, zmięła go i zasunęła między niepotrzebne papiery, ale łza zakręciła się jej w oku.
Babka, wierna swojemu przyrzeczeniu, od tego wieczora, rozczulona wielce pobytem Bolka i uczynionemi przez niego ofiarami, poczęła nawracanie Cesi. Dozwalając mówić staruszce, nie sprzeciwiając się jej wcale, Cesia słuchała bardzo cierpliwie, a naglona pytaniami, odpowiadała tylko, że jej w Zawiechowie najlepiej.
— Babcia mnie przecie nie wypędzi.
Starościna kończyła wtedy uściskiem i milczeniem. Biedna staruszka chciałaby wszystkim dogodzić i usłużyć, nie wiedząc dobrze, co radzić, a co odradzać. Namowy jej jednak niczemby były jeszcze, gdyby jakimś dziwnym sposobem Piotrusia nie dowiedziała się o projekcie, a że, mimo drwin starego Józefa, nic w tem znowu zdrożnego nie widziała, wzięła więc na siebie popieranie marszałka i starościny. W duszy, choć kochała Cesię, zaczynała się jej obawiać i wyrozumowała sobie, że to czyni dla jej własnego dobra, gdy w istocie trochę się jej pozbyć była rada. Panna Cecylja zaglądała po kątach, wymagała czasem jakiegoś niesłychanego porządku i czystości, a z każdym dniem nowe jakieś objawiała żądanie ulepszeń różnych, czego Piotrusia nie znosiła.
— Ale bo — mówiła sama sobie — kiedy jej tu u nas niekoniecznie, to dlaczegóż nie ma jechać do takiego domu, gdzie tylko, słyszę, ptasiego mleka braknie, bo Józef powiada, że tam zbytek, od bażantów i od kuropatw na powszedni dzień. Niechajby my sobie spokojni zostali, jak bywało... Nam tu ze wszystkiem dobrze, byle nikt głowy nie mącił.
Przejęta tem przekonaniem i pewna, że kuzyn bliski nie może się kochać w krewnej, boćby to było obrazą Boską, Piotrusia z naiwną niezręcznością, która jej się wydawała mistrzowską sztuką, codzień prawie zachwalała Cesi marszałka, jego dostatki, dom i usiłowała obudzić w niej politowanie nad sierotkami. Niecierpliwiło to trochę pannę z początku, ale później już pozwalała jej prawić, co chciała. Czasem tylko rzuciła z uśmiechem:
— Piotrusiu, ty się mnie chcesz stąd pozbyć.
— A, jaka bo panienka niedobra! zaraz pozbyć! A jaż nie dla czyjego przecie dobra to mówię.
I na tem się kończyło.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


POWIEŚCI O DAWNYM OBYCZAJU — Tom XVI
J. I. KRASZEWSKI
RESURRECTURI
CZĘŚĆ II.
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE


I.

Obok drewnianego kościoła, w starych lipach trochę opodal, stało probostwo, które zajmował ksiądz kanonik, człowiek poważny, niemłody już i chory. Mało się on teraz mógł trudnić parafją, a o niewiele wprawdzie od niego młodszy, ale daleko silniejszy i zdrowszy ksiądz Kulebiaka, wikary, dźwigał cały ciężar pracy około duszyczek. Trud to był niemały, bo parafja, nader rozległa i rozrzucona, nieustannego wymagała rozjazdu po małych dworkach szlacheckich; ale wikary, gdy jeden dzień w domu siedział, nudził się. Nawykł do takiego życia i stało się ono dlań potrzebą. Nie chorował nigdy, zdawał się też nie tęsknić nigdy za spoczynkiem; z jednej kałamaszki trzęsącej przesiadał się na drugą, gorszą jeszcze, i po sławnych w okolicy grobelkach kamiennych ruszał, odmawiając pacierze, do chorego, nigdy się nie skarżąc ani na nawał obowiązków, ani na znużenie.
Za probostwem osobna chata stanowiła wikarję; sam ją sobie przed laty dwudziestu urządził ksiądz Kulebiaka i obsadził, a już brzozy i akacje dokoła dobrze ją ocieniały. Stała trochę na uboczu, miała swój dziedzińczyk i zajazd osobny, a że wikary konie lubił i dwa ich trzymał, miała i stajenkę u boku.
We dwa dni po wyjeździe marszałka, ksiądz Kulebiaka właśnie około dziewiątej wieczorem wrócił od chorego z Połonnego-Hruda i znużony, przekąsiwszy, legł spać. Wieczór był ciemny, chmurny i deszczyk poprószał, a że w taki słotny czas, mówią ludzie, śpi się najlepiej, po pracy zaś kamienny sen zwykle przychodzi, nie dziw, że ksiądz Kulebiaka tak twardo usnął, iż mimo ponowionego stukania w okiennicę, nic a nic nie słyszał. Marzył tylko, iż okrutnie na dworze grzmiało.
W drugiej izdebce na tapczanie sypiał zakrystjan Bąkiewicz, który wieczorem pijał piwo i po niem także sen miał kapitalny; jednakże wkońcu walenie w okiennicę zmusiło go zerwać się i, na łokciu sparłszy, posłuchać.
Nie było wątpliwości: ktoś bez miłosierdzia tłukł w okiennicę pokoju księdza wikarego. Bąkiewicz, człowiek bojaźliwy, przeżegnał się i skoczył do drugiej izby. Wikary chrapał, a zewnątrz bębniono coraz żywiej i głośniej.
Zakrystjan chwycił wikarego za rękę.
— Ojcze, ojcze! — zawołał. — Coś się stało... ktoś pod oknem wali.
Zerwał się wikary.
— Co to jest? która godzina?
— Godziny nie wiem, ale ktoś stuka.
Ksiądz Kulebiaka, choćby najmocniej spał, przebudziwszy się, natychmiast był przytomny.
— Idź, świecę zapal i drzwi otwórz... a prędzej!
Zwinął się Bąkiewicz, kilka razy potrąciwszy w izbie sprzęty, a wikary już, przeżegnawszy się, sutannę i buty wciągał, przeczuwając, iż będzie pewnie gdzieś potrzebny.
Gdy świeca zapalona została, a stukanie nie ustawało, Bąkiewicz odryglował drzwi i począł wołać:
— A kto tam?
W mroku postrzegł powóz, czterema końmi w poręcz zaprzężony, i parę osób kręcących się koło niego. W tejże chwili mężczyzna w płaszczu, prowadząc pod rękę kobietę okrytą mantylką, zbliżył się ku drzwiom i wszedł na wikarję.
Ksiądz Kulebiaka wychodził z alkierza, w którym spał, gdy ujrzał przed sobą stojącego Henrysia Horyszkę z panną Hanną Sławczyńską, spuszczającą oczy — spojrzał, ręce rozpostarł i osłupiał.
— A to co? w imię Ojca i Syna? A to co się stało?
Henryk puścił rękę panny, która obejrzała się, znalazła krzesło i padła na nie, oczy zasłaniając, a sam przystąpił żywo do księdza, wołając głosem przerywanym, zdyszany i wylękły:
— Ojcze dobrodzieju! ty, który... ty, co... jesteś przyjacielem naszego domu, do ciebie po ratunek przybywamy... daj nam ślub!
Ksiądz Kulebiaka aż się żachnął.
— Sfiksowałeś, czy co? bez zapowiedzi? bez pozwolenia rodzicielskiego? Co ci jest? z kim?
Twarzy był nie dojrzał, bo Hanna ją osłaniała.
— Ja kocham pannę Hannę Sławczyńską, — zawołał, prawie od przytomności odchodząc, Henryk — ona mi jest wzajemna, a ojciec tyran chce ją zmusić...
Przykląkł przed księdzem, który znowu się cofnął.
— A to komedja! — odparł. — Co wam jest? Cóż to będzie za ślub, per dominum pstrum. I asindziej, panie Henryku, mogłeś na to rachować, myśleć, że ja taki ślub waćpanu dam, abym potem, nie mówię już, rekolekcje odsiadywał... mniejsza z tem, ale na śmiech się wystawił i na wspólnictwo takiego szałapuctwa. Co waćpanu w głowie? gdzieś rozum podział?
Panna siedziała ciągle z zakrytemi oczyma.
— Ojcze! — zaczynając go już po rękach całować i lamentując żałośnie, wołał Henryś — nie gub mnie, nie gub panny. Zlituj się! A nie dasz ślubu, to stanie się co gorszego: pojedziemy na kraj świata.
Ksiądz Kulebiaka ze smutną twarzą stał nieporuszony wcale.
— Gorszego, — rzekł — trudno już, aby się co stać mogło, bo to są żarty z sakramentu, mój panie Henryku. Ślub to nie śniadanko na poczcie. A godziłoż się pannę z zacnego domu namawiać, porywać, uczynić taki skandal przeciw woli rodziców? Chcesz staruszkę-babkę dobić, familji własnej uczynić zakałę?
— Mój ojcze, — wyrwał się impetycznie Henryk — co się stało, źle czy dobrze, ale się stało. Będziesz łajał potem, jak chcesz, ale w tej chwili nam ślubu trzeba, lub...
— Lub co? — zapytał ksiądz Kulebiaka.
Panna zerwała się z siedzenia.
— Henryku! jedźmy gdzie indziej, jedźmy! Mnie strach ogarnia... jedźmy!
Ksiądz stał z załamanemi rękami.
Henryk błagał go napróżno: nie dawał się poruszyć.
— Jedźcie, dokąd chcecie, — rzekł — ślubu nie dam, bo nie mogę. Ślub taki nie byłby ważny. Ale coście to uczynili... coście uczynili, dzieci nierozważne! Henrysiu, ktoby się tego po tobie spodziewał. Na rany Pańskie, może w domu nie spostrzeżono jeszcze ucieczki. Wracajcie, rzućcie się do nóg rodzicom...
Henryk, nic już nie odpowiadając, podał rękę Hannie.
— Jedźmy — rzekł.
Domawiał tego wyrazu, gdy około wikarji dał się słyszeć hałas, brzęk i głos Sławczyńskiego.
— Tu są... tu zdrajca! da mi gardło!
Panna Hanna, przestraszona, rzuciła się do alkierza, potrąciwszy księdza, a Henryk, jak osłupiały, pozostał. W progu już się pokazał Sławczyński stary, z kijem ogromnym w ręku, zasapany, w kapocie porozpinanej, bez chustki na szyi. Ze wściekłym wyrazem twarzy pędził za nim słuszny, urodziwy chłop jak dąb, narzeczony panny, Mazurowicz. Henryk, widząc ich wprost nacierających na siebie, chwycił stołek i gotował się z nim do obrony.
Sławczyńskiemu od krzyku tchu brakło. Wołał tylko, dławiąc się:
— Jest!... jest!
Wtem w progu już izby słabo mu się zrobiło... uchwycił się za piersi. Ksiądz Kulebiaka, zobaczywszy to, pobiegł ku niemu, a Mazurowicz, jak wściekły, rzucił się na Henryka.
— Ty jakiś!
— Stój, bo ci łeb rozwalę! — krzyknął Horyszko. — Chcesz się bić, choćby na śmierć, dobrze; ale nie tu i nie jak parobcy.
— Bić się... tak... bić!
I sunął się Mazurowicz na niego.
— Daj mi broń! masz broń?
W dwóch kieszeniach Mazurowicza sterczały pistolety. W pierwszym impecie Horyszko rzucił się nań i wyrwał mu jeden. Stało się to w mgnieniu oka. Ksiądz Kulebiaka, trzeźwiący nawpół omdlałego Sławczyńskiego, nie miał czasu się obejrzeć, ani krzyknąć, gdy już dwaj rywale zmierzyli do siebie. Rozległy się w izdebce spokojnej dwa strzały i krzyk bolesny a wrzawa. Mazurowicz stał wśród dymu, a Henryś chwycił się za piersi, potem oparł o stół i runął, zawoławszy:
— Hanna!
Z drugiego pokoju wbiegła panna Sławczyńska, jak obłąkana. Ojciec, ujrzawszy ją, odzyskał przytomność i pochwycił, wołając:
— Do powozu! do domu! Mazurowicz, pomagaj!
Mazurowicz, z za kłębów dymu zobaczywszy leżącego we krwi Horyszkę, zbladł... chciał uciekać, gdy głos ojca zahuczał:
— Ma, na co zarobił. Do powozu i do domu!
Oprzytomniał dopiero narzeczony i, chociaż panna odtrąciła go ze wstrętem, tuląc się sama do ojca, poszedł za nią i za Sławczyńskim.
Wikary już klęczał na ziemi przy ranionym, usiłując dojrzeć rany, łamiąc ręce i niebardzo wiedząc, co począć. Wrzawa, przed chwilą ogromna, nagle ucichła, powozy potoczyły się od wikarji, ale z drugiej strony od probostwa i miasteczka, poprzebudzani strzałami, nadbiegli ludzie, sądząc, że rozbójnicy napadli księdza Kulebiakę.
Kto wszedł na próg i zobaczył leżącego na ziemi, osłupiał, nie mogąc zrozumieć, co się stało, a Bąkiewicz, ze strachu i obłędu jakiegoś, mówić i tłumaczyć się nie mógł.
— Kto w Boga wierzy po cyrulika, a prędzej! — wołał wikary. — Krew upływa, a ja ratować nie umiem.
Chłopiec z probostwa skoczył do miasteczka; tymczasem ksiądz z zakrystjanem wzięli powoli biednego omdlałego Henryka i złożyli go ostrożnie na łóżku. Krew, którą chustami starano się tamować, buchała; chłopak był blady, jak trup, i bezprzytomny. Bliżej oglądając, ksiądz mógł się przekonać, iż kula nie tknęła szczęściem piersi, ale rozszarpała prawą nogę.
Wikary ze łzami w oczach stał nad łóżkiem, modląc się i czekając na ratunek. Wnet też, opamiętawszy się nieco, ludzi tłoczących się odprawił z tem, że przypadek się stał, o którym niema co gadać wiele.
— Idźcie spać, kto ratować nie może, i żeby z tego paplaniny nie było. Z Bogiem! z Bogiem!
Pozamykano drzwi i cicho znowu zrobiło się na wikarji; tylko konie Henryka stały z woźnicą przed domem; zatrzymać je było trzeba, aby chorego odwieźć, lub się niemi w potrzebie posłużyć.
Wiekiem się wydawało oczekiwanie, dopóki obudzony felczer nie przybiegł, blady i wystraszony. Wzięto się do rozcinania sukni i szukania kuli, ale na to cyrulik nie starczył, trzeba było konie z kartką wyprawić po doktora. Nowa zwłoka nastąpiła; lecz Żydek przynajmniej krew zatamował nieco, a Henryś przyszedł do przytomności na chwilę. Rzucił oczyma dokoła, zobaczył obce twarze, uczuł płynącą krew ciepłą i omdlał znowu.
Doktór Hordziszewski nie należał do przyjaciół pałacu w Zawiechowie. Rodzina upadła wcale dlań uroku nie miała; młodych chłopców bardzo prozaicznie nazywał trutniami, a ile razy kto nad losem ich się użalał, krótko i węzłowato mówił:
— Sami sobie winni... dobrze im tak.
W ogólności, sam podobno będąc synem kowala, człek prostej kondycji, jak u nas mawiano, szlachty i panów nie lubił. Do starościny, gdy parę razy zachorowała, dał się wziąć i radził jej a pilnował; ale w czułości żadne nie wpadał i szczególnych nie okazywał sympatyj. Pomimo to nie wątpił ksiądz Kulebiaka, iż w takim wypadku pomocy swej nie odmówi. Jakoż w pół godziny wszedł chłodny i poważny Hordziszewski, pytając:
— Cóż to się tam stało, mój księże?
— Jest tu ranny Horyszko, który pomocy waszej potrzebuje, tyle tylko mogę powiedzieć.
— A ja też nieciekawy tak dalece, więcej wiedzieć nie potrzebuję — odezwał się Hordziszewski, idąc do alkierza, w którym na łóżku leżał omdlały Henryk, a przy nim stali cyrulik i Bąkiewicz.
Doktór, zdaleka dojrzawszy twarzy, ramionami ruszył.
— Wody ciepłej, gąbki i czego potrzeba — odezwał się do cyrulika, zrzucając surdut i przystępując do łóżka.
Odkryto poszarpaną nogę. Kula w niej tkwiła... trzeba było sondę zapuszczać i dobywać ją. Ból ocucił chorego; ale Hordziszewski, wcale na nic i na nikogo nie zważając, widział tylko ranę i nią się zajmował. Nie była ona niebezpieczna, ale bolesna i długiego starania wymagająca. Z położenia kuli, która się o kość oślizgnęła, trudno było zaręczyć, czy jej nie naruszyła. Henryk syknął kilka razy, lecz zniósł opatrywanie cierpliwie... więcej daleko bolały go nieszczęśliwe następstwa tego szalonego kroku, na który się ważył, wrażenie, jakie to uczyni na babce i na siostrze, w sąsiedztwie wreszcie. W głowie mu się mąciło. Hordziszewski dokonał, co było potrzeba, z zimną krwią, sobie właściwą. Niecierpiał pieszczot niemęskich i był dla wydelikaconych nielitościwym szydercą, ale poczciwe serce ludzkie biło w tej piersi, szorstką skórą pokrytej. Podobało mu się to, że Henryk miał męstwo. Obmywszy ręce, zbliżył się i siadł przy nim.
— Panie Henryku, — rzekł — wiesz, że ja bałamuctwa żadnego i komedjanctwa nie lubię, w sentymentalizmy się nie wdaję, ale gdzie radzić trzeba, robię, co mogę.
Skinął na wikarego, który stał w ciągu całej operacji ze złożonemi rękami na uboczu i modlił się pocichu, a cyrulika i Bąkiewicza, dając znak ręką, odprawił.
— Nie potrzebujecie mi mówić, co się stało — zaczął. — Domyślam się, że sprawa pewnie z Mazurowiczem o pannę. Co się stało, na to już rady niema. Staruszkę trzeba oszczędzić. Cóż tu począć? Czy lepiej go tu na wikarji zostawić, czy pocichu odnieść do pałacu? czy dać znać i komu?
Henryk słuchał milczący, jakby już woli swej nie miał. Wikary ręce łamał.
— Bóg widzi, — zawołał — zgłupiałem, nic nie poradzę! — Pochwycił się za głowę. — Biedna starościna! A w sąsiedztwie, w domu Sławczyńskich, co za skandal, co za nieszczęście!
Doktór usta wykrzywił.
— Jeśli mogę prosić, — odezwał się Henryś słabym głosem — niechby Julkowi kto dał znać i przyprowadził go tu.
— Julek dobry chłopiec, — rzekł wikary — ale ja powiem szczerze, siostra ma od was wszystkich więcej energji i doświadczenia. Potrzeba dać znać siostrze.
Henryk nie odpowiedział nic. Hordziszewski wstał i podał mu rękę.
— Pokawęczysz trochę, panie Henryku, ale będziesz zdrów. W najgorszym razie, jak Byron, trochę kuleć możesz na nogę. Ja cię dopilnuję. A gdzież mam szukać?
— Jeśli łaska, to w pałacu na górze.
— Dobrze, bo to trzeba gorączki dopilnować. Z przeniesieniem należy nocą pośpieszyć, aby ludzie się nie zbiegali; na materacu łatwo się to da wykonać, a cyrulik dopilnuje.
I z wikarym wyszedł napozór zimny doktór do pierwszej izby.
Ksiądz Kulebiaka namyślał się.
— Tu niema co, — rzekł — posyłać kogo. Ja muszę iść sam. — I wziął za czapkę. — Cyrulik z Bąkiewiczem niech przysposobią nosze.
W sieniach zakrystjan zbliżył się do ucha wikarjuszowi.
— Proszę księdza wikarego, — rzekł — są tu nosze, na których trumny i umarłych noszą; ale to może się nie godzi.
Hordziszewski się rozśmiał.
— Niechże temu drzewa kawałkowi, co służy umarłym, raz się trafi oddać żywemu posługę! — zawołał. — Dajcie pokój zabobonom i daremnym strachom, byle ulgę uczynić choremu.
Ksiądz Kulebiaka, który to miał za jakąś wieszczbę złowrogą, zawahał się i głowę spuścił.
— Nie bądźcie dziećmi — rzekł doktór. — Jemu nie mówcie, na czem go niesiecie, aby to wrażenia nie zrobiło; ale cóż mu to drzewo zaszkodzi?
Wikary przeżegnał się milczący i ruszył wprost do dworu. Z rachuby jego wypadało dostać się jakim sposobem do pałacu, kobiet nie strasząc. Lecz jak to było wykonać? Jedne drzwi wchodowe prowadziły do pałacu z dziedzińca, drugie wrota ciężkie i furtka z zajazdem na stajenne podwórze. Tu ksiądz spodziewał się dobudzić Andruszki. Konie, które Henryka z panną przywiozły, były pożyczone w sąsiedztwie i te zaraz po katastrofie odprawiono.
Zaczynało się na wczesny wiosenny brzask zabierać, gdy ksiądz Kulebiaka stanął u wrót zamkniętych. W pałacu wszystko spało... ani dzwonka nie było, ani stukać nie wypadało. Poczciwy wikary nie wahał się, trochę dalej odszedłszy, gdzie parkan był popsuty, przeleźć go i tym sposobem dostać się na stajenne podwórko. Szczęściem dla gorąca Andruszka spał na derkach w podwórzu. Gdy go ksiądz zbudził, nie mógł zrozumieć, co się stało, ale posłuszny zerwał się i poprowadził go na górę. Starali się iść jak najciszej, lecz innych schodów nie było jak główne, a ogromna sień pałacowa odbijała tak najmniejsze poruszenie, iż ciężki chód księdza wikarego rozległ się w niej zdradziecko. Piotruska, która wisusa Andruszkę posądzała o nocne wycieczki, usłyszała to i, okrywszy się chustką, wybiegła. Miała nocną lampkę w ręku i postrzegła zaraz księdza Kulebiakę. Strach ją ogarnął, tak że w miejscu wryta pozostała. Opóźnienie Henryka zpowrotem, okoliczność ta, iż Julek mu nie towarzyszył, pewne podejrzenia i przeczucia strwożyły biedną klucznicę. Ksiądz nie byłby pewnie wybrał jej za pośredniczkę, ale zobaczywszy, że wstała, zszedł ze schodów.
— Przeżegnaj się, acani, — rzekł do niej — zmów zdrowaśkę i żebyś mi tu lamentów żadnych nie czyniła. Pan Henryk chciał wykraść Hannę Sławczyńską i został postrzelony. Nic mu nie będzie, ale odchoruje. Trzeba drzwi otworzyć i pocichu wnieść go na górę.
Wikary tą wiadomością, jak młotem, uderzył biedną kobietę, która padła na kolana, zakrywając oczy.
— Moja kochana Piotruska, tu nie czas na łzy i narzekania. Będziecie płakali później; teraz proszę o posłuszeństwo i ciche zachowanie się!
Jak obłąkana zwlokła się w istocie posłuszna stara; ale łzy ciekły, dyszała i usta krzywiły się, wstrzymywane od wybuchu. Zaczęła szukać, sama nie wiedząc czego ani gdzie. Szło jej o klucz, lecz pochwyciła kilka rzeczy niepotrzebnych i rzuciła, nim się opamiętała.
Andruszka, który posłyszał, że jego kochany panicz był ranny, do ściany się zawrócił, ręce na niej sparł i zaryczał z bólu i żałości.
— Cicho, chłopcze, na miłość Bożą, cicho!
Klucz się znalazł nareszcie; poszli więc drzwi otworzyć, a Andruszka wybiegł przeciwko niosącym Henryka.
We drzwiach stała Piotruska i, zasłoniwszy usta chustką, zanosiła się od płaczu. Godzina była jeszcze tak ranna, że ruchu w domu nie mogła usprawiedliwić. Pomimo największego starania o cichość, gdy przyszło tragi szerokie wnosić, drugą połowę drzwi, zwykle nieporuszanych i zardzewiałych, odmykać, na schody się drapać, szmer powstał taki, iż w pokoju panny Cecylji, na dole od sieni, nie można go było nie posłyszeć. Dziewczę się obudziło, gdy drzwi odmykano... zaczęło się przysłuchiwać bacznie, pochwyciło głosy, rozpoznało, że były obce i trwoga ją jakaś ogarnęła. Dość długo już była w domu, aby być pewną, iż to ranne chodzenie było czemś niezwyczajnem.
Sama nie wiedząc dobrze, co czyni, panna Cecylja wyskoczyła z łóżka i poczęła się przyodziewać, jak mogła najprędzej. Narzuciła na siebie szlafrok i szal i otwarła drzwi. W szarym brzasku poranka, który wpadał otwartym szeroko gankiem, mogła dojrzeć nosze, mozolnie i powoli podnoszone na schody. Za niemi szedł ksiądz Kulebiaka. Rzuciła się ku niemu.
— Ojcze, co się stało?
— Nic, moje dziecko! nic! Męstwa i spokojności. Henryk ranny, niebezpieczeństwa niema... cicho!
Cesia sparła się o ścianę, zbladła i potrzebowała chwilę jakąś spocząć, dla zebrania myśli. Ale to krótko trwało. Uzbrojona w męstwo, które usiłowała zawsze wyrabiać w sobie, posunęła się krokiem odważnym za noszami. Nie wiedziała nic; zdało jej się, że albo nieostrożne obejście się z bronią, albo wypadek na polowaniu mógł być rany przyczyną. Nie domyślała się, nie chciała przypuścić żadnego dramatu.
Z wielką trudnością wniesiono Henryka na górę. Wygodne owe nosze, na których trumny zwykle dźwigano, potrzebowały szerokich drzwi cmentarnych i kościelnych; musiano więc dawno zamknięte odryglować. Gdy w salonie poczęto się niemi mordować, wybiegł Juljan... ledwie coś na siebie narzuciwszy. Bracia, wychowani razem, nawykli do siebie. Charakterów dosyć różnych, by się wzajem dopełniały, kochali się najczulej. Julek, któremu nikt nic nie mówił, przeczuciem przypadł do leżącego na noszach brata i położył mu się, szlochając, na piersi. Zbroczone chusty, blada twarz Henrysia mówiły wiele. Nikt ust nie śmiał otworzyć.
— Ja powinienem umrzeć, Julku... odebrali mi moją Hannę... strzelił do mnie Mazurowicz.
I omdlał.
— Ja go zabiję! — mruknął Juljan ponuro.
Gdy się to działo z rannym, ksiądz Kulebiaka odprowadził pannę Cecylję o parę kroków i wszystko jej opowiedział.
Słuchała blada, ze spuszczonemi oczyma, i drżała. Nie odezwała się długo, a gdy otworzyła usta, szepnęła tylko:
— Babka — i podniosła oczy na wikarego.
— Nie jestem nigdy i w żadnym razie za kłamstwem, — odezwał się ksiądz — lecz zdaje mi się, że i Bóg rozgrzeszy nas, gdy przed staruszką złożymy ranę na nieostrożnie pochwyconą strzelbę. Zabiłaby ją może prawda cała... a cóż jej ona pomoże? Całkiem zaś utaić wypadku niepodobna, bo spyta o Henryka i gorszego się domyślać gotowa, niż jest.
— Dobrze, mój ojcze, — odezwała się Cesia — ale oznajmić to wszystkim należy, aby się kto nie wygadał.
I postąpiła do Henryka, który już leżał na łóżku swojem, a przy niem stali płacząca Piotruska, Julek w gorączce gniewu i Andruszka, który pięści zaciskał ze złości na Mazurowicza.
Cesia wstrzymała księdza Kulebiakę. Zaczynało dnieć dobrze. Starościna, jak wszystkie osoby w wieku, wstawała zwykle bardzo rano; należało więc obmyśleć, jak jej powiedzieć to, czego przed nią ukryć nie było podobna. Ksiądz był najlepszym pośrednikiem, bo staruszka jego energicznemu charakterowi dawała panować nad sobą.
Uścisnąwszy dłoń Henryka i szepnąwszy mu jedno tylko słowo: „męstwa!“ — Cesia zbiegła ubrać się co najprędzej. Pokój jej od sypialni starościny drzwi tylko i ściana dzieliły. Gdy weszła, usłyszała, że już staruszka chodzi po swoim i odmawia pacierze. Skrzypnięcie drzwi u Cecylji zaniepokoiło ją; uchyliła swoje i zajrzała.
— Cóż to, ty nie śpisz?
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, wnuczka złożyła wczesne przebudzenie się na piękny ranek wiosenny, chociaż chmurno było i dżdżysto, ale starościna przez swe okna mało co widzieć mogła.
— Ty się, kochanie moje, niepotrzebnie tak zrywasz rano. Młodość snu potrzebuje.
I drzwi zamknęła znowu.
Dzień coraz się robił jaśniejszy. Piotrusia, przychodząca zawsze rano do starościny, nie śmiała się jej teraz pokazać, bo oczy miała nabrzękłe i od płaczu jeszcze wstrzymać się nie mogła. Staruszka zadzwoniła na nią przeze drzwi. Nie było sposobu. Trzy razy szła i zawracała się klucznica, nie chcąc być pierwszą, a tymczasem Cecylja uzbroiła się w męstwo i poważnie weszła do sypialni. Staruszka siedziała w fotelu. Przyklękła przed nią.
— Babciu droga, — rzekła — przyszłam cię zmartwić. — Mała to rzecz, ale ci będzie przykra. Henryczek miał na polowaniu przypadek...
Na te słowa babka zaczęła drżeć i oczy sobie zasłoniła.
— Ranny lekko. Był doktór, opatrzył go i niema najmniejszego niebezpieczeństwa.
Domawiała tych słów, gdy Piotruska, sama nie chcąc wejść, wprowadziła wikarego.
— A! i wy tu, mój ojcze — łkając, zawołała babka. — Mój Henryś, moje najdroższe dziecko... ranny?... Gdzież on? tu?
I zerwała się z krzesła.
— Piotrusiu! Cesiu! podajcie mi ręce, prowadźcie mnie, prowadźcie, ja go widzieć muszę!
Spojrzawszy po sobie, przytomni nie śmieli się oprzeć temu żądaniu. Cesia wzięła starościnę pod jedno ramię, Piotruska pod drugie i zwolna zaczęły ją ku schodom prowadzić. Szła milcząca, a że nawykła była modlić się zawsze, szeptała machinalnie modlitwę, której ani dokończyć, ani się z nią połapać nie mogła.
Pochód to był milczeniem straszny, a staruszka, której sił brakło, kilka razy na schodach zatrzymywać się musiała, aby odetchnąć nieco.
Gdy weszli do pokoju Henryka, przy którym klęczał Julek, chory podniósł się na ręku. Cesia dała mu znak: zrozumiał obowiązek. Uśmiech bolesny przebiegł mu usta i rzekł szybko słabym głosem:
— Babciu, to nic... Drasnęła mi tylko kula trochę skórę... Niech babcia będzie spokojna.
Ale wtem siły go opuściły i blady pochylił się na poduszki.
Starościna usiadła, nie mówiąc nic, i płakała. Milczeli wszyscy. Aż po chwili, gdy się Henryk ocucił i coś przebąknął, gdy wszyscy już nie wiedzieli, co począć, aby staruszce oszczędzić smutnego widoku, ksiądz Kulebiaka zbliżył się do jej ucha i oświadczył, że choremu doktór nakazał spoczynek i że go z Julkiem samego wypada zostawić.
Posłuszna starościna pocałowała go w głowę, błogosławiąc i oblewając łzami, wstała i zrezygnowana dała się nazad prowadzić. Krótki ten przeciąg czasu tak ją jednak osłabił, iż zaledwie do salonu swego doprowadzona, w krześle osunęła się i niemal omdlała. Cesia i Piotruska zajęły się trzeźwieniem, cuceniem, a klucznica, wierząca w wielką potęgę kawy, zmusiła staruszkę do wypicia jej kilku kropel. Ksiądz Kulebiaka musiał śpieszyć do domu.
Tak rozpoczął się ten dzień fatalny dla dworu w Zawiechowie, który miał za sobą wiele i różnych następstw pociągnąć. Julek, który pozostał przy bracie, nie chcąc go odstąpić na chwilę, tak dalece nie był wtajemniczony w całą tę nieszczęśliwą sprawę, że wiedząc o miłości Henryka i o jego wycieczkach ku Błotkowu, wcale się nie domyślał, jak daleko zaszły stosunki. Henryk mu dopiero teraz szepnął, nieporządnie opowiadając, jak się to stało.
W istocie wina jego mniejsza może była, niż się na oko zdawało. Matka, de domo Motowidłowska, nie chciała na żaden sposób wydać córki za Mazurowicza, do którego, choć był bogaty, krewni jacyś w kapotach, a nawet w siermięgach, jak słychać było, przyjeżdżali. Henryś bardzo się pannie podobał, a panna była płocha i oprócz niego podobało się jej wielu. Ojciec bronił Horyszkowi przystępu do domu, ale matka ułatwiała widzenia się z córką i opiekowała się tym romansem. Ona to poddała myśl wykradzenia, a Henryk nie wątpił, iż dobry, kochający ich ksiądz Kulebiaka da się do ślubu namówić. We dworze błotkowskim ścierały się ze sobą wpływy pani i pana; ona i on mieli swych zauszników i szpiegów. Pomimo największego starania o utajenie przygotowań, w chwili prawie gdy Henryk pannę z domu przez ogród wyprowadzał, ludzie podpatrzyli to i panu donieśli. Mazurowicz tego wieczora nocował właśnie we dworze. Stary, rozwścieczony, kazał mu jechać ze sobą i w pogoń się rzucili, gdy tylko konie zaprząc zdołano. Widzieliśmy tragiczny koniec tego wypadku. Skutków jego niepodobna było obrachować.
Nazajutrz, przez ludzi z probostwa i z miasteczka, przez zakrystjana, którego zaprowadzono na piwo, w miasteczku wiedziano wszystko. Nie mogło się to utaić i dlatego, że odebrawszy córkę, stary Sławczyński, który się uczuł słabym z gniewu, potrzebował wypocząć. Zajechał więc, wprawdzie nie do Szmula, gdzie się najwięcej osób zbierało, tylko do Mortchela dziegciarza... ale i tu ludzie rozbębnili całą historję i dostrzeżono płaczącą pannę, słyszano gniewne wykrzykiwania Sławczyńskiego.
Sądy ludzkie różne były, więcej się jednak litowano nad Henrykiem, niż nad ojcem i Mazurowiczem, który przyjaciół nie miał. Śmiano się i zakładano, czy narzeczony kradzioną pannę porzuci, czy się z nią ożeni — czy panna Hanna oprze się zaślubinom, czy na nie zezwoli. Mała mieścina, której pokarm tak osolony i pieprzny rzadko się przytrafiał, przez cały dzień uspokoić się nie mogła. Na rynku stawali ludzie kupkami i niestworzone prawili rzeczy. Utrzymywali niektórzy, iż Henryk był tak niebezpiecznie postrzelony, że wyżyć nie może; iż babka, dowiedziawszy się o tem, mocno na zdrowiu zapadła; że miłość ta zapewne dwie weźmie ofiary. Najmniej zdawało się to obchodzić starego Sławczyńskiego, który tak pragnął zemsty, iż gotówby był pałac w Zawiechowie na cztery rogi podpalić i wszystkich jego mieszkańców razem z nim z dymem puścić.
— Paskudne gniazdo! — wołał. — Bodaj do nogi wyginęli!
Doktór Hordziszewski, choć, jak mówiliśmy, nie miał dla biednej rodziny szczególnego nabożeństwa, dał dowód nadzwyczajnej gorliwości. Przyszedł zaraz zrana opatrzyć znowu chorego. Przy łóżku jego zastał pannę Cecylję. Pierwszy to raz widział ją po latach wielu. Miała czas odzyskać przytomność, panowanie nad sobą i z energją wzięła się do czynu, dzieląc troskliwość swą pomiędzy babkę i brata.
Krótka rozmowa ze starym doktorem, który w niej spodziewał się znaleźć płochą i roztrzepaną dzieweczkę, a spotkał kobietę wykształconą, odważną i dziwnie przytem piękną, co zawsze uroku dodaje — wprawiła zimnego eskulapa w zachwycenie. Słuchał, zdumiewał się i uczuł takie dla niej poszanowanie, iż trochę rubasznie zaraz się jej z niego wyspowiadał. Cesia uprosiła go, aby zszedł do babki i o stanie jej, który ją trwożył, naocznie się przekonał. Hordziszewski był posłuszny.
Starościna wysoce szacowała doktora, ale go nie lubiła. Był dla niej za szorstki, nadto ostro wypowiadał prawdy niemiłe; ale tym razem za Henryczka i staranie około niego gotowa go była po rękach całować. Hordziszewski pulsu dotknął, przypatrzył się staruszce i zalecił coś uspokajającego, sam zaś najlepsze jej dał lekarstwo, bo z uśmiechem i lekceważeniem odezwał się o ranie Henryka.
— Eh, to tam niema nic! — rzekł. — Niech pani będzie spokojna. Wyliże się prędko. Młoda i zdrowa krew, niczem nie zakażona, powietrze wiejskie, wiosna, starania siostry... prędko mu zdrowie powrócą, życzę tylko nie martwić się i być o niego spokojną. Ja ręczę... Nawet przypadek ten nie będzie dla panicza bez korzyści, bo się trochę ustatkuje, a to dobrze.
To mówiąc, w rękę staruszkę pocałował i odszedł. Cesia zaprosiła go jeszcze do swojego pokoju, aby na wypadek i dla Henryka co zapisał, i dla staruszki. Tu chciała mu coś od siebie ofiarować, ale doktór aż się pogniewał.
— Nie wezmę! — zawołał. — Starościna dać nie ma co, a pani ze swojego ciężko zapracowanego grosza gdybyś mnie miała opłacać, udławiłbym się nim. Ja familji nie mam, a pieniędzy wiele nie potrzebuję, niechże usłużę tu dla miłości ludzkiej. To mi wolno i tem się obrażać nie trzeba.
Rzekł i wyszedł, nie dając już mówić ze sobą.
Na Cesię spadł teraz ciężar dozoru dwojga chorych; nie można się bowiem było łudzić. Starościna, nawykła do biednego ale jednostajnego życia, uczuła się nagle doznanym strachem i wzruszeniem tak osłabłą, iż ku wieczorowi trzeba ją było zaprowadzić przed czasem do łóżka i — co najgorszym u niej było znakiem — zamiast długich pacierzy, zmówiła króciutkie tylko, położyła się i zasnęła zaraz. Sen, przerywany tylko jękiem i rzucaniem się, trwał całą noc bez przerwy, przeciągnął się długo na ranek... i Hordziszewski, przyszedłszy rano, znalazł stan niedobrym. Senność i nudności oznaczały aż nadto wyraźnie lekki atak do głowy, a radzić na to, przy późnym wieku pacjenta — trudno. Wstała starościna około południa, ociężała, zapominająca się, z rodzajem gorączki... zmieniona więcej na duchu i przytomności, niż na twarzy.
Piotrusia już jej na chwilę nie odstępowała, a Cesia to siedziała przy Henryku, to zbiegała o nią się dowiedzieć. Henryk także dostał gorączki, zwykłej przy ranie, gwałtownej bardzo; ale na tę łatwiej zaradzić było. Po utracie krwi nastąpiło osłabienie, rana jednak znajdowała się, jak mówił Hordziszewski, w stanie pożądanym. Poszarpanie mięśni tylko wróżyło, że może długiego potrzebować starania.
W kilka dni potem w sąsiedztwie opowiadano sobie pocichu, iż Sławczyński stary, nie szczędząc starań, wyrobić sobie potrafił indult, a Mazurowicz nie wahał się pannie Hannie podać ręki do ołtarza. Ponieważ stary kanonik właśnie na nogi był chory, indult wyrobiony został na imię księdza Kulebiaki. Dowiedziawszy się o tem, wikary, który wcale takiego rozwiązania się nie spodziewał, stanął jak osłupiały. Sam Mazurowicz mu przywiózł indult, prosząc o przybycie do Błotkowa.
Chłopak był do zdrowego parobka, dobrze wykarmionego, podobniejszy, niż do kawalera. Wypadek zdawało się, że na nim najmniejszego nie uczynił wrażenia. Ksiądz Kulebiaka wiedział dobrze, iż tu z uwagami występować niebardzo wypadało, gdy rodzice tak ułożyli, a panna zgadzać się musiała, wszakże po chwili zdumienia, ze szczerością swą zwykłą, zwrócił się do Mazurowicza.
— Nie moja to rzecz, ale czyś się asindziej zreflektował dobrze? — zapytał.
— Albo co? — odparł chłodno narzeczony.
— Panna bo waćpana nie chciała.
— Eh, co tam panna, mój ojcze... co tam panna! U panien przed ślubem w głowie porządku niema... to się zładzi.
— Ja jednakże zapowiadam, że panny o dobrą i nieprzymuszoną wolę pytać będę wyraźnie, bo mi tak każe sumienie, gdym ją z innym widział uciekającą.
— To co? — zawołał Mazurowicz. — Może się i zadurzyła w tamtym; ale ja swojego pewny jestem... co komu do tego!
— A cóż to będzie za pożycie? — spytał wikary.
— Takie, jak i innych. Ja się tam gachów nie boję. Ten dostał dobrze w udo, to mi się nie posunie, a na drugich też znalazłbym sposób. Panna mi się podoba, bo ładna... posag dobry, ojciec mnie lubi, to cóż ja tu mam w delikatności się bawić? Ja, choć szlachcic, człowiek jestem prosty i w romanse się nie wdaję.
Sucho i dziko rozśmiał się, kończąc, Mazurowicz. Ksiądz z podziwieniem na niego popatrzył. Cóż miał mówić? Zabrał się z zakrystjanem i pojechał do Błotkowa.
W progu go spotkał stary Sławczyński, paradnie wystrojony i dobrej myśli. O poprzednich wypadkach mowy nie było. Weszli do dworu, który był mieszaniną elegancji de domo Motowidłowskich i braku gustu, jaki Sławczyńskiego odznaczał. Pani sama wyszła strojna, dumna, z miną melancholiczną, ale zrezygnowaną. Na zięcia patrzyć nie chciała. Wikary spodziewał się przy egzaminie płaczów panny; ale nad wszelkie oczekiwania znalazł ją energiczną jakoś w osobliwy sposób, wyzywającą, szyderską niemal i spozierającą na przyszłego męża, jak na ofiarę.
Po kilka razy pytał z naciskiem, czy nie była przymuszona. Odpowiedziała, że teraz do ołtarza idzie z dobrej i nieprzymuszonej woli. Mazurowicz miał to za zwycięstwo, ojciec wąsa kręcił, matka wzdychała, a wikary instynktowo czuł w tem niepoczciwą chęć zemsty.
Przy ślubie panna młoda była piękna, ale straszna; oczy jej błyskały jakby gniewem i niecierpliwością. Ślub był niby wyzwaniem do walki, a Mazurowicz, mimo pozornej siły, wyglądał zawczasu na zwyciężonego.
Wiadomość o małżeństwie tem zamknęła usta złośliwym, innym je otwarła. Sławczyński, aby pokazać, że sobie z tego wszystkiego drwi, jeździł po sąsiedztwie i mówił o wypadku otwarcie, dodając, że córkę porwano, mimo oporu, gwałtem i że ci zubożeli Horyszkowie dla pieniędzy to zrobili.
Jakkolwiek pan marszałek Bolesław mieszkał o mil dziesięć i mocno był urzędowaniem zajęty, wprędce doniesiono mu o wszystkiem. Opowiadanie niezupełnie było wierne, przesadzone trochę, lecz wogóle malowało wypadek i pobudki, jakie były. Z Zawiechowa nikt do niego nie pisał, obcy pośpieszyli z tym przysmakiem. Dotknęło to marszałka. Rozmyślał dwa dni... chciał jechać z początku; potem obrachował, że, zbyt jawnie biorąc stronę familji przeciw Sławczyńskim, popularności swej mógłby zaszkodzić. Wypadało mu pozostać neutralnym, a najlepszem na to tłumaczeniem było, iż mu nie dano znać, że mógł nie wiedzieć o niczem.
Tymczasem, gdy Henryk bardzo powolnie do sił i zdrowia przychodził, starościna codzień je traciła. Płakała, modliła się, a godzinami słowa od niej dopytać się nie było podobna.



II.

Z uwielbieniem przypatrywał się zwykle zimny, sceptyczny, szyderski Hordziszewski pannie Cecylji. Z większą prostotą i skromnością, ciszej, skryciej prawie niepodobna było spełniać obowiązków, które bez odpoczynku, bez znużenia dnie całe i często noce zajmowały. Julek przychodził jej wprawdzie w pomoc, lecz przy najlepszych chęciach niebardzo był zgrabny i trochę leniwy. Siadał przy łóżku, ręce sparłszy na kolanach, dłonie w długie włosy wsunąwszy, patrzył to w ziemię, to na brata i stękał.
Cesia umiała nadzwyczaj zręcznie korzystać z okoliczności. Gdy tylko cokolwiek stan Henryka się polepszył, jednego dnia przybiegła z książką w ręku.
— Proszę was, — odezwała się — a jużci też tak cały dzień siedzieć i wzdychać niepodobna. Ja lubię czytać: spróbujmy; ręczę, że i was to obu zajmie. Musimy się czemś przecie rozerwać.
Wybór książek w początku tak był trafny, że chłopcy, do myślenia niebardzo nawykli, za kilka dni się niem rozbudzili. Julek zażądał książki do swojego pokoju, aby ją prędzej dokończyć, a Henryk począł się dopominać o czytanie.
Z czytania rozwijała się rozmowa, nie tak czcza, jak zwykle. Cecylja, która wiele podróżowała, czytając braciom podróże, wtrącała do nich objaśnienia różnych przedmiotów. Chłopcom się wiele zapomnianych rzeczy przypominało. Henryka szczególniej zajmowały nauki przyrodzone. Siostra przyniosła mu całą historję naturalną, popularnie wyłożoną, pełną rycin. Julek wolał poezję i historję. Jak dzieci, powoli, cierpliwie wdrażała obu do jakiegoś umysłowego zajęcia, ubolewając sama, że jako kobieta nie miała sposobności uczyć się tyle, ileby chciała.
— Mój Henrysiu, — mówiła raz do brata — gdy Bóg da, że wyzdrowiejesz, jaki rok, dwa koniecznie ci się stąd oddalić przyjdzie. Czemużbyś z tego nie miał korzystać i nie pojechać do jakiego uniwersytetu.
Henryk się roześmiał.
— A! to za późno.
— Jakto, mając dwadzieścia parę lat, za późno, tobie?
Zaczęła się śmiać i opowiadać, jak w Rzymie spotkała ambasadora hiszpańskiego, który, w 60 roku życia dostawszy dymisję, znudzony, nie mając co robić, począł się uczyć rysunku od kresek niemal, a że sztukę lubił i miał talent, we trzy lata historyczne malował obrazy.
— Łatwo mu to przyszło, — odezwał się Henryk — bo miał z czego żyć. Ale o czemże ja biedny mogę pojechać do uniwersytetu, albo podróże przedsiębrać.
— O, na oszczędną podróż dla nauki, — zawołała Cesia — ja ci znajdę fundusze.
Zamilkli.
Rozmowy te, przerywane, a powracające zawsze do tego samego przedmiotu, wesołe, łatwe, przykuwały obu braci. Marzono we troje o różnych a różnych rzeczach. Julek i Henryk często bardzo uskarżali się na ubóstwo i niemożność podźwignięcia się z niego.
— Moi wy drodzy, — mówiła Cecylja — gdy ja to słyszę od was, to tylko sobie stanem opuszczonym naszego kraju tłumaczyć mogę. Gdzieżby to kto słyszał zagranicą, żeby dwaj dobrze wychowani, roztropni, lubiący pracę chłopcy, jak wy, nie znaleźli sobie kopalni, z którejby rudę złotą dobywać mogli?
— Ależ poto trzeba jechać chyba do Kalifornji.
— Nie — odparła Cecylja. — Byłam w Holandji, w Belgji, w Niemczech w Erfurcie, a że bardzo kwiatki lubię, jak wiecie, biegałam po zakładach ogrodniczych. Czy wiecie, że z takiego kawałka ziemi jak nasz, a nawet z mniejszego, w Gandawie, w Erfurcie krocie mają dochodu?
Rzucona ta myśl utkwiła szczególniej w głowie Henryka. W parę dni spytał siostry, czyby też i u nas w kraju z kwiatków co zrobić można.
— Z kwiatków, z drzew, ze szkółek, z nasion u nas, gdzie tego wszystkiego brak, niemałe, zdaje mi się, ciągnąćby można korzyści.
Julek się śmiał, ale począł marzyć zaraz.
— Wiecie, — dodała Cesia — ja od babci mam pozwolenie; pisałam już zagranicę o ogrodnika i sama się do tego biorę.
— A pieniądze? — zapytał Henryk.
— Na to pieniądze mam, zapracowałam ich trochę. Nie oddałabym na lada co; ale założyć, stworzyć coś i na naszych dwóch włókach dorobić się czegoś... to mi się uśmiecha.
Bracia poczęli z niej szydzić.
— O, bo ty, Cesiu, marzycielka jesteś, poetka, a kraju nie znasz.
— Może być, może, — odpowiedziała — przekonamy się.
Choroba Henryka, ze względu wpływu, jaki siostrze dozwalała wywierać na braci, była prawie szczęśliwym wypadkiem; ale on cierpiał mocno, a przecięte ścięgna niepokoiły Hordziszewskiego. Przeczuwał, że noga sztywną zostanie.
— O, to mi wszystko jedno — mówił Henryk. — Cóż mi tam! Pięknym i zręcznym być nie potrzebuję.
I wzdychał, bo poczciwy chłopak kochał w istocie Hannę pierwszą miłością młodzieńczą i zdało mu się, że dlań na wieki świat zawiązany. Cesia nie byłaby mu wspomniała o wyjściu zamąż panny Hanny, nie chcąc mu dodawać smutku; ale Julek, w oburzeniu przeciwko niej, rodzicom i Mazurowiczowi, wygadał się przed bratem. Henryk dostał gorączki, płakał i przez kilka dni nie dawał się rozerwać nawet siostrze, chociaż nad nim wielką miała władzę. Nakoniec Cesia potrafiła odwrócić zwolna jego uwagę na inne przedmioty.
W obu braciach po kilku tygodniach tak widoczna była różnica, tak spoważnieli i myśli ich tak dalece inny zwrot wzięły, iż wszyscy to postrzegli, nawet poczciwa Piotruska. Dla niej wszakże ta zmiana nie wydawała się ani korzystną, ani pożądaną.
— At! nie wiedzieć co! — mówiła dopytującemu się Szmulowi. — Bo to najgorsza rzecz, kiedy dziecko poza temi granicami głowę sobie obałamuci! Ja nie mówię nic przeciw Cesi, Panie Boże mnie broń, bo to anioł z kościami; ale młoda, a niema w niej młodości. Żeby się to, jak należy, potrzpiotało, pośmiało... I chłopcy przy niej, co to byli jak ptaszki, bywało, świegocący cały dzień, teraz co? Nauczyła ich w książkach siedzieć, a posłuchać, jak gadają! Sami nie wiedzą co; bo jużciby ja zrozumiała, gdyby w tem kropla sensu była... At, duryhołowie i po wszystkiem.
Szmul się uśmiechał, a klucznica frasowała naprawdę, będąc w obawie o zdrowie chłopców, żeby się to nie pozawędzało.
— Bo nie powiadam, żeby pobożnej książki nie wziąć w ręce, albo w wielki post medytacyj czy tam czego... wedle Pana Boga; ale żeby te farmazońskie książczyska raz w raz dusić, to tam z tego nigdy nic dobrego być nie może. Już to próżno. Tak mi, Boże, dopomóż! Człeku z tego ani życia, ani zdrowia nie przybędzie — at!
Podsłuchała może Piotrusia projektów względem ogrodu, których się niezmiernie lękała.
Tak się rzeczy miały w Zawiechowie i, mimo słabości starościny, byłyby może ciągnęły się ku lepszemu, gdyby nie... mściwe jakieś usposobienie Sławczyńskiego, albo niepoczciwość nieznanego człowieka, która na spokój biednych ludzi czyhała.
Dnia jednego Piotruska stała, swym zwyczajem we drzwiach domu, bo ją to bawiło patrzyć sobie ku miasteczku, gdy podszedł bryftreger, ten sam, który się z nią bez należytego obchodził uszanowania. Piotruska wywdzięczała mu się tem, że ani już patrzyła na niego, ani doń zagadała. Wiedziała, że idzie i nie odwróciła się. Pocztyljon też nie odezwał się do niej; dobył z torby list i położył go jej na rękach.
W czytaniu klucznica nie była mocna. Na drukowanej książce szła rzecz znajoma gładko, nowa trochę opornie, pisanych zaś cyrografów, bo wszystko tak zwała, ani umiała, ani chciała decyfrowywać. Ograniczała się na wyczytaniu nazwiska w adresie. Przychodziły teraz i listy do panny Cecylji, ale te już mogła rozpoznać prędko, bo były gładkie, pachnące i składane inaczej. Tym razem list był jawnie i oczywiście „do jaśnie wielmożnej starościny“.
— To pewnie ten poczciwy marszałek! Daj mu, Boże, zdroweczko, napisał... otóż jejmość będzie rada! — pomyślała Piotruska.
Starościna siedziała w fotelu z tą robotą wiekuistą, która jej za kanwę do marzeń służyła, której ani rozpocząć nigdy na dobre, ani skończyć nie mogła. Triumfująco list przed nią położyła Piotruska i uśmiechnęła się. Starościna włożyła okulary, rozdarła kopertę, zaczęła czytać, pobladła mocno, ręce się jej trząść poczęły strasznie... krzyknęła przeraźliwie i osunęła się na fotel bez życia.
Piotruska poskoczyła do niej, nie wiedząc, jak ratować, gdyż nie było to zwyczajne omdlenie. Nie mogła jej przywrócić przytomności, zaczęła więc sama krzyczeć głośno w nadziei, że ktoś nadejdzie. Panna Cecylja, schodząca ze schodów, usłyszała głos ten i przybiegła. List leżał na stoliku otwarty.
Starościnę, po przeczytaniu jego, raził atak apoplektyczny.
Było to ohydne, bezimienne, pełne obelg, naigrawania się, odgrażań i proroctw pismo, które podyktowała zajadła nienawiść. Dowiedziała się z niego, a raczej domyśliła babka o prawdziwej przyczynie choroby Henryka. Przeszłość cała domu Horyszków, wszystkie potwarze ludzkie, jakie o nich złość tylko rozgłaszać mogła, a obok tego proroctwa nędzy zawierało to pismo ohydne. Nie oszczędzono w niem nawet Cecylji, której zarzucano, że u hrabiostwa Sulejowskich rozerwała małżeństwo i zbałamuciła hrabiego, tak iż za nią gonił aż do Zawiechowa.
Cecylja, przeczytawszy list, sama padła, jak marmur blada, obok staruszki, ale wnet odzyskała przytomność, schowała go do kieszeni, otarła łzę, która z oczów wytrysła, i zajęła się babką.
Żyła jeszcze starościna, ale żadne zwykłe środki do przytomności jej przywrócić nie mogły. Wyprawiono konno Andruszkę do doktora. Hordziszewski nadbiegł, by krew puścić; lecz było za późno: długie cierpienie wyczerpało siły.
Na górze obaj bracia nie wiedzieli o chorobie babki, gdy ta już życie skończyła. Raz jeszcze otwarła oczy, spojrzała na Cecylję, uśmiechnęły się jej usta i zamknęły na wieki. Piotruska padła przy zwłokach, nieprzytomna, jakby obłąkana i wynieść ją musiano.
Prawie sama z tem ciałem zastygłem została Cecylja w salce, walcząc z sobą, aby się nie poddać rozpaczy, jaka ją ogarniała. Staruszka nieruchoma w fotelu, od której rzadko słowo posłyszeć było można, zdawała się nic nie znaczyć w tym domu, a ze zgonem jej stał on się pustką straszną.
Cecylja uczuła się samą, bez opieki, z ciężarem obowiązków nad swoje siły, otoczoną nieprzyjaciółmi, spotwarzoną, zniesławioną. Można było stracić odwagę w położeniu tak rozpaczliwem... Chwilę też zbłąkały się jej myśli i zażądała śmierci, jak wyswobodzenia. Serce miała ściśnięte trwogą, żalem i oburzeniem. To, czego się najwięcej lękała — potwarz, odbierała jej skarb ostatni: poszanowanie u ludzi.
Zmyślona ta historja rozerwanego małżeństwa musiała już być powszechnie znaną i powtarzaną, gdy bezimienny nikczemnik, którego list oddany był na pocztę w Błotkowie, wyprowadzał ją najaw. Uklękła przy zwłokach, położyła głowę na kolanach staruszki i płakała... płakała, nie wiedząc jak długo, aż ją oprzytomniona już Piotruska przyszła gwałtem od zwłok oderwać. Nie mogła ona pozwolić, aby ktokolwiek dotknął jej drogiej pani... sama chciała ją jeszcze obmyć łzami i przyodziać na drogę wiekuistą, na sen nieprzespany.
Julek, który zbiegł przerażony, odprowadził siostrę do jej pokoju. Szczęściem doktór i ksiądz wikary ani na chwilę się nie oddalali. Nieszczęśliwa rodzina budziła w nich miłosierdzie chrześcijańskie.
Nic nie mówiąc pannie Cecylji, ksiądz Kulebiaka, który wiedział o jednym tylko krewnym, panu marszałku, a przeczuwał, że rodzina pomocy jego potrzebować musi, napisał kilka słów do niego i pchnął na całą noc posłańca. Sam tymczasem zajął się przygotowaniami do pogrzebu. Doktór poszedł Henryka uspokoić i męskiego weń wlać ducha, bo biedny chłopiec płakał, jak dziecko, i wyżebrał u lekarza, że mu, choć o kulach, zejść pozwolił, aby raz jeszcze babkę zobaczyć.
Ze dworu doszła wieść do miasteczka. Stary Szmul przybiegł natychmiast, meldując się do panny Cecylji i ofiarując jej pożyczkę, jeśliby pieniędzy na pogrzeb było potrzeba, za co mu podziękowała, zapewniając, że znajdą się u niej. Stary nie mógł mówić, otarł łzę i wyszedł.
Razem z wiadomością o zgonie, Piotruska rozpaplała niepotrzebnie i o liście, który sama oddała. Wikary dopominał się go, ale list zniknął. Cecylja zamilczała, że go wzięła, nie chcąc, by czytano potwarz, na nią rzuconą. Pismo więc i przyczyna zgonu pozostały tajemnicą.
Horyszkowie, oprócz Sławczyńskiego i Mazurowicza, nieprzyjaciół jawnych nie mieli; ale nie mieli też i przyjaznych w nieszczęściu, bo o tych trudno w złej doli. Największe podejrzenie paść mogło na ten jeden dom, zwłaszcza że małżeństwo młode od pierwszego dnia stanęło z sobą na stopie wojennej, a usposobienie to przypisywać musiał Mazurowicz przywiązaniu do Henryka.
Po modlitwie Cecylja wyszła, dla rozporządzenia domem, siląc się, aby być panią siebie.
Piotruska już swoją drogą starościnę ubrała, zlewając łzami, w najlepszą z sukien i z pomocą dwóch babek kościelnych złożyła ją w tym samym saloniku, na niskim tapczanie, staremi dywanemi pokrytym. Dała jej w ręce krzyżyk z odpustami, przy którym modlić się lubiła, i obrazek patronki. Julek zapłakany przyniósł z ogrodu kwiatów i gałęzi zielonych i dokoła ten ubogi katafalk obsypał niemi.
Zapalono świece, otwarto okna, ksiądz Kulebiaka rozpoczął modlitwy. W starym cienistym ogrodzie słychać było zapamiętale śpiewające słowiki, które zdawały się piosenką swą wróżyć koniec boleści ziemskiej i wesele wiekuistego żywota.
Walka była skończona. Zwłoki, które tu spoczywały, należały do kobiety, która niegdyś świetne w społeczeństwie zajmowała stanowisko, której uśmiechała się przyszłość, młodość spłynęła w dostatkach, którą los, odzierając stopniami ze wszystkiego, przywiódł do sieroctwa, do nędzy... nauczył i zmusił cierpieć. Ostatnia jej chwila była jeszcze niewysłowioną boleścią.
Gdy tylko drzwi salonu otwarto i ciało wystawione zostało, natychmiast z miasteczka schodzić się zaczęli ciekawi, choć pora była dosyć spóźniona. Stawali popatrzyć na tę twarz spokojną, wypogodzoną zgonem, wyschłą i męczeństwem opromienioną. Zapłakał niejeden. W pałacu, oprócz kroków, które się rozlegały w sieni, cicho było jak w grobie. Cecylja, znużona, na chwilę odeszła do swojego pokoju, gdzie i Julek popłakiwał — gdy wikary przyszedł do niej.
— Jutro pogrzeb być nie może, — odezwał się, siadając — najprzód że i trumna niegotowa, no... a potem i na marszałka czekać potrzeba.
Cesi dopiero teraz na myśl przyszedł ten człowiek, o którym szczęściem zapomniała w pierwszej chwili. Budził w niej jakiś wstręt i obawę.
Nie śmiała spytać, czy mu dano znać, ale wikary zaraz się do tego przyznał. Rozporządzenie pogrzebem, jak mu się zdawało, powinno było od tego najbliższego opiekuna rodziny zależeć.
— Nie wiem, co prawo stanowi w takim razie, — odezwała się Cecylja — ale czuję, co mówi serce. Pogrzebem babki my mamy obowiązek rozporządzać, mój ojcze. Posiadam trochę zapracowanego i oszczędzonego grosza. Zdaje mi się, że zgrzeszylibyśmy przy zwłokach tej, która swój niedostatek znosić umiała, nie szemrząc do zgonu, gdybyśmy, biedni będąc, udawali zamożność. Odbędziemy więc skromnie ostatnią posługę. Było to nawet wolą nieboszczki.
— A sąsiedztwo? — spytał wikary.
— Nie będziemy prosili nikogo; kto łaskaw, przyjdzie i pomodli się bez zaproszenia.
— Duchowieństwo, — podchwycił wikary — hm?
— Wy, mój ojcze, tem rozporządźcie, a ja, co każecie... zaspokoję.
Księdzu wikaremu chciało się bardzo, na złość ludziom, wystąpić trochę; ale wszedł w myśl Cesi i uznał jej słuszność.
— Niechże będzie jak najskromniej, — dodał — nie trzeba i pogrzebem kłamać. Masz, moja panno, wielką rację.
W nocy nikt w domu nie zasnął; na straży ciała mieniano się godzinami i modlił się ktoś ciągle.
Cecylja, przebrawszy się w suknie żałobne, przesiedziała do dnia w fotelu. Była strapiona, pogrążona w myślach, a mimo bólu po stracie babki, przyjazd marszałka i jego opieka nad rodziną mocno ją niepokoiły.
Przez cały dzień następny z miasteczka tłumami szli ludzie do pałacu. Nad wieczorem stolarz przywiózł trumnę i zamknięto salkę na chwilę, aby ciało przenieść do niej. Julek znowu przyniósł kwiatów i wysłał ostatnie łoże staruszki wszystkiemi, jakie mógł zdobyć w ogrodzie, ucałował jej nogi, jej ręce, co go tyle razy od dzieciństwa błogosławiły, i płakał. Andruszka i on sprowadzili o kulach Henryka, przyczem Hordziszewski był obecny. Henryk, także płacząc, ucałował ręce babki, ale mu lekarz zbytnio się nie dał roztkliwiać i do ucha wołał:
— Po męsku!... pomódl się i nazad do łóżka! Jesteś rodzinie potrzebny, powinieneś się szanować.
Trochę despotycznie oderwano go od ciała i zaprowadzono nazad na górę.
Tego dnia z sąsiedztwa wiele osób, nie znosząc się wcale z pozostałą rodziną, przybyło tylko do ciała, z modlitwą i poszanowaniem. Przyjechała także sama Sławczyńska i demonstracyjnie długo się modliła, aby ją wszyscy widzieć mogli, konie przed pałacem zostawiwszy na widoku.
Katafalk już był uporządkowany i trumna wniesiona, gdy pocztą nadjechał pan marszałek. Zmierzchało się na podwórzu, a w salce ciemno było i świece tylko przy trumnie rzucały na nią trochę blasku. Siostrzeniec, nawykły we wszystkich czynnościach do występowania efektownego, które było w jego naturze i obyczaju, odegrał i tu scenę, jakiej się po nim spodziewać było można. Jak obłąkany bólem wysiadł z powozu, rozkazując się podtrzymywać służącemu... w progu stanął raz... w przedpokoju salki, zakrywszy oczy, oprzeć się musiał o ścianę; potem padł na kolana przy katafalku i płakał lub też okazywał, że płacze... Piotruska, która do niego przybiegła, wielce mu była pomocna, bo go ciągle uspokajała i pocieszała, co mu dozwalało jeszcze większe okazywać wzruszenie. Kazał się dźwignąć do trumny, na której głowę sparł, a wreszcie, odbywszy to wszystko, szepnął Piotrusi, że potrzebuje gdzie spocząć trochę, bo czuje się słabym. Cesia właśnie, dowiedziawszy się o jego przybyciu, chciała wyjść ze swego pokoju do braci, aby tam przyjąć marszałka, gdy go klucznica do niej wprowadziła.
Niemy, osłabły, prosił o fotel i padł na niego, nie mogąc długo przemówić słowa. Wynagrodził to jednak sobie, gdy raz mówić zaczął.
— Co za strata dla mnie, który ją jak syn kochałem! Święta i biedna męczennica!
Piotrusia mu po drodze szepnęła o liście, zaczął się więc o niego dopytywać. Cecylja, mimo wstrętu do wszelkiego fałszu i zatajania, zamilczała znowu, nie chcąc mu dawać żadnych objaśnień.
Pochwałami zmarłej począwszy, marszałek przystąpił natychmiast, z pewnym naciskiem, do zaznaczenia, iż na niego spada opieka, jako na wuja... i oświadczył kuzynce, żeby była spokojna, bo on nad losem jej i braci gorliwie czuwać będzie.
— Szanowny kuzynie, — cicho odpowiedziała mu Cesia — ja od lat młodych nawykłam sama czuwać nad sobą i o sobie myśleć. Serdecznie wam dziękuję, ale w żadnym razie ciężarem nikomu być nie chcę.
Rozmowa, przerwana, naturalnie na później została odłożoną. Wszedł wikary i nastąpiły zapytania o rozporządzenia pogrzebowe. Ksiądz Kulebiaka oświadczył, co postanowiono, ale się to nie podobało marszałkowi.
— Jak skoro ja tu jestem, najbliższy krewny, a stan mój majątkowy dozwala mi pogrzeb uczynić świetnym, spadłby na mnie wyrzut skąpstwa, gdybym się nie starał uczynić go odpowiednim godności staruszki.
Cesia pocichu wrzuciła słowo, iż onaby rada z własnego zasobu zaspokoić koszta pogrzebu; lecz pan Bolesław nie godził się na to — dała więc tylko znak księdzu, aby uczynił, jak się umówili... Marszałek poszedł jeszcze do Henryka na górę, gdzie znowu płakał i obsypywał ich obietnicami. Tu kazał sobie przynieść herbatę i dłuższy czas pozostał z Henrykiem i Juljanem.
— Pozwólcie mi, — rzekł wkońcu — zająć się losem waszym, a zobaczycie, że przy moich stosunkach, będę wam pomocnym. Trzeba, żebyście Cesię tylko namówili na to, czego ja dziś wymagać od niej mam pewne prawo. Ona tu nie ma co robić; ja jej dom mój ofiarowałem i ofiaruję i proszę was, byście na nią wpłynęli, żeby zamieszkała u mnie. Sumienie mi nie pozwala zostawić tak samą kuzynkę drogą.
Bracia nie znajdowali w tem nic dziwnego i dziękowali mu serdecznie, chociaż Henryk zasępił się trochę, bo mu żal było rozstać się z Cesią i rachował na to, że się nie rozdzielą. Lecz wobec tego, co się dla niej dobrem zdawało, nie śmiał z egoizmem swym występować.
Nadszedł wostatku dzień pogrzebu. Ksiądz Kulebiaka sprosił od siebie duchowieństwo, które chętnie przybyło. Pogrzeb więc wypadł świetniej, niż się spodziewać było można. W kościele i na cmentarzu znalazło się mnóstwo ludzi. Tu był stary grób familijny, rodzaj kapliczki murowanej, pokrywającej podziemie, gdzie stały już w wielkiej liczbie Horyszków trumny, począwszy od starych, wspaniałych, aż do skromnych, ostatnich. Miejsca już niewiele było dla nowych przybyszów.
Nad grobem wystąpił nie z mową, ale z prostem, serdecznem słowem pożegnania ksiądz Kulebiaka i zakończył je płaczem, od którego wstrzymać się nie mógł. Zapłakali wszyscy... Marszałek batystową chustką zakrył oczy. Julek spuścił się za trumną do lochu, aby ją ustawić i jeszcze raz pożegnać.
Oczy ludzi ciekawie zwracały się na żałobnie ubraną Cecylję, zakwefioną, z twarzą zakrytą, której marszałek rękę podawał; ale nikt do rodziny się nie zbliżył.
Wieczorem w milczeniu wszyscy powrócili do pustego pałacu. Salka starościny stała zamknięta, a w domu tylko płacz Piotrusi się rozlegał.



III.

Nazajutrz, już z wyjaśnioną nieco twarzą, acz zawsze posępny i wzdychający, przybył zrana pan marszałek wprost do pokoju Cecylji, która zdawała się czekać na niego, wiedząc, że walka będzie nieunikniona.
Zaczął się najprzód uskarżać na potargane nerwy, na ból głowy, noc spędzoną bezsennie i czułe serce, które mu nie dozwalało nigdy nic po męsku przyjąć obojętnie. Nastąpiły potem oświadczenia miłości dla rodziny i gotowości do poświęceń dla niej.
— Jestem waszym opiekunem z prawa, droga kuzynko; lecz gdyby mi się nawet ono nie należało, narzuciłbym się wam, wiedząc, jak jesteście osamotnieni, osieroceni i jak wielkie na mnie ciężą obowiązki.
Tu westchnął.
— Nie jest to może chwila do nastawania na to, co postanowiłem; ale ja, przy tych wiekuistych nieszczęśliwych moich zajęciach urzędowych, nie mam wyboru godziny. Musimy z sobą pomówić stanowczo. Nie odstępuję od myśli, droga kuzynko, abyś koniecznie przyjęła ofiarę mojego domu, który proszę za własny uważać. Zechcesz się zająć mojemi drogiemi sierotkami, czy nie, to od twej woli i serca zależy, ale niechże mi wolno będzie wyrwać cię z tej ruiny, z tej pustki, do której nie jesteś stworzona. Była to wola i postanowienie naszej drogiej zmarłej.
Cesia słuchała ze spuszczonemi oczyma, nie odzywając się jeszcze ni słowa. Marszałek więc mówił dalej:
— Ze wszystkich względów dla kochanej kuzynki dom mój będzie stosowny. Znajdziesz w nim towarzystwo, do jakiego nawykłaś na większym świecie, a co do mnie, proszę mi wierzyć, że będę najszczęśliwszy, spełniając we wszystkiem jej wolę.
Czarne, załzawione oczy podniosły się nareszcie, spokojne, jasne, pomimo łez, i utkwiły w mówiącym. W spojrzeniu tem malowała się taka pewność siebie, taka wola silna i tak niewzruszone postanowienie, że nim odpowiedź usłyszał, pan Bolesław już, przeczuwając ją, zmieszał się nieco.
— Nie umiem słów znaleźć na podziękowanie — odezwała się powoli. — Wierz mi, kochany wuju, iż tę ofiarę zachowam w sercu, jako drogą pamiątkę, bo przychodzi w chwili, gdy nikt nam ręki nie podaje, gdy tylko serce tak szlachetne, jak wasze, mogło się zdobyć na to... Ale chciej mnie posłuchać i zrozumieć. Ja o sobie nie myślę, ja przyszłości nie potrzebuję żadnej. Umiałam się ze swym sierocym losem pogodzić... Idzie mi jednak o braci i dla nich chcę pracować. Przygotowałam się poniekąd do tego zadania. Nauczycielka z powołania, chcę dla nich stać się siostrą-przewodniczką. Więcej od nich widziałam świata; miałam sposobność, jeśli nie nauczyć się czegoś, to spojrzeć przynajmniej na naukę. Ich wychowanie było zaniedbane, niedokończone. Jako siostra, winnam im najprzód sama siebie i chcę a muszę pozostać z nimi.
Marszałek okazał pewne zniecierpliwienie.
— Jest to nadzwyczaj piękne i szlachetne, ani słowa, — odezwał się — ale pozwól sobie powiedzieć, że oni obaj są w tym wieku, w którym już opieka nauczycielki ustać powinna. Mogłabyś się porwać na to, czego nie zdołasz spełnić. Miłość braterska zaślepia kochaną kuzynkę.
— Pozwólcie mi spróbować — wtrąciła Cecylja.
— Za kosztowna to może być próba, a istoty takiej, mówię to bez pochlebstwa, szkoda do pracy, którą mniejszą ofiarą, a z lepszym może skutkiem, kto inny podjąć potrafi. Zresztą ja także i o nich myślę. Julka biorę do swojej kancelarji... urzędowa karjera...
Cecylja podniosła oczy.
— Nie wiem, czy Julek czuje do niej powołanie, i zdaje mi się, że jego usposobienie...
— Julek się wyrobi pod moim dozorem, — przerwał marszałek — a co się tyczy Henryka, ten, zdaje mi się, kaleką zostanie po tym nieszczęśliwym wypadku.
— Doktór zaręcza, że zaledwie ślad jakiś zostawi po sobie rana.
— Ach doktór! doktorowie obiecują zawsze... Ja się na tem znam: kula mu ścięgna porwała... co najmniej będzie nogą powłóczył. Jemu potrzeba spokojnej egzystencji. Znajdę mu małą dzierżawę...
— A cóż zrobimy z Zawiechowem? — żywo zawołała Cecylja.
— Sprzedamy pałac korzystnie na lazaret... to moja rzecz. Rząd potrzebuje właśnie murów i zapłaci bardzo dobrze.
Cesia złożyła ręce.
— Panie marszałku, — zawołała — to nie może być! Zaklinam pana, nie czyń tego! Te mury, te drogie, przesiąkłe pamiątkami gruzy... pozwól nam w nich zostać!... Mam, — dodała energicznie — trochę zapracowanego grosza, mam wiele odwagi, a przed sobą cel święty. Daj mi pan rok, dwa czasu... znajdę sposób ratowania rodziny o własnych siłach.
Marszałek się roześmiał.
— Już mi o tem mówiono — zawołał. — Mais, chére cousine, tak dziwaczna fantazja mogłaby być uwzględniona, gdybyśmy mieli dużo czasu i pieniędzy do stracenia. Ale przyznam się, że mi żal i twych pieniędzy, i pracy... bo to wprost pomysł piękny, poetyczny, ale, pozwól sobie powiedzieć, dziecinny.
Cesi oczy już były oschły.
— Kochany wuju, — odezwała się, wyraziście dając mu ten tytuł — przebaczysz mi. Może to być i dziecinne, ale ja na siebie biorę odpowiedzialność i, com postanowiła, to spełnię. Żadna w świecie siła od tego mnie odwieść nie może.
Pan Bolesław zbladł, zrobił dziwną minę, usta wykrzywił, dumnie jakoś pierś wydął i głowę na ramiona zarzucił.
— W takim razie — rzekł — musielibyście się wyrzec zupełnie opieki mojej, pomocy, wszelkiego odwoływania do mnie, jednem słowem węzłów, które nas łączą... bo ja czynię to, co mi doświadczenie i rozum dyktują, lub... umywam ręce.
— Jeżeli który z mych braci pójdzie za radą pana marszałka, — przerwała Cecylja — ja mieszać się nie będę do tego; mogą czynić, co chcą. Ale ja zostaję w Zawiechowie.
— Choćby sama jedna z Piotruską, która, między nami mówiąc, nie jest także długowieczna? — począł marszałek.
Cecylja nic nie odpowiedziała.
Pan Bolesław okazał się jakby urażonym: ostygł nagle. Jakkolwiek biedna sierota zdawała się być pewną tego, co czynić chciała, jakkolwiek mocne miała postanowienie spełnić myśl swoją i samej sobie być winną ratunek... przypomnienie, że nie własnym tylko losem, ale razem przyszłością braci rozporządza, strwożyło ją. Zawahała się, łzy pociekły jej z oczów i prędko zaczęła je chustką ocierać.
Ze swej strony marszałek poczuł, że złą drogę obrał, chcąc trafić do serca pięknej kuzynki, którą co chwila się więcej zachwycał. Nie spodziewał się w niej tej energji, ale nie życzył sobie zerwać, bo już marzył o niej i o bardzo miłej jakiejś przyszłości. Powiedział sobie, że z takim charakterem trzeba więcej działać z pomocą zręcznej insynuacji, czasu, może trochy pochlebstwa i przymilenia. Łzy owe na oczach kuzynki dawały mu doskonałą sposobność do uczynienia zwrotu, z którego sobie najlepsze obiecywał skutki.
— Niech próbuje — rzekł w duchu.
Udał nadzwyczaj wzruszonego temi łzami, złożył ręce i rzucił się ku niej.
— Droga Cesiu, pozwól mi się tem poufałem nazywać imieniem, jako krewnemu, niechże ja nie mam sobie łez tych pięknych oczu do wyrzucenia. Czyń, co chcesz. Zgadzam się na wszystko. Złamałaś mnie. Nie wiesz, jaką masz potężną władzę nade mną. Ustępuję, bo nie miałbym siły ani się wyrzec tych drogich węzłów, które nas z sobą łączą, ani ci się sprzeciwiać. Czyń, co ci się podoba... O jedno tylko proszę, błagam: pozwól mi stać na straży, zwać się twym opiekunem i przyjść ci w pomoc, gdy się przekonasz, iż poezja, niestety, w obłokach świeci, ale na ziemi nie kwitnie.
Tu westchnął. Cecylji zrobiło się lżej; podała mu rękę, którą, zamiast uścisnąć, ucałował aż nadto gorąco.
Ujęło ją to wzruszenie, w które uwierzyła. W chwili gdy zdawało się grozić zerwanie, nastąpiło pewne zbliżenie i rozmowa przeniosła się na zmarłą staruszkę, na przeszłość, na Zawiechów. Marszałek wrócił zręcznie do poddanej myśli sprzedaży.
— Proszę mi wierzyć, — rzekł — że nie dlatego to mówię, abym się upierał przy swoich planach; ale potrzebuję zrzucić ciężar z sumienia. Kochana kuzynka wie, że u nas wszystko się robi przez wpływy i stosunki. Marszałek, który umie chodzić około tego, może w powiecie zrobić, co zechce. Zawiechów tak jak jest, z tą ruiną, z tym ogrodem, z tym kawałkiem gruntu jałowego, niewart nawet kilku tysięcy rubli, a na lazaret ja — ale tylko ja — mogę go sprzedać za kilkanaście, a może i do dwudziestu dociągnąćby się dało. Jest to jedyna w świecie sposobność. Nikt pewnie nie ceni wyżej pamiątek naszych, jak ja. Gdyby nie interesa, nie straty, jabym sam Zawiechów kupił. Mnie się serce krajać będzie, widząc go sprofanowanym; ale dla was choć po kilka tysięcy rubli funduszu, to jakby z nieba spadły dar.
— Masz słuszność, kochany wuju, — cicho odpowiedziała Cecylja — tem bardziej że ja mojej części się wyrzekam w każdym razie. Bywają w życiu wypadki, w których i łzami oblaną pamiątkę trzeba poświęcić dla ocalenia niepodległości, a jednak ja proszę...
— A ja milczę i rozkazom jestem posłuszny, — rzekł szybko marszałek — bo, proszę mi wierzyć, każde słowo kochanej Cesi jest dla mnie rozkazem.
— Kochany wuj mnie popsuje — odezwała się z uśmiechem smętnym Cecylja, wstając. — Pójdźmy do Henryka.
Marszałek podał jej rękę i w najlepszej zgodzie poszli na górę. Tu rozmowa była obojętna, a siostra, przebywszy chwilę z braćmi, znużona, potrzebując odpoczynku, wysunęła się do swojego pokoju. Niezupełnie jeszcze była spokojna. Nieszczęsny ten list bezimienny, który nosiła przy sobie, palił ją jak ogniem; kilka razy przebiegała go z oburzeniem i łzy stawały jej w oczach. Ten, co śmiał nim dobić nieszczęśliwą staruszkę, mógłże z pochwyconą gdzieś potwarzą, raz jej używszy, zamilknąć? Człowiek, co to uczynił, mógł się posługiwać tą bronią przeciwko rodzinie. Wieść o tem mogła dojść do marszałka, do braci, z innego źródła, a milczenie obwinionej za przyznanie się do winy mogło być wzięte.
Chociaż pan Bolesław nie obudzał w niej ani zbytniego zaufania, ani sympatji, postanowiła po namyśle pokazać mu list i rozmówić się z nim otwarcie.
— Uwierzy mi, czy nie, ale należy do rodziny, niech więc wie wszystko.
Myśl ta, której powzięcie wiele ją kosztowało, gdy raz się w niej utwierdziła, prawie ją uspokoiła.
— Tak uczynić powinnam — rzekła sobie.
Marszałek nie wyrywał się, swoim zwyczajem, na obiad. Zabrawszy z sobą Julka, poszedł do restauracji, nie chcąc być ciężarem w domu, w którym mniej niż kiedy było porządku i usługi. Po południu obaj mieli powrócić.
Przez te dni Cesia chlebem prawie żyła i kawą, gdyż od biednej Piotrusi niczego wymagać nie było można. Po pogrzebie jednak spłakana staruszka wróciła do swych zajęć nałogowo... i znowu się krzątała, przerywając łzami i wspomnieniami łajanie sługi.
W parę godzin Julek z marszałkiem powrócili z miasteczka. Ostatni wybierał się już w drogę i koniom kazał przyjść za sobą. Chcąc jednak jeszcze raz sam na sam rozmówić się z piękną kuzynką, wysłał Julka na górę i wszedł do jej pokoju. Cesia czekała nań blada, poruszona — czując, że jedną z najprzykrzejszych chwil w życiu ma do przebycia. Potrzebowała całego męstwa, aby jej podołać.
Marszałek po obiedzie był w dosyć wesołem nawet usposobieniu, o ile żałoba i ledwie zamknięty grób dozwalały.
— Muszę jechać — zawołał, wzdychając i rzucając się na krzesło. — Jestem doprawdy jednym z najnieszczęśliwszych ludzi na tym padole płaczu. Obowiązki rzucają mną, nie dając mi tam, gdziebym chciał, pozostać. Oto i dziś na komisję jakąś jechać tam muszę, gdy takby mi tu było miło... Będę o was niespokojny, a jeśli pozwolicie choć przejazdem się odwiedzić...
— Bardzo wujowi będziemy wdzięczni — dodała Cesia. — Przykro mi tylko, że my, zamiast mu tu dać chwilę wytchnienia, napoiliśmy i poić go musimy goryczą. Podobno najboleśniejsze wyznania zostały mi na chwilę ostatnią.
— Cóż takiego? — podchwycił przestraszony nieco marszałek.
— Dla mnie to szczególniej bolesne — mówiła Cecylja. — Wiecie już o przyczynie śmierci naszej najdroższej babki...
— Mówiono mi o jakimś liście.
— Tak, był list, list okropny, list bezimienny.
— I zginął? — spytał pan Bolesław.
Drżącą ręką dobyła go z kieszonki Cecylja.
— Oto jest, dla was nie powinniśmy mieć tajemnic, choćby wyznanie najprzykrzejszem się stało. Czytaj pan.
Marszałek chciwie porwał szarą ćwiartkę papieru, najprzód starannie rozpatrując się w jej powierzchowności. Twarz mu się zaczerwieniła... począł przebiegać pismo. Cecylja, stojąc przed nim, wlepiła weń oczy, czekała tej chwili, gdy dojdzie do miejsca, w którem o niej była mowa. Marszałkowi zadrżała ręka, oczy na nią podniósł, oniemiał.
— Stoi tam, — poczęła spokojnie obwiniona — czytałeś, kochany wuju, stoi, żem splamiła poczciwe imię nasze, żem z zaufaniem wprowadzona do domu zacnego wniosła doń niepokój, zerwała węzły święte, dała się obłąkać sercu lub nikczemnej rachubie. Nieprawdaż? tak tam stoi... Czy wierzysz temu?
Marszałek milczał.
— Lecz jakiż mógł być powód stworzenia tak ohydnej potwarzy? — rzekł po chwili.
— Powód był — spokojnie ciągnęła dalej Cecylja, siadając i głowę sparłszy na ręku. — Pan hrabia Sulejowski żonaty jest z kobietą, która go nie kochała nigdy. Małżeństwo znalazłam, przybywszy do tego domu, najnieszczęśliwszem. Chciałam się oddalić, ale nie puszczano mnie. Nie mogłam nigdy posądzić pana hrabiego, by na mnie rzucił okiem. Pracowałam nietylko nad ich dziećmi, ale nadaremnie usiłowałam przywrócić tam pokój i zgodę, gdzie ich nigdy nie było. W pierwszej chwili, gdym mogła nie postrzec, ale domyśleć się ze strony hrabiego tego uczucia dla mnie, w które nie wierzę, które było pańską jakąś lekkomyślnością i fantazją, pożegnałam ich natychmiast. Napisałam do babki, wróciłam tutaj. Oto jest prawda cała. Ale hrabia rozwodzi się z żoną, która oddawna domagała się rozwodu... to mogło dać powód do potwarzy... Zbyt jestem dumna, — dodała Cecylja — zbyt czuję godność swoją, abym posądzona nawet być mogła.
Marszałek siedział zamyślony, przybity, widocznie mocno tknięty tem wyznaniem.
— Bądź co bądź — odezwał się — jest to prawdziwe nieszczęście, bo dla ludzi dosyć pozoru, aby potwarzy uwierzyli, a tu się istotnie składają rzeczy jakoś tak dziwnie...
Zaczął szukać po kieszeniach.
— Niech kuzynka sobie wyobrazi, ja od tego Sulejowskiego, a przynajmniej domyślam się, że to ten sam być może, jak mu imię?
Cecylja się zarumieniła.
— Alfred — rzekła pocichu.
— No, więc od tego samego list miałem przed wyjazdem. Chce tu w sąsiedztwie kupić dobra, wystawione właśnie na sprzedaż, i mnie, jako marszałka, zapytuje o ich wartość, prosząc o otwarte objaśnienie interesu.
Żywo poruszyła się Cecylja, składając ręce.
— Na miłość Bożą, — zawołała — jeżeli to być może, niech mu wuj odpisze, iż nie radzi, że dobra są zrujnowane, że ceny tej niewarte...
Prośba ta zdziwiła nieco, ale razem uradowała marszałka.
— Naturalnie, że postąpić inaczej nie mogę, — rzekł — chociaż wyznaję, że odpowiedź tego rodzaju będzie trudna, bo dobra są tanie, w położeniu doskonałem i interes wyborny.
— Ale się coś zawsze znaleźć może?
— Musimy coś znaleźć — odparł marszałek, któremu obojętność Cecylji dla hrabiego zdawała się dobry humor przywracać. — Stanowczo mu odradzę. Na nieszczęście ja, przy tych moich interesach i kłopotach niezliczonych, nie miałem czasu zaraz mu odpowiedzieć... list trochę zależał; zresztą i człowieka nie znałem.
Cecylja milczała. Pan Bolesław list bezimienny obracał na wszystkie strony, badając pieczątkę, adres, papier, pismo.
— Możecie mi powierzyć ten dokument? — zapytał.
— Naco?
— Radbym dojść sprawcy.
— Proszę was, nie czyńcie tego... wzgardzić należy, a nie mścić się... Oddajcie mi list, niech Bóg kary domierzy.
Marszałek zwrócił pismo, wstał i gotował się do odjazdu; Cecylja śmiało i otwarcie spojrzała mu w oczy.
— Widzisz mnie, kochany wuju, spokojną, zrezygnowaną. Nim odjedziesz, zapytam raz jeszcze: czy sądzisz mnie winną? czy możesz przypuścić, żem była płocha aż do zbrodni?
— Ah, nigdy w świecie! — z zapałem podchwycił marszałek, na którego Cecylja coraz większy urok wywierała.
— Dziękuję wam; potrzebuję być czystą w oczach tych, co do mnie należą, a co powie świat, jest mi zupełnie obojętne. Ja się wyrzekłam świata, on dla mnie zamknięty.
Podała mu rękę i żywo odeszła ku oknu; łza się jej kręciła w oku. Pan Bolesław stał jeszcze chwilę i, nie mniej poruszony, poszedł się żegnać z chłopcami. Julek przeprowadził go aż do powozu, wyszła Piotruska, do kolan się schylając i prosząc, aby o nich nie zapominał.
Konie ruszyły przez miasteczko; marszałek kazał się zatrzymać przed Szmulem.
Znalazł starego Izraelitę na górze, odpoczywającego nad książką pobożną. Na widok gościa, dokończywszy naprędce modlitwy, Szmul wyszedł z powitaniem i wskazał mu najparadniejszą kanapę.
— Panie Szmul, — odezwał się przybyły — czy jesteśmy sami i możemy mówić poufnie?
Stary poszedł opatrzyć wszystkie drzwi i powrócił z zapewnieniem, iż niema nikogo.
— Pan z pewnością musisz dużo listów odbierać od różnych osób... z obywateli.
Szmul głową dał znak potwierdzający.
— I mogę się pochwalić, — rzekł — że u mnie korespondencja jest w porządku. Każda rzecz na swojem miejscu, pod alfabetem. Pismo to wielki interes; może się świstek przydać w lat dziesięć i albo zabić, albo wyratować człowieka.
Popatrzył w oczy marszałkowi, jakby dochodził, na co mu się jego korespondencja przydać mogła, aż nagle wpadł na trop.
— Jaśnie pan widział ten list?
— Jaki? — spytał marszałek.
— Ten niepoczciwy, szelmowski, co zabił naszą starościnę.
Nim pan Bolesław miał mu czas odpowiedzieć, Szmul poszedł do czarnej szafy, stojącej w rogu izby, otworzył ją i z szufladki, oznaczonej literą M., wyjął cały pęk listów.
— Tego się łatwo domyśleć, kto to pisał... ja ręczę, że on i ręki nie zmienił... to Mazurowicz.
Rzucił wiązkę listów przed marszałkiem, któremu dosyć było spojrzeć na papier, charakter, a nawet pieczątki, aby nie mieć najmniejszej wątpliwości, że Mazurowicz był autorem anonimu.
— Czegóż on chce? za co się mści? — zawołał. — Żonę wziął. Wszystko skończone. I chłopca omało nie pozbawił życia.
— I dlatego że nie pozbawił, to mu niedosyć — począł Szmul z oburzeniem. — To nie jest żadną tajemnicą: oni z sobą żyją, jak pies z kotem. Kobieta dziesięć razy od niego rozumniejsza, a zdesperowana... niech jaśnie pan sobie pomyśli, co to tam za życie być musi! Ona się z tem wcale przed nim nie tai, że pana Henryka jeszcze kocha, a mówi mu w oczy: „Wydali mnie siłą, wziąłeś mnie mimo mej woli, powinieneś więc wiedzieć, co cię czeka. Zawsze mnie pilnować nie możesz: zemszczę się po kobiecemu!“ Słyszy pan marszałek? To są jej własne słowa, ja o tem wiem przez jej sługi, bo ona gada głośno i nie wstydzi się. Mazurowicz rwał się już do cybucha, ale się zląkł, jak mu coś powiedziała. Tam sądny dzień.
Tu Szmul zbliżył się do stołu i pochylił ku marszałkowi, który słuchał i uszom swym nie wierzył, zniżył głos i począł, oglądając się:
— No, kiedy już o tem mowa, to co ja mam taić? Nie byłbym zagadał, ale przecie na to radzić potrzeba, a tu nikt nie potrafi, chyba pan jeden może. Pan marszałek myśli, że to się z naszym panem Henrykiem skończyło?
— A cóż może być? on leży przecie chory — przerwał pan Bolesław.
— Tak, on leży chory... to prawda; ale jemu tam listy codzień noszą i wożą. Ona sobie drogę znalazła. On do niej pisuje codzień i ona do niego. Pan Julek o tem wie, tylko siostra nie, bo oni się tej siostry boją. Gdyby nie ona... kto wie, gorzejby było. Chłopcy, zwyczajnie młode; im się zdaje wszystko w porządku, a z tego może być drugie i straszniejsze jeszcze nieszczęście.
— Lecz skądże pan wiesz o tem? — zapytał zdumiony marszałek.
— Ja muszę wiedzieć o wszystkiem — westchnął stary. — Czy chcę, czy nie chcę, to mnie ludzie wszystko do ucha przyniosą. A tak samo jak ja, wie może niejeden. Mazurowicza nie lubi nikt i wszyscy się cieszą z tego, że on sobie włosy z głowy wyrywa. Na dole w restauracji kapitan Pupart o tem gada, młodzież w ręce klaszcze i cieszy się, jak z najlepszego figla. Oni tylko Pana Boga proszą, żeby pan Henryk wyzdrowiał; jemu wszyscy pomagać gotowi, żeby się głupstwo zrobiło. Mazurowicz domyślać się musi; a trzeba go znać: to bydlę, ale wściekłe; może napaść w lesie, na drodze i zabić.
Zamyślony marszałek nie mówił słowa.
— Ale cóż za kobieta! — zawołał po długiem milczeniu.
— Jaśnie panie — odparł, rękę podnosząc, stary Żyd. — Kobieta, kiedy ma w sercu miłość albo nienawiść, straszniejsza od mężczyzny. To głupi człowiek, że się z nią ożenił.
— Cóż na to radzić?
— Ja nie potrafię — rzekł Szmul. — Jedna jest tylko osoba, któraby rozumem i sercem mogła tu dać radę, ale tej się takich rzeczy mówić nie godzi.
— Panna Cecylja?
— Tak jest — odparł Żyd. — Pan Bóg ją sam tej familji zesłał. Takich kobiet na świecie mało. Ona — dodał z zapałem — wie jasny pan co, ona warta być... mężczyzną.
Mimowoli uśmiechnął się marszałek, który z ludźmi pospolitymi nie zwykł był szafować patetycznością i bywał, jak go Bóg stworzył.
— Na mężczyznę byłaby za piękną.
— A na kobietę — dodał Szmul — ona jest za rozumną.
Przebijało się w tem Salomonowskie, biblijne pojęcie o kobiecie. Zamilkli chwilę; marszałek rozmyślał.
— Poślijcie po Julka, — zawołał — wszak Julek wie o listach?
— On sam je do miasta odnosi — szepnął Żyd i wnet otworzył drzwi, aby zawołać myszuresa.
Marszałek rozmyślił się, że najlepiej było posłać konie, które stały przed gospodą, i natychmiast przez okno dał rozkaz kamerdynerowi. Szmul tymczasem starego wina przyniósł i pomarańcz, bo dawnym obyczajem wielce był gościnny.
W dobry kwadrans zdyszany i zdziwiony Julek się zjawił, w oczy patrząc wujowi, poco go jeszcze mógł wzywać. Szmul zaraz się wysunął.
— Julku, kochanie moje — odezwał się pan Bolesław. — Tam u was z obawy, aby Cesia nas nie podsłuchała, mówić z tobą otwarcie nie mogłem. Ja wiem o wszystkiem...
— O czem?
— Henryk odbiera listy od Mazurowiczowej.
Julek się zaczerwienił.
— Ja o tem nic nie wiem.
— Ty je przynosisz.
Chłopak kłamać nie umiał.
— No, gdyby i tak było... Oni się kochają; onby umarł, żeby od niej nie miał wiadomości, a ja miałbym bratu nie posłużyć?
— Ale czy to się godzi?
Julek popatrzył na wuja długo i uśmiechnął się. Byli z sobą dosyć poufale... zbliżył mu się do ucha.
— Wujaszku, — rzekł — a pani Krawczyńska?
Zerwał się marszałek, trochę obrażony.
— Co ty tam pleciesz! — zawołał. — Wiesz, na co się Henryk naraża i ty jego? Na śmierć! Mazurowicz o wszystkiem wie i przy pierwszej sposobności nie bić się, ale zabić gotów.
Spoważniał Julek.
— Ja na to nie poradzę — rzekł. — Henryczka nic na świecie wstrzymać nie może: żaden strach, żadne niebezpieczeństwo.
— Słyszałeś o liście, który był przyczyną śmierci babki?
— Wiem, coś o nim mówiono.
— Pisał go Mazurowicz — to pewna. Nikczemnik, który śmiał rzucić się na starą, biedną, szanowaną powszechnie osobę, nie zawaha się...
Julkowi oczy zapałały.
— Mazurowicz, on był przyczyną śmierci babki? Dobrze wiedzieć, kochany wuju... dobrze wiedzieć, bo się przyjdzie porachować z tym panem. Henrysia uczynił nieszczęśliwym, skaleczył go. Babci śmierci był przyczyną; jużci mu to bezkarnie ujść nie może.
Marszałek, który spodziewał się naprawić, postrzegł, że popsuł sprawę; począł więc prosić i zaklinać, łagodzić i tłumaczyć, że w oczach prawa, w oczach ludzi, Henryk z całą swą miłością był przecie winien, a Mazurowicz usprawiedliwiony. Dla spokoju siostry, rodziny, dla uniknienia nowych klęsk, należało zerwać stosunki i zemstę zostawić samej wypadków kolei, zapewniającej aż nadto, że Henryś znajdzie mściciela.
Julek, pozornie czy istotnie, dał się ukołysać, a wreszcie przyrzekł, iż powoli na brata wpływać się będzie starał.
— Ale niech wujaszek nie myśli, żebym ja miał wielką nadzieję Henryka przerobić. Przyznam się, że gdyby mnie tak kto pokochał, i jabym był nielepszy.
Marszałek zmilczał, czuł bowiem, że był także grzeszny i lękał się znowu jakich przypomnień. Zakończył rozmowę uściskiem.
— Mój Julku, proszęż cię, bo widzisz... do czego te skandale? Ludzie i tak na was koso patrzą, przyjaciół do zbytku nie macie... Dla Henryczka świat otwarty... znajdzie inną. Tak mu mów, proszę cię... i żeby tym listom dał pokój. Nie wiedzieć co! nie wiedzieć co!
Na tem się rozmowa skończyła. Pan Bolesław wyjechał, spoglądając ku pałacowi i wzdychając na wspomnienie pięknej siostrzenicy, co także nie było przykładne, a Julek zwolna pociągnął ku swojej pustce.


IV.

Od czasu upadku majątkowego rodziny, która wprzódy całą okolicę zamożnością i życiem wytwornem gasiła, wszyscy ci, co ją objadali, co się łasili około starościca, co mieli się za szczęśliwych, gdy ich do Zawiechowa zapraszano, powoli od niego usuwać się zaczęli. Otwierały się oczy, znajdowano, że upadek ten spowodowany był własną winą; w postępowaniu osób, dawniej uwielbianych, odkrywano wiele niedorzeczności, wad, zdrożności. Do prawdy fałsz się domieszał... prysnęli przyjaciele domu i znikli. W miarę jak majątek się zmniejszał, interesa stawały trudniejsze, usuwało się sąsiedztwo, i ludzie przestali przyznawać się do dawnych stosunków. Nabywać się tylko starano rozprzedawane folwarki, jak można było najtaniej.
— Nie skorzystam ja, skorzysta drugi... to daremna rzecz; wolę przecie sam wziąć tanio, co się ma innemu dostać.
Tak mówili wszyscy.
Horyszkowie dziwnie byli nieporadni i zaślepieni; szli do zguby, jakby fatalizmem pchani, nie umiejąc się bronić, a wkońcu z rodzajem bezmyślnej rozpaczy.
Kto nie potrafił naówczas z ruiny skorzystać, stawał się nieprzyjacielem jawnym. Zmyślano dziwy na rodzinę, której największą winą było to, że nie umiała wyrzec się w porę swego dawnego stanowiska, odwołać do skrzętności i pracy, przyznać do zubożenia i pracować, aby mu zaradzić. Do ostatniej chwili wyglądano jakiegoś cudu Opatrzności, sukcesji niespodzianej, wielkiego losu na loterji, bodaj odkrycia zakopanego skarbu, nie umiejąc tylko rachować na siebie i własne siły.
Odstąpienie dawnych przyjaciół musiało zrodzić żal i narzekania, a z tego urosło rozdrażnienie obustronne. W chwili śmierci starościny Horyszkowie nie mieli, oprócz księdza Kulebiaki i Szmula, nikogo, coby się mógł nazwać przyjacielem domu i pozostałej rodziny. Zacny doktór Hordziszewski, który poważał wielce pannę Cecylję, chłopców zawsze jeszcze nazywał trutniami i był tego przekonania, że to marnie poginie.
Mniejszaby o to było jeszcze, że na przyjaciołach zbywało, gdyby miłość Henryka nie rozbudziła nienawiści. Stary Sławczyński jemu przypisywał domowe swe nieszczęścia, nieznośne pożycie córki z zięciem, a zajadły Mazurowicz podżegał go jeszcze, wiedząc lub domyślając się stosunków żony i kładąc staremu w uszy nieustannie, że się tego paskudztwa z powiatu pozbyć potrzeba. Mazurowicz nie miał tam jednak wielkiego miru między ludźmi i sam nie mógł nic; odgrażał się tylko, że przy pierwszej sposobności w łeb palnie Henrykowi.
— Tak, tak — odpowiadał Sławczyński — i pójdziesz do turmy, do kryminału. Tu trzeba sobie radzić inaczej, aby to śmiecie wyforować.
— Niechże ojciec radzi, — wołał Mazurowicz — bo, jak Boga kocham, byle ozdrowiał, a na oczy mi się nawinął, nie wytrzymam...
— Milczałbyś — bąkał stary. — Co to za gadanina! At, w głowie jak w Pacanowie... pleciesz, sam nie wiesz co. Mnie to zostaw.
Rad też nierad, zięć musiał zdać na teścia owo wyforowanie z powiatu Horyszków. Byłby może wreszcie gniewom i zemście sfolgował, ale żona przy każdej sposobności drażniła go nie do zniesienia. Stał się pośmiewiskiem ludzi; nie śmiał nikogo do domu zaprosić, bo mu sceny wyprawiała przy gościach. Wszystko to szło na rachunek Henryka. Gdy się na niego odgrażał przed żoną, to mu odpowiadała:
— Ja jego znałam i kochałam wprzódy, niż się tu pan Mazurowicz zjawił; on do waćpana żal może mieć, a nie pan do niego. Pocoś sam biedy szukał, zabierając gwałtem, co się komu innemu należało.
Obchodzenie się żony, która męża nigdy prawie inaczej nie zwała, tylko panem, i okazywała mu wzgardę, do wściekłości go doprowadzało. Ojciec się odgrażał, matka, już trochę przestraszona, starała się ułagodzić córkę — ale wszystko to za późno przychodziło. Pani Hanna, raz wszedłszy na tę drogę, egzaltowała się swoim heroizmem coraz bardziej. Stary Sławczyński i Mazurowicz nie widzieli innej rady, tylko „tych Horyszków precz stąd wymieść... precz!“
Stary Sławczyński był to szlachcic-dorobkiewicz w całem znaczeniu tego wyrazu, bo nietylko majątku, ale jakiej takiej ogłady po świecie się dobił. Początkowo, ledwie z niższych klas wyszedłszy i trochę liznąwszy łaciny, nie umiał więcej nic nad to, co z trzech pierwszych klas wynieść można. W miarę jak mu majątku przybywało, jak z ludźmi obcować począł, przyzbierał wiadomości, szczególniej prawniczych. Nie obeszło się żadne kupno bez procesu, trzeba było spraw dopilnować. Roztropny człek nabył rutyny pieniackiej i sposobików na ludzi. Uparty, skryty, choć charakteru gwałtownego, w potrzebie umiał się zmitygować i wytrzymać a zmilczeć. W środkach nie przebierał; nie popełnił nigdy nic, za coby jawnie mógł odpowiadać, ale delikatności i szlachetności w postępowaniu trudno u niego było szukać.
Mieszkał od dosyć dawna w okolicy, a będąc świadkiem stopniowej ruiny i upadku Horyszków, sam nabywca części ich majątku, doskonale znał wszystkie interesa. Skutkiem postanowienia, aby Horyszków precz wykurzyć z sąsiedztwa, było to przekonanie, że trzeba koniecznie odebrać im to gniazdo, w którem siedzieli.
— Póki oni tu kąt będą mieli, mosanie, — mówił — my się ich stąd nie pozbędziemy, to daremna. Trzeba deposedować.
Sławczyński, raz to postanowiwszy, nikomu przedwcześnie nic nie mówiąc, zaraz się wziął do rzeczy. Przyszło mu na myśl, iż słyszał niegdyś, że między mieszczanami zawiechowskimi a ekonomją dawną był stary proces o grunta. Za życia starosty zaniechano go, skutkiem różnych wpływów, a potem nie odnawiano, czy z powodu przedawnienia, czy też że na Horyszkach nic do utargowania nie było. Pusty pałac niewart był tego, co mogło kosztować jego utrzymanie. Sławczyński, wiedzący o wszystkiem, wiedział też, że rząd szukał nabycia murów na lazaret i mógł je dobrze zapłacić. Z tych pokombinowanych okoliczności ułożył się plan wcale zgrabny nabycia od mieszczan zgasłej pretensji za bezcen, odnowienia procesu i zrobienia niezłego interesiku ze sprzedażą murów.
Pomysł był genjalny; wszystko jednak zależało od wykonania. Z mieszczanami sprawa nie była łatwa, bo obudziwszy ich uwagę, można się było narazić na zbyt wysokie ocenienie pretensyj. Z drugiej strony należało się zapewnić, że mury nabyte zostaną.
Co do tego ostatniego punktu, Sławczyński był przygotowany choćby na stratę.
— Pal ich djabli, — mówił w duchu — bylem to paskudne plemię stąd wyrugował, a już choćby się ten stary chlew przy mnie został... mniejsza z tem.
Sławczyński zanadto był przebiegły, ażeby wprost do mieszczan się sam udać. Nawykł w interesach nigdy prostemi nie chodzić drogami. Z powierzchowności człek rubaszny, gadatliwy, niby otwarty i niezręczny, miał ten talent, że się daleko wydawał głupszym, niż był w istocie. Ludzie też niebardzo się go wystrzegali i dobrze mu się z tem działo.
W wielu sprawach pomocny mu był sekretarz Machczeńko. Wyrachował sobie, iż z nim i przez niego najłatwiej dojdzie do celu. Chwile wolne, jak wiadomo, spędzał Machczeńko najczęściej w restauracji. Bilard i gawędka, coraz nowe twarze, które się tam spotykało, rozrywały go po biurowej pracy. Sławczyński, choć nie zajeżdżał do Szmula, bo się za coś na niego gniewał, do restauracji czasem zachodził. Udał się do niej i teraz, za przybyciem do miasteczka. Wszedłszy, obejrzał wszystkie kąty, sapiąc, ale sekretarza nie było. Spytał kelnera o niego: odpowiedział, że tylko co go nie widać. Kazawszy więc sobie dać jeść, stary czekał. Jakoż niebawem zjawił się pożądany, w wyśmienitym humorze.
— Pana sędziego dobrodzieja! — zawołał.
— Kochanego sekretarza — jakże mi miło! Toż to kopę lat! — rozstawiając ręce, w których nóż i widelec trzymał, zawołał Sławczyński.
Machczeńko był rezolutny i wesół czasami.
— Czy nie za interesem? — zapytał, śmiejąc się. — Toby mi bardzo w porę przyszło... Owsa dla koni potrzebuję... no i...
— Co będziesz pił? — zapytał gościnnie sędzia.
— Szklankę ponczu — odparł Machczeńko.
— Hej ty, Moryc! ponczu dla sekretarza.
Machczeńko był człowiek dziwny: ani zły, ani dobry. Nie miał w życiu sposobności wyrobić się ani w jednym, ani w drugim kierunku, a natura go stworzyła tak, że lubił — przekorę. Spłatać figla było dlań największą w życiu rozkoszą, szczególniej gdy się go kto nie spodziewał. Nie znał większej przyjemności, nad wyprowadzenie innych w pole. Często na tem tracił nawet, ale wstrzymać się nie mógł.
Gdy siadł z cygarem naprzeciw brzuchatego, opasłego szlachcica, pierwszą myślą, jaka mu do głowy przyszła, było: coby jemu za finfę puścić? Finfą nazywała się u niego każda trafna sztuczka.
— Interesu to ja żadnego nie mam tak dalece, — mówił, zajadając, stary — jak mi Bóg miły; ale gdyby się interes trafił, tobym nie był od tego. Niema co robić, a tak to człek gnuśnieje.
— Sędzia szukasz biedy i guza?
— Ano, guz za guz; choćby się i oberwało, to się odda, byle nie próżnować.
Zaczęli się obaj śmiać, ale tak głośno, tak długo, tak zawiesisto i donośnie, że Moryc aż pode drzwi przybiegł podsłuchać, co to było. A był to wprost ten rodzaj śmiechu, który zastępuje myśli, lub zapełnia przerwę w rozmowie. Obaj patrzyli sobie w oczy.
— No, panie sekretarzu, dajcie wy mnie jaki interes. Wezmę, jak Boga kocham, wezmę... Nie mam co robić.
Machczeńko ramionami ruszył. Była chwila milczenia.
— Wiecie co? Przyszła mi myśl do głowy. Chcecie? Będzie i owies dla koni, i dla mnie guz... i wszystko.
— A co? — zapytał Machczeńko, pomyślawszy — o cóż idzie?
— Tu, przed jakiemi laty piętnastu, szesnastu...
— Eh, eh! stare dzieje!
— Ale ba, z gałganów starych robią nowy papier, a na papierze asygnaty drukują — rozśmiał się Sławczyński.
I znowu zaczęli się śmiać okrutnie. Śmiech był w ich rozmowie rodzajem przyprawy czy sosu, bez którego się obejść nie mogli.
— Cóż to było przed szesnastu laty? — spytał sekretarz.
— Ot, co było — począł Sławczyński. — Mieszczanie mieli proces o grunta z Horyszkami. Naówczas te łapserdaki byli jeszcze w pierzu i zdusili sprawę. Dlaczegóżby miasteczko nie miało się teraz o swoje upomnieć? Ot, i sprawa... a jeśli zechcą, to ja nabędę pretensje.
Sławczyński z krzykliwego śmiechu i głośnej mowy przeszedł do szeptu prawie i oglądał się jeszcze, czy kto nie słucha. Wyplunąwszy już, co miał na myśli, dopiero się spostrzegł, że mu to wypadło jakoś niezbyt zgrabnie.
Machczeńko w duchu sobie powiedział:
— Aha!... tędy... to już wiem. — I dodał równie poufnie do samego siebie: — Zjesz ty djabła!
— No, no, — odezwał się głośno — wiecie, że to tak sprytna rzecz, jak rzadko... Ano! ja z burmistrzem pogadam.
— Ale ostrożnie! — dodał Sławczyński. — Mnie to tak, nie wiedzieć skąd, narazie przyszło, dla żartu... ot, aby się bajdurzyło. Ano, kto wie, możeby co i było z tego.
— Czemu nie? — rzekł Machczeńko, jedno oko przymrużając i puściwszy, niby przypadkiem, dym z cygara w same oczy sędziemu. — Jakby się udało pałacysko im zabrać, toby (tu się ręką zasłonił) na lazaret kupili.
Sławczyński udał zdziwionego.
— Co? jaki?
— Nie wiecie?
— Cóż ja o lazarecie wiedzieć mogę?
I począł dojadać sosu, zgarniając go chlebem i wycierając talerz doczysta.
Milczenie trwało chwilkę. Owa bujna wesołość zupełnie się wyczerpała. Sławczyński był nierad, że go zrozumiano.
— A to łotr, proszę, — mówił do siebie — proszę, żeby tak zaraz wiedzieć, gdzie raki zimują.
Machczeńko przypatrywał mu się.
— Mam pogadać z burmistrzem? — spytał.
Jakby z zamyślenia wychodząc nagle, stary głowę podniósł i spytał:
— Co, co? dalipan, zapomniałem.
Zdało mu się to bardzo sprytnem, ale — jak mówił Machczeńko — przeholował. Łatwo się już było domyśleć, że kłamał.
Rozmowa przez jakiś czas rwała się, zawiązywała, wracała nawet do epizodów owego głośnego śmiechu, dających czas do namysłu. Wkońcu jednak Machczeńko się na pewno domacał, że szło o nabycie pretensyj od mieszczan. Zasiedzieli się, tak rozmawiając, dopóźna. Sławczyński, który po staremu w to wierzył, że się najlepiej interesa przy butelce robią, bo butelka dozwala potem niedobrze sobie przypominać tego, czego się nie chce pamiętać — kazał dać starego węgrzyna. Obaj trochę sobie podchmielili; ale do ponczu nawykły sekretarz nabył tylko trochę śmiałości, a sędzia stał się niepotrzebne gadatliwym.
— Choć ja o tem nie myślałem — rzekł wkońcu — i już na starość chleba mam dosyć, ale interes byłby niezły... i dla pana sekretarza, i dla mnie. Czyby zarobek był, czy nie, to zawsze tych łotrów z pod ciemnej gwiazdy, tych Horyszków, preczbym z powiatu wygonił. Już oni mi tu siedli.
I pokazał na gardło.
Machczeńce chciało się śmiać, ale minę zrobił smutną i dodał:
— Już to prawda... panna Hanna...
— Ano, co tu przed przyjacielem taić? Córkę mi bałamucił, o włos, że ślubu z nią nie wziął. Ale dał mu Mazurowicz dobrze; liże się, liże, bodaj się nie wylizał! Ja ich, chybabym żyw nie był, wykurzę. Niech idą z torbami... niech idą!
Sekretarz głową tylko potakiwał, ale, doszedłszy już do dna i zgruntowawszy, o co chodziło, powiedział sobie:
— Niedoczekanie twoje!
Podali sobie ręce. Sławczyński chciał kazać dać jeszcze jedną butelkę, ale sekretarz odmówił. Na jutro w porze obiadowej mieli się zejść, dla pomówienia ze sobą.
Rozpocząwszy tak szczęśliwie sprawę, Sławczyński poszedł spać. Człek był pobożny; zmówił pacierz głośno i zakończył go myślą szczęśliwą, że ofiaruje cztery świece funtowe do obrazu cudownego w Zbirowej, byle Horyszków z torbami puścił.
— Tak mi, Boże, dopomóż, dam! nie pożałuję! i jeszcze na wotywę solenną. Hanna, jak go tu nie będzie, do rozumu przyjdzie i z mężem zacznie żyć, jak Bóg przykazał.
Nazajutrz, oddawszy kilku znajomym wizyty, pochodziwszy z rękami wtył założonemi, dla powagi, po miasteczku, w godzinie obiadowej przybył Sławczyński do restauracji. Zastał już w niej Machczeńkę. Nim się rozmowa zaczęła, kazali kimlu przynieść, bo miał być na obiad chłodnik.
— A co? — zapytał sędzia.
— Zagaiłem sprawę, — rzekł sekretarz — ale jest sęk.
— Jaki sęk?
— Najprzód zdaje się, że przedawnienie zaszło; ale na toby radę można znaleźć, bo da się tam może w akta co wcisnąć.
— A jużciż, a jużciż! nie bez tego, gdy potrzeba! — rzekł poważnie sędzia. — Toć tu nie o żadne oszukaństwo chodzi, tylko o formalność. Z czystem sumieniem... słowo daję, z czystem sumieniem!
— Ale gorsza jest rzecz — rzekł cicho sekretarz. — Mieszczanie mają pretensję do masy. A przy ostatniej eksdywizji to, co się pozostało Horyszkom, uwolniono od wszelkich ciężarów, masa je wzięła na siebie... więc — dokończył — kto odpowiada? pan, co jesteś nabywcą części majątku, no i drudzy.
Sławczyński się za głowę pochwycił i podskoczył do góry.
— A niechże piorun trzaśnie! Tośmy gotowi beknąć, jak się mieszczanie obudzą.
— Katże to wiedział, jak sprawa stoi! — zawołał sekretarz z miną kondolencyjną. — Właśnie z waszego rozkazu, mówiąc z burmistrzem, mimowolnie...
Sławczyński aż się zerwał od stołu i począł chodzić po izbie wielkiemi krokami.
— A toby dopiero było, żebym sam sobie takie gody wyprawił... Ale szczęściem jest przedawnienie.
— Tak, — odparł Machczeńko — aleś pan przecie uznał, że z czystem sumieniem możnaby...
Sławczyński wybuchnął.
— Jam to powiedział? ja? Jakto, akta fałszować?... wszak to nie co innego... akta fałszować?
Machczeńko parsknął śmiechem, aż zaniósł się, ale sędzia nie miał najmniejszej ochoty mu wtórować; kręcił głową i koło szyi coś poprawiał. Szczęściem chłodnik przyniesiono.
— Ale asindziej — odezwał się po chwili Sławczyński — nie mówił burmistrzowi nic, kto, co, jak... o mnie?
— Owszem, wspomniałem mu, że sędziabyś ich pretensje mógł przejąć.
— To się źle stało, — mruknął markotno Sławczyński — bardzo źle!
— Niema o czem mówić, kiedy nie da się zrobić — odparł sekretarz.
Obiad przeszedł nieochoczo. Jedną tylko butelkę postawił sędzia i sam pił mało, uskarżając się na ból głowy z gorąca. Sekretarz też, figla spłatawszy, prędko go pożegnał. Nastąpił kwaśny porachunek z Morycem, który większą jeszcze goryczą napełnił serce Sławczyńskiego, płacił bowiem oba rachunki razem, wczorajszy i dzisiejszy, a pierwszy wypadł mu nad miarę wielki.
— Bo to... mości panie, — mówił, odchodząc — bo to chla, pije bez miary ta kancelarja. Daj ich katu z ich gardłem i ich rozumem!
Wyszedłszy na rynek, Sławczyński nie wiedział już, co robić, gdy — jakby na toż, burmistrz mu się nastręczył. Był to młody człek, dosyć zamożny i, chociaż syn rzemieślnika, wykształceniu był winien, że go ludzie szanowali. Miał tylko tę wadę, że szlachty nie lubił i, gdy jej dokuczyć mógł, czynił to z prawdziwą przyjemnością.
— Otóż i burmistrz — rzekł w duchu sędzia. — Trzeba mu się wyprzeć tej sprawy, żem o niej jako żywo nie myślał i ochotę mu do niej odebrać.
Pośpieszył więc na powitanie. Spotkali się w samym rynku.
— Cieszę się bardzo, że oto pana tu znajduję, — odezwał się sędzia — bo pragnę się wytłumaczyć.
— Wytłumaczyć? z czego? — spytał burmistrz.
— A co to tam plótł panu Machczeńko, bo on to wziął ze swojej głowy.
— Ale co takiego?
— Interes, o którym on mówił z panem.
— On ze mną o żadnym nie mówił interesie.
Sławczyński osłupiał.
— Kiedyż to być miało? — pytał mieszczanin.
— No, dziś... o tej głupiej pretensji.
— Nic nie rozumiem.
Spojrzał w oczy burmistrzowi Sławczyński i wziął go pod rękę.
— Może na chwileczkę zajdzie pan do mnie.
Poszli razem do zajazdu. Sławczyński dygnitarza posadził na kanapie i ostrożnie sprawę zagaił.
Sekretarz o niej, jak się okazało, nie mówił nawet z burmistrzem. Rzecz stała wcale inaczej: pretensje nie były przedawnione i nie stosowały się do masy.
Odetchnął sędzia. Zdało mu się, że zdrajca Machczeńko komu innemu pewnie chciał naraić sprawę całą. Przysiadł się więc niezwłocznie do burmistrza, dowodząc mu, że miasteczko z tego nic nie zyska i niczego dojść nie potrafi, że pretensja funta kłaków niewarta, ale przyznał się do tego, iż gotów ją podjąć, przez zemstę na Horyszkach.
Dobicie upadłej szlachty zanadto się uśmiechało burmistrzowi, aby się nie chwycił tak wybornej sposobności. Obiecał sprawę przedstawić i dołożyć starania o ustąpienie pretensyj sędziemu.
W chwili więc, gdy już był stracił nadzieję wszelką, Sławczyński znalazł się prawie u celu i w duchu ponowił ślub uczyniony, postawienia czterech świec funtowych. Nie chciał już nawet odjeżdżać do Błotkowa, dopókiby czegoś pewnego nie miał, a choć go kilkodniową zwłoką burmistrz straszył, odparł, że i tydzień siedzieć gotów.


V.

W pałacu, po śmierci starościny, przez parę dni wszystko pozostało w dawnym stanie. Panna Cecylja złamana była wypadkami i zbyt znękana, aby o czemkolwiek pomyśleć mogła. Henryk, który po raz pierwszy o kuli zszedł do babczynej trumny, powoli już przechadzać się próbował. Noga zraniona nie miała władzy zupełnej, lecz Hordziszewski czynił nadzieję, że się ona da odzyskać. Po dwóch dniach walki z sobą, panna Cecylja trzeciego ranka wstała z mocnem postanowieniem wzięcia się do porządku, obejrzenia pałacu i obmyślenia, coby się z niego uczynić dało. W pustce takiej mieszkanie było niedogodne, smutne, groziło zresztą ruiną, którą każdy dzień czynił bliższą. Pałac, jak mówiliśmy, ze starych murów ekonomji i myśliwskiego zameczka przerobiony, stał na maleńkiej wyniosłości, frontem obrócony do miasta. Przy ostatniej restauracji na przyczółku jego przylepiono gipsatury, dziś w znacznej części pootłukane, w których się wróble i jaskółki wygodnie gnieździły. Wystawiały one połączone herby Horyszków i starościny, otoczone armaturami, chorągwiami, kotłami, rogami obfitości i godłami, które się już dobrze teraz rozpoznać nie dawały. Gmach był bardzo rozległy, z dwoma bocznemi pawilonami, z dziedzińcem wpośrodku, którego czwartą ścianę stanowiły stajnie i wozownie. Wyschła, ocembrowana sadzawka, w której niegdyś miał być wodotrysk, środek jego zajmowała.
W pałacu tylko część głównego korpusu jeszcze była mieszkalna i jeden róg od ogrodu; — reszta stała z oknami pozabijanemi, pusta, lub zarzucona gruzem i sprzętem bez wartości. Kilka izb w jednem skrzydle zajmował Żyd na magazyn zbożowy. Dach, dawniej gontowy, w znacznej części pokrywała teraz słoma. Oprócz tych kilku pokojów i sal, które zajmowali starościna, Piotruska, a na górze chłopcy, panna Cecylja reszty prawie nie znała. Przypominała ją sobie dzieckiem, ale wówczas te ciemne izby, korytarze, sale tak dla niej były straszne, iż nigdy do nich nie zaglądała. Należało to wszystko obejrzeć i starać się uczynić użytecznem. Miasteczko się murowało, cegła i kamień były mu potrzebne. Zostawiając główny korpus nietknięty, sprzedać można było materjał pozostały. Nikomu to za życia starościny na myśl przyjść nie mogło, gdyż staruszka nie byłaby dozwoliła ruszyć jednej nawet cegły. Klucze od tych wszystkich pustek były przy Piotruskiej.
Zaprosiwszy Julka do pomocy, panna Cecylja poszła po nie do starej sługi. Ta już kręciła się w kuchni, ust, jak zwykle, nie zamykając i gderząc na dziewczynę.
— A to mnie Pan Bóg pokarał takim leniuchem, śpiochem i mrukiem, jak ty jesteś. Jak do muzyki, na chichotki... o, to aż się oczy śmieją... a do roboty... chora. Dam ja ci choroby, dam!
Wtem Julek wszedł, prosząc o klucze.
Piotruska nie zrozumiała jakie, a gdy się dowiedziała, że miano obchodzić pałac, trwoga ją ogarnęła i łzy się puściły.
— Niech idą, niech rewidują wszystkie zakamarki, niech sobie robią, co chcą... dziej się wola Boża! Ja już nie poradzę! Wywrócą pałac do góry nogami. Młodym w głowie świta... Ale ja tego nie ścierpię... niech lepiej oczy moje nie oglądają, jak się pastwić będą. Pójdę do szpitala, za jałmużną, gdzie bądź — aby na to nie patrzyć... Ledwie ją do grobu złożyli...
Zaczęła głową trząść i płakać, zapomniawszy nawet o dziewczynie, która, ujrzawszy ją we łzach, sama też się rozpłakała, nie wiedząc czego.
Julek, któremu nigdy na myśl nie przyszło, żeby coś około pałacu przedsiębrać można, zadziwił się, słysząc Cecylję mówiącą tak śmiało o sprzedaniu spustoszonych skrzydeł, poprawieniu środka, uporządkowaniu wszystkiego. Bo i ogród i dziedzińce potrzebowały ogrodzenia, i dachy nowego pokrycia. Boczne gmachy były w takim stanie, iż o zachowaniu ich pomyśleć nie było można. Z wyjątkiem sal, na magazyn najętych, zaciekało wszędzie, sufity poopadały, a belki wisiały nad głowami, grożąc upadkiem. Posadzki ktoś powydzierał; pokradziono, co tylko się spieniężyć dało; żelazo nawet, tkwiące gdzie niegdzie w ścianach, powyrywano z nich dawno. Dla ocalenia reszty należało tę chorą część ciała poświęcić.
— Sprzedana cegła da nam fundusz na pokrycie i restaurację skromną środka. W jednem skrzydle od południa będzie mała cieplarnia, która przy ogrodzie naszym koniecznie jest potrzebna.
Julek słuchał zdziwiony.
— Ale cóż ci się śni, Cesiu? ogród, cieplarnia... kiedy my na życie ledwo mamy.
— Mówiłam ci przecie, będziemy ogrodnikami — zawołała Cecylja.
— Prawda, słyszałem coś o tem, — uśmiechając się, rzekł Julek — lecz ci się przyznam, że to za żart wziąłem... Handel, ogród... Nie!
— Ja już po ogrodnika posłałam — odezwała się Cesia. — Oczekuję go co chwila i sama z nim rozpocznę. Jeszcze gdy byłam w Warszawie, nasz pałac, ogród i nasza bieda na myśl mi przychodziły. Usnułam to sobie zawczasu. Moja dobra przyjaciółka, pani L., przyklasnęła myśli mojej i wzięła ją gorąco do serca. Zaczęłyśmy szukać ogrodnika i znalazłyśmy starego Wielkopolanina, który od lat dziesięciu w Warszawie i po wsiach prowadził sady i oranżerje, zakładał ogrody. Zrobiłam z nim warunkową umowę...
— Więc — krzyknął Julek zdziwiony — to już zaszło tak daleko?
— Przypomnij sobie, że nieboszczka babka zgodziła się na moje ogrodnictwo.
— A ja, przyznam ci się, nigdy tego nie brałem na serjo.
— Julku mój drogi, — westchnęła Cesia — życie ludzkie jest tak serjo... tak serjo, iż uśmiech w niem wydaje się niepojętą rzeczą, czemś prawie nieprawdopodobnem... Jam się nauczyła brać wszystko tak, jak każe ta smutna rzeczywistość, co się nazywa życiem. To dola, na którą skazani jesteśmy za grzech pierworodny. Nie pracą nas Bóg ukarał — praca jest dobrodziejstwem, ale walką poezji ducha z prozą powszedniego życia. Poddać się jej, a nie zbrukać nią... dłonią grzebać w ziemi, a duszą i myślą być w niebie — to nasze zadanie! Patrz, mój bracie: jedni padają w tym boju na błotnistym zagonie, twarzą w kał... i już nad kał nic nie widzą; drudzy idą z oczyma podniesionemi ku niebu i lecą kędyś w przepaści. Nam, skazanym na walkę, trzeba jedną ręką orać na życie powszednie, drugą na wieczne się modlić!
Mówiła tak natchniona, z oczyma zwilżonemi, i Julek, który się uśmiechał w początku, spoważniał. Uderzyło mu serce — zrozumiał pierwszy raz, że życie ma cel i że bez steru i żagla z łódką na morze rzucać się nie godzi.
Cesia postrzegła wrażenie, jakie jej mowa uczyniła, i uśmiechnęła się, nie chcąc odrazu zbytnią surowością zrażać brata.
— Julku mój, — rzekła — wyobraź sobie nas wszystkich troje, siedzących na tych gruzach, które dokoła opadają, i płaczących bezsilnie, starzejących się w nędzy i znużeniu życiem próżniaczem. Cóż to za okropna dola! Postaw obok tego nas troje, budzących się zrana do zajęcia, czynnych, śledzących owoc i postęp swojej pracy, wesołych z dopełnionego obowiązku, wyprzedzających się do roboty, pomagających sobie wzajemnie. O, wierz mi, mogą nas spotkać zawody — może się nam wieść lub iść trudno i twardo; ależ nie jestże rozkoszą łamać się z tem, co staje na drodze, i zwyciężać?
Chwilę szli milczący przez stary ogród.
— Lecz najprzód — dodała — zacząć od tego potrzeba, aby Henryka stąd wyprowadzić, gdzie dla niego życie jest zbyt trudne, wspomnienia zbyt bolesne. Rok, dwa spędzone nad nauką, uspokoją go i wróci do nas dojrzalszy. Twoim obowiązkiem, jako brata, skłonić go do tego, przekonać, że inaczej być nie może. Henryś nawet może się prędzej wyleczyć w Warszawie. Damy mu listy polecające... Niech jedzie, niech co prędzej jedzie!
Julek szedł milczący, poważniejszy niż zwykle.
— Moja droga Cesiu, — rzekł — ty jesteś rozumniejsza od nas, to pewna. Ja, słuchając cię, uczę się i wstydzę, żem dotąd myślał za mało, żem żył tylko sercem. Ale ty sercem nie żyłaś wcale, tyś w pracy zapomniała o wszystkiem, tyś nie kochała nigdy, a Henryk...
Cesia zarumieniła się mocno: głosu jej zabrakło.
— Mylisz się, Julku — rzekła otwarcie. — Nie znasz życia mojego. Przed tobą jednym na świecie, boś moim bratem, bo chcę, abyś mnie znał taką, jaką jestem, przed tobą jednym powiedzieć mogę — mylisz się. Biedne moje serce biło, kochało, a oczy płakały... lecz nigdy nie straciłam panowania nad sobą. Tam, gdzie miłość musiała walczyć z obowiązkiem, nie wahałam się na chwilę ofiarą okupić spokoju sumienia i godności mojej. Tego samego wymagam od Henryka.
Coraz cięższym mówiąc głosem, wreszcie spuściła oczy i szła milcząca, jakby pod ciężarem wspomnień bolesnych. Julek był wzruszony; wziął jej rękę i ucałował ją w milczeniu.
— Cesiu moja, ja przed tobą klękam!
Pocałowała go w czoło.
— O nie! — zawołała — bratem mi bądź, daj mi dłoń i idźmy razem do celu! Padliśmy... zagrzebani w gruzach; własnemi rękami dobądźmy się z nich, a jeśli siły nie starczą, umrzyjmy na wyłomie, jak poczciwemu rodowi przystało. Czemże ród i szlachectwo? To różaniec wspomnień i przykładów. Nie żebrać nam, ale walczyć! Rycerstwo dawne bojowało z nieprzyjacielem na polu, kośćmi usłanem; my bądźmy rycerzami ducha, co wszystkie rycerstwa, co wszystkie stworzył szlachetności i szlachectwa. Walczmy ze świata pogardą, walczmy z opuszczeniem, walczmy z urągowiskiem, z niedostatkiem... z sobą samymi... bo walka tylko jest życiem, bo bez niej życia niema. Gdy oręż wypada z dłoni — a i pług jest orężem... dłoń idzie w grób, choćby żywa była.
Mówiła z zapałem, oczy jej płonęły. Julek chwytał myśli i słowa.
— Tak — odpowiedział — do dziś dnia byłem najleniwszy z ludzi; ale od jutra będziemy pracowali... nieprawdaż?
Cesia się roześmiała radośnie.
— Pójdźmy nawracać Henryka! — zawołała.
Wesoło, jak dzieci, pobiegli, wyprzedzając się, ulicą ogrodową. Piotruska, która stała w oknie, postrzegła to i ruszyła ramionami.
— Warjaty ta młodzież! I to chce tu gospodarować! Świszczypałki! Choćby i ta panna Cecylja, i tej w głowie pstro.
Całemi dniami rodzeństwo siadywało u łóżka Henryka. Cesia przynosiła tu robotę, książki, a częściej jeszcze wszystkie myśli, które w braci przelać chciała.
Z Henrykiem szło ciężej, choć się nie sprzeciwiał. Słuchał milczący, napozór zgodny, nie wypowiadając swych myśli, ale siostra czuła, iż go ująć i przekonać nie mogła. Były chwile, gdy się zdawał poddawać jej radom i woli, lecz zostawiony sam sobie, wracał do marzeń, któremi truł się i żywił.
Julek, który zupełnie już teraz zamiary siostry podzielał, pracował zosobna nad bratem w chwilach, gdy byli sami. Nie mógł jednak wymóc na sobie, aby go pozbawić listów od Hanny, nie umiał odmówić pośrednictwa w przesyłaniu odpowiedzi. Te listy żywiły w piersi Henryka najdziksze marzenia. Zgadzał się wszakże na wyjazd do Warszawy, a Cesia, choć nie śmiała powodów wyznać doktorowi, błagała go, ażeby pozwolenie wyjazdu przyśpieszył. Henryk o kulach już chodził, zdawało się jednak, iż podróży nie zniesie, a odbywać ją musiał nieinaczej, jak na prostej bryczce trzęsącej, bo innej nie mieli. Stare powozy, oddawna nieużywane, choćby je można było poprawić, wymagały więcej koni i kosztu znaczniejszego do podróży. Prosić marszałka o pożyczenie lżejszego a wygodniejszego Cesia nie chciała i nie dopuściła. Musiano czekać.
Tymczasem list od pani L. oznajmiał przybycie ogrodnika starego, który z ciekawością wiekuistego włóczęgi jechał poznać kraj nowy.
— Bo to ja, proszę pani, — mówił na wyjezdnem do pani L. — spenetrowałem już niemało kątów. A gdzie ja ogrodów nie zakładał i ogrodników nie uczył! Na wołowejby skórze nie spisał. Niechajże na starość i pod tę puszczę Białowieską zawlokę się... a jużcić i tam ludzie żyją. Zobaczymy. Jakoś to będzie.
Wszystko troje po niejakim czasie marzyli o przyszłym swym zakładzie. Julek chciał mu już nadać jakieś imię dźwięczne i pociągające... Henryk, na uczczenie Cecylji, radził nazwać Cecylinem... Śniły im się prześliczne kwiatki, a siostra rozpowiadała o cudownych orchideach.
Liczyła się, ale sam na sam tylko, aby nie przestraszać braci, czy jej zapracowany grosz starczy na podróż Henryka, na założenie ogrodu, na pokrycie pałacu, na mnóstwo niezbędnych przy nowym zakładzie wydatków. Miała, oprócz grosza, kosztowne podarki z tych domów, w których te lata przebyła, i gotowa była rozstać się i z niemi, sprzedać, bez czego tylko obyć się mogła. Liczyła wszystko, codzień prawie na nowo rozpoczynając rachunki i dodając sobie otuchy.
Wtem jednego ranka, gdy jeszcze była w swoim pokoju, zastukano zlekka do drzwi i stary Szmul wszedł, ale tak blady i pomieszany, tak jakoś widocznie nieswój, drżący jakiemś poruszeniem wewnętrznem, że Cecylja, spojrzawszy nań, wstała przestraszona.
— Panie Szmul, czy nie chory jesteś?
Żyd ręką tylko dał znak, że nie, bo mówić nie mógł. Podparł się na lasce, głowę spuścił i dumał długo.
— Siadaj pan, zmęczenie... gorąco...
Szmul znowu ręką zaprzeczył, aż sił nabrawszy, głowę podniósł, wzdychając.
— Przyniosłem wam... złą wiadomość, — odezwał się — ale niema chwili do stracenia, jeżeli jeszcze ratować się można.
— Na Boga! — przerwała Cesia. — Cóż nas jeszcze więcej dotknąć może? Straciliśmy wszystko.
— No, został państwu ten muru kawał, ten kawałek ziemi, dach nad głową, — dodał Szmul — swój dom, a tego może nie wie nikt, co znaczy swój dom, kto nie był bezdomnym. Wam i to chcą odebrać.
— Jak? kto? przecież to jest własność nasza!
— O! zły człowiek zawsze może zrobić, co zechce. Mnie się w głowie zawraca. Któż o tem pamiętał, że tu był niegdyś proces z miastem o grunta? Kto o tem wiedział? Dwadzieścia lat nikt się nie upominał.
Cecylja ręce załamała i padła na krzesło.
— Miasto, — ciągnął Żyd dalej — ale miasto do dziś dniaby się o to nie upominało. Zły człowiek to zrobił, zły człowiek to nabywa. Za godzinę może kontrakt podpiszą.
— Kto? z kim? — zawołała Cesia.
— Sławczyński nabywa tę pretensję, to dosyć powiedzieć... Jeżeli on dziś to kupi, jutro was stąd wypędzi.
— Więc na to niema ratunku? — spytała Cecylja.
— Niema żadnego, — odparł Szmul z boleścią — niema żadnego. Próbowałem ja, starałem się, biegałem, ale zrobiłem tyle tylko, że mi Machczeńko obiecał przeciągnąć podpisanie umowy może do jutra. Nie dał mi słowa, ale uczynił nadzieję. Myślałem... Sławczyński jest tu, on to czyni przez zemstę... któż wie...
Żyd dokończyć nie śmiał.
Panna Cecylja zrozumiała go, domyśliła się i zerwała z krzesła.
— Mam iść? — zapytała.
— Nie wiem — rzekł Szmul cicho i nieśmiało. — Jeżeli się to na nic nie zda, a sądzę, że z tym człowiekiem i wy nic nie poradzicie, to nacóż macie się narażać na jego grubjaństwo i dawać mu pociechę pomszczenia się jeszcze straszniejszego... w żywe oczy?
— Tu nie o mnie idzie, — odpowiedziała Cecylja, narzucając chustkę i biorąc pośpiesznie kapelusz — idzie tu o los rodziny, o pamiątki dla nas drogie. Miałabym sobie do wyrzucenia, gdybym zaniedbała, co jest w mocy mojej. Poprowadź mnie, wskaż, idę!
Stary Żyd stał w progu, patrząc na nią z poszanowaniem i litością. Nie mówił słowa. Cesia ubrała się prędko, cała drżąc ze wzruszenia, i wyszła.
Po drodze nie spotkali nikogo i niktby jej też był nie poznał, bo szła ubrana skromnie, zakwefiona i chyba postawa szlachetnaby ją zdradziła. Szła tak żywo, że stary ledwie mógł za nią podążyć. W rynku wskazał dom, doprowadził do drzwi, i, gdy te się otworzyły, sam pozostał w sieni. Cecylja weszła śmiało, odrzucając z twarzy zasłonę.
Sławczyński, oczekując na godzinę, wyznaczoną mu do podpisania umowy, nadąsany, że ją zwleczono, siedział porozpinany, bez chustki, na kanapie. Przed nim stała szklanica grogu. Straszny był dzikim twarzy wyrazem. Na widok wchodzącej do pokoju nieznajomej kobiety, której piękność, ruchy, ubiór domyślać się kazały położenia w świecie nierównie świetniejszego, niż ono było w istocie, zdumiony sędzia przypuszczał zrazu, że to była omyłka. Poruszył się nieco.
— Pan sędzia Sławczyński? — odezwała się Cecylja, której rozpacz dodawała odwagi.
— Tak jest, — zawołał — spinając surdut naprędce i wysuwając się z za stołu, stary, nie wiedząc jeszcze wcale, z kim miał do czynienia. — Czem służyć mogę?
Odetchnąć potrzebowała chwilę śmiała kobieta, nim mówić zaczęła.
— Moje nazwisko powie panu, z czem przychodzę — odezwała się, wlepiając w niego oczy. — Jestem Cecylja Horyszko.
Sławczyński zmieszał się nieco. Schwyciło go to niespodzianie. Oczy spuścił i sparł się o stół, nie wiedząc jeszcze, jaki przybrać ton i postawę.
— To cóż, — odparł — to cóż?
— Może być, żeśmy przed panem zawinili, — zaczęła Cecylja — aleśmy odpokutowali za to ciężko. Pragniesz pan jeszcze zemsty nad nami, chcesz nas zgubić, wydziedziczyć, wygnać, wiedząc, że jesteśmy bezbronni i biedni. Panie sędzio, czy to po chrześcijańsku?
— A, to waćpanna mnie będziesz uczyła moralności chrześcijańskiej? — podchwycił, zaczynając się burzyć, sędzia.
— Nie chcę pana uczyć, chcę ją panu tylko przypomnieć i chcę upokorzona prosić go za moją rodziną.
Sędzia się trochę zadumał.
— Ja nie potrzebuję przypominania żadnego, a co mam raz postanowionem, tego u mnie nikt nie odprosi. Cóż to, nie wolno mi kupić, co się podoba, kiedy jest do sprzedania? Mam tym łaski świadczyć, co mi życie struli? Nie, z tego nie będzie nic. Proszę mi dać pokój.
Odstąpił od stołu w głąb izby na kilka kroków.
— Panie sędzio, — zaczęła Cecylja — mój brat oddala się z tych stron... wyjedzie, na to mu słowo daję.
— Wy wszyscy stąd precz pójdziecie — wybuchnął przypomnieniem Henryka rozdrażniony Sławczyński. — Tak jest, ja was wszystkich stąd precz wyrzucę. Szeroki świat... nabroiliście tu, więc idźcie gdzie indziej, gdzie was jeszcze nie znają. Z Panem Bogiem!
Cecylja wlepiła w niego oczy. Spojrzał na nią i musiał wzrok spuścić.
— Panie sędzio, — zawołała — jeszcze raz was proszę: nie bierzcie na sumienie nieszczęścia rodziny.
— Biorę, biorę, wezmę... nie zlęknę się tego. Na sumieniu jestem czysty, a ludzie mi podziękują, gdy się pozbędziem stąd tych, co nam czynili zakałę.
Cecylja potrzebowała całej mocy ducha, aby te w oczy sobie rzucane obelgi wytrzymać. Kilka razy chciała się już cofnąć, lecz zdało się jej, że jeszcze niedosyć uczyniła.
— Bóg nas wszystkich sądzić będzie, — rzekła — pamiętajcie o tem. Nie jesteśmy może tak bezbronni, tak osieroceni, jak się wam zdaje; za uciśnionymi przemówią ludzkie serca... odezwie się wasze własne sumienie, do którego się jeszcze raz odwołuję... Henryk winien, tak jest, — dodała — ale on nie byłby na taki krok się odważył, gdyby go nie ośmielono. Niedosyć wam, żeście zabili naszę babkę...
— My? — zakrzyczał sędzia, rzucając się — my?
— List bezimienny świadczy, rękę poznać łatwo. Przy tym liście, odebrawszy go, skonała — mówiła Cecylja. — Ten list, jako dowód, chowam...
— Ja o liście żadnym nie wiem nic, — ponuro odparł sędzia — ja do was żadnych listów nie pisałem.
Widać po nim było zakłopotanie pewne... lecz wnet gniew go ogarnął znowu.
— My — zawołał — razem żyć tu nie możemy... albo wam, albo mnie ustąpić stąd trzeba... Idźcie w świat! Dobrodziejstwo wam czynię... Weźmiecie się przynajmniej do pracy. Tu robić niema co, a w pustce pomrzecie z głodu.
— Zostawcie to nam — odrzekła spokojnie Cecylja.
Sławczyński, burcząc, chodził w kącie izby.
— Ale proszęż mnie do ostateczności nie przyprowadzać — rzekł, zwracając się. — Waćpanna tu nie wyprosisz nic, nie pomoże żadne zaklęcie... Nie ustąpię... dosyć!
I wskazał na drzwi.
Cecylja nie ruszała się z miejsca.
— O nic już nie proszę — rzekła. — Zrobiłam to, co mi nakazywał obowiązek; poniżyłam się aż do błagania człowieka bez serca i bez litości. Jest Bóg, on rozsądzi między wami a nami, między uciśnionymi a tym, co zna zemstę tylko. Wspomnisz pan może kiedyś tę godzinę i pożałujesz jej, bo mocniejsza od naszej dłoń pomści się za nas.
Wyrazy te, wymówione uroczyście, podziałały na starego: spuścił głowę i zawahał się; ale w tejże chwili podniósł ją i wybuchnął głośniej a zapalczywiej, niż wprzódy:
— Uwolnijże mnie waćpanna od nauki i od proroctw! — krzyknął. — Cóż to jest znowu? Nie nawrócisz mnie waćpanna, a zmusisz tylko do powiedzenia jej jeszcze czego nieprzyjemnego.
— Chciałabym to posłyszeć, — zawołała Cecylja — aby wypić kielich swój do kropli. — Proszęż nie oszczędzać mnie.
Sławczyński spojrzał; zdawało się, że zacznie mówić, ale się zawstydził.
— To osobliwsza pretensja — począł nawpół sam do siebie. — Co ja mam za powód ustępowania waćpaństwu? Ja ich nie znam dziś i znać nie chcę. Na tem koniec.
Cesia zarzuciła na twarz zasłonę. Nie odzywała się już wcale i, powolnym krokiem ku drzwiom postępując, wyszła.
Sławczyński pozostał w miejscu, nierad z siebie widocznie i podrażniony; chwycił się za głowę, strzepnął rękami, pośpieszył ku drzwiom i z pasją je zatrzasnął. Potem, sapiąc, wrócił ku kanapie i siadł na niej, podpierając się łokciami na stole.
— Niech gadają, niech wygadują... Jak ich tu nie stanie, zapomni się wszystko. Byłbym głupi, żebym ustąpił. Poco? naco? dlaczego? niech giną... niech giną!
Pomimo tych urywanych wyrazów, twarz jego zmieniona, rysy przeciągnięte, ręce drżące, oczy zbłąkane dowodziły, że z tem sumieniem, do którego się odwoływała Cecylja, nie był w zgodzie zupełnej.
— Mazurowicz ten list pisał do starościny, — bąknął sam do siebie — głupie chłopisko! Żeby był dał komu przepisać. A to się oni z tym dokumentem nosić będą... Marszałek go w ręce dostanie, to sprawa brzydka. Z Mazurowicza ekonom dobry, niema co mówić, ale głowa do pozłoty, a zapalczywe licho. Lecz tem ci bardziej ustąpić nie można, bo myśleliby, żeśmy się zlękli. Marszałek znowu tak bardzo ich bronić i za nimi ujmować się nie będzie. Jemu też z tem na rękę pewnie, że się utrapionej opieki i wydatku pozbędzie. Chybabym go nie znał. — I po namyśle dodał: — Co się stało, to się stało... Precz stąd! i będziemy pokój święty mieli... a jak ich nie stanie, to się to wszystko zatrze i pogoi. Jużci bez krzyku być nie mogło i bez lamentu, ale ktoby tam tego słuchał? Niech ruszają w świat!
Całej tej rozmowy mimowolnym świadkiem był Szmul, stojący przed nieszczelnie zamkniętemi drzwiami. Gdy panna Cecylja wyszła i oczyma suchemi, ale pałającemi dziwną energją i odwagą, nań spojrzała, ścisnęło mu się serce z litości.
Wyszli z sieni. Biedna dziewczyna, której najdziwniejsze myśli i środki ratunku przelatywały przez głowę, szła zadumana, ale śpiesząc, do domu, gdzie nagłe jej wyjście mogło braci nabawić niepokoju, lub gdyby się przyczyna jego przed czasem wydała, Julka pobudzić do jakiego nierozważnego kroku.
Szmul zlekka ją za ręce zatrzymał.
— Panienko, — rzekł — póki umowa niepodpisana, zawsze czegoś próbować można. Ja zwlokłem do jutra, a gdybyś panna chciała sama słowo dobre powiedzieć sekretarzowi Machczeńce? To niezły człowiek, onby dla panny zrobił więcej, niż dla mnie, onby jeszcze dni kilka mógł podpis przeciągnąć... a wtedy możnaby posłać sztafetę po marszałka... albo... kto wie? inne jakie znaleźć sposoby.
— Gdzież go znajdę? — spytała Cecylja.
— Sekretarz jest na dole w restauracji — zawołał Szmul. — Niech panienka wejdzie tylko do sieni mojego domu, aby na rynku nie zobaczył kto rozmowy, a ja sekretarza wyprowadzę.
I stary, zapomniawszy o swych latach, prawie pobiegł, wyprzedzając swoją protegowaną. Cecylja poszła za nim. Po chwili Machczeńko bez czapki wybiegł z restauracji.
Nigdy on zbliska nie widział panny Horyszkówny. Spojrzawszy na nią, na jej piękność, na powagę, przejęty wrażeniem, jakie ten ideał na nim uczynił, stanął pokorny i oniemiały. Panna Cecylja w najświetniejszych salonach wydawała się taka, dla ludzi nawet, którzy już w żadne ideały nie wierzyli; można więc sobie wyobrazić, jak olśniła kancelistę, który chyba zdaleka mógł oglądać podobne zjawisko.
— Uczyniono mi nadzieję, — odezwała się Cecylja, wyciągając ku niemu rękę, której on nie śmiał się dotknąć — że znajdę w panu opiekuna. Jesteśmy sieroty... chcą nam wydrzeć ostatni nasz przytułek, ostatnią okruszynę, jaka nam pozostała. Panie, przychodzę was prosić o jedno tylko: starajcie się zwlec podpisanie tej umowy, a ja użyję wszelkich środków, jakie są w mocy mojej, aby zapobiec ruinie. Proszę pana, ratuj nas, jeśli możesz.
Dźwięk tego głosu, wejrzenie błagające, podana ręka w uniesienie wprawiły sekretarza. Chwycił się za piersi i prawie głosu mu zabrakło.
— Pani! choćby przyszło głową nałożyć! jak Boga kocham... wnet lecę i przeszkodzę... Ile?... tydzień trzeba? niedoczekanie ich! nie będzie z tego nic, daję słowo!
— Uczynisz pan chrześcijańskie dzieło miłosierdzia i Bóg to wam za nas wypłaci, a ja do zgonu wdzięczna mu będę. Wstrzymaj pan dni kilka... uczyń, co możesz, a koszta, jeśli jakie będą, chętnie poniosę.
Machczeńko się oburzył.
— Koszta? jakie koszta być mogą? Żadnych w świecie, złamanego szeląga! Daję słowo, niech pani będzie spokojna; lecę w tej chwili.
— Staniesz się naszym dobroczyńcą — dodała Cecylja.
— Będę najszczęśliwszym, gdy potrafię usłużyć, daję słowo... proszę polegać na mnie.
To mówiąc, z odwagą rzucił się na rękę panny i, ucałowawszy ją, pobiegł jak szalony.
Cesia uśmiechem podziękowała staremu Żydowi, który swobodniej odetchnął, i zwróciła się ku drzwiom.
— Niech pani pisze do marszałka, — szepnął Szmul — niema rady! On jeden tu coś może. Ja wyprawię sztafetę.


VI.

Pożycie państwa Mazurowiczów było nieustającą wojną, która młodej pani zdawała się prawie pożądaną — bawiła się nią i znajdowała w niej dziką jakąś przyjemność. Mąż dochodził czasem do wściekłości... naówczas piękna Hanna śmiała się z niego nielitościwie.
— Dobrze panu tak! — wołała. — Pocoś mnie brał, mimo woli mojej? Wiedziałeś przed ślubem, co cię czeka.
Po rozmowie ze starym Sławczyńskim, gdy się dowiedział później Mazurowicz, że sprawa przeciw Horyszkom, dla wywłaszczenia ich, już została rozpoczęta, triumfujący przyjechał do domu. Chciał tem oczy wykłuć żonie, lecz przez cały dzień nie spotykali się, tylko u obiadu. Hanna siedziała zwykle na klucz zamknięta w swoim pokoju. Mazurowicz niecierpliwie czekał, by dano do stołu. Żona, spojrzawszy nań, poznała odrazu, że musiało mu się coś udać uczynić jej na przekorę, tak był wesół i szyderski.
Pod koniec milczącego obiadu, w czasie którego gburowate chłopisko pozwoliło sobie poświstywać dla przepędzenia czasu, a Hanna siedziała, nie patrząc nawet na niego, Mazurowicz, gdy słudzy wyszli, rozśmiał się głośno.
— Gdzie to Hanna listy teraz będzie posyłała, jak tu pana Henryka i ich wszystkich nie stanie?
Żona śmiało na niego spojrzała.
— Tak, tak, — dodał — ojciec się do nich wziął, a on nie popuści... będą musieli precz iść, bo im ten murowany chlew ich zabierzemy i pójdą z torbami. Tak, tak!
Zbladła pani Mazurowiczowa — chociaż jej przywiązanie do Henryka było tylko fantazją, którą upór podtrzymywał; ale niewieście serce ulitowało się i oburzyło na to prześladowanie całej rodziny, dla znęcania się nad nią. Zimno odpowiedziała mężowi:
— Nie będzie pana Henryka, to będzie kto inny. Młodych chłopców nie braknie, co się we mnie kochać zechcą, a na złość wam pierwszego lepszego wezmę. Wszystkich trudno powypędzać z powiatu.
Mówiła to niby spokojnie, ale głos jej drżał i powieki się zwilżyły. Mazurowicz zaciął wargi.
— Jednemu się w nogę dostało, drugi po łbie oberwie, a trzeci, jak się nawinie, po sercu. Kul jest dosyć i ręka mi się jeszcze nie trzęsie.
— I do pana też kto strzelić potrafi, a niezawsze chybiają i inni... zobaczymy.
Wstała od stołu. Mąż postrzegł, że się pochwyciła za głowę i musiała oprzeć na krześle, bo się pod nią nogi zachwiały, a w głosie czuć było łzy. Na te oznaki czułości wpadł w większą jeszcze wściekłość. Nie patrząc na niego, wyszła Hanna z pokoju, a w kwadrans potem służąca biegła z listem do stajni. Mąż czatował w oknie i dognał ją, nim go wysłać pośpieszyła.
List był do matki. Nie wahał się Mazurowicz rozpieczętować, ale w nim nic nie znalazł, oprócz zaklęcia, aby Sławczyńska natychmiast przybyła. Pomiarkowawszy się, że drażnić żony więcej jeszcze nie należy, pozwolił wysłać pismo do Błotkowa i przed wieczorem nadjechała matka. W ganku ją przywitał zięć, którego zimno się pozbyła, śpiesząc do córki. W progu pokoju rzuciła się jej Hanna, płacząc, na szyję.
— Matusiu! — zawołała — ratuj! ratuj! bo zginę! Oni za mnie, za tego nieszczęśliwego Henryczka, chcą całą rodzinę gubić. Pan Mazurowicz mi się z tem przyznał. Ja tego nie zniosę! ja oszaleję! Jeżeli ojciec ich wypędzi z Zawiechowa, ja, przysięgam, ucieknę w świat z domu. Nie chcę ich mieć na sumieniu! — poczęła wołać, jak obłąkana. — To wszystko spadnie na mnie. Jedźcie do ojca i powiedzcie mu, że jeżeli on ich zgubi, to córkę własną zgubi. Ja się utopię, ja się otruję!
Mazurowicz słuchał pode drzwiami.
— Oto ze mnie bałwan! — rzekł sam do siebie. — Trzebaż się mnie było z tem zawczasu wygadać! Bodajem był sobie język odkąsił! One tu biedy nawarzą.
Między matką a córką wszczęła się cichsza rozmowa, której nie posłyszał już mąż. W pół godziny go przywołano. Znalazł żonę nadąsaną, zapłakaną, ale nieco spokojniejszą, a matkę, jak zawsze, poważną i dumną.
— Słuchaj acan, panie Mazurowicz, — odezwała się sędzina — kochana Handzia robi panu propozycję. Jeżeli skłonisz ojca do tego, że kroków przeciw tym biednym Horyszkom zaprzestanie, to daje panu słowo, że z nim pojedzie razem, dokąd zechcesz, i pogodzi się.
Mazurowicz zrazu jeszcze się ofuknął nieco i począł narzekać, ale wkońcu, choć mu nie smakowało to poświęcanie się żony dla Horyszków, przyjął warunki, kazał zaprzęgać i natychmiast miał wyruszyć do Zawiechowa, aby Sławczyńskiego wstrzymać. Żona mu podała na odjezdnem rękę, czego od ślubu nie bywało, i powiedziała dobitnie:
— Albo ich zgubicie i mnie razem, bo ja na sumieniu mieć ich nie chcę, albo dacie im pokój, a wtedy ja panu zgodę przyrzekam i będę taką żoną dla pana, jaką być potrafię. Nie będę go kochała, bo nie mogę, to darmo, ale się do niego przyzwyczaję i awantury dokazywać poprzestaniemy.
— Masz acan wóz i przewóz, — dodała, zgóry nań patrząc, matka. — Zatem jedź i powiedz sędziemu ode mnie, od Hanny i od siebie, żeby dziecku własnemu kamienia do szyi nie przywiązywał.
Mazurowicz, napół kwaśny, napół uradowany, poleciał do Zawiechowa i kazał konie gnać, choćby padły, aby się nie spóźnić. Wojna z żoną już mu była dojadła.
Przed północą zaturkotała bryczka w rynku po bruku. Mało się już gdzie świeciło, zajechali więc pod stancję sędziego i ledwie się dobili do bramy. Zaspany Żydek otworzył Mazurowiczowi, który wpadł jak opętany, obawiając się, aby nie było za późno.
Sędzia spał, ale zaczęto do drzwi kołatać. Zerwał się, sądząc, że gore... i wyleciał bosy, w koszuli. Zobaczywszy Mazurowicza i dowiedziawszy się, że jego przyjazd tylko był przyczyną alarmu, zaczął od łajania go.
— Kaci cię tu przynieśli po nocy! czego? poco? Nie siedziałbyś w domu? Co ci jest? Poderwał się, zwarjował, czy co? Utrapienie z tym człowiekiem!
Mazurowicz ledwie mógł przyjść do słowa. Trafił pod jakiś zły humor i na rozespanego, nie było więc końca łajaniu. Dopiero wysapawszy się dobrze, począł sędzia słuchać, z czem zięć tak pędził, a słuchał w milczeniu posępnem. Wysłuchawszy, splunął i ramionami ruszył.
— Co tu o tem gadać? — zawołał. — Tu niema jeszcze nic i niewiadomo, czy co z tego będzie.
— No, to chwała Bogu! — wykrzyknął Mazurowicz.
— Ale... milczałbyś, kiedy nie rozumiesz — zniżając głos, rzekł Sławczyński. — Nie trzebaż tego głosić, że tu się sprawa popsuła, a przed Hanną powiedzieć, że ja dobrowolnie ustąpiłem, dla świętego spokoju. Ano, prawdą a Bogiem, kto, jak, co tu popsuło, nie wiem. Zęby mi wybierz, nie wiem. Mieliśmy już podpisywać, umowę kazałem na stemplowanym papierze przepisać... gotowe było wszyściuteńko... jeszcze i kopistę musiałem sowicie opłacić. Tymczasem nad wieczorem przychodzi do mnie z prośbami ta siostra ich, ta... panna Horyszkówna. Powiedziałbyś, że królewna, albo księżniczka, tak się to nosi, takie to pyszne, a gada z partesów... niby z kazalnicy. Poczęła mnie Panem Bogiem, głupia, straszyć... sumieniem, alem ją zgromił i przepędził. Myślę sobie: już mnie rozrachunek zostawcie. Nazajutrz idę do podpisu: burmistrza niema. Tknęło mnie to. Posyłam a posyłam, aż naostatek przybywa, ale taki, jakby go kto wczoraj na innego przehandlował. Powiada mi, że rzecz potrzebuje rozpatrzenia, formalności... to i owo, że trzeba zwlec podpisanie. Widzę, że źle. Ja do worka... ale ani chce słuchać. Otóż masz status rei. Com się nadreptał, napocił, nie liczę, ale co pieniędzy darmo poszło...
— Przecież można dojść, co się stało.
— Właśnie, że niepodobna niczego się domacać. Od dnia do dnia wloką i milczą. Zdaje się więc, że i takby z tego nic nie było.
Sławczyński westchnął.
— Nie będzie ich można forować tym sposobem, — dodał cicho — no, to niech siedzą, niech siedzą! Już ja ci daję słowo, że im życie tu obmierznie i sami się prosić będą na świeże powietrze... Tylko sza! cicho! nikomu nic; trzymaj język za zębami, żebyś znowu tak się nie spisał, jak tą razą. Kiedy głowy nie masz, bo nie masz, znaj to do siebie i języka zakąsuj.
Mazurowicz się nadął, ale nic nie odpowiedział. Przyniesiono mu siana na tapczan i położyli się spać.


VII.

Panna Cecylja, powróciwszy do pałacu, zamilczała zrazu wszystko przed braćmi i zamknęła się u siebie. Była zmuszona uciec się do marszałka, wiedziała, że jej prośbie zadość uczyni, ale zaciągnąć względem niego obowiązki, było to dla niej nad wyraz wszelki ciężkiem i wstrętnem. Przez te sześć lat nowicjatu na wielkim świecie zbyt wiele spotykała wejrzeń męskich, skierowanych ku sobie, ażeby się na ich znaczeniu omylić mogła. Czytała w oczach marszałka płoche sobą zajęcie, chętkę zawiązania jakichś serdecznych stosunków, których początki byłoby wygodnie osłaniało pokrewieństwo, a końca ani on sam nawet nie widział jasno. Stary bałamut marzył, że mu to uprzyjemni życie i nie rozpatrywał się w następstwach. Dlatego panna Cecylja chciała być — o ile możności — niezależną od niego, aby mu praw nie dawać żadnych do zbyt poufnych stosunków, do wymagań wzajemnych.
Musiała wszakże pisać, prosić i może nawet być mu winną ratunek. Łzy się jej potoczyły z oczu. Była to może pierwsza ciężka nad wyraz ofiara dziewczęcia dla spokoju rodziny. Marszałek, ze swą demonstracyjną czułością, gadatliwością, egoizmem i pychą, obudzał w niej prawdziwy wstręt, którego zwyciężyć nie mogła.
Ale on jeden członkiem był rodziny, on jeden miał znaczenie i mógł coś dla nich zrobić. Rada nierada, siadła list pisać. Julka, który nadszedł, odprawiła pod jakimś pozorem i drżącą ręką nakreśliła kilka słów, malujących położenie.
Wśród pisania dopiero przyszło jej na myśl, że marszałek w tej sprawie był bardzo wątpliwym obrońcą, że właśnie dla zmuszenia Cecylji, aby dom jego przyjęła, dopuścić mógł sprzedaży Zawiechowa. Zgadzało się to z jego planami, a Cecylja naówczas zupełnieby z braćmi zależała od łaski jego.
Krew rzuciła się jej do głowy... ale list trzeba było dokończyć i wysłać. Powiedziała sobie, obliczając, co miała, iż w ostatnim razie z braćmi wyniesie się do miasta. Sumka, jaką posiadała, starczyła na pierwsze niezbędne potrzeby. To jej trochę dodało odwagi. Nie liczyła może narazie, że i los starej sługi zabezpieczyć było potrzeba, i ponieść koszta podróży i sprowadzonego ogrodnika, którego tylko co nie było widać, opłacić.
Na myśl jej to wszystko nie przyszło. Poszła, jak codzień, na górę do braci, przed którymi ukrywała katastrofę, usiłując nie zmieniać nic w trybie życia codziennego, czytaniu i rozmowie.
Szmul, rozstawszy się z Cecylją w sieniach swojego domu, zaledwie miał czas zajrzeć do sklepu, położonego na dole, gdy dzwonek dał się słyszeć i powóz końmi pocztowemi zaprzężony zatoczył się przed austerję. Gospodarz, wyjrzawszy, poznał w słudze i panu, żądających pomieszkania, owego nieznajomego, który niegdyś zajechał tu na nocleg i nazajutrz nazad wyruszył. Podrażniony losem Horyszków, gniewny na cały świat, stary nierad był wcale, gdy go natychmiast kamerdyner zaprosił do pana hrabiego.
Szmul poszedł kwaśny. Los tych biednych wnuków starościny na sercu mu leżał, a do rozmowy ochoty wcale nie miał. Od pierwszych słów, gdy się przybyły zaczął dopytywać, czy nie słyszał o majątku jakim na sprzedaż, Szmul, powiódłszy ręką po czole, odparł grzecznie:
— Jaśnie pan mi przebaczy, ale ja dziś chodzę przybity; ja anibym dobrze odpowiedzieć nie mógł.
— Cóż to waćpanu jest?
Szmul westchnął.
— Choć Żyd jestem, panie grafie, ale serce mam, a tu mi się trafiło takie nieszczęście cudze, że ja na nie poradzić nie mogę, a ludzi mi strasznie żal.
Zagadnięty usilnie, Szmul opowiedział ze szczegółami historję Horyszków, której przybyły zdawał się słuchać z nadzwyczajnem zajęciem; owszem, podchwytywał nawet i badał, jakby go to obchodziło serdecznie. Przyszło do zagrożenia wywłaszczeniem, do pretensji miasta i do zamiarów Sławczyńskiego. Hrabia oburzył się niezmiernie.
— Ale czyż niema nikogo, coby chciał i mógł ich ratować?
— Jest jeden marszałek, ich krewny, — rzekł Żyd — ale, prawdę powiedziawszy, choć człowiek dobry i uczciwy, mało mu ufam, bo zbyt wiele gada i obiecuje.
Rozmowa przedłużyła się nad wszelkie spodziewanie.
— Panie gospodarzu, — odezwał się hrabia — gdybyś mi waćpan chciał pomóc, to poratowalibyśmy tę rodzinę. Szczerze powiedziawszy, jam szlachcic, może nawet zdaleka z nimi spokrewniony; czuję się w obowiązku, skoro mnie tu los tak przywiódł w porę, uczynić coś dla nich. Ale zrozumiejmy się: nie chcę, żeby żywa dusza o tem wiedziała.
Żyd stał, mocno zdziwiony.
— Idź waćpan do burmistrza i oświadcz mu od siebie, że dajesz o połowę więcej, niż ten pan... jak on się tam nazywa? W potrzebie daj dwa razy tyle, co on, ja na to dostarczę funduszu.
Szmul nie mógł się wydziwić temu zrządzeniu Opatrzności, przychodzącej w pomoc Horyszkom, w osobie zupełnie obcego człowieka. Pobiegł do burmistrza, niosąc mu deklarację na piśmie.
Tymczasem Machczeńko biegał ze swojej strony, aby interes powstrzymać. Burmistrz, tak oskoczony, zląkł się trochę. Stary Żyd wziął na siebie sprowadzenie sekretarza do pana hrabiego. Machczeńko przyszedł późno, niepostrzeżony. Siedział sam na sam z hrabią z dobre pół godziny i wymknął się, nie wstępując nawet do restauracji.
Trzeciego dnia potem Szmul został nabywcą pretensyj, za sumę dwa razy większą, niżeli dawał Sławczyński i tegoż dnia prywatnie prawa swoje przelał na hrabiego. Przez cały ten czas podróżny ów, tak miłosierny, ani się pokazywał w miasteczku. Dowiedziano się tylko, że przybył z zamiarem kupienia klucza bobrynieckiego, dóbr znacznych, tuż pod Zawiechowem położonych, które rodzina jakaś podupadła sprzedawała. Była to właśnie ta majętność, o którą hrabia Sulejowski zapytywał listem marszałka.
Wezwany przez Cecylję, marszałek odpisał natychmiast, oświadczając się ze wszelką gotowością ku pomocy, ale zarazem w liście tym ubolewał, że urzędowa czynność na parę dni go przykuwa do powiatowej stolicy, dodając, że gdy tylko będzie mógł — pośpieszy. Czuć w tem było niezupełnie odpowiednie serdecznym listu oświadczeniom postępowanie. Zwłoka mogła być zabójczą.
Po tych kilku dniach marszałek, przybywszy pocztą, nie zajechał do pałacu, ale do Szmula, którego natychmiast wezwał, ażeby się dowiedzieć, jak rzeczy stoją. Nim Szmul się mógł odezwać nawet, pan Bolesław począł gorąco boleć nad losem rodziny.
— A, nie uwierzysz, kochany panie Szmul, co ja przez te dni wycierpiałem, nie mogąc przybyć natychmiast. Ale człowiek jest niewolnikiem obowiązku. Ja tych moich kuzynków tak kocham, wiesz, jak bałwochwalczo byłem przywiązany do tej czcigodnej starościny. Ja dla nich gotów jestem do wszelkich ofiar... ale, między nami mówiąc — tu zniżył głos — prawdziwa to Opatrzność, że ich stąd wypędzają. Oniby tu zgnili. Pannę Cecylję ja biorę do siebie; niech u mnie rządzi, panuje... będę pierwszym jej sługą. Julka zaprzęgnę do kancelarji, Henryka gdzieś umieszczę na dzierżawie. Opieka ma dosyć majątków do administrowania, a ja dam kaucję. Owszem, niech sobie tę ruderę zabiorą.
Szmul słuchał cierpliwie.
— Zdaje się, panie marszałku, — odezwał się — że jej może i nie zabiorą.
— Nie? Sądzisz, że nie? — zimno odezwał się marszałek, trochę zmieszany.
Szmul spowiadać mu się nie chciał.
— Niech jaśnie pan od siebie uspokoi pannę Cecylję; mnie się zdaje, że się da temu jakoś przeszkodzić.
W twarzy marszałka widać było, że może niezupełnie był rad temu wypadkowi, lecz przyjął to naturalnie jako rzecz uspokajającą i, swoich planów już nie powtarzając, zamilkł. Chciał tylko dobyć ze Szmula, kto i jak poratował zagrożoną rodzinę, ale Żyd pobałamucił i zbył go ogólnikami.
We dworze w Zawiechowie, chociaż Szmul dodawał otuchy, nic jeszcze z pewnością nie wiedziano. Marszałek, korzystając ze zbiegu okoliczności, zużytkował to dla siebie.
Zajechał przed pałac i z tym samym pośpiechem i egzaltacją, jak dawniej do starościny, wpadł do Cesi.
— Kochana kuzynko, — zawołał, zjawiając się w progu — oto jestem na rozkazy. Rzuciłem wszystko i z bijącem sercem pędziłem tu do was. O! mnie tu tyle drogich ciągnie wspomnień, tak święte obowiązki! Spłakałem się, zobaczywszy Zawiechów i przypomniawszy sobie drogą naszą zmarłą.
Cesia, płoniąc się, słuchała go.
Siadł wreszcie, pot z czoła ocierając.
— Najprzód na wstępie — pośpieszył dodać — przynoszę wiadomość, bo już byłem w mieście i działałem, że mimo wszystko co groziło, niebezpieczeństwo przecie jest usunięte. Napadłem zaraz na urzędników, użyłem mojego wpływu i proszę mi wierzyć, nie dopuścimy do tego.
Piękną bardzo, trochę niemęską ręką uderzył się po szerokiej piersi z wielką gracją i uśmiechnął do Cecylji, która szeptała podziękowania, kłopocąc się już długiem wdzięczności, jaki zaciągnęła względem niego.
Ponieważ dano znać o przybyciu kuzyna, Henryk o kulach i Julek zeszli na powitanie. Z drugiej strony pośpieszyła Piotruska, która, równie jak starościna, miała słabość do marszałka, aby go pozdrowić ze łzami.
Marszałek się rozczulał.
Podobnie jak piękną rękę, starał się okazać swe piękne serce, wylane dla rodziny, gotowe do ofiar, wzruszone niegodziwem postępowaniem nieprzyjaciół.
Rozmowa przeciągnęła się do wieczora późnego. Pan Bolesław, uspokoiwszy piękną kuzynkę, zabawiwszy ich opowiadaniami swych urzędowych czynów i trosk, pojechał na noc do Szmula.
Tu już mu mieszkanie przygotowano obok hrabiego. Pan Sulejowski dowiedział się zaraz o przybyciu marszałka, do którego w sprawie dóbr bobrynieckich pisał. O pokrewieństwie jego z Horyszkami był już uwiadomiony i wieczorem, gdy pan Bolesław wrócił do mieszkania, znalazł w niem bilet wizytowy hrabiego Sulejowskiego. Z listu był mu tylko znajomym, ale teraz, na widok karty jego, przyszło mu na myśl, że w ich domu ostatnie lata spędziła panna Cecylja i że to był ten człowiek, którego obwiniano o zakochanie się w jego kuzynce, a ją o rozprzężenie małżeństwa.
Przykre wrażenie na marszałku zrobił przyjazd w te strony obwinionego, którego z tego powodu posądzać istotnie było można o jakieś zamiary względem panny Cecylji. Marszałek, który za każdem zbliżeniem się do niej więcej się rozmarzał, doznał nader niemiłego uczucia.
Jeszcze się, tak rozmyślając, wpatrywał w bilet leżący na stoliku, gdy mu kamerdyner oznajmił, że hrabia chce mieć przyjemność zaprezentowania mu się. Pan Bolesław niezmiernie tytuły szanował i zbliżanie się do większego świata, spoufalanie z nim było jedną z jego słabości. Wyszedł więc naprzeciw gościa i dwaj panowie, prawie równie wyelegantowani, wyświeżeni, z tą różnicą, że hrabia mniej był mowny i wymowny, stanęli naprzeciw siebie.
Hrabia Sulejowski nie domyślał się wcale uczuć, jakie panna Cecylja obudzała w marszałku; wiedział tylko o bliskiem pokrewieństwie i chciał jak najuprzejmiej zbliżyć się do rodziny.
Z wielkim wdziękiem i wyszukaną grzecznością oświadczył, że czuje się w obowiązku przeprosić marszałka, iż nieznajomy utrudzać go śmiał listem, ale okoliczności tego wymagały... i t. p.
Marszałek pośpieszył skłamać, iż na list natychmiast ze szczegółami odpisał.
Listu tego, naturalnie, nie odebrał hrabia, musiał gdzieś zaginąć. I zaczęto na tę nieregularność poczt naszych utyskiwać.
— Co się tyczy klucza bobrynieckiego, — dodał marszałek, dobywając jak najwykwintniejsze cygaro i ofiarowując je gościowi — było to dla mnie zadaniem nader drażliwem powiedzieć coś na korzyść lub niekorzyść majętności, która ma i swoje „ale“ i swoje „za“; lecz wogóle piękny to majątek, choć zrujnowany, jak u nas wszystkie, wymagający nakładów znacznych.
Hrabia słuchał ciekawie.
— Czy pan hrabia zawsze trwa w zamiarze nabycia?
— Jestem z pewnych względów zmuszony szukać kupna majątku — odparł hrabia. — Mam kapitał, który chciałbym umieścić w ziemi. Majątek, w którym dotąd mieszkaliśmy, dla osobistych moich okoliczności, stał mi się niemiły; majątki w Królestwie drogie.
Marszałek zmilczał. Kwaśno mu było.
— Oglądał go pan na miejscu?
Hrabia westchnął.
— Już nabycie spełnione... punkta podpisane.
— A! — zawołał marszałek zimno — więc pozostaje tylko powinszować i cieszyć się tak godnym obywatelem, który nam przybywa.
Hrabia skłonił się lekko.
Rozmowa wszczęła się chłodna, o rzeczach obojętnych. Ludzie ci byli może nadto do siebie z pewnych stron podobni, ażeby mogli zbyt sympatyzować ze sobą. Hrabia miał więcej uczucia i szlachetności, więcej serca... ale zewnętrzną stroną obaj godzili się, tonem, wychowaniem, obejściem.
Sulejowski nie zapytywał wcale o rodzinę marszałka, on zaś wahał się coś o niej wtrącić, ciągle się sam siebie pytając, czy ma o Cecylji wspomnieć lub nie. Nareszcie zdało mu się, że zanadto bliskim był jej krewnym, by mógł nie wiedzieć, w jakim domu ostatnie lata spędziła, a milczenie o tem mogło ściągnąć posądzenie, iż się czegoś domyślał.
— Pan hrabia mi daruje, — wtrącił pod koniec rozmowy — gdy go spytam, czy daleka moja krewna, panna Cecylja Horyszkówna, u którego z krewnych pańskich była guwernantką?
Hrabia z wielką przytomnością umysłu, jakby się spodziewał zapytania, nie zarumieniwszy się i nie dając znaku, jak dalece go to obchodziło, odparł powoli i dobitnie:
— Panna Cecylja bawiła w naszym domu. Nadzwyczaj nam przykro było obojgu, a szczególniej żonie mojej, że stan zdrowia i potrzeba wypoczynku zmusiły pannę Cecylję do porzucenia nas. Dla mnie, gdyby była dłużej chciała mojemi córeczkami się opiekować, byłoby to wielką rękojmią ich wychowania, którem się, niestety, niepokoję wielce, będąc zmuszony rozstać się z żoną i przy niej córki zostawić.
Powiedział to spokojnie, naturalnie, a marszałek, wyznaniem tem nieco zmieszany, zamilkł na chwilę.
— Wchodzę w nader przykre położenie hrabiego — rzekł nareszcie.
— Wspomniałem o tem, — dodał Sulejowski — bo rozwód nasz całemu światu jest wiadomy i powody jego nikogo nie krzywdzą. Kazano nam się pobrać i musieliśmy żyć ze sobą. Związek to był czysto konwencjonalny; lecz i żona moja, i ja uczuliśmy, że mamy prawo od życia zażądać czegoś więcej, nad takie chłodne, choć na szacunku oparte stosunki.
Zwierzenia te nie wymagały odpowiedzi i pan Bolesław zmilczał, westchnąwszy tylko.
— Ja tu właśnie w interesie rodzeństwa panny Cecylji przybyłem, — odezwał się, pomilczawszy. — Ona i jej bracia zagrożeni byli wywłaszczeniem z ostatniego kąta. Szczęśliwy jestem, że jeszcze w porę przybywszy, mogłem temu uciskowi zapobiec i im usłużyć.
Marszałek, wcale nie spodziewający się tego, by w siedzącym naprzeciw siebie człowieku, obcym i niedawno przybyłym, znalazł sprawcę oswobodzenia, pochwalił się niem niezręcznie i dał odrazu hrabiemu miarę swojego charakteru.
Usłyszawszy te wyrazy, hrabia się wyprostował; uśmiech niepostrzeżony przesunął mu się mimowolnie po ustach. Potem minę nastroił poważną, chłodną, oczyma trochę zdziwionemi popatrzył na antagonistę, wstał zwolna z krzesła i z tą samą grzecznością wyszukaną, ale nierównie ceremonjalniejszą, nie chcąc już rozmowy przeciągać, pożegnał go i wyszedł.
Przechodząc sienią, hrabia smutnie się uśmiechał sam do siebie.
Marszałek pozostał zamyślony. Pomimo chłodu i umiarkowania w rozmowie, gdy szło o pannę Cecylję, czuł w tym człowieku rywala i, chociaż położenie dawało mu wiele nad nim przewagi, sam przed sobą przyznawał, że z nim się mierzyć nie mógł.
Zamiast jednak ostudzić jego fantazję dla pięknej kuzynki, rozżarzyło ją to owszem. Marszałek czuł, że dla niej gotów był w istocie nietylko do ofiar, lecz do zapomnienia się zupełnego, które mu się rzadko trafiało, gdyż był wogóle człowiekiem, mimo swych uniesień, nader praktycznym.
Nadzwyczaj łatwy do zajęcia się lada twarzyczką, bałamut, jakich mało, nie przebierający w rozmaitego rodzaju wdziękach i różnych sfer owocach — od skromnej wieśniaczki do podżyłej modnisi salonowej — pan Bolesław nigdy nie posuwał się na skrzydłach uczucia tak daleko, by mu to w ekonomice życia zawadzać mogło. Spostrzegłszy, że następstwa serjo ze stosunku wynikały, cofał się nader zręcznie i z wielką łatwością przeszczepiał sentyment, który się zawsze odrazu na nowym gruncie przyjmował. Tym razem zajęcie się piękną siostrzenicą zaczynało go już także niepokoić, bo zbytecznie nim owładło.
— A to istota o ile czarowna wdziękiem, o tyle zimna i sztywna. Najmniejszego nigdy uniesienia, żadnego znaku uczucia. Powaga, chłód... gdy w oczach płomienie, gdy w ustach coś tak uroczego, gdy dźwięk głosu, jak muzyka chórów anielskich. Wyobrazić sobie — marzył dalej — tę śliczną Cecylkę, spartą u mnie na ganku, wśród ciszy wieczora, o wschodzącym księżycu... ja przy niej, dłoń w dłoni! Wiosenne przypominają się dzieje... odkwitłbym przy niej na nowo. Ale ręki dotknąć się nie daje; w oczy jej patrzę, to ze wzrokiem umyka; mówię dwuznacznie, rozumieć nie chce. Szanuje mnie jak istotnego wujaszka, gdy ja klękam przed nią.
Nie zrozpaczył jednak marszałek, który w siebie dosyć wierzył; zdawało mu się, że gdyby tylko zbliżył się do niej, gdyby żyli w jednym domu, widywali się codzień, płomień, który piersi jego rozżarzał, musiałby się udzielić i Cecylji. Do tego więc należało zmierzać, aby obmierzić jej pobyt w Zawiechowie i skłonić ją do przyjęcia gościny u niego. Pan Bolesław sądził, że powoli dojdzie do tego.



VIII.

W kilka miesięcy po opisanych wypadkach mógł dopiero pan marszałek, odbywszy, dla zasiadania w komitecie, urzędową podróż, która mu wiele czasu zajęła i dała poznać świat zupełnie nowy — powrócić na łono współobywateli. Przez cały ten czas, chociaż piękną siostrzenicą zawsze był zajęty, chociaż sobie obiecywał ściślejsze zawiązać stosunki — nie miał prawie wiadomości z Zawiechowa. Wróciwszy do domu, pytał znajomych, ale i ci mu nic jakoś powiedzieć nie umieli.
Znalazł wreszcie chwilę sposobną i uczuł się w obowiązku pojechania tam, aby się przekonać, jak też sobie panna Cecylja radę dawała. Dziwiło go niezmiernie, iż po przyrzeczoną pomoc od niego, którą on jakoś zaniedbał odesłać, nie zgłaszano się wcale.
Nie musiało się nic złego stać przynajmniej, — mówił w duchu — boby się byli udali pod moją opiekę.
Wieczorem późnym zajechał do Szmula i, zaledwie wysiadłszy, posłał, prosząc gospodarza do siebie. Stary już się rozebrał, ale dla uczczenia pana marszałka wdział żupan czarny, wziął sobolową czapkę i powoli zszedł ze schodów.
— Jakże się tu macie? co słychać, panie Szmul? — począł żywo, ujrzawszy go, pan Bolesław. — Co porabiają moi Horyszkowie?
— Chwała Bogu, wszystko dosyć dobrze — odparł stary, jakoś nie śpiesząc z odpowiedzią; a po chwilce dodał: — jaśnie pan Zawiechowa nie pozna.
— Jakto? dlaczego? — spytał zdziwiony marszałek.
— No, pan się jutro przekona. Co to mówić? tego opowiedzieć nie można.
— W czemże zmieniony?
— We wszystkiem — odparł Szmul.
Marszałek zmieszał się trochę, myśląc, że te zmiany bez jego wiedzy i woli przyszły do skutku. Zrobiło mu się przykro jakoś.
— Proszę cię, panie Szmul, — rzekł — nie trzymajże mnie w niepewności i nie czyń tajemnic przede mną. Cóż tam takiego się stało?
— Nic złego — począł stary, zażywając tabakę i przeciągając tłumaczenie, nie bez pewnej złośliwości. — Pierwsza rzecz, że pana Henryka dawno niema; pojechał uczyć się do Warszawy. Na nogę mało co kuleje, zresztą wygląda dobrze i pracuje, słyszę, wiele. Mówią, że z niego będzie człowiek.
Pan Bolesław stał milczący.
— Przepraszam cię, mój panie Szmul, ale o czemże pojechał? Skąd pieniądze? Ode mnie ich nie żądali i mnie też przez ten czas w domu nie było.
— Mogę tylko panu marszałkowi zaręczyć, że nie pożyczyli od nikogo.
— Więc cóż? Skarb odkopali? Co u licha! — odparł opryskliwie marszałek. — Waćpan wiesz najlepiej, że za nieboszczki starościny, gdyby, nie chwaląc się, nie ja, nie byłoby co jeść.
— To prawda, — rzekł Szmul — sama pani starościna ciągle to powtarzała.
— A skądże się mogło wziąć teraz?
— Skąd? Panna Cecylja niedarmo sześć lat pracowała; przywiozła z sobą, co oszczędziła, a ze zwalonych murów sprzedana cegła, kamień, gruz zrobiły też piękny grosz.
Pan Bolesław aż podskoczył.
— Z jakich zwalonych murów? gdzie? co? Kto mury zwalił? jakie?
Szmul wytrzymał atak z krwią zimną, posługując się tymczasem ogromną jedwabną chustką, którą trzymał w ręku.
— Ze starego pałacu został tylko sam środek, proszę jaśnie pana, który po zrestaurowaniu wcale pięknie wygląda. Zobaczy jaśnie pan jutro. Skrzydła, stare mury, wszystko, co tylko pustką niepotrzebną stało, kupili podradczycy do budowy lazaretu i zapłacili, niema co powiedzieć, bardzo dobrze.
Marszałek milczał i stał, jak słup.
— Czyjeż to projekta? któż to o tem pomyślał?
Szmul się w czoło uderzył.
— Nu, ten co głowę miał, jakiej drugiej poszukać. A kto to ma być? kto, jeśli nie ta panna, bez której nie byłoby nic?
— Panna Cecylja?
I była chwilka milczenia. Żyd spoglądał jakby z triumfem. Na twarzy marszałka znać było pewien rodzaj niezadowolenia, że się tu rządzono skutecznie i szczęśliwie, a bez jego rady i pomocy. Kobieta... sama jedna! przechodziło to jego pojęcie.
— Cóż się z Julkiem dzieje? — spytał znowu.
— Pan Juljan przy ogrodniku razem z panienką.
— Przy jakim ogrodniku? — ofuknął marszałek. — A to coś nowego! Jakto? mój siostrzeniec ogrodniczkiem?
Szmul zajrzał do tabakierki, widocznie dla zwleczenia odpowiedzi. Musiało go bawić zniecierpliwienie marszałka. Nierychło usta otworzył i niejasno się wytłumaczył.
— Ja tyle tylko wiem, — począł — że i panna Cecylja, i stary ogrodnik, i pan Juljan pracują bardzo około tego ogrodu, szkółek i oranżeryj, cieplarni i ananasarni... Co to już na to pieniędzy pójść musiało! Szły pocztą paki za pakami, nasion, flanc, nie wiem już czego. Jest tam co robić i już dziś widać, że na rok przyszły, albo za parę lat, nie będzie na okolicę, ba i po miastach wielkich, nic podobnego, jak tu panna Cecylja założyła.
Marszałek wybuchnął śmiechem głośnym.
— W tem — zawołał — znać kobietę, marzycielkę niepraktyczną i dziecinną. Do czegóż to podobne?
— Ja tego nie wiem, — przebąknął stary — ale patrząc, jak to idzie, miałbym ochotę wierzyć, że oni wiedzą, co robią. Było kilkanaście morgów gruntu dokoła ogrodu, które najmowali mieszczanie; teraz to wszystko zajęte na szkółki drzew, zasiane, uporządkowane, a sam stary ogród, no, zobaczy pan jutro... niema na cały kraj ani piękniejszego, ani lepiej utrzymanego.
— Kimże to u licha robią? Skądże ręce? Ja nic nie rozumiem. Wsi przecie nie mają.
— No, dwóch, trzech robotników zawsze, zapłaciwszy dobrze, znaleźć łatwo, a zresztą, śmiech mówić, ale szczera prawda, pan Juljan z rydlem i łopatą, panna Cecylja z nożycami i piłą, tak chodzą, jak każdy inny robotnik. A że sami robią, to i dozoru nie potrzeba.
— Fiksacja, jak mi Bóg miły! Słowo honoru pofiksowali! — krzyknął marszałek, rozgniewany na dobre. — Na pośmiewisko ludziom się dają! Do czego to podobne? Co powiedzą na mnie, że ja do tego dopuściłem? Skaranie Boże z tą kobietą! Niema nic niebezpieczniejszego, jak gdy się której głowa zapali. Prawdziwie widzę, że wczas tu przybyłem, ażeby zapobiec dalszej kompromitacji.
Począł chodzić żywo po pokoju.
— Proszę cię, panie Szmul, — odezwał się po chwili nadąsany — sam powiedz, do czego to podobne? Pannie Cecylji ofiarowałem miejsce u siebie; byłaby u mnie panią domu, na niczemby jej nie zbywało; Julkowi chciałem dać miejsce u siebie w kancelarji. Wszystko to odrzucili i, zamiast swobodnego życia, jakie przystało rodzinie szlacheckiej, zapracowują sobie ręce koło rydlów, na śmiech ludzki, żeby ich wzięto za warjatów, a mnie za człowieka nielitościwego, który rodzinę opuścił i dał jej do takiego przyjść poniżenia.
Pan Bolesław gniewał się na serjo.
— Coś mnie tknęło, — ciągnął dalej, odwracając się do Żyda — czułem po tem milczeniu, że się tu coś dziać musi, z czem się nie potrzebują chwalić. Dlatego przybyłem i ot, co znajduję!
Załamał ręce, stając naprzeciw Żyda, który z niewzruszonym spokojem to tabakę zażywał, to tabakierkę zakręcał, to do czynienia miał z pomarańczowym fularem, ale widocznie oburzenia pana marszałka nie dzielił wcale i trzymał się neutralnie.
— A cóż ludzie na to? — zapytał pan Bolesław — co ludzie?
— A co ludziom do tego? Pan marszałek to wie, że im nigdy dogodzić niepodobna. W istocie potrosze się dziwują, więcej szydzą, a kto może, przeszkadza. Ano, gdzie inaczej?
— Cóż się z Mazurowiczami stało?
— Oni dawno wyjechali oboje, pogodziwszy się — odparł Szmul. — Już teraz ze sobą żyją dobrze i niema posłuszniejszego męża nad tego Mazurowicza. Co żona każe, choćby w ogień i wodę...
— A jejmość?
— Jejmość robi, co chce — mruknął Szmul. — Prawdę powiedziawszy, można się tego było spodziewać. Młodych ludzi bywa dużo... no, i gadają różnie.
Splunął Szmul i wrócił do chustki.
— Ale ja jaśnie panu spać nie daję, — rzekł, uchylając jarmułki — a to już czas, wielki czas po podróży spocząć. Więc do nóg upadam.
Marszałek byłby słuchał dłużej jeszcze, lecz gospodarz, i sam podobno potrzebujący spoczynku, wyszedł.
Nowiny, które na niego spadły, do żywego poruszyły marszałka. Był najpewniejszy, że znajdzie jakiś chaos w Zawiechowie, do którego uporządkowania koniecznie będzie potrzebny. Wziął był nawet ze sobą kilkaset rubli na wypadek... chciał się przysłużyć Cecylji i sądził, że ją skłoni, choć teraz, do przyjęcia pierwszego projektu.
Położył się spać gniewny, w najgorszym humorze. Nazajutrz, bardzo staranną odbywszy tualetę, uperfumowany, obwieszony świecidełkami, modny, z zadowoleniem popatrzył w zwierciadło. Ponieważ słońce świeciło i dogrzewało, uzbroiwszy się w letni nankinowy parasolik, pieszo poszedł ku dworowi.
W istocie już z lipowej ulicy pałac stary do niepoznania przedstawiał się innym. Wydawał się lżejszy, wyższy, gdy od niego stare skrzydła odpadły. Pomalowany był kamiennym kolorem, dach pokryty, dokoła nowe, bardzo proste i niekosztowne ogrodzenie, którego wzór dał ogrodnik, opasywało dziedzińce i nowe budowy. Dawne opuszczenie, nieczystość, zaśmiecenie znikły.
Marszałek stanął, zdumiony do tego stopnia, że ręce założywszy, wpatrywał się długo w pałac, nim ku niemu postąpił.
Około niego nie widać było nikogo, ale okna nowe, pomyte, jasne, firanki u nich, pewna elegancja czystości wytwornej, czyniły ruinę zupełnie inną. Nawet owa gipsatura z herbami, której nie tknięto, jako pamiątki, pobielona, stała się zrozumiałą.
Wolnym krokiem zbliżał się pan Bolesław ku drzwiom, gdy w nich ukazała się łatwa do poznania, przysadzista, poczciwa Piotrusia. Oczy jej, które potrzebowały okularów do książki, zdala widziały bardzo dobrze. Poznawszy marszałka, drepcząc, z otwartemi rękami wybiegła przeciw niemu.
Była to jedyna, wierna przeszłości istota, w której się nic nie odmieniło. Ten sam ją brudny perkalikowy szlafroczek okrywał, ten sam fartuch, na którym odstemplowały się wszystkie dzieje kuchenne, ten sam czepeczek z wypłowiałemi wstążkami, pożółkły i pomięty.
— Jezu najsłodszy! — zawołała, ręce łamiąc — pan marszałek!
Stanął na jej przyjęcie, ale nie dała mu się odezwać i ręką wskazała na pałac.
— Widzi pan, widzi pan, co zrobili? poznaje pan? Ot co! Gdyby nasza nieboszczka z grobu powstała, umarłaby raz drugi z desperacji. Ja oczy wypłakuję. Com się naprosiła, nabłagała! Do nóg, mogę powiedzieć, padałam panience: zostawcie, jak było! Zacznie mnie ściskać, ukołysze ni tem ni owem, a swoje robi. Com ja mogła, nieszczęśliwa istota? Chyba umrzeć! A że nie umarłam, gdy zaczęli oskardami walić w te odwieczne mury, co każde uderzenie, jakby mi w serce wymierzył, że nie umarłam, łaska chyba Pana Boga. Sądny dzień! wszystko do góry nogami! Horyszkowie, panie marszałku, Horyszkowie w fartuchach, z siekierami, z piłami, z rydlami. Niech pan marszałek zobaczy pana Juljana: parobek! czysty parobek!
I łzy zaczęła ocierać fartuchem, a usta się jej nie zamykały.
— Wstyd! ohyda! — ludziom oczu pokazać trudno. Wyjdę na miasto... kiedyś spotyka mnie horodniczyna. „A co, pani Piotruska, acani, słyszę, u ogrodniczków służysz!“ Żem trupem nie padła w miejscu, cud Boży! Szlachta Żydków nasłała, żeby przychodzili pytać, czy my cebulę sprzedajemy, jak Boga kocham! Panna wyszła sama. Szelma łapserdak pyta jej o cebulę — a ona mu na to — niech marszałek wierzy, sama słyszałam na własne uszy: „Na przyszły rok będziemy mieli, zobaczycie, i taką, jakiej od czasu egipskiej niewoli, nie jedliście. Bardzo proszę i zamawiam sobie, abyście kupowali“. Żem trupem nie padła, — dodała Piotruska — Bóg tylko ratował.
Marszałek już miał słowem pocieszającem się odezwać, gdy ujrzał we drzwiach pannę Cecylję.
Stała w słomkowym ogromnym kapeluszu, z koszykiem na ręku, w czarnej sukience płócienkowej i czarnym fartuszku, w trzewikach grubych na nogach, niby wieśniaczka, niby przebrana księżniczka, piękniejsza, zdaje się, niż kiedykolwiek, zarumieniona, z oczyma jasnemi.
Nie mogła widać zrazu marszałka, mówiącego z Piotruską, rozpoznać, bo rączkę w rękawiczce przyłożyła do kapelusza, aby się od światła zasłonić, i dopiero ujrzawszy wujaszka, wybiegła naprzeciwko niemu. Widać było z jej twarzy trochę zakłopotania.
Pan Bolesław zaraz na wstępie chciał jej dać uczuć, jak go oburzała ta dziwna fantazja i z wielką grzecznością, ale sztywnie i zimno ją przywitał.
— Wie kuzynka, — odezwał się — doprawdy, gdybym nie wiedział, że jestem w Zawiechowie, nie poznałbym miejsca... zawahałbym się nawet z poznaniem pięknej ogrodniczki. Nie mogę wyjść z podziwienia nad zmianami, jakie tu zaszły, o których nie raczyliście nawet mnie zawiadomić.
— Kochanego wuja w domu nie było, — odpowiedziała Cecylja — a spodziewam się, iż po obejrzeniu naszego gospodarstwa i moich rachunków, nasz opiekun przekona się, żeśmy jego zaufania nie zawiedli.
Mówiła to, uśmiechając się, i wprowadziła wuja do sieni pałacowej, która, równie jak cała budowa, wyglądała świeżo. Piotruska, nadąsana i milcząca, poszła schować się do siebie. Zdziwiony trochę marszałek znalazł się w salonie nieboszczki starościny.
Wszystko tu było poszanowane, ale pokój wcale inaczej się przedstawiał. Najwykwintniejsza panowała w nim czystość; stare mebelki były poodświeżane, a z gratów dawnych tylko fotel nieboszczki i jej podnóżek, obciągnięte szarem płótnem, pozostały. W jednym kątku stało pianino Pleyela otwarte. Wszędzie pełno bukietów, a na stolikach książek. Na ścianach, oprócz dwu dawnych portretów, pozbierane z ruin, wisiały wcale piękne obrazy, w ramach, dla oszczędności, czarnych. Otwarte okna na ogród, słońce, wpadające niemi, czyniły salon wesołym i wdzięcznym. Z wielką umiejętnością stary sprzęt i skromny przybór nowy, smakownie do harmonji z nim dobrany, ułożone były w całość, która przypominała dawne czasy, a była młoda i żywa. Zdziwiony gość w pierwszej chwili nie umiał nic powiedzieć nad to, że bardzo było ładnie u nowej gospodyni.
Równie świeżo wyglądał dawny pokój sypialny starościny, w którym jeszcze więcej było książek, ogrodniczych przyborów, nasion i wazoników.
— Słyszałem, że Henryczek wyjechał — począł marszałek, nie wiedząc, jak zagaić rozmowę.
— Tak jest. Gdy tylko mógł znieść podróż — odezwała się Cecylja. — Potrzeba było tego, aby się na jakiś czas oddalił; a wyszło mu to na dobre, bo ma prawdziwy zapał do nauki.
— Doprawdy! — odezwał się trochę szydersko marszałek — a do czegoż się sposobi?
— My — odezwała się Cesia — jesteśmy zmuszeni zwrócić się do tego, co może nam dać chleb i niezależność. Mamy projekt, jeśli nie o własnych siłach, bo do tego daleko, to z pomocą przyjaciół, założyć młyn parowy. Henryk uczy się mechaniki.
Marszałek mocno się skrzywił. Panna Cecylja dojrzała tego, trochę się uśmiechnęła i prosiła go siedzieć.
Właśnie w tej chwili nadbiegł Julek. Tego znowu ledwie mógł pan marszałek poznać, bo z leniwego pieszczoszka, przy siostrze przerobił się na hożego parobczaka. Ładnie mu było w płóciennej, choć dobrze pracą zużytej odzieży, z kapeluszem słomianym i fartuchem niebieskim.
Na widok fartucha tego, pan Bolesław już się powstrzymać nie mógł, ręce załamał i padł w krzesło.
— Ale, na miłość Bożą! — krzyknął. — Cóż to za komedja? co za dzieciństwa? Panno Cecyljo! Julku! Czyście zapomnieli o imieniu, o przeszłości, o rodzinie, której...
Julek się uśmiechał i chciał coś mówić, gdy siostra dała mu znak. Zasiadając przy kuzynie, podniosła śliczne swe oczy czarne na niego i odezwała się:
— Pomówmy o tem, panie marszałku. Dla mnie, dla nas, nie jest to wcale ani dzieciństwem, ani komedją. Włożyliśmy już w to pracę znaczną i kapitalik. Dzięki Bogu, nie idzie źle... bardzoby nam więc było przykro, gdyby kochany wuj, najbliższy nasz krewny, którego uważamy za opiekuna, inaczej się zapatrywał na to, niż my.
— Kochana kuzynko, — począł popędliwy marszałek — przyznaję się, że ja na to patrzę z oburzeniem. Tak jest! Na miłość Bożą — coś się przecie winno imieniowi i przeszłości! Horyszkowie ogrodnikami! Dlaczego? chyba dla poetycznej fantazji... bo, pozwolicie przypomnieć sobie, żem wam swój dom ofiarował i pomoc do wnijścia na drogę odpowiednią pochodzeniu naszemu. Pannie Cecylji dość było stąpić na próg mój, aby zostać panią i gospodynią. Julek byłby w kancelarji dosłużył się urzędowej pozycji. Henrykowi chciałem wziąć dzierżawę.
— Czy wolno mi odezwać się? — przemówiła panna Cecylja.
— Proszę. Ale ja nic nie wiem, nie rozumiem! — wołał marszałek.
— Chwilkę cierpliwości, kochany wuju — rzekła Cesia, zrzucając kapelusz, rękawiczki i białemi, wcale niepopsutemi pracą rękami odgarniając bujne włosy. — Przedewszystkiem szlachectwo w mem przekonaniu zależy na niepokalanem życiu, na pracy o własnej sile. W podróży zagranicą starałam się uczyć i patrzeć. Zdało mi się tedy, że najłatwiej i najpożyteczniej z tego ostatniego ziemi kawałka stworzyć zakład ogrodniczy, jakich nam braknie. Nie rozumiem, dlaczegobym się miała wstydzić sprzedawać kwiaty i owoce, gdy moi pradziadowie sprzedawali żyto i pszenicę? Dlaczegoby Julek miał się wstydzić rydla i siekiery, gdy pradziadowie jego dźwigali szable i rusznice? Z rozebranych murów i z pracą moją zgromadzonego grosza, przy pomocy bardzo poczciwego starego ogrodnika, w stosunkowo krótkim czasie stworzyliśmy coś, czem się już dziś pochlubić możemy.
— I kochana kuzynka, jak słyszałem, — przerwał marszałek — zamówiła już sobie klientelę Żydów do kupowania cebuli?
— A tak, — odparła niezmieszana Cecylja, z trochę szyderskim uśmiechem — spodziewam się w roku przyszłym, oprócz holenderskiej, oprócz cebuli Suttona, pochwalić się włoską „Queen onion“, którą i wujaszek nawet znajdzie doskonałą. Dlaczegóżbym jej poczciwym współrodakom nieoszacowanego mojego przyjaciela Szmula nie miała sprzedawać?
Marszałek dziwnie wydął usta.
— Przyznaję się, — rzekł kwaśno — że ja tym nowym, postępowym pojęciom nie hołduję. Jestem zakuty, stary szlachcic, brzydzę się handlem, niekoniecznie smakuję w przemyśle i sądzę, że szlachta jeszcze się nie przestarzała i ma posłannictwo swoje.
— Ja także tak sądzę — odpowiedziała skromnie Cecylja. — Zdaje mi się, że ma powołanie przodowania, bo jest lepiej od innych klas społecznych wyposażona. Ma tradycje, ma wykształcenie, ma inteligencję. Ponieważ dla ludzkości nadeszła epoka pracy, zatem my, szlachta, i tu przodem iść powinniśmy.
— Nie rozumiem cię, kochana kuzynko — zawołał pan Bolesław. — Są prace, na które szkoda ludzi. My możemy robić coś lepszego, niż sadzić cebulę. Twój uczony ogrodnik lepiej to potrafi od ciebie, a osoba tak wykształcona, jak panna Cecylja, mogłaby właściwiej użyć talentów swych i darów umysłu.
— Kochany wuju, — odparła śmiało gosposia — trochę swobody należy się choćby i najbiedniejszej istocie, a wybór pracy jest prawem, którego nikt nie może nam zaprzeczyć. Owóż siostrzenica pana marszałka popróbowała zawodu, do którego zdało się jej zrazu, że była przeznaczona; rozwijała główki jasnowłose... otwierała oczki niebieskie, aby prosto na świat patrzyły. Lecz niestety! na tej drodze tyle ją cierni spotkało, tak odboleć musiała, że stokroć dziś woli patrzyć na rozwijające się pączki kwiatów i pracować w pocie czoła, byle być swobodną, panią siebie.
— Są gusta i guściki! — dorzucił marszałek kwaśno.
Było około godziny dziesiątej.
W płóciennym spencerku wszedł, przerobiony na lokaika, ale razem i w ogrodzie czynny Andruszka, niosąc śniadanie.
Marszałek, który sobie przypominał gospodarstwo Piotruskiej i ową zbieraną drużynę fajansu, szkła i porcelany, zdziwił się, znajdując wszystko nowe, jednakie, wprawdzie jak najprostsze, bez żadnej pretensji, ale czyściuchne i tem piękne właśnie. Śniadanie czuć już było ogrodnictwem, gdyż wszystko, co do niego dać może ogród, było wytworne.
Osłaniało to jednak coraz gęstszą chmurą czoło pana marszałka.
— Nie mam już nic do powiedzenia przeciw tak silnym przekonaniom szanownej kuzynki, — dodał — ale cóż Julek na to?
— Panie marszałku, — przerwał, ściskając go, chłopak — nigdy nie byłem tak szczęśliwy! Tak mnie to zajmuje i bawi! Stałem się zapalonym ogrodnikiem i nie dałbym tego tytułu za... no, za nic!
— Winszuję — dokończył pan Bolesław.
— Po śniadaniu — wtrąciła niezmieszana Cesia — prosimy obejrzeć nasz zakład i nowy Zawiechów.
Wujaszek wcale na to nie odpowiedział, a Cecylja tymczasem włożyła kapelusz i przygotowywała się do przewodniczenia.
— Bez przewodnika dziśby w Zawiechowie istotnie zabłądzić przyszło — uśmiechając się, dodał marszałek. — Biedna Piotruska płacze.
— Poczciwa nasza Piotrusia pogodzi się z przeznaczeniem, gdy tylko wszystko przyjdzie do porządku — dodała Cesia. — Żal mi jej serdecznie, ale dla niej nie myślimy pozostać z założonemi rękami, a czas jest drogi.
Wyszli tylnemi drzwiami w dziedziniec i do starego ogrodu. Tu nie tknięto niczego, lecz oczyszczono ulice, posadzono kwiaty i wyglądał majestatycznie ze swemi lipami, klonami, dębami i umiejętnie pourządzanemi klombami. Ta część poświęcona była pamiątce przeszłości. Lecz tuż na lewo dawny sad, który był zdziczał, urządzać się zaczynał na nowo. Tu zastali poważnego jegomości, ubranego bardzo prosto, z okularami w ręku, przy fartuchu, z miną uroczystą i niemal pańską. Stary, z wygoloną zupełnie, a osobliwszym sposobem pofałdowaną twarzą, zamyślony był, jakby zatopiony w sobie i posępny. Znać było z ruchów i miny, iż świat i jego sprawy nader mało go obchodziły. Czuł się królem tam, gdzie pracował. Na ukłon marszałka wcale nie uniżenie, zlekka odpowiedział, nie zwracając nań uwagi.
Przystąpił do panny Cecylji.
— Więc tedy, pani moja, — odezwał się, na resztę towarzystwa nie bacząc, jakby go tam wcale nie było — więc tedy rzecz postanowiona. Mamy mieć i co najnowsze i co najwykwintniejsze gatunki.
— Tak, kochany panie Praski, — odparła gosposia — z tym tylko warunkiem, ażeby tych unikać, które dobrze i łatwo klimatu naszego nie znoszą.
— Ale ba! I z klimatem też, pani moja — czasem się też trzeba poborykać. A mieliby Włosi pomarańcze, gdyby się tego lękali, że im one czasem pomarzną? boć to bywa, pani moja. W tym kraju — ciągnął dalej, mówiąc już jakby sam do siebie — co im po tem, że Ailanthus glandolusa dobrze piaski zarasta, że Crataegus ma kwiaty ozdobne? Magnolij im jeszcze nie trzeba, ale dobrych jabłek i gruszek... w tem grunt. Oni tu jeszcze z małgorzatek i sapieżanek nie wyszli. Wiele, pani moja, jest do zrobienia, aby ten kraj z dzikości wyprowadzić. Grunt Pan Bóg dał dobry, klimat znośny... byle wola i wytrwałość.
Mówił zwolna, a wyglądał, przy swej odzieży ubogiej, z tą pedagogiczną powagą, nader pociesznie.
— Masz zupełną swobodę, panie Praski.
— Dobrze, pani moja, — odparł ogrodnik — lecz chcę, abyś i pani wiedziała, co się robi i była ze mną zgodna.
— Pan marszałek — odezwała się Cecylja do ogrodnika — zapytywał mnie o rzeczy użyteczne. Wszak prawda, kochany panie Praski, że na rok przyszły z warzywem się popiszemy?
— Z warzywem? — zawołał, podnosząc oczy, ogrodnik — ano, proszę... nie powstydzę się wyboru i doboru, począwszy od kapusty. Ludzie słupiec będą! Lubekska, magdeburska, grecka centnarowa. Z sałat Wheelers‘a Tom Tumb i smakoszów zadowoli, nie mówiąc już o perpignańskiej i fryzowanej bostońskiej.
— A cebula? — podchwyciła złośliwie Cecylja.
Marszałek stał, w boki się wziąwszy, nie kryjąc złego humoru.
— Cebuli się też nie powstydzę — rzekł Praski. — Alliump cepa... ho! ho!... trzydzieści gatunków, tak jest! Teneryfską można jeść gotowaną za przysmak. Niech tylko ludzie zdrowi kupują i jedzą, na wykwintnych przysmakach nie zbraknie... Karafjoły azjatyckie, cypryjskie, greckie, jakich dusza zapragnie!
Praski, raz zaczepiony, byłby mówił bez końca, ale gość stał jak na mękach i panna Cecylja, pożegnawszy starego, poszła sama oprowadzać wuja, pokazując mu olbrzymie inspekta, ananasarnię, oranżerje i szkółki, dopiero przysposobione. Wszystko to z wytwornym niemal porządkiem było utrzymane i wyglądało wspaniale. Marszałek się jednak wcale nie zachwycał. Przygotowania te były mu w większej części niezrozumiałe, a upór siostrzenicy go gniewał.
— Bardzo pannie Cecylji powinszuję, — rzekł wkońcu, widocznie znudzony — jeżeli te wszystkie kołki wydadzą owoce i jeśli się olbrzymie wydatki powrócą, w co ja niewiele mam wiary, przyznaję się. U nas wszyscy nawykli zadowalać się jak najprostszemi rzeczami, które od wieków są pod ręką.
— Tak, bo nic się innego nie nastręczało — dodała Cecylja.
Przeszedłszy ogród wzdłuż i wszerz, wcale nie nawrócony, a zmęczony mocno, marszałek powrócił do domu, a że Cesia na chwilę się oddaliła, mając coś do rozporządzenia, zabrawszy Julka, wszedł z nim na górę.
I tu znalazł tęż samą zmianę, co na dole: wszystko oczyszczone, wybielone, pomalowane, a pokój Julka, który dawniej odznaczał się nieładem, z pewnym wdziękiem przybrany. Znać w tem było wpływ siostry.
Marszałek siadł bardzo zmęczony i popatrzył na Julka.
— Chwała Bogu! więc jesteście, jak widzę, szczęśliwi. A Henryk? odbolałże swoją miłość? zapomniał o Mazurowiczowej?
— Zdaje mi się — odparł Julek. — Ona sama zresztą zerwała z nim, a pozawiązywała miłostki z tylu innymi, że już Henryk powinien być zupełnie rozczarowany. Wszystko byłoby dobrze, — dodał po chwilce — ale z ludźmi ciężko (tu zniżył głos). Oszczędzam Cesię, jak mogę, lecz mamy wiele psot i nieprzyjemności do zniesienia. Musimy siedzieć zamknięci, bo nawet kościół nie broni nas od niegrzeczności i okazywanej nam pogardy. Cesia znosi to z anielską cierpliwością; ja się burzę, a ona mnie uśmierza. Stary Sławczyński, choć sam na stronie stoi, nie zapomniał nam urazy i szkodzi, o ile tylko może. Do niego łączą się i inni. Nasze ogrodnictwo dostarcza im materjału do łatwego szyderstwa. Ha, cóż robić? Zniesiemy to i przeżyjemy! Po śmierci babki, gdyśmy w kilka tygodni przyszli z Cesią raz pierwszy do kościoła, chcieliśmy w nim dawne swe zająć miejsce... ale było ono zawczasu obsadzone. W żadnej ławce się dla nas siedzenie nie znalazło... poszliśmy klęknąć pod bocznym ołtarzem. Drobnych takich ukłuć bez końca.
— Nic dziwnego, samiście się na to narazili dobrowolnie — z powagą rzekł opiekun. — Nie chcę więcej mówić o tem, ale zobaczycie... Cesia ma najlepsze chęci, chociaż więcej fantazji, niż doświadczenia. Gdy ogród was zrujnuje, wówczas dopiero przekonacie się, że ja miałem słuszność.
Na tem zakończył marszałek.
Nastąpił obiad wcale dobry, acz niezmiernie prosty... a po obiedzie, widząc, że tu niema co robić i że napróżnoby się kusił o nawrócenie, pan Bolesław, po krótkiej rozmowie z Cesią, zabrał się do powrotu.
Chociaż nie podobało mu się postępowanie siostrzenicy, sama ona mimo to zbyt była zachwycającą, ażeby wobec niej chłodnym mógł pozostać. Usiłując ją sobie ująć, na odjezdnem znalazł chwilę, by jej pomoc pieniężną zaofiarować. Cesia zarumieniła się mocno, podziękowała serdecznie, ale zaręczyła, że jej nie potrzebuje.
— W tej chwili — szepnęła — byłoby to grzechem, gdybym przyjęła ofiarę, nie będąc do tego zmuszoną. Lecz... jeżeli, co być może, moje środki się wyczerpią, z ufnością udam się do wuja.
Miły uśmiech i podanie ręki ujęły pana marszałka. Począł się znowu skarżyć na swe osamotnienie, na serce, które nikomu oddać się nie mogło, choć pragnęło... przedstawił się sentymentalnym, melancholicznym, stęsknionym. Piękna Cesia obróciła to w grzeczny żart, ale zwinęła się tak ze zmianą przedmiotu rozmowy, zagadała tak czemś innem, iż wkońcu nie pozostawało marszałkowi, jak tylko odejść.
Julek go przeprowadził.
Pan Bolesław, wprędce jakoś kazawszy zaprzęgać, ruszył kwaśny z Zawiechowa.
Zmiany, jakie tu zaszły, nie jednemu tylko marszałkowi do smaku nie przypadały; sąsiedztwo całe kosztem ich się bawiło. Usiłowano szydzić i w żart obracać wszystko, co się tu działo; ale byli i tacy, co pozazdrościli pannie Cecylji najprzód zużytkowania murów, które bardzo korzystnie sprzedano, a potem urządzenia całego domu i ogrodu.
Krytykowano nadzwyczajnie czystość, którą nazywano zbytkiem, rachubę na ogród, a ciekawość była tak podbudzona, iż ludzie nawet poważni podkradali się pod płoty, ażeby zajrzeć, co tam ci Horyszkowie u siebie robili. Każda rzecz potem, wzięta na języki i przerobiona należycie, dostarczała funduszu żartownisiom.
Stara szlachta była oburzona. Sławczyński, który nigdy tak dalece nie obstawał przy czystości krwi i herbach, czego dał dowód, wydając córkę za Mazurowicza, pierwszy dowodził, iż Horyszkom nikt ręki podać nie powinien, kiedy się dobrowolnie tak, jak mówił, spaskudzili.
— To, mosanie, ród przepadły... z tego już nic nie będzie. Niech w błocie siedzą, w które wleźli. Szkoda tylko, że na pałacu herby zostawili; powinni byli kazać namalować pietruszkę z pasternakiem i cebulą... to dziś ich godła.
I śmiał się.
Obrońcę niespodziewanego mieli w starym Puparcie, który w restauracji, ile razy o tem mowa się wszczęła, powstawał na szlachtę, a chwalił Horyszków.
— A tak, tak, — wołał — wy stójcie przy swem szlachectwie dla miłości jego! Doczekacie się tego, że ostatnią dziurą w bucie szlachectwo wyjdzie precz! Chcecie przodować i dowodzić — stawajcież w pierwszym rzędzie! Nieboszczyk stryj mój mówił, że szlachta się cofnęła, gdy zobaczyła w szeregach Głowackiego. Tem to rody przepadają, a nie robotą około ogrodu.
Ano i z Puparta się śmiano, bo go znano jako zapaleńca-demokratę.
Przybyły do obywatelstwa miejscowego nowy dziedzic klucza bobrynieckiego, hrabia Sulejowski, był drugim przedmiotem, mocno zajmującym miejscową publikę. Już naprzód, jako hrabia, szlachcie się nie podobał; powtóre, jako człowiek majętny, podszarganym był gotowym nieprzyjacielem; naostatek, jako nie tu urodzony i wychowany, nazywał się przybłędą. Ludzie skrupulatni dodawali, że się z żoną rozwiódł, co także na niego cień rzucało. Wreszcie piękna postawa, dystynkcja, zimna trochę grzeczność przybysza nie jednały mu przyjaciół. Koso na niego patrzano. W pierwszych chwilach, po przeniesieniu się do dóbr tutejszych, hrabia miał wiele do czynienia w miasteczku. Bywał tam bardzo często; widywano go, ale ani on tak dalece z nikim, ani nikt z nim znajomości nie szukał.
Ze Sławczyńskim, spotkawszy się, przypomnieli się sobie z widzenia na poczcie. Hrabia pojechał odwiedzić starego w Błotkowie, gdzie zastał panią de domo Motowidłowską, która chciała mu bardzo państwem imponować — ale domem nie był zachwycony. Z przypadku potrącono w rozmowie o Horyszków. Stary wróg wylał się z całą żółcią przeciw nim, a między innemi, nie wiedząc przed kim to mówi, rzucił i tę potwarz na pannę Cecylję, że kogoś bałamuciła i rozwiodła.
— Co się tyczy tego, — przerwał hrabia — pozwoli pan sędzia sobie powiedzieć, że to zupełnie fałszywa pogłoska. Byłem świadkiem.
— A, — zawołał sędzia — i cóż?
— Panna Horyszkówna nietylko się nie przyczyniła do rozwodu, ale usiłowała mu zapobiec i od tego jegomości, który jej się miłością swą naprzykrzał... uciekła, wyrzekłszy się miejsca, do domu.
— To, mości dobrodzieju, tak się mogło zdawać hrabiemu, zdaleka patrząc — odparł Sławczyński. — Oho! panna djable rezolutna! za łby wszystkich pobrała, i wuja pana marszałka, i obu braci. Dom do góry nogami! Herod-baba!
Hrabia nie odezwał się więcej.
Nie mogło to ujść wiadomości panny Cecylji, iż Sulejowski nabył dobra w okolicy. Było rzeczą aż nadto pewną, iż uczynił to dla zbliżenia się do niej i z początku w wielkiej jakiś czas przetrwała obawie, aby nie usiłował w jakikolwiek sposób wcisnąć się do ich domu. Bardzo ostrożnie i nie zdradzając się, przestrzec się starała Julka, aby unikał spotkania się z hrabią. Uczyniła to zręcznie, bynajmniej mu nic nie szkodząc w opinji brata, pod pozorem, że stosunki z ludźmi, do innych sfer majątkowych należącymi, są dla ubogich ciężarem.
Julek, ostrzeżony, a wierzący siostrze, w istocie kilka razy otarł się prawie o hrabiego, nie poznawszy się z nim osobiście. Widział go zdaleka, mówił o nim dużo Cecylji, wypytywał, ale ta go zbyła ogólnikami. Zdaje się, iż Sulejowski, acz bardzo nieśmiało i ostrożnie, szukał środków, aby się zbliżyć do rodziny w Zawiechowie. Przysłano stamtąd po Praskiego, który miał dosyć czasu, by obejrzał ogród przy rezydencji hrabiego. Spytał Cecylji o pozwolenie, którego ta odmówić nie mogła, aby starego nie pozbawić zarobku. Powróciwszy, poczciwy zrzęda opowiadał swej pani o hrabi, o dworze, o oranżerji i ogrodach. Znalazł tam wszystko w ruinie. Miano mu dać chłopaka do nauki. Spytał więc znów o to, czy go przyjąć może, przedstawiając, iż dwoje rąk daremnych nie byłoby do odrzucenia. Cecylja ani broniła, ani zalecała. Zostało to w zawieszeniu.
Ona i Julek, nie mając czasu i ochoty do oddalania się z domu, nie byli też narażeni na spotykanie się ani z Sulejowskim, ani z dawnymi sąsiadami i przyjaciółmi Horyszków. Kościół był jedynem miejscem, w którem ich widywano, a i tam starali się nie widzieć nikogo i być jak najmniej na oku.
Ksiądz Kulebiaka, po śmierci starościny, jakkolwiek zawsze wielce przyjazny domowi i przywiązany do Julka, w zdaniu o tem, co się działo w Zawiechowie, niemal się godził z poczciwą Piotrusią. Nie podobały mu się innowacje, za śmiałe, może zbyt energiczne postępowanie młodej osoby. Przychodził, ale rzadziej, i jakoś mu tu już nie było tak raźnie, tak swobodnie, jak za dawnych czasów.



IX.

Życie, które sobie i rodzinie stworzyła panna Cecylja w Zawiechowie, byłoby się mogło prawie szczęśliwem nazywać, gdyby mu ludzie spokojnie rozwijać się byli dawali. Napróżno starano się odosobnić, potrzebować jak najmniej od obcych i jak najrzadziej z nimi stykać: raziło to wszystkich niemal, że biedna ta rodzina, którą miano za zginioną, zdołała się wydźwignąć, prawie bez niczyjej pomocy, a im to lepiej szło, tem zazdrośniej na to powodzenie patrzano, tem uparciej przepowiadano, że to się wszystko źle skończyć musi. Postępowanie panny Cecylji wychodziło ze zwykłego trybu, raziło jakąś odwagą, która ludziom twardych nałogów zdawała się zuchwałem losu wyzywaniem. Patrzano ciągle, oczekując katastrofy, która nie nadchodziła, i cieszono się z każdej wieści fałszywej, rokującej jakąś stratę, omyłkę, niepowodzenie.
Sąsiedztwo Zawiechowa, oprócz Bobryniec, składały folwarki niegdyś do ekonomji, później do klucza należące, a dziś będące w ręku różnych rodzin, które się zamożności dorobiły. Pomiędzy Zawiechowem samym a Bobryńcami, stykając się z obojgiem, były dwie wielkie i piękne wsie, należące do Ratajewskich. Mąż samej pani, zmarły przed kilku laty, niegdyś dzierżawca, spekulant szczęśliwy, człowiek pracowity, niepozorny, z wielu względów do Sławczyńskiego podobny, chociaż powierzchownie więcej od niego ogładzony, poznał był niegdyś żonę swoją, p. Łucję Demler, w domu książąt S., od których trzymał jedną wieś dzierżawą. Panna Łucja pochodziła z Galicji, wychowana była w Wiedniu, i z powodu ruiny majątkowej rodziców, zajmowała się wychowaniem w możnych domach, do których towarzystwa przywykła. Świetne talenta, wielka uroda, umysł niezmiernie żywy, dowcip, przytomność dozwalały jej w najpierwszych salonach, mimo podrzędnego położenia, grać rolę, często zazdrość obudzającą. Panna była nadzwyczaj śmiała; widocznie polowała na zdobycz, pragnąc świetnie wyjść zamąż, a że była urocza i zalotna umiejętnie, parę razy bliska się znalazła osiągnięcia celu. Śmierć tylko przeszkodziła poślubić ją zaręczonemu już z nią hrabiemu M., niemłodemu wdowcowi. Inną razą książątko zakochane, gdyby nie gwałt, krzyk i wrzawa rodziny, byłoby z nią poszło do ołtarza. Kilka podobnych przygód uczyniło wreszcie pannę Demler coraz mniej wymagającą.
Zjawił się majętny, choć niepozorny Ratajewski, który, jak żyw, nigdy się w nikim nie kochał, oprócz w urodziwej pszenicy. Panna Łucja już szpakowaciejącego szlachcica jakoś tak potrafiła pociągnąć, podbić, a wedle wyrażenia sąsiadów, obałamucić, że się wkońcu z nią ożenił. Nawykła do pańskich domów i życia na wielkiej stopie, pani Ratajewska, zjechawszy do Walina, gdzie znalazła wszystko w stanie patrjarchalnym, zmuszona była nietylko dom, służbę, ale i samego męża przerabiać, aby nie uczynił jej wstydu. Chorowała nietyle na państwo może, ile na elegancję i dobry ton, a poczciwy Ratajewski obojga nie lubił i wyobrażenia o tem nie miał. Kilka lat pożycia z nim, w ciągu których szlachcic posmutniał, zamęczył się, wychudł, zbiedniał — doprowadziło Walin do tego, że w nim piękna chatelaine’a mogła najdostojniejsze osoby przyjmować; ale Ratajewski zagryzł się troskami i niewolą swą, chorzał trochę i zmarł, zostawiając żonie majątek i córeczkę. Opłakawszy go, zbytniej nie okazując rozpaczy, wdowa, zupełnie swobodna, urządziła sobie życie na swój sposób: odnowiła stosunki dawne i pozostała na wsi, umiejąc i gospodarować wcale dobrze, i bawić się, jak chciała. Wiele osób bywało w Walinie, szczególniej z lepszego towarzystwa, o którego przyciągnięcie starała się wielce pani Ratajewska. Szlachta uboższa z tego wielkiego państwa ex-guwernantki książęcej żarty sobie stroiła. Ale wdowa, wcale jeszcze młoda, niezmiernie troskliwa o swą piękność, była jedną z tych kobiet wiekuistych, co, jak Ninon, nigdy się nie starzeją. Tajemnicą zachowania wdzięków u niej, jak u wielu innych piękności nieśmiertelnych, była zawsze jedna i ta sama recepta, żeby uczuciu nie dawać brać góry nad sobą, namiętności się bronić i zachować się zabalsamowaną spokojem, pewnym rodzajem odrętwienia i chłodu. Pani Łucja umysłowi dozwalała bujać, myśli pracować, ale sercu, co cały organizm porusza i wstrząsnąć może gmachem, nakazała wiekuiste milczenie. Spało ono, a właściwie nigdy się nie budziło. Uczucia, prześlicznie naśladowane, umiał produkować ten żywy umysł, który w niej był jedyną życia sprężyną. Zamiast kwiatów serca, wonnych i prawdziwych, posługiwała się sztucznemi, cudownie, aż do kropelek rosy na kielichach, z artyzmem doskonałym naśladowanemi.
Gdy chciała, można ją było wziąć za czułą, za tkliwą, za płochą nawet, za nierozważną; lecz rozum-reżyser stał zawsze za kulisami i w porę dawał znać, by się wycofać ze sceny.
Pomimo wielu złośliwych historyjek z czasu pobytu panny Demler w różnych domach pańskich, które na ucho podawane krążyły i miały za sobą wiele prawdopodobieństwa, — nikt nie mógł jej zarzucić nic pewnego, dowiedzionego. Postępowanie jej było ostrożne, wyważone i nieposzlakowane.
Od śmierci męża nie wiedziano spełna, czy chciała sobie znaleźć nowego towarzysza życia, czy nie. Nosiła żałobę rok i sześć niedziel, przyjmowała u siebie wiele gości, nie odpędzała młodzieży, ale hołdy młodych chudopachołków, którzy nic nad ładne wąsiki nie mieli, przyjmowała tak odstręczająco i obojętnie, że wkońcu zaczęto mówić, iż wcale wychodzić zamąż nie myśli.
Dom, w którym panowała wyrachowana oszczędność, był, pomimo to, na najwykwintniejszej stopie; porządek panował w nim ścisły, kontrola baczna, surowość wielka. Gdy przyjeżdżała do kościoła, musiano podziwiać jej powóz, konie, liberję, a naostatek tualetę, z której brało wzory całe sąsiedztwo.
Raz na rok pani Ratajewska udawała się gdzieś do wód śląskich na krótko; zimą czasem wyjeżdżała do miasta, przez resztę zaś roku siedziała w domu. Córeczka i stary wojskowy, daleki jakiś krewny, którego nazywała stryjem, składali całe jej towarzystwo. Wychowaniem dziewczynki sama się zajmowała.
Obok Walina, Bobryniec, Błotkowa i Zawiechowa, należy jeszcze wymienić Żytkowce, w których mieszkali państwo Ryngoldowie, stara rodzina litewska, odwiecznie tu osiadła, zamożna, oszczędna, dawne zachowująca obyczaje, pobożna, skrzętna, wcale nie pragnąca świetnieć, a pomimo to poważana powszechnie. Wiadomo było wszystkim, iż ci Ryngoldowie zdawiendawna w herbie nosili Pogoń z mitrą książęcą i ród swój wiedli od litewskich kniaziów. Chluby z tego jednak nie szukali i dziwnie skromnie wyglądała ich stara sadyba, dom i gospodarstwo. Pan Wacław Ryngold, zwany podkomorzym, chadzał zwykle w szaraczkowym surducie nakształt kapoty i w długich butach kozłowych; wyglądał zdala na ekonoma, jeździł często kałamaszką, ale końmi doskonałemi. Po francusku wcale nie umiał, co go bynajmniej nie kłopotało. Tak dziwną miał prostotę i powagę w obejściu się, taki takt przedziwny, iż nie płaszcząc się przed nikim i nie nadymając się nigdy, wszędzie znaleźć się umiał i nigdzie źle mu nie było. Człek był skromny, milczący, a znany z nieposzlakowanej cnoty. Sama jejmość długiem pożyciem wyrobiła się na wzór i podobieństwo małżonka, chociaż miała już aspiracje wyższe i nie kryła się z tem przed przyjaciółkami, iż dla jedynego dziecka, córki swej Jadwisi, pragnęłaby jakoś i dom i stosunki na innej stopie postawić. Ale przed jegomością ani mówić o tem nie było można.
Stary Ryngold taką miał wiarę w Opatrzność, iż się nigdy ani dla siebie, ani dla dziecka o nic gwałtownie nie dobijał; płynął z wodami swojego losu, sterując tylko czółnem, aby na rafy nie poszło. Ulegając woli żony, córce dał wychowanie świetniejsze, niż dawniej wymagano dla kobiety, ale przytem nauczył ją zawczasu gospodarstwa, pilnował zajęć i nie dał wyjść z obyczaju domowego.
W Żytkowcach wszystko jeszcze było po staremu; dwór pozostał, jak go niegdyś dziad podkomorzego odrestaurował, nawpół drewniany, pół murowany, ogromny, z wysokim dachem... meble stuletnie, sprzęt odwieczny, pełno różnych pamiątek. Stary ogród cienisty, sady, kaplica przy dworze, lamus i ów charakterystyczny sernik litewski wcale się nie zmodernizowały, bo Ryngoldby na to nie pozwolił. Było to czyste, schludne, wyglądało zamożnie, ale daleko mniej wystawnie i pańsko, niżby fortuna dozwalała. Oprócz Żytkowic, miał podkomorzy kilka wiosek w Kobryńskiem, jedną w Grodzieńskiem i kawał ziemi około Lidy. Gospodarował na tych dobrach, nie puszczając ich dzierżawą, dozorując sam, w sposób bardzo prosty i bez żadnych ulepszeń. Szło mu wcale dobrze, bo pilność była wielka. W domu był patrjarchalny, służba, prawdziwi familiares, z rodziną zrosła, od młodości przy niej, wykształcona dobrocią pańską, która jednak nigdy w pobłażanie złemu nie przechodziła. Nigdzie z tak religijnem poszanowaniem nie zachowywano najmniejszych tradycyjnych zwyczajów, do świąt i dni roku przywiązanych. Z dalekiej Litwy zjeżdżała się rodzina, zsuwało sąsiedztwo i bez wykwintu bawiono się tu wybornie. Zamożność domu, zasoby jego dozwalały gości uraczać dawnym obyczajem, ludzi, konie pasąc, a przybyłym nie dając tchnąć od jadła. Ze stołu prawie nie schodził pokarm, pod różnemi pozorami stawiany. Często około północy podkurkiem kończono na dobitkę. Pijatyki podkomorzy nie lubił, ale napoju doskonałego był zawsze dostatek. Wędliny sławne, mięsiwa tłuste, drób, tuczony umiejętnie, zwierzyna w każdej porze, przysmaki domowe... gościnność Ryngoldów czyniły dla słabowitszych organizmów prawie niebezpieczną. Sam podkomorzy jadł ogromnie i miał to do siebie, że mniej jedzących podejrzywał o zły charakter. Humor w Żytkowcach zawsze jeden i zawsze był nastrojony wesoło, twarze pogodne. Straty odbolewano z rezygnacją: Bóg dał, Bóg wziął.
Po staremu gość tu był jeszcze Bożym posłańcem; przyjmowano rękami i sercem otwartem małych i wielkich. Dla panów nie występowano, a ubogich nie odprawiał Ryngold nigdy na folwark, owszem szczególne miał dla nich poszanowanie. Wobec bardzo możnych czasem stawiał się trochę twardo; dla biednych był wyrozumiały. Nie było najmniejszej skazy na tym domu, lecz pomimo to, że szanować go musiano, nie można powiedzieć, aby ludzie kochali zbytnio wielce godnych miłości państwa podkomorzych. Przyczyną tego był może charakter samego pana, który się wszelkiem kłamstwem brzydził i bez gniewu, chłodno — ale mówił często rzeczy ludziom niemiłe.
Z tego powodu Ryngoldowie, jeszcze za życia starościca syna nieboszczki Horyszkowej, odsunęli się zupełnie od Zawiechowa. Ojciec panny Cecylji, Henrysia i Julka był człowiek poczciwy, ale namiętny, pełen uprzedzeń i bezrządny. Podkomorzy mu parę razy, gdy się na swe nieszczęścia uskarżał, powiedział otwarcie:
— Daruj mi, ale sam sobie winieneś.
Starościc odpowiedział żywo i, gdy raz się rozeszli kwaśno, już się więcej nie spotykali. Na pogrzebie starościca, jak teraz po śmierci staruszki, Ryngoldowie stawili się, choć nieproszeni, na cmentarz, spełniając obowiązek chrześcijański, lecz się i teraz nie zbliżyli do Horyszków. Podkomorzy miał wielką ochotę pomoc swą ofiarować sierotom, lecz dowiedziawszy się, iż marszałek opiekuje się niemi, zaniechał pierwszej myśli. Marszałka Ryngold nie lubił, a przed żoną nazywał go komedjantem.
Z drobniejszej szlachty, oprócz kapitana Puparta, który bywał wszędzie, a którego w Żytkowcach zawsze się starano do wiary świętej katolickiej nawracać, co się jednak nie wiodło — godzi się wspomnieć pana Drapackiego, któregośmy już raz widzieli, zakutego szlachcica-domatora, i pana Heljodora Żyznę, właściciela wsi, sławnego myśliwego i koniarza, który, napróżno szukając posażnej panny, najprzód w okolicy, potem w coraz większych odległościach od gniazda, nie potrafił do lat czterdziestu upolować tej zwierzyny. Prawda, że powabny nie był, ale figurę miał piękną. Twarz czerwona, brodawkowata, z nosem, który przypominał pięknie wyrosły kartofel, byłaby nawet wstrętliwa, bo i oczy miał zawsze płomienisto-czerwone, gdyby nie bardzo piękne wąsy, uprawiane starannie. Wąsy te jednak były prawie anachronizmem teraz, gdy u kobiet są w małej cenie; za Jana III byłby niemi może serca podbijał. Człowiek był dobry, usłużny, Pupart tylko o nim mówił, że prochu nie wymyślił.
Mniej więcej taki był skład zawiechowskiego sąsiedztwa, w chwili gdy panna Cecylja rozpoczynała swój zawód ogrodniczy, a hrabia Sulejowski wstępował w obywatelstwo. Majątek pana marszałka, Odręby, leżał już poza granicami, jakie zwykle to, co się zwie sąsiedztwem, obejmują.
Gdy klucz bobryniecki został sprzedany, a nowy dziedzic się tu wprowadził, którego tylko zdala w miasteczku najrzano, ciekawość była wielka poznania go. Nie śpieszył wszakże z odwiedzinami. Jeden z najpierwszych miał go u siebie Sławczyński. Ten, gdy się u niego o hrabiego dowiadywano, mówił:
— At, sobie pan i hrabia, jak oni to wszyscy.
Sama sędzina chwaliła go bardzo. Szmul, który, bez przesady, wiele na opinję ogółu wpływał, odzywał się o hrabi z uszanowaniem i czcią tak głęboką, iż ludzie jej sobie wytłumaczyć nie umieli, a on, zapytany, nie wyjaśniał, dlaczego miał takie przekonanie. To pewna, że słowo starego Żyda dało pierwszy popęd do widzenia przybysza z lepszej strony. Uratowanie Zawiechowa było tajemnicą dla wszystkich. Panna Cecylja wiedziała tylko, że Sławczyński zrzekł się projektu i że obawiać się więcej nie było czego.
Zaprzężony do pracy Julek, który dawniej w sąsiedztwie bywał, musiał odwiedzin zaniechać; młodzieży też nie zapraszał do siebie, wiedząc, że to Cecylji będzie niedogodne. Gdy parę razy ktoś się do niego zjawił, przyjmował go na górze u siebie, a siostra się wcale nie pokazywała. To odstręczyło ciekawych. W Zawiechowie pusto było, ale tu życie płynęło przy pracy z tak niepojętą szybkością, że Julek, któremu czas dawniej bardzo się długi niekiedy wydawał, wydziwić się nie mógł, jak mu teraz leciał niepochwycony. Dnie były zajęte całe; wieczorem zaś trochę muzyki, czytanie, rozmowa, układanie nasion, korespondencje ledwie spocząć dawały.
Na wieczerzę zwykle przybywał Praski, który obiad jadał w domku ogrodowym. Ubierał się naówczas w bardzo porządny, ale odwiecznego kroju, z wielkim zatoczystym kołnierzem surdut czarny, w rękę brał chustkę od nosa i przy stole bawił rozmową albo o hybrydach, albo o karłowatych drzewach, lub o kulturze szpalerowej owocowych latorośli i t. p. Można się od niego było wiele nauczyć, bo żył tylko ogrodem i botaniką. Dla niego reszta świata istniała tylko o tyle, o ile była z roślinnym w stosunku. Całe stworzenie ogniskowało się dlań w roślinie. Chociaż mogło mu spowszednieć to, czego się codzień dotykał, najmniejszy kwiatek wprawiał go w zachwycenie. Praski, który po niemiecku i nieźle po francusku sam się nauczył, a czytał wiele, był rodzajem filozofa-samouczka, wielbiciela natury, czasem dziwne i oryginalne miewającego pomysły. W jego życiu dawnem było coś ciemnego; o przeszłości swej, o pochodzeniu nie mówił nigdy; widać jednak było z mowy, z języka, ze wszystkiego, że więcej się uczył, niż przyznawał, że miał może niegdyś świetniejsze widoki, których się wyrzec musiał, i że raz, z jakiejś niewiadomej przyczyny, poświęciwszy się ogrodnictwu, namiętnie mu się oddał.
Ciągłe przy wieczerzy bywały sprzeczki z Juljanem, który, świeżo coś wyczytawszy z książek, wyrywał się czasem z wiadomościami jakiemiś, najczęściej dla Praskiego wstrętnemi.
Nie znosił, naprzykład, gdy mu mówiono, że rośliny ruchu nie mają i dowodził, że chociaż poruszają się bardzo powoli, władzę tę posiadają jednak. Znał takie pan Praski, które się z sobą kochały i przy sobie chętnie rosły a zjawiały się razem; inne, które się niecierpiały i wypleniały. Dowodził, że życie w nich objawia się, jak w innych tworach, ciepłem, ale w stopniu dla naszych narzędzi obserwacyjnych niepochwytnym. Wiele takich zdań dziwacznych wychodziło z ust jego, zdań, które niemal inteligencji pewnej w ulubionych mu roślinach dowodziły, a razem i tego, że Praski był dziwakiem i marzycielem może, lecz człowiekiem myślącym. Wszystkie prawa ogólne, którym ulegały inne istoty organiczne, zastosowywał do roślin i przekonywał, że one w świecie nie są wyjątkiem, że łącząc świat kamienny ze zwierzęcym, jedną stopą stoją na nim, drugą łączą się z organizmami wyższemi.
Moralność pana Praskiego także była wyciągnięta z postrzegania natury.
— Jest, — mówił — pani moja, jedno prawo dla wszystkich istot, prawo żelazne, niezłomne... to prawo ofiary nieustannej. Kamieniem rozkruszonym żyje i na nim się opiera roślina; rośliną żyje zwierzę; mięsem zwierzęcia żywi się człowiek. Nieustanna ofiara jest osią, na której się świat obraca. A w świecie moralnym idzie tak samo: nic bez ofiary... Człowiek o tyle tylko wyższy od innych istot, że u niego ta ofiara jest albo może być dobrowolną.
Przy wieczerzy puszczał się tak ów filozof samorodny w gawędy, ale zrana, wyszedłszy do ogrodu, milkł i pracował jak parobek. I to mu się w Juljanie podobało, że się nie wahał ręki do pracy najgrubszej przyłożyć. W życiu nie był wcale wymagający; zadowalał się tem, co mu dawano, — słowem, lepszego współpracownika panna Cecylja wybrać sobie nie mogła. Trochę dziwactwa należało mu przebaczyć. Kochał się, naprzykład, utrapienie w kaktusach i do nich miał słabość, a właśnie najbrzydsze i najpoczwarniejsze były mu najulubieńszemi. Niektóre woził ze sobą i nie rozstawał się z niemi. Miał też fantazję próbek wszelakich, to wschodzenia ziarn w odmiennych warunkach, to poddawania roślin różnym doświadczeniom, jak naprzykład gdy powoje wijące się w lewą stronę odkręcał naodwrót i czatował, co też z tego będzie. W istocie rośliny się buntowały i wracały do wrodzonego kierunku, bo i one mają swą wolę i najpotulniejsza w świecie fasola zgwałcić się nie daje, gdy raz zaczęła się wić około swej tyczki, jak jej Pan Bóg przykazał.
Na takich rozmowach, doświadczeniach, na ciężkiej pracy około ogrodu upływał czas szybko. Dziwna rzecz: gdy w mieście często nadzwyczaj było trudno o robotnika i wymagania płacy były największe, do ogrodu w Zawiechowie cisnęli się ludzie i żądali prawie za mało. Nikt na to nie zwracał uwagi, że wszyscy ci tak ochoczy parobcy przychodzili z Bobryniec, lubo się do tego nie przyznawali.
Po Praskiego często przysyłał hrabia Sulejowski pod pozorem różnych reform, rad i t. p., chociaż miał u siebie ogrodnika. Zwykle sam, bardzo się jakoś tem zajmując, wychodził do starego, zawiązywał z nim rozmowę, rozpytywał go zręcznie i — potem dziwnym sposobem to, czego brakło, czego dostać było trudno, zjawiało się niespodzianie przez kogoś nieznanego, przypadkowo, narzucone niemal.
Okazało się, że w Bobryńcach samych była na sprzedaż niezmierna ilość świeżo sprowadzanych z Erfurtu, z Hagi, z Gand roślin, cebul, płonek, których hrabia nie potrzebował i oddawał je za bezcen. Gdy Praski pierwszy raz, proprio motu, uczynił podobne nabycie, oznajmiając o tem pannie Cecylji wielce uradowany, zmieszała się i dała do zrozumienia, że wolałaby mieć to z innego źródła.
Praski, niewtajemniczony w przyczynę, nadąsał się.
— Dlaczego, — rzekł — nie korzystać, kiedy to tam powyrzucają i pognije? A toby już był grzech nie do przebaczenia.
Zamilkła panna Cecylja, ale tak jakoś była smutna, że Praski, postrzegłszy to, postanowił sobie w duchu nie wszystkiem się chwalić, bo brał to za przesadzoną delikatność.
Jesień nadchodziła szybko. Marszałek, po ostatniej bytności swej w Zawiechowie, nie dawał znaku życia. Do jesieni tak ogromnie postąpiły wszystkie roboty około ogrodu, że ci, co zdala to widzieli lub zasłyszeli o tem, poczęli nawet przesadnie głosić o tych cudach. Żartowano sobie z początku, lecz wkońcu zaczynano wierzyć, że z tego coś być może.
Przeistoczenie tej ruiny, tego pustkowia w dom prawie piękny, ogrodu zdziczałego w wytworny, gruntów zajałowiałych na szkółki, wyprowadzenie słowem czegoś żywego z trupich gruzów zaczynało obudzać ludzką ciekawość. Polepszenie gospodarstwa, skromny dostatek domowy potrafiły nareszcie dokazać tego cudu, że nawróciły Piotruską.
Nieprędko to przyszło i niełatwo. Zrazu widziała wszystko w barwach najczarniejszych, zwolna jednak zaczęła przyznawać, że to lub owo udało się.
— Ślepej kurze! ślepej kurze! — szeptała z początku.
Gdy jednak ta ślepa kurka zaczęła coraz częściej wynajdywać ziarna, Piotruska przeszła do milczenia i neutralności. Niektóre warzywa olbrzymie obudziły w niej zdumienie. Opierała się zrazu użyciu ich na kuchnię, ale ciekawość przemogła. Stała potem jeszcze w opozycji upartej, aż gdy ktoś z miasta ośmielił się przed nią wyśmiewać to, co się w Zawiechowie działo.
W tej chwili nastąpił kryzys stanowczy, a Piotruska poczęła bronić zajadle, bo miłość do dzieci nagle myślom jej inny prąd nadała. Piotruska zaczęła widzieć wszystko różowo. Płakała zawsze na wspomnienie tych błogich czasów swej dobrodziejki, gdy obie, stękając, z głodu marły, ale mówiła teraz:
— Żeby to ona była dożyła, ta moja pani święta — toby się cieszyła dopiero. Niema bo co mówić, panny Cecylji głowa nie dla proporcji. Ja ją jeszcze dzieckiem pamiętam. Taki to był rozumek, że bywało na pytania nie nastarczyć odpowiedzi. Henryczkowi i Julkowi nie ujmując, ale ta się na mężczyznę rodziła, a poczciwe to!
Nawrócenie starej klucznicy było może największym triumfem, jaki panna Cecylja odniosła; postrzegłszy też w niej zmianę, istotnie była szczęśliwa.
Raz na ten tor wpadłszy, stara Piotruska już śmiało kroczyła dalej. Nie było nad nią żarliwszego obrońcy nowego gospodarstwa. Ponieważ usługa cała szła teraz raźniej daleko, więc i Piotruska też więcej miała wolnego czasu, a ten poświęcała kościołowi. Pobożna była zawsze, lecz modlitwy jej przerywano; często też na mszę pójść nie było czasu, to się jej w myśli słuchało w domu, przy książce. Teraz codzień mogła pójść do niezbyt oddalonego kościoła, a w niedzielę i na sumę i nieszpory. Co więcej, godzinki mogła z bractwem, do którego należała, odśpiewywać, co dawniej prawie było niepraktykowane. Głos już miała nieboraczka bardzo słaby, ale się jej trzeciej niedzieli poprawił.
A była to i z innych względów pamiętna niedziela. Piotruska, po odśpiewaniu godzinek, trochę była wyszła na cmentarz, żeby świeższem powietrzem odetchnąć, gdy stary powóz się zatoczył, a po koniach i uprzęży poznała, że był z Żytkowic. Jakoż wysiadła z niego podkomorzyna, podkomorzanka, a naostatku i pan Ryngold.
Od bardzo dawna się znali, lecz gdy się stosunki zerwały, Piotruska już się do nich nie zbliżała. W młodości służyła w tym dworze trzy lata, ale to temu były wieki. Zobaczywszy podkomorzynę, a stała właśnie staruszka na samej ścieżce, ustąpiła z niej nabok i myślała tak gdzieś oczy odwrócić, aby przechodzących nie widzieć, gdy podkomorzyna stanęła i odezwała się zcicha:
— Jak się masz, moja Marjanno?
Niepodobna było nie odpowiedzieć; skłoniła się tedy z godnością i szepnęła:
— Całuję nóżki jaśnie pani.
Aż tu podkomorzyna ze ścieżki zeszła (na sumę jeszcze nie dzwonili) i dobrotliwie zbliżywszy się do Piotruskiej, poczęła z nią rozmowę. Sam podkomorzy i panna także się zatrzymali przy niej.
— Jakże ty mi się miewasz? — poczęła podkomorzyna. — Wieki, wieki jakeśmy się nie widziały. Zmarło się biednej waszej staruszce. Opłakaliśmy ją i my... musiałaś nas widzieć na pogrzebie.
Piotruska zaczęła chustką łzy ocierać. Wnet jednak podkomorzyna zmieniła rozmowę.
— Dziwy prawią, co tam się u was za cuda dziać mają.
— Aj, co cuda, to cuda, już to prawda — poczęła klucznica. — Jak poczęli walić stary pałac, jak wzięli się to wszystko przerabiać, w czem człowiek żył, do czego wrósł — myślałam, proszę pani, że chyba tego nie przeżyję. A no dziś... (podniosła ręce do góry) Pana Boga błogosławię.
— I któż to tak tem rozumnie zarządził? — zapytał podkomorzy.
— Któżby miał inny, jak nie nasza panienka, proszę pana podkomorzego, ta, co ją na rękach bębnem jeszcze nosiłam. To państwo pewnie nie słyszeli — mówiła dalej. — Jak u nas poczęła się wielka bieda, to panna, choć miała wówczas zaledwo szesnasty roczek, wyprosiła się z domu i poszła służyć, z przeproszeniem, po pańskich domach do dzieci. A co przez ten czas sama rozumu nabrała, to strach! To, powiadam jaśnie państwu, tylko patrzyć i stać, a dziwować się, jak ona wszyściutko wie i umie i jak sobie radzi. A kto paniczami pokierował? Ona. Posłała pana Henryka na naukę, prawie gwałtem... bo to państwo słyszeli, co my z nim mieli za utrapienie, a Julek to przy niej się uczy, gdyby student. A co ona z niego zrobiła!... kto to tam wszystko rozpowie? Ja już tylko płaczę, a modlę się, bo to cud Opatrzności.
— Słyszeliśmy, słyszeli, — wtrącił podkomorzy — a ja i oto jejmość radzibyśmy oczyma własnemi zobaczyć. Ale jak to tam teraz do was dostąpić?
— Jak? — zawołała uradowana wielce Piotruska — ale co znowu? Panienka sama jedna. Żeby choć żywa dusza się z dawnych przyjaciół i łaskawych dowiedziała do niej. Bóg widzi, byłaby rada.
Podkomorstwo spojrzeli po sobie.
— No, a gdyby po obiedzie, zjadłszy tu, zajechać na chwilę — rzekł stary — co jejmość na to?
— Z duszy z serca! byle... byle...
I spojrzała na Piotruską, która aż ręce załamała, a potem rzuciła się podkomorzyny rękę całować.
— Uczyńże to, pani, uczyń, a Chrystus Pan ci to policzy, jako dobry uczynek. Że panna przyjmie z wdzięcznością, to już ja w tem.
I znowu, jakby się naradzając z sobą, popatrzyli na siebie podkomorstwo, gdy czarno ubrana, skromniuchno, ale z tym wdziękiem, który jej nigdy nie opuszczał, z tą powagą i zręcznością razem, co każdy jej ruch odznaczały, weszła panna Cecylja na cmentarz, a Julek za nią. Piotruska, zobaczywszy ją, skoczyła i szepnęła pośpiesznie słów kilka, a Cesia, odrzuciwszy zasłonkę z twarzy, zarumieniona cała, zbliżyła się do Ryngoldów.
— Jakaż będę szczęśliwa, — odezwała się — jeśli mi państwo zechcecie chwilkę darować i moją pustelnię odwiedzić. Uczynicie mi łaskę, za którą prawdziwie wdzięczna im będę.
Podkomorzy, zachwycony jej prostotą i wdziękiem, przysunął się, aby pocałować ją w rękę. Podkomorzyna uściskała Cesię. Poznały się z panną Jadwigą i od pierwszego wejrzenia uczuły sympatję dla siebie. Była to jedna z tych chwil w życiu jasnych, niezamąconych niczem, których wspomnienie pozostaje na zawsze. Cecylja umiała ocenić ten krok podkomorstwa szlachetny; oni w niej sercami poczciwemi poczuli istotę niezwyczajną, godną szacunku i przyjaźni. Z jednej i drugiej strony dosyć było kilku słów, aby się poznać i zbliżyć. Tylko grający role i komedje w życiu ludzie, nie będący sobą, potrzebują długiego badania; charaktery jasne i prawe objawiają się całe w pierwszem słowie, możnaby powiedzieć w wejrzeniu.
Piotruska była w zachwyceniu. Razem wszyscy weszli do kościoła. Po nabożeństwie podkomorstwo, nie chcąc niespodzianą bytnością przyczynić kłopotu, odjechali do miasta, obiecując się na poobiedzie.
Wszystko więc przygotowano na przyjęcie tak niespodzianych gości; ale Cesia miała sobie za prawidło, od którego nie odstępowała nigdy, aby serdecznie dzielić się z przybyłymi tylko tem, co dom miał zwykle. Proste więc bardzo i skromne przyjęcie być musiało.
Podkomorstwo od wieków nie widzieli pałacu. Znali go jeszcze za świetniejszych czasów, potem, przejeżdżając, widywali zdaleka ruinę. Stary zdziwił się, znajdując go teraz małym kosztem przyprowadzonym do porządku. W starym saloniku panna Jadwiga łatwo mogła poznać i smak, i zajęcia, i wykształcenie swej nowej znajomej. Dość było rzucić okiem na książki i nuty.
Wieczór jesienny dozwolił choć małą przechadzkę zrobić po ogrodzie. Nie było Praskiego, który w niedzielę jeździł do Bobryniec. Julek więc i Cesia sami oprowadzali i chwalili się swem gospodarstwem.
— Nie zostało nam nic — mówiła gospodyni — nad ten jeden ziemi kawałek, trochę murów i drzew starych; musieliśmy więc z tego korzystać, aby choć spróbować, czy się nam dźwignąć nie uda.
— To pani czyni zaszczyt, — rzekł podkomorzy ze zwykłą sobie prostotą — a niczemu się nie dziwuję, tylko odwadze. Pójść mężnie ubitą drogą, rzecz jest piękna; ale nową sobie znaleźć i torować, toć zasługa u nas najrzadsza.
— Nie przyjmuję tej pochwały, bom na nią jeszcze nie zasłużyła — odparła Cecylja wesoło. — Koniec dzieło chwali, a dotąd jest tylko pokuszenie. Ludzie się ze mnie śmieją, — mówią, może nie bez przyczyny, że nasz kraj niczego podobnego nie potrzebuje. Lecz cóż miałam czynić?
Podkomorstwo mówili mało; lecz panna Jadwiga, której energja rówieśnicy i jej czynność bardzo do serca przypadły, nie mogła powściągnąć uniesienia.
— Połowa jednak tego wszystkiego nie moją jest sprawą — dodała Cecylja. — Mam tu pomocnika, wielkiego oryginała, który więcej zrobił ode mnie, a naostatek Julkowi też dużo winnam, bo szczerą mi niesie pomoc.
Julek się wypierał, że wszystko zawdzięczał siostrze.
Obszedłszy śród takiej rozmowy ogród, wrócili wszyscy do domu, gdzie już ich czekał podwieczorek. Tych kilka chwil, spędzonych razem, zbliżyło i pannę i rodziców do Cecylji, tak że gdy przyszło do odjazdu, zaczęli prosić i zaklinać, aby im odwiedziny oddała.
— Ale ja nigdzie nie bywam, a z domu trudno mi się oddalić — odparła, dziękując, Cesia. — I cóż to będzie, gdy ja do państwa zajadę swoim małym wózeczkiem?... bo powozu nie mam i mieć nie mogę.
— O, tylko przyjedź! — odparła, ściskając ją, podkomorzyna, — choćby na wozie... jak chcesz.
Jadwiga przyłączyła swe prośby do prośby matki. I jak tu przyrzec nie było? Julka naturalnie zaproszono także.
Tak się rozstali serdecznie bardzo, a gdy powóz zaturkotał, Cesia wesoło rzuciła się na szyję bratu.
— Julku, serce moje, prośba do ciebie... Jadwiga jest piękna i miła. Nie patrz na nią, nie zakochaj się, nie marz! Nie pozwalam i od pierwszej chwili ci to powiadam. Pamiętaj, co nas miłość Henryka kosztowała. Sercu, w pierwszej zwłaszcza chwili, powiedzieć można: „tam ci iść nie wolno!“ Na drodze tylko już go wstrzymać niepodobna. Myśmy ubodzy, oni bogaci, a Jadwiga jedynaczka... bądźmy trochę dumni i...
— Cesiu droga — odparł, śmiejąc się, Julek — bądź spokojna: ani razu nie spojrzałem na pannę. Jestem Horyszko i pamiętam o tem.
Weszli, wesoło rozprawiając o niespodzianej tej pociesze, którą winni byli Piotruskiej, za co Cesia poszła ją jeszcze uściskać.
Odwiedziny te nietylko we dworze uczyniły wrażenie; większe może daleko wywarły w miasteczku. Widziano podkomorstwo, rozmawiających z Cesią na cmentarzu, wchodzących razem z nią do kościoła; dowiedziano się, że po południu byli we dworze. Zdziwienie było ogromne. Wszyscy to sobie powtarzali, nie mogąc zrozumieć, jak do tego przyszło.
— Mają, mospanie, szczęście — rzekł Drapacki.
Sławczyński, który był także na nabożeństwie, mruczał pod nosem:
— Niechajże córki pilnują, bo jest jeszcze jeden, to im się zaraz tam wślizgnie, przewąchawszy grosza. Ho! ho! umieją chodzić koło swoich interesów i jeszcze gotowi z błota wyleźć. Trzeba to było wykurzyć raz na zawsze.
W restauracji u Szmula całe poobiedzie o tem tylko mówiono.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


POWIEŚCI O DAWNYM OBYCZAJU — Tom XVII
J. I. KRASZEWSKI
RESURRECTURI
CZĘŚĆ III.
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE


I.

Hrabia, zamieszkawszy w nowonabytym majątku, miał tyle do czynienia, aby go po swej myśli urządzić, iż mu za złe nikt wziąć nie mógł, że się do sąsiadów nie śpieszył. Sarkano wprawdzie, iż może graf z prostą szlachtą żyć nie chce, lecz naprawdę kto odwiedza drugich, ten wzajemności spodziewać się może, a w nowej rezydencji nie było sposobu gości przyjmować.
Rodzina, która ją opuściła, zmuszona była pozbyć się ojcowizny, za karę tej nieopatrzności i bezrządu, jakiego u nas, niestety, jest aż nadto przykładów. Gdy przyszło wyjeżdżać, zabierać, co jeszcze dom mieszkalnym czyniło i znośnym, gdy wyniesiono, powyrywano, zdarto, co tylko się dało, została pustka straszliwa... ściany poszarpane, powybijane okna, pogniłe podłogi, ślady lenistwa i zaniedbania. Potrzeba było stolarzy, szklarzy, cieśli sprowadzać, malować, lakierować, kleić, meblować, czyścić nadewszystko. Na strychu starego, pięknego zresztą domu, ulubionych gołębi pokolenia zostawiły po sobie pokłady najprzedziwniejszego guana, nieszczęściem zaledwie na parę grządek do ogrodu wystarczające.
Pan Sulejowski miał pieniądze, wiele smaku i upodobanie w elegancji. Sam się więc zajął domem, nie żałował wydatku i udało mu się, w krótszym niż sądził czasie, uczynić go do niepoznania świeżym i pięknym. Wiele starych sprzętów przywieziono z dawnego pałacu. W parę miesięcy dom, część ogrodu, dziedziniec wyglądały zupełnie inaczej. Naówczas nic już nie przeszkadzało zaprezentować się współobywatelom, a chociaż hrabia nie miał najmniejszej ochoty wchodzić w towarzyskie stosunki, należało jednak nie zamykać się i nie narażać na złe języki. Z rezygnacją tedy kazał sobie spisać sąsiadów i, odkładając od dnia do dnia, wkońcu objazd rozpoczął.
Najbliższa sąsiadka, pani Ratajewska, z niejaką niecierpliwością oczekiwała na niego, chcąc mu przecie pokazać, że i tu żyją osoby, w których towarzystwie znaleźć można przyjemność. Widziała hrabiego zdaleka i miała mu za złe, że nie pośpieszył hołdów jej złożyć. Nie chcąc, aby ją zaskoczył niespodzianie i dbając o to wielce, aby jak należy wystąpić, przez sługi zapewniła się, że jej znać dadzą, gdyby hrabia się do niej wybierał. Czekała na to długo dosyć, ale naostatek przyniesiono wiadomość, że będzie dziś lub jutro.
Walin był w istocie tak pięknie utrzymywany, iż najpowszedniejszego dnia gościa się nie lękał; chciała wszakże piękna pani i z tualetą własną, i z drobnemi rzeczami, które wiele znaczą, być w gotowości.
Ktoby ją był widział tych dni chodzącą około domu, odgadłby łatwo, że musiało jej wielce o to chodzić, jak się pokaże, i o to razem, aby wystąpienie było umiejętne, miało pozór nieprzygotowania. Niewiasta była znakomicie wykształcona, myśląca, chłodna i w życiu mistrzyni. Jedno spojrzenie zdaleka nauczyło ją, do jakiej sfery ludzi hrabia należał; dla niej dosyć na to było jednej zgubionej na drodze rękawiczki, ażeby z niej przeczytać człowieka. Z historji przeszłości wiedziała, że się rozwiódł; wnosiła stąd o uczuciowości, a ludzi uczuciowych lubiła bardzo, wiedząc z doświadczenia, że miewają wzrok krótki i łatwo podlegają złudzeniom.
Nic w domu nie uszło jej uwagi: ani książki rozłożone na stoliku, ani nuty na fortepianie, ani bukiet w salonie, ani robótka na krosnach, ani fotografje w gabinecie. Ażeby dowieść, że się gości nie spodziewała, rzucić kazała na dywan w nieporządku kilkanaście albumów, które miały oznaczać smak artystyczny i zamiłowanie w sztuce. Na ten sposób urządzało się wszystko. Tualeta pani musiała być niezmiernie prosta; wybrała ją więc czarną z lila, ale cudownie skrojoną i anielsko leżącą. Włosy miała tak piękne, że z odkrytą głową — po domowemu — było jej bardzo ładnie. Powiedziała sobie, że ją zastać powinien zagłębioną w albumach. Dawało to możność pochwalenia się akwarelami pierwszych mistrzów, które niegdyś od wielbicieli swych otrzymała w darze.
Pierwszego dnia wszystkie te przygotowania spełzły na niczem; hrabia nie przyjechał, a pani Łucja gniewała się na niego. Nazajutrz wszystko pozostało, jak było, z małemi jeszcze dodatkami ładnych fraszek kosztownych. Po południu zaanonsowano hrabiego i wszedł właśnie, gdy pani Ratajewska, wziąwszy w ręce całe brzemię tych albumów, miała je niby wynosić z salonu, a na widok gościa zmieszana je upuściła, przepraszając.
Hrabia zbliska, mimo zawsze tej samej elegancji tonu, którą dostrzegła, zdala go widząc, trochę różne uczynił na niej wrażenie. Jakiś chłód wiał od niego. Domyślała się go smutnym i pragnącym a złaknionym pociechy, znalazła znudzonym prawie, zamkniętym i nie do zabawienia. Ona razem z suknią czarną przybrała tę zrezygnowaną, spokojną wesołość osób, co się świata i nadziei jego wyrzekły.
Dowiedzioną jest rzeczą, iż wielu mężczyznom nawracanie takich niewiast, co się z nadziejami pożegnały, bywa wielce powabnem. Jest to zawsze triumfem rozbić lody obojętności tak skamieniałej.
Nie było nic zręczniejszego nad rozmowę pani Łucji. Hrabia, przemówiwszy słów kilka, słuchał, niekiedy tylko wtrącając słowo... ona mówiła wiele, łatwo i przedziwnie. Odmalowała bardzo trafnie swe wdowieństwo, poświęcone wychowaniu córki, swe gusta artystyczne; nazwała się starą, unikała najmniejszego pozoru zalotności, była chwilami prawie naiwną, a kunszt, z jakim występowała, godzien był zaprawdę oklasków.
W ciągu kwadransa pośpiesznie zaczepiła o wszystkie przygotowane tematy rozmowy i w oczach wielkiego znawcy chyba to nagromadzenie ich mogło zdradzać sztukę.
Spodziewała się, że hrabia zwolna się ożywi, że się rozrusza, że się zapomni, że da jakiś znak życia; lecz Sulejowski jak przyjechał zastygły, tak pozostał roztargniony i obojętny. Było to niebezpieczną próbą. Każda inna, żywego temperamentu, kobieta byłaby zniecierpliwiona podwoiła szturm i wydała się pośpiechem zbytnim. Pani Ratajewska, wielce wytrawna, osądziła, że hrabia miał naturę broniącą się pierwotnym wrażeniom, ale nieumiejącą zapewne oprzeć się nałogowi. Nie zmieniła więc strategji.
Wielka łatwość i swoboda rozmowy sprawiły tylko tyle, że hrabia, poznawszy panią Łucję, śmielej się odzywał i chętniej usta otwierał, pewien że będzie zrozumiany.
Mówiąc prawie nieustannie sama, zajmując się napozór czem innem, pani Ratajewska dopełniała tajemnego egzaminu delikwenta. Nic nie uszło jej baczenia: ani wyraz oczu, ani charakterystyka guzików koszuli i łańcuszka od zegarka. Każdy ruch i słowo przynosiło jej jakąś ważną wiadomość.
Mówiono wiele o sąsiedztwie, a epizodycznie pani Ratajewska umiała potrącić o wszystkich książąt, hrabiów i możnych ludzi, których znała, z którymi się spotykała, którzy dla niej byli bardzo, bardzo łaskawi. Nie zapomniała i o swych podróżach, o artystach, o życiu pustelniczem, które teraz wiodła.
— Urządziłam sobie wdowie swoje życie, jak umiałam najlepiej — mówiła. — Nie mogę powiedzieć, abym się tu nudziła, ale się bawię po swojemu. Moja Julka... to cel mój, to pierwsze zajęcie. Do tego dodawszy muzykę, ogród, kwiaty, albumy, książki i parę wycieczek do roku, żeby zupełnie nie zardzewieć — nie pragnę więcej. Sąsiedztwo... — tu się znacząco zatrzymała — sąsiedztwa nie można sobie życzyć lepszego. — Spojrzała figlarnie i szydersko. — Są to doprawdy wszystko tak dobrzy ludzie, że im trochę wieśniaczej prostoty i nieobeznania ze światem wybaczyć potrzeba. A potem... to im daje tę nieoszacowaną oryginalność, której piękny świat nie ma.
Hrabia ani razu niczemu nie zaprzeczył, nie posprzeczał się o nic. Było to niechybnie złym znakiem, bo ten kogo żywiej rozmowa obchodzi, zawsze znajdzie w niej coś do dopełnienia i sprostowania. On słuchał, ale słuchał z uwagą, z inteligencją, ze smakoszostwem, które pobudzało do mówienia. Wtrącane czasem słowa były bardzo trafne.
— A hrabia jakże myślisz sobie życie urządzić? — spytała Łucja, usiłując nagwałt choć trochę go rozruszać.
— Ja? ale przyznam się pani, żem o tem jeszcze nie myślał i że płynę z prądem, nie mając ochoty nic naprzód przewidywać i urządzać. Czekam na niespodzianki losu i gotów jestem zgodzić się na to, co mi zgotuje. Czuję się nieco zmęczony.
— To widać! — szepnęła szydersko trochę pani Ratajewska. — Ale niechże pan nas nie pozbawia swojego towarzystwa.
Hrabia się skłonił.
— Trzeba żyć z ludźmi... Był pan już gdzie?
— Nigdzie dotąd. W Walinie, jako w najbliższem sąsiedztwie, pragnąłem stawić się najprzód.
— Bardzo hrabiemu wdzięczna jestem — wtrąciła Łucja. — A może się to na co przyda, bo ja dużo żyłam w tym świecie, do którego hrabia należysz, a o tutejszym mogę dać pewne wskazówki. Gdzie hrabia być myśli?
— Mniej więcej wszędzie.
— Jużci zapewne nie u Pupartów i nie u Drapackiego.
— U Drapackiego koniecznie, — rzekł hrabia — bom go pierwszego tu poznał w miasteczku. Tak samo byłem już zmuszony wizytę, oddaną mi w karczmie przez Sławczyńskiego, odpłacić w jego domu.
— A widzisz hrabio, że nie ja pierwsza mam to szczęście mieć go u siebie — roześmiała się piękna wdowa.
— Tamtych odwiedzin nie liczyłem prawdziwie.
Gospodyni uśmiechnęła się złośliwie.
— Ja jestem nawet z tą biedną panią Sławczyńską bardzo dobrze, — dodała — ale pozwalam sobie jego samego nieznośnym nazywać. Gwałtowny, namiętny i... hrabia wiesz historję córki jego?
Ruszył ramionami.
— Coś słyszałem.
— Ładna panna, pieszczoszka, jedynaczka, kochała się tu w jednym młodziutkim chłopcu z dobrej familji, mais sans un sous. Ojciec, taki majętny, zmusił ją wyjść za nieokrzesanego gbura i uczynił ją nieszczęśliwą, par dessus le marché. Kobieta wykształcona, nie mogąc smakować w towarzystwie takiego męża, innego sobie szukać musi i...
Tu znacząco spuściła oczy i westchnęła. Powiedziała potem słów kilka o Ryngoldach, wychwalając ich patrjarchalne obyczaje, tak aby od domu i panny smak odjąć zawczasu, a w końcu prześlizgnęła się po kilku innych imionach. O Zawiechowie wcale mowy nie było, bo się ten nie liczył do sąsiedztwa. Marszałka znał hrabia. O tym wdowa nie mówiła źle ani dobrze, i nie bez przyczyny. Wprzód niżeli się tu zjawił hrabia, marszałek w planach przyszłości młodej wdowy zajmował pewne stanowisko. Brakło jej tylko sposobności, ażeby go usidlić. Była pewna, że w kilka dni szturmemby go wzięła tak nieznacznie, iż aniby się opatrzył, jakby został rozbrojony, na łasce i niełasce.
Hrabia już miał odjeżdżać, gdy bardzo, bardzo usilna prośba zatrzymała go na herbatę. Była to właśnie godzina po temu, jak mówiła pani Ratajewska, tylko że należało jej przebaczyć skromny bardzo podwieczorek.
Jakoż dano znać do herbaty i ta ukazała się w salonie jadalnym, tak wykwintna, jak na wsi rzadko. Owoce, ciasta, mięsiwa zimne... czego tam nie było?
Chciała wypróbować, czy nie miał słabości do kuchni; ale okazało się, iż wcale nie wiedział, co jadł. Zamyślony był ciągle i roztargniony.
Badanie psychologiczne z zewnętrznych symptomów do tego tylko doprowadziło, iż pani Łucja wiedziała, że w tym człowieku na dnie była jakaś tajemnica. O! tego była najzupełniej pewna. Jużciż od pierwszego dnia i pierwszej rozmowy ani mogła spodziewać jej dobadać, ale istnienie jej nie ulegało najmniejszej wątpliwości.
Po herbacie, przy której proszono i nalegano, aby hrabia zapalił cygaro, a sama gospodyni, dla zachęty, wzięła w usta cygaretę — pani Ratajewska długo pozostała zamyślona, tak że Julka kilka razy napróżno podchodziła ku niej i została odprawiona do zabawek. Hrabia się jej podobał daleko więcej niż marszałek; ale ta tajemnica... ta tajemnica!... — co to być mogło?
— O! — powiedziała sobie — jużciż ona dla mnie wiecznie tajemnicą nie pozostanie.
Na hrabi pani Ratajewska uczyniła wrażenie — pięknej kobiety — nic więcej. Nie był wcale ani zachwycony, ani zaniepokojony.
Oczy, uśmiech, półsłowa, całe owo kuglarstwo niewieście, które wabi tysiącem zagadek, każe się domyślać cudów ukrytych, własności nadzwyczajnych, przymiotów ekscentrycznych, sił nadprzyrodzonych — nie obudziły w Sulejowskim najmniejszej ciekawości. Widywał w życiu podobne istoty, które za kulisami, niestety, okazywały się łysą i bezzębną prozą.
Powróciwszy do domu, może skutkiem trzech filiżanek herbaty, dostał nerwowego rozdrażnienia, spazmatycznych poziewań. Perfumy chustki pani Ratajewskiej chodziły za nim i prześladowały go tak, że się musiał oblać kolońską wodą.
Nazajutrz, rozpocząwszy już tę pańszczyznę, wybrał się do Ryngoldów. Była to niedziela — i te niezbadane losy, co płatają figle, podstawiają stołki, przynoszą fortuny i ukręcają karki... zrządziły, że tejże samej niedzieli na obiedzie w Żytkowcach była panna Cecylja z Juljanem. Dla niej nic okropniejszego nad to przytrafić się nie mogło.
Gdy w chwili najożywieńszej z Jadwigą rozmowy oznajmiono hrabiego, panna Cecylja, będąca zawsze panią siebie, postradała, wprawdzie na jedno tylko przelotne mgnienie oka, ale tak widocznie przytomność, iż panna Jadwiga to postrzegła i szepnęła:
— Co ci jest?
— Nic — nic — ale... nie lubię spotykać się z obcymi. — A cichutko szepnęła: — Znam trochę tego pana.
Mogło to pannie Ryngoldównie dać wiele do myślenia; lecz po krótkiem zawahaniu się panna Cecylja ostygła, przybrała zwykłą postać i siadła zdala.
Prezentujący się gospodarstwu hrabia, na widok panny Horyszkówny, także się odrobinę zmieszał, ale wnet jakoś rozpromieniał. Ukłonił się pannie Cecylji, oświadczając gospodarzowi, że miał przyjemność ją widzieć, a bardzo gorąco usiłował zapoznać się z Julkiem, tak iż go to nawet uderzyło.
Ktoby go był widział wczoraj znudzonego w Walinie, a tak ożywionego w Żytkowcach, zdziwiłby się, znajdując w nim prawie nowego całkiem człowieka. W jednej chwili nastroił się cudownie do tonu domu, stał się swobodny i rozmowny.
Podkomorzy, mający tę wiarę niezachwianą, że między ludźmi sympatje i antypatje objawiają się od pierwszego spotkania, poczuł się ku niemu pociągniętym serdecznie. Tak samo dzieląca wszystkie uczucia męża podkomorzyna. Panna Jadwiga przypatrywała mu się z podbudzoną ciekawością, z powodu pochwyconego rumieńca Cesi.
Lecz po chwilce panna Horyszkówna już wcale nie uważała na gościa i swobodnie a wesoło bawiła pannę Jadwigę. Hrabia — o ile tylko dozwalała grzeczność należna podkomorstwu — zwracał się, zbliżał i wyraźnie lgnął do Julka.
Juljan, któremu się podobał, nie widział żadnego powodu uchylania się od miłej znajomości. Posądzał siostrę, że z pobytu w tym domu wyniosła uprzedzenia jakieś, ale tych nie podzielał. Przez długi czas hrabia wcale się nie zbliżał do panien i Cecylja zaczynała już mieć nadzieję, że się potrafi, pocichu pożegnawszy gospodarstwo, wymknąć niepostrzeżona, gdy nadjechała pani Ratajewska, niby przypadkiem; w istocie jednak wiedziała, że się tu spotka z hrabią i chciała kuć żelazo, ufając w to, że powinno być gorące.
Przybycie wdowy, którą przez chwilę oboje gospodarstwo i córka ich zająć się musieli, dozwoliło hrabiemu zbliżyć się do panny Cecylji i szepnąć:
— Niech mi pani moje dawne grzechy przebaczy. Pozostańmy dobrymi znajomymi. Nie gniewaj się, pani, na mnie, to jedno, o co teraz proszę. Błagam przebaczenia!
Cecylja mocno się zarumieniła, podniosła oczy i spojrzała nań wyraziście.
— Hrabia chcesz przebaczenia, a ja proszę o litość. Niech ludzie mnie nie sądzą.
I szybko, ale wynagradzając stanowcze słowa łagodnym wzrokiem i uśmiechem, odwróciła się ku pannie Jadwidze.
Hrabia podszedł do Julka i wziął go pod rękę.
— Nie byłem u państwa — rzekł mu — bo nie wypada się naprzykrzać... panna Cecylja się za toby na mnie pogniewała. Ale was proszę, panie Juljanie, bądźcie mi przyjacielem i odwiedźcie mnie. Serdecznie was o to proszę.
Julek przyrzekł i uścisnęli się za ręce.
Pani Ratajewska, po odbyciu pierwszych niezbędnych ceremonij, natychmiast dała poznać państwu Ryngoldom, że już z hrabią dawniej jest znajoma. Zaczepiła go.
Sulejowski trochę się zmieszał i odpowiedział niezmiernie zimno, ale nadzwyczaj grzecznie. Gniewać się było niepodobieństwem, a cieszyć niesposób.
Panna Cecylja w chwilę potem, unikając wcale jej niepotrzebnej znajomości z piękną wdową, wysunęła się, siadła na wózek i Julek ją powiózł nazad do Zawiechowa. Chociaż tak króciuchno widziała ją Ratajewska, jednak, jako znawczyni świata i ludzi, odgadła w niej osobę i dobrze wychowaną i niepospolitą. Zajęła ją nawet tak mocno, iż zaraz po jej wyjściu poczęła się o nią rozpytywać.
Podkomorstwo i panna Jadwiga wychwalali ją z zapałem. Wdowie się to trochę nie podobało, lecz zmilczała.
— Że nadzwyczaj piękna i widać bardzo energiczna, temu zaprzeczyć niepodobna — szepnęła.
Nieprzyjemne to na niej uczyniło wrażenie, że panna Horyszkówna, nie okazawszy najmniejszej ochoty do znajomości, ani do zbliżenia się z nią, tak pręciuchno uciekła. O tem jednak nie mówiła wcale.
Uderzyło ją mocno, że hrabia, który musiał utrzymać się w tym tonie, jaki tu mimowolnie przybrał, wcale się jej różnym okazał od wczorajszego.
Nieskończenie był milszy, więcej mówiący, otwartszy — i to chmureczką powlokło piękne, jasne, spokojne czoło kobiety, która czuła urazę, że mu prostota Ryngoldów więcej przypadła do smaku, niż wyszukana łatwość i swoboda wczorajszej gospodyni.
Hrabia, po wyjeździe Horyszków, siedział jak na szpilkach. Tajemnicą tego niepokoju było, że jedna i taż sama droga przez milę prawie wiodła z Żytkowic do Zawiechowa i do jego majątku. Przychodziło mu na myśl, że mógł rączemi końmi dogonić pannę Cecylję i raz ją jeszcze zobaczyć. To go wkońcu tak piekło, iż najgrzeczniej w świecie, przyznawszy się podkomorzemu, że jeszcze ma jedną wizytę do oddania, pożegnał bardzo serdecznie gospodarzy i wyjechał. Wyjazd ten zbrodnią już niemal był w obliczu pięknej wdowy, zaczerwieniła się z gniewu, udała wesołą, ale przysięgała zemstę.
Zaledwie za wrota wyjechawszy, hrabia pochylił się do woźnicy i znanym mu głosem zawołał:
— Ruszaj! rozumiesz? — ruszaj!
Woźnica, czy się domyślił, o co szło, czy nie, ściągnął lejce, cmoknął na konie, rozwinął bat, a posłuszne zwierzęta z kopyta się porwały. Droga była doskonała. Dwa mierzynki, zaprzężone do bryczki małej, któremi Julek powoził, ani się mogły kusić o dorównanie temu szalonemu kłusowi. Po chwili wózek ukazał się zdaleka, coraz bliżej, bliżej... i choć Julek popędzał, hrabia znalazł się we dwadzieścia minut tuż za nimi. Kazał jechać obok zwolna i przywitał oboje. Konie sapały zmęczone. Panna Cecylja zarumieniona spojrzała.
— Gdybym był mógł mieć choć najmniejszą nadzieję wyprzedzenia hrabiego, byłbym swoje mierzyny zmusił do wyścigów — rzekł Julek, śmiejąc się.
— I byłbyś mnie pan pozbawił przyjemności widzenia ich jeszcze, choć na chwilę. W Zawiechowie być mi nie pozwolicie... niechże więc na gościńcu wolno mi będzie...
Rozmowa toczyć się zaczęła po francusku, z powodu ludzi, którzy jej słuchać nie potrzebowali.
— Uznasz pan hrabia sam, — odezwała się Cecylja — że my... że ja... nikogo z mężczyzn przyjmować nie mogę.
— Rozumiem to i poddaję się wyrokowi — zaczął żywo hrabia, zwracając się pochylony ku wózkowi. — Niechże mnie to nie pozbawia przynajmniej towarzystwa pana Juljana... proszę o to.
Cecylja zamilkła.
— Ja jestem parobczakiem przy ogrodzie u pani siostry, — rzekł Julek — i jako jej sługa muszę spełniać jej wolę. Ale to dobra pani.
Cecylja się uśmiechnęła, zlekka uderzając go po ramieniu.
— Panie hrabio, — odezwała się cicho — czy ta rozmowa na gościńcu...
I oczyma dopowiedziała reszty. Wejrzenie jej miało moc rozkazu. Hrabia popatrzył smutnie i podniósł kapelusz.
Que votre volonté soit faite! — szepnął i kazał ruszyć.
Oczy ich spotkały się jeszcze zdaleka, a panna Cecylja odetchnęła swobodniej. Koniki Julka zrazu rzuciły się trochę biec za hrabiowskiemi, ale je dłoń jego powstrzymała.
— A! — rzekł Julek, zwracając się do siostry — z twojego uprzedzenia przeciw hrabiemu, z twojego o nim milczenia wcale go sobie wyobrażałem inaczej. Ależ to tak miły, dobry i serdeczny człowiek, jakiego mi się jeszcze spotkać nie zdarzyło.
Julek, odwrócony do koni, nie widział rumieńca Cesi, nie słyszał jej westchnienia.
— Mój bracie, — rzekła — ja mu wielu dobrych przymiotów nie zaprzeczam, ale obok nich znajdą się i wady, których twoje poczciwe młode oczęta nie widzą... więc dajmy pokój temu. Mówmy lepiej o Ryngoldach.
W istocie o nich i ich przyjęciu wiele było do mówienia. Sama podkomorzyna, której córka się nudziła, bardzo była rada ze znalezienia jej towarzyszki, wszystkim tak do serca przypadającej. Oboje podkomorstwo ze staropolską uprzejmością przyjmowali Horyszków, którzy, odwykłszy od tych dowodów życzliwości, tem większą za nie czuli wdzięczność.
O Jadwisi tylko Cecylja umyślnie unikała rozmowy, gdyż wcale nie żartem drżała na samo przypuszczenie, żeby się Julek nie dał ująć jej wdziękowi i poufałości wieśniaczej, z jaką się z nim obchodziła.
Powrócili do domu, ona smutniejsza niż zwykle, Julek daleko weselszy. W progu już spotkali księdza Kulebiakę.
— W imię Ojca i Syna, — odezwał się. — Uszom swoim nie chciałem wierzyć, gdy mi Piotruska zwiastowała, żeście państwo oboje pojechali do Żytkowic. Cóż to za cud?
I ręce złożył, jak do modlitwy.
— Co do mnie, — dodał — Panu Bogu za to dziękuję, a jakkolwiek Ryngoldów wysoce zawsze szacowałem, bo to dom chrześcijański, w którym się jeszcze w sobotę lampka pali przed Panną Najświętszą — ale teraz to ich chyba pod niebiosa wynosić! Zabiliż klina klice Sławczyńskich! Ot dobrze, ot dobrze!
Zaproszony napowrót do domu, zawrócił się ksiądz wikary. Julek poszedł obejrzeć, jak konie postawią, Cesia z nim sama została.
— Wspomniałeś, mój ojcze, Sławczyńskich, — odezwała się — ale zdaje mi się, że między nimi a nami skończone wszystko i że już rachunki zamknięte.
— Po Bożemu takby być powinno — odezwał się wikary, wzdychając — ale czy tam w ich sercach nie został przemierzły kwas... oj, nie ręczę!
— Przecież Mazurowicze ze sobą dobrze teraz żyją — dorzuciła Cesia.
— Tak, tak, jużci żyją... albo... powiedzcie raczej żyli... On był nawet jakiś czas bardzo potulny; ale znowu się tam rzeczy, słyszę, popsuły... znowu koty drą, a na czem się skończy, kto to może przewidzieć?
Cesia nie mówiła nic, ale się jej serce jakimś strachem ścisnęło, bo Henryk właśnie pisał do niej, że chce z feryj skorzystać, aby na parę tygodni przybyć do Zawiechowa, za którym tęskni. Obiecywała sobie Cesia zamknąć go i na krok nie wypuszczać z domu.
W istocie obawy ks. Kulebiaki nie były płonne; życie Mazurowiczów ulegało nieustannym zmianom, których żywy i nieugięty charakter Hanny był przyczyną. Trzpiotała się bez miary, aby zagłuszyć w sobie wspomnienia, miotała mężem i żartowała z niego, koniec końcem jednak, wśród płochości, kompromitujących ją w oczach świata, z czego sobie drwiła, szpiegujący Mazurowicz odkrył, że codzień wieczorem z pewnej szkatułeczki dobywała listy Henryka i zamknięta na klucz, czytała je, a zalewała się łzami.
— Nie — mówił do siebie — inaczej nie może być: albo on, albo ja! Póki on żyw, ja spokoju mieć nie będę — to darmo! Niech mnie potem wezmą do kryminału.
Teściowi nie mówił nic, ani żonie, lecz żółć i złość w nim wzbierała. Chciał tę szkatułeczkę pochwycić i spalić, lecz nie udało się to; żona go zbeształa, a pani sędzina zabrała listy w depozyt. Ostatni list Hanna nosiła zaszyty na piersiach — o tem mąż wiedział.
Sławczyński teraz miarkował sam, iż źle zrobił, córkę za takiego gbura wydając, ale było po czasie. On też narzekał na to, że mu się Horyszków nie udało wykurzyć.
Ile razy wspomniał o tem, burzył się:
— O ten Szmul! wziął pewnie dobre rebochem... ale żeby był go chciał ode mnie, dałbym także.
Wszystko to za późno przychodziło, a tu jeszcze, jak na złość, rodzina tak szanowana i szanowna, jak Ryngoldów, uwzięła się rehabilitować Horyszków. Sławczyńskiego to dobijało. Przy pierwszem spotkaniu z podkomorzym nie mógł się wstrzymać.
— Cóż to, państwo słyszę z Horyszkami w komitywie? — zawołał. — Ah, bardzo winszuję — bardzo winszuję! Gotujcież państwo wyprawę dla panny Jadwigi, bo pan Juljan nie omieszka...
I prychnął. Podkomorzy zwykł był Sławczyńskiego per ty traktować i nie czynił z nim ceremonji.
— Słuchaj — rzekł — z ciebie mówi żal, to ci przebaczam; ale rozpatrz się w sprawie, którą wznawiasz. Kto tam więcej winien?
Sławczyński rękami potarł się po łysinie.
— To jaszczurcze plemię. Wiedział Pan Bóg, dlaczego ich chłostał. Ale nie! ludzie uparli się ratować. Ano, zobaczysz, panie podkomorzy, zobaczysz... powiesz kiedyś: hej! ten szelma Sławczyński mi prorokował... nie chciałem słuchać.
— Mój Sławczyński, — odparł ze zwykłą swą zimną krwią podkomorzy — nie bredź i krwi sobie nie psuj. Powiedziałbym ci prawdę, ale mi cię żal; wolę sam znosić twoje bałamuctwo, niż się nad tobą znęcać. Bywaj mi zdrów.
Z tej strony zawsze więc jeszcze Horyszkom burza groziła; ale i druga ciągnęła także zdaleka.
O panu marszałku do zimy słychać nie było: ani się zgłosił, ani odezwał. Wyjechał urażony, można więc było wnosić, iż stosunki oziębną i panna Cecylja od śmiesznej jego natarczywości będzie wolna. Tymczasem i miłość własna obrażona, i podrażniona fantazja, i zmysły może pracowały w człowieku płochym tak, iż myśli pozyskania sobie serca pięknej siostrzenicy pozbyć się nie mógł.
Widział już, że romansu dla zabawy, korzystając ze zbliżającego pokrewieństwa, zawiązać niepodobna. Męczył się ze sobą długo, a wostatku, zapalony pięknością kuzynki, powiedział sobie: — „to się z nią ożenię!“ Zdawało mu się, iż tak świetnemu losowi uboga panienka w żaden sposób oprzeć się nie będzie mogła.
W wielkiej tajemnicy zbadał najprzód księdza kanonika, nie mówiąc o kogo chodzi, czy stopień pokrewieństwa dozwoli otrzymać dyspensę w Rzymie. Ksiądz zapewnił, iż to rzecz możliwa. Marszałek, nie zdradzając się, przebąknął, że szło o jego przyjaciela.
Myśl ta tak go trapiła, że wreszcie, zimową jakoś już porą, wybrał się do Zawiechowa, gdzie go się wcale nie spodziewano.
Na pierwszym zaraz wstępie powiedział Julkowi, że kilka dni chce u nich zabawić i spocząć.
Cecylja przyjęła go dosyć zmieszana, tem bardziej, że oświadczył, iż zająć pragnie mieszkanie Henryka na górze, aby więcej być z nimi.
— Nie możecie sobie wyobrazić, — zawołał patetycznie — jak jestem znużony, przygnębiony. To urzędowanie, usługi obywatelskie, to rozrywanie mnie nieustanne, poświęcanie się dla drugich, wyczerpało siły moje. Chcę tu z wami, w tym miłym, spokojnym kątku, wytchnąć trochę. Nie uwierzycie, jak mi tęskno było.
Tu z zapałem ucałował rączki Cesi.
— Ciągle się do was wybierałem... aż nareszcie mi się udało wziąć urlop. Ale, proszę was, ze mną najmniejszej ceremonji. Nic nie zmieniajcie w domu... niech wam nie będę zawadą. Ja was tak kocham!
I począł Julka przygniatać do piersi a ściskać tak gwałtownie, iż go rozczulił i Julek uwierzył. Cesia chciałaby była uwierzyć, a sama nie wiedząc dlaczego, nie mogła.
Pomimo prośby, ażeby w domu nic się nie zmieniało, musiało, z powodu przybycia gościa, wszystko się zmienić, a szczególniej zajęcia.
Marszałek prawie nieustannie siedział przy pannie Cecylji w salonie, a gdy weszła do swojego pokoju, i tam gonił za nią, wynurzając jej czułość swą i spowiadając się z życia utrapionego. Potrzebował gwałtownie serca, któreby biło przy jego piersi.
Przy każdej sposobności, a nawet bez najmniejszego powodu, chwytał rączki pięknej siostrzenicy, usuwające się trwożliwie, i nie całował ich, ale je wycmoktywał najnieznośniej.
Półsłówka, westchnienia, melancholja, przy łysinie i niezłej wcale tuszy, czyniły go w istocie politowania, ale więcej jeszcze śmiechu godnym. Miłość, o ile przystała wiośnie życia, bo ją opromienia i ozłaca, o tyle później biednego człowieka czyni tak śmiesznym, jakby siwe włosy przybrał kwiatkami. Ale marszałek miał się za młodego, lat sobie ujmował, przeglądał się w zwierciadełku z przyjemnością, miewał niekiedy zabawne ruchy trzpiocika, podskakiwał na jednej nodze... usiłował biegać, a Cecylja rumieniła się za niego.
Drugiego już dnia pobytu niezmiernie przykre uczyniło to na niej wrażenie, bo widziała stopniowanie w natarczywości coraz większe i zaczęła się lękać, że może być zmuszona stać się niegrzeczną. Z pokoju panny Ceculji, która aż po Julka posłać musiała, ledwie go można było wyprowadzić, tak się do północy zasiedział.
Nazajutrz Julek dostał rozkaz cichy, ażeby nie opuszczał siostry.
— Pan Bolesław nudzi mnie swojemi czułościami, — rzekła do niego — przy tobie się trochę wstrzymuje. Tak mi już to się naprzykrzyło, że proszę cię, nie zostawiaj nas samych.
Trzeci dzień upłynął przy wzrastającej czułości, ale i złym humorze, gdyż Julek był posłuszny. Wieczorem marszałek wzdychał i rozeszli się wszyscy kwaśno.
Panna Cecylja niezmiernie była niespokojna, ale ratunku na to znaleźć nie umiała. Marszałek w ciągu dnia w rozmaity sposób się jej oświadczał tak wyraźnie, iż trzeba było całej dobrej woli Cesi, aby go nie zrozumieć. Julka już zniecierpliwił.
Nazajutrz rano, nim się zeszli, nadbiegł brat i pocichu szepnął siostrze, że marszałek w niej jest zakochany, że się z tem nie tai, że się jej chce oświadczyć i... żenić.
Cesia zbladła i zadrżała.
— Niech się to raz skończy — odpowiedziała. — Wszystko to do niczego niepodobne. Pokrewieństwo nas rozdziela, a gdyby i tego nie było, ja go nie kocham; w życiu zaś swojem nie pójdę za nikogo, komu nie oddam serca. Niech się oświadcza, odprawię go.
— To się rozgniewa — zawołał Julek.
— Niech się gniewa.
— Jedyny nasz krewny i opiekun...
Cesia pocałowała go w czoło.
— Czy chcesz mnie widzieć najnieszczęśliwszą?
— Ah, Cesiu, nie mów tego. Ale go odpraw tak... jakoś... nie odbierając może całkiem nadziei...
— To się na nic nie przydało, a byłoby fałszem — odpowiedziała Cecylja — to się nie godzi. Stanie się, co ma być; powiem mu, co czuję. To rzecz niemożliwa.
Julek odszedł zmieszany.
Marszałek dnia tego uskarżał się na silny ból głowy. Cały czas przedobiedni zszedł na westchnieniach do szczęścia. Oczy, rączki panny Cecylji, jej uśmiech anielski, jakąś zaprawny goryczą... powtarzały się w rozmowie.
Ku wieczorowi, po długiej jakiejś niby walce ze sobą, pan Bolesław prosił o chwilę na osobności. Julek wyszedł na skinienie siostry.
Nastąpiła scena patetyczna: rzucił się na kolana zakochany, porwał za ręce pannę, chciał ją nawet wpół ująć, ale mu się wyrwała.
— Cesiu droga, ja cię kocham!... walczyłem ze sobą długo... ale to nad siły moje!.. O rękę twą proszę!.. Bądź matką dzieciom moim, bądź moją!..
Panna Cecylja przygotowana już była na ten wybuch i odpowiedziała bardzo chłodno:
— Panie Bolesławie! Gdyby między nami nie było nawet pokrewieństwa, to i tak muszę wyznać panu szczerze, serca mu dać nie mogę, a zatem i ręki odmówić muszę.
— Cesiu, jeśli nie chcesz śmierci mojej... to nie mów tego! Wspomnij, czem byłem dla babki i dla was, wówczas gdyście nikogo nie mieli! Byłabyś niewdzięczną...
— Chcesz więc pan, — odezwała się Cecylja — abym mu dług swojem szczęściem spłaciła?
Pan Bolesław chwytał się za włosy, latał zrozpaczony, błagał, zaklinał, rozczulał... ale nic to nie pomogło.
— Ja nigdy zamąż iść nie mogę, — odpowiedziała Cesia.
— To dziwactwo. Nie! jest tu co innego, ja wiem.
Z wielką godnością przyjąwszy tę wymówkę, Cesia cofnęła się tylko o parę kroków, założyła ręce na piersiach, spuściła głowę i stała tak smutna. Kilka łez z oczu jej się dobyło.
Marszałek narzekał i udawał rozpacz, nie mogąc pojąć, jak uboga dziewczyna, w części od niego zawisła, mogła i śmiała tak się z nim obchodzić.
Jeszcze raz rzucił się jej do nóg.
Odepchnęła go zlekka.
— Chcesz pan wiedzieć — odpowiedziała znękana — to powiem otwarcie... Tak jest, serce swoje oddałam innemu... nie kryję tego. Ten, którego kocham, nie może być mężem moim, bo ja go nie chcę... bo mi godność moja nie dozwala podać mu ręki. Nie pójdę za niego, ale nie pójdę i za nikogo!
Marszałek zakrzyknął z początku i znowu począł rozwodzić się z narzekaniami; wreszcie usiłował ją przekonać, że choćby go nie kochała nawet, powinna z siebie uczynić ofiarę, bo przywiązanie przyjść może później, a ma obowiązki wdzięczności dla niego. Ośmielił się nawet grozić wyrzeczeniem się i opuszczeniem rodziny na łaskę losu.
Cecylja nie odpowiedziała mu już nawet... siadła w fotelu i zadzwoniła, rozkazując podać herbatę.
Zwolna jakoś marszałek, który, jak się zdaje, niezupełnie jeszcze stracił nadzieję, ukołysał się, ostygł i pozostał tylko chmurny i milczący. Julek, który wszedł zaraz, po twarzach domyślił się, co zaszło. Zdawało mu się, że najlepiej uczyni, gdy, niby nie wiedząc o niczem, rozmowę zacznie wesołą — ale ta nie szła zupełnie. Sam był zmuszony ją zawiązywać, podsycać i utrzymywać. Cesia przeglądała książki i pokazywała ryciny, marszałek chodził gwałtownie po pokoju, poruszony, gniewny, widocznie jeszcze nie uważając sprawy za skończoną.
Niezmiernie ciężko zwlókł się wieczór do godziny jedenastej, o której panna Cecylja, powiedziawszy im dobranoc, wyszła.
Julek z marszałkiem udali się na górę. Nie mówiąc słowa, został pan Bolesław w swoim pokoju, po którym chodzić zaczął krokami szybkiemi. Niespokojny o siostrę i o tę całą nieszczęśliwą sprawę, Julek nie rozebrał się nawet i rzucił smutny na łóżko. Zdawało mu się pierwszy raz w życiu, że może Cesia nie miała słuszności, że mogła postąpić inaczej i nie przyprowadzać wuja do ostateczności.
Ucichło nareszcie w całym domu. Marszałek przestał biegać po swoim pokoju, a Julek począł drzemać. Skrzypnięcie drzwi go przebudziło. Niespokojny, natychmiast pośpieszył nadół.
Zdaje się, że pan Bolesław chciał jeszcze na ostatnią rozmowę po północy dostać się do pokoju na dole, gdyż Julek pochwycił go za ramiona, w chwili gdy jakimś kluczem, zapewne wcześniej na ten cel przygotowanym, zamyślał drzwi otwierać. Pociemku, nie wiedząc z kim ma do czynienia, począł się bronić napastowany. Milcząca walka, w której Julek powalił go na ziemię, była rozwiązaniem tej sceny. Szczęściem nikt w domu nie widział nic, ani słyszał, tak się przynajmniej zdawało.
Nim jeszcze zadniało, konie marszałka gotowe były do drogi. On sam wcześnie, okryty futrem, wybiegł z pałacu, nie przeprowadzany przez nikogo, i czekał przy lipowej ulicy.
Wrzał cały. Niekiedy pięść podnosił w stronę pałacu i, zgrzytając zębami, powtarzał, jak bezprzytomny:
— Zemstyście chcieli? — będziecie ją mieli! Odpychacie mnie — odepchną was wszyscy! Wojna — więc wojna... zobaczymy, kto z nas wyjdzie z niej zwycięzcą!
Nazajutrz rano, gdy panna Cecylja wstała i ubrawszy się wyjść chciała ze swojego pokoju, zdziwiła się mocno, widząc na progu chustkę zakrwawioną. Znaki na niej dowodziły, że należała do marszałka. Nadchodzący Julek przyznał się, że on ją tam zgubił, pożyczywszy u wuja, gdy mu krew poszła z nosa.
— Cóż się stało z wujem? — zapytała, — słyszałam jakieś chodzenie w nocy.
— Przyszła sztafeta, więc musiał wyjechać nagle i pożegnać cię kazał.
Panna Cecylja odetchnęła swobodniej.


II.

Wkrótce potem przyjechał Henryk w odwiedziny do siostry i brata. Radość była wielka, zatruta wszakże tem, że Henryka trzeba było ukrywać prawie, aby się o nim Sławczyńscy i Mazurowiczowie nie dowiedzieli. Obawiano się z ich strony jakiegoś kroku, o który u nich nie było trudno. Piotruska, Praski, domownicy otrzymali polecenie, ażeby o nim nie wspominali nikomu. Henryk przyjechał nocą, a że nie stawał w miasteczku, mógł pozostać niepostrzeżonym. Na poczcie w Błotkowie nie zsiadał nawet z bryczki.
Dla siostry przyjazd Henryka stanowił wypadek największej wagi. Sama ona namówiła go do wyjazdu i ułatwiła tę podróż, z obawą więc teraz oczekiwała jej skutków. Wprawdzie listami swemi starała się brata utrzymać na dobrej drodze i jego pisma sprawiały jej niemałą radość, świadcząc z jaką gorliwością, można powiedzieć gorączką, rzucił się do nauki; ale cóż znaczą listy i mogąż one zastąpić choć w części to, co daje intuicją jedno wejrzenie na twarz ukochaną?
Henryk był zmieniony znacznie. W przeciągu kilku miesięcy spoważniał jeszcze, dojrzał; widać w nim było, iż czuł brzemię własnego losu na ramionach. Ciasne ramy, w jakich widział świat z tego zakątka, opasanego miejscowemi sprawy, — rozszerzyły się; obcowanie z ludźmi dało mu inny pogląd na życie i rozwinęło te ziarna, które siostra rzuciła pierwsza w jego duszę. Henryk wiedział, że sam na siebie rachować powinien i czuł w sobie siły do podźwignięcia się o własnej mocy. Nie był to już ów młody, wesoły chłopak, który nie widział przed sobą nic nad wioseczkę z dworkiem, ładne cztery koniki i wesołe życie z sąsiadami.
Piotruska, która przybiegła ze łzami go przywitać, znalazła także, iż postarzał i zmężniał. Nie stracił jednak serca dla swoich, i pierwszego wieczora, zasiadłszy z siostrą u stolika, zapytywany, opowiadał do północy. Miał już na widoku, po ukończeniu studjów i praktyki, zajęcie przy znacznej fabryce, przez spółkę założonej, w której przyrzekano mu udział. Nie przerażała go wcale przyszłość.
Juljan słuchał opowiadania z zajęciem, prawie z zazdrością.
— Moja Cesiu, — wtrącił, śmiejąc się — prawdę powiedziawszy, do naszego zakładu ogrodniczego doskonalebyś ty swoją główką i pracą starczyła, a mnieby należało także w świat wypędzić. Szkolne naukiby się przypomniały, poszedłbym dalej i mógłbym czasem mieć tak świetne jak Henryś widoki.
Cesia nie odpowiedziała nic, spojrzała tylko tęskno.
— Nie, nie! — zawołał Julek, zmiarkowawszy się prędko — ciebie samą jedną tu zostawić byłoby okrucieństwem, tem bardziej, że oprócz państwa Ryngoldów, nie możemy się pochwalić przyjaciółmi, a w wujaszku przybył nam jeden jeszcze wróg.
— W marszałku? — zapytał Henryk — a to jakim sposobem.
Zarumieniła się Cesia.
— Zakochał się w niej, — rzekł Julek — oświadczył, nie przyjęła go, i jeśli się nie mylę, nigdy nam tego nie przebaczy.
— Zapomni — szepnęła Cecylja — nie mówmy o tem. Może się od nas odsunąć, wyrzec się nas, ale prześladować nie będzie.
— Jabym i za to nie zaręczył — wtrącił Julek pocichu i spojrzał na brata, dając mu poznać, że resztę później dopowie.
Z pociechą Cesia i Julek pochwalili mu się Ryngoldami, unikając wspomnienia o Sławczyńskich i Mazurowiczach. Henryk też o nich nie pytał. Dopiero gdy po tem długiem posiedzeniu na dole poszli chłopcy spać razem na górę, mogli sobie dopowiedzieć otwarcie, o czem przy siostrze zamilczeli. Henryk i przed bratem unikał wspomnienia Hanny, lecz Julek sam począł mu o niej i jej życiu rozpowiadać. Przyjął to w milczeniu i nie przeciągał rozmowy. Z jego postawy i twarzy domyśleć się było trudno, czy w sercu mu uczucie jakie dla niej zostało, lub czy je potrafił zwyciężyć. Julek w prostocie ducha milczenie wziął za obojętność.
Obejrzawszy się dobrze dokoła, opowiedział mu wreszcie nocną ową przygodę swoją z marszałkiem, która Henryka tak oburzyła, że słuchając z krzesła skoczył i pięści zacisnął.
— Człowiek, któregośmy nawykli kochać i szanować, żeby się mógł do tego stopnia zapomnieć! — zawołał.
Henrykowi przyszło w tej chwili na myśl, że i on się raz w życiu zapomniał — i zamilkł nagle.
— Cesia o tem nie wie — dodał Julek. — Rano nazajutrz znalazła zakrwawioną chustkę jego w progu, ale jej to wytłumaczyłem. Marszałek odgrażał mi się, że mnie i nas zgubi. Być może, iż ochłonął potem, że się pomiarkował; ale między nim a nami leży ta niezapomniana nigdy katastrofa.
Posmutniał Henryś.
— Teraz więc, — rzekł — nas troje tylko na szerokiej ziemi, nikogo więcej.
I uścisnął Julka czule.
Dni potem biegły niepochwycone, szybko, jak strzały, a Cesia rozpromieniona słuchała Henryka, ciągle się unosząc nad ogromnemi postępami, jakie uczynił. Nie bez przyczyny uważała za najgłówniejszy ten, że Henryk czuł, jak wiele mu brakło, i nie trwożył się wcale tem, co musiał zdobywać.
Julek mu zazdrościł. Był prostym parobczakiem przy ogrodzie, a chciało mu się w świat także; lecz jakże siostrę mógł opuścić? Ile razy to pragnienie się w nim odezwało, tłumił je, nie dając go nawet poznać po sobie. Cecylja jednak z oczu mu je czytała.
Trzeciego dnia Szmul, który od niejakiego czasu niedomagał, przywlókł się do dworu i prosto poszedł na górę. Ponieważ nikt nie powinien był wiedzieć o przyjeździe Henryka, zdziwiono się trochę, gdy o niego zapytał. Ze Szmulem wprawdzie nie było tajemnic, lecz skąd się mógł o tem dowiedzieć?
— Cóż to panowie myślicie, — odparł spytany — że całe miasteczko nie bębni o tem od dwóch dni, że pan jesteś? Ależ dzieci o tem na rynku gadają. Przecież w Błotkowie na poczcie zapisano podorożną. Sławczyński, nie mając co robić, codzień jeździ czytać książki pocztowe, kto i dokąd przejechał. Mówią, że zaraz krzyknął: „A! już powrócił ten“... i że zły pojechał do domu.
— Ale ja wprędce wyjeżdżam i z nikim się widzieć, nigdzie być nie mam zamiaru — rzekł Henryk.
— Ja właśnie o tem przestrzec chciałem — dodał Żyd. — Licha budzić nie trzeba. Znam i starego sędziego i jego zięcia... nie trzeba im dawać powodu.
Zakłopotało to nieco braci, lecz zapewnili uroczyście, że Henryk się nigdzie pokazywać nie myśli. Odwiedziny te wszakże humor im popsuły; Henryk szczególniej chodził niespokojny.
Niema nic niebezpieczniejszego, jak mieć do czynienia z ludźmi bez władzy nad sobą i bez umiejętności życia. Sławczyński, — prosty człek jak go Bóg stworzył, nienawykły do hamowania się w niczem, choć zięciowi wymawiał długojęzyczność, sam nigdy tego, co miał na sercu, utrzymać nie mógł.
Nazajutrz po bytności na poczcie w Błotkowie, przyjechał do niego Mazurowicz. Teść wybuchnął zaraz przed nim, iż się o przygodzie Henryka dowiedział.
— Otóż to takie u nich słowo, taka wiara! Przybył potajemnie i nie bez celu; pewnie Hannę chce znowu bałamucić. Miej się na baczności!
Mazurowicz, jeszcze gwałtowniejszy od sędziego, rozpalił się ogniem ogromnym i co miał zamilczeć przed żoną, która nic wcale nie wiedziała o Henryku, tegoż wieczora przed nią wyśpiewał.
Hanna pobladła, zerwała się z siedzenia w pierwszej chwili i znów padła na nie, udając spokojną, lecz z oczu jej iskry się sypały. Cały wieczór chodziła niespokojna i poruszona. Na wzór matki, miała już we dworze swoich ludzi, szpiegów i donosicieli. Znikła wcześnie tego dnia i zamknęła się w swoim pokoju.
Mazurowicz podwoił czujność, ale nic odkryć nie mógł. Bywał właśnie u nich naówczas lekarz wojskowy, bardzo wesoły i miły chłopak, który do pani się przysiadał; tym się Hanna zajęła mocno i mąż się uspokoił. Na te przelotne fantazje, które nigdy nie szły zbyt daleko, dosyć był obojętny.
W Hannie rzeczywiście obudziło się gwałtowne pragnienie widzenia Henryka choć zdaleka. Łamała sobie głowę nad tem, gdzieby z nim spotkać się mogła, powtarzając ciągle:
— Ja widzieć go muszę!..
Czy się jej to powiodło, czy nie, czy Henryk ostyglejszy i rozważniejszy, odmówił i dowiódł jej niewłaściwości tego kroku — powiedzieć nie umiemy. Przez kilka dni Julek i siostra widzieli go zasępionym i niespokojnym, skarżącym się na ból głowy i niezdrowie. Raz tylko wieczorem, osłonięty płaszczem, wyprosił się na godzinę do miasteczka, pod pozorem interesu do Szmula i wyboru w drogę. Powrócił jakiś rozgorączkowany, milczący, a drugiego dnia siostrę i brata pożegnał. Musiał powracać.
Mazurowicz nie miał najmniejszego dowodu, ażeby jakikolwiek stosunek, list, spotkanie, rozmowa zbliżyły znowu Hannę do Henryka; lecz z zaślepieniem zazdrośnika, z pewnych oznak, z jakichś poszlak i gawęd, zdawało mu się, iż doszedł korespondencji i widzenia się w mieście, czy też na drodze.
Gdzie, jak, kiedy, tego powiedzieć nie umiał, ale w furji wpadłszy do Sławczyńskiego, palec na palec zakładał i przysięgał:
— Szyję daję, pewny jestem. Ona do niego pisała, oni się gdzieś widzieli. Ja jej to z oczów czytam... ja na to przysięgnę!
Sławczyńska, broniąc córki, dopytywała o dowody. Żadnych prawie nie było w istocie. Służąca podejrzana chodziła do stajni, parobczak podejrzany konia po nocy zhasał, nie wiedzieć dokąd jeżdżąc. Hanna sankami dwa razy kazała się wozić na przejażdżkę, niewiadomo dokąd, a woźnica pytany kłamał i mieszał się.
Podobnemi bałamuctwami siebie przekonawszy, Mazurowicz usiłował matkę i ojca podburzyć na córkę. Sławczyńska pojechała i po rozmowie z Hanną, zburczała zięcia, dowodząc mu, że zwarjował. Stary, daleko podejrzliwszy, gdy szło o kobiety — milczał.
Gdy przyszło do otwartej o to wojny z żoną, Hanna go do pasji przyprowadziła tem, że śmiać się zaczęła, a śmiała się tem bardziej, im on więcej się wściekał.
Henryk już był wyjechał, gdy Mazurowicz, do największego przywiedziony gniewu, zawsze podejrzewając żonę, poprzysiągł przy niej, że się całego tego nienawistnego rodu pozbędzie. Znając go, można się było spodziewać, że w środkach wcale nie myśli przebierać. Sławczyński, równie gwałtowny i zajadły, ani go powstrzymywał, ani ostudzić się starał; klął tylko Horyszków razem z nim i dziwy na nich wyplatał. Nie kryli się wcale z temi uczuciami, tak dalece, iż całe sąsiedztwo o zapowiedzianej jakiejś zemście wiedziało. Do Zawiechowa tylko wieść o tem nie doszła, a Pupart i inni śmieli się z Mazurowicza, przekonani, że mu się to przyśniło, że powodu do nowego zagniewania się wcale nie miał. Znano go jako zapaleńca i wartogłowa.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, w istocie szalony szlachcic wszystko to sobie uroił, jeszcze pierwszego wypadku na wikarji zapomnieć nie mogąc. Sławczyński nosił się także po sąsiedztwie z wiadomością, którą każdemu na ucho udzielał, że Mazurowicz swojego nie daruje i pokaże, iż z niego drwić nie można.
Gdy wiadomości tej i Szmulowi czuł się w obowiązku udzielić, stary Żyd odpowiedział zimno, że przecież dla pana Mazurowicza familji się Horyszko nie wyrzecze.
— Niech się tylko pokaże! za nic nie ręczę! — dodał Sławczyński.
Śmiano się prawie wszędzie z tych wielkich gniewów, lecz proste niedowiarstwo spotykając wszędzie, Mazurowicz tem więcej się jątrzył i pięści zaciskał ze złości, gdy przy nim o Horyszkach wspominano.
Wcale inaczej objawiało się niemniejsze rozjątrzenie pana marszałka. Czuł się upokorzony, moralnie pognębiony, i powróciwszy do domu, odchorował swą szaloną miłość. Gdy wstał, pozostała w nim tylko nienasycona chęć zemsty, lecz w człowieku takich form i wychowania, jakim był marszałek, zimnym, wyrachowanym, ostrożnym, przybrała formy daleko niebezpieczniejsze. Znana dobrze wszystkim czułość marszałka dla starościny, bo się z nią chwalić lubił, pokrewieństwo bliskie, początkowe zajmowanie się losem kuzynów, zwrotowi nagłemu w uczuciach dla nich nadawało niezwykłą wagę. Marszałek, oprócz tego, nie wybuchał z uczuciami — starał się je napozór tłumić i grał rolę człowieka zmuszanego mimowoli, głęboko strapionego tem, iż postępowanie rodziny odpychało go od niej.
Machjawelstwo to tem było straszniejsze, iż wyglądało na szczerość. Nie szukał sposobności mówienia o Horyszkach, ale gdy się ta nastręczała, rzucał kilka słów, które utkwiły na pewno.
— Jużciż, — mówiono, — kiedy marszałek, tak do nich przywiązany, tak wylany dla nich, co starościnę wielbił, co familję podtrzymywał — cofa się od niej... to coś być musi.
To coś jest daleko straszniejsze, niż stanowczy zarzut, bo dozwala się domyślać rzeczy nieokreślonych, największych niegodziwości.
W mieście powiatowem marszałek, zaraz po chorobie swej, spotkał się z panią Ratajewską. Piękna wdówka miała jakiś interes do kancelarji, i — może — któż to wie? skorzystała z tego, aby być u marszałka. Pan Bolesław został nią zachwycony. Odwiedził ją zaraz w mieście, a zaproszony na wieś, pojechał później do Walina, gdzie cały dzień najmilej przepędził. Piękna wdowa władała nim, jak chciała, a że na hrabi Sulejowskim mało pokładała nadziei, nie wahała się zarzucić wędki. Rozumieli się oboje i zachwycali sobą wzajemnie. On i ona, równie zimni sercami, z równie rozbujaną fantazją i temperamentami... zdawali się stworzeni dla siebie.
Wieczorem już, przy herbacie, piękna Łucja cicho, poufnie opowiadała, jak bez przywiązania poszła za pierwszego męża, a w godzinę potem marszałek spowiadał się jej nawzajem z tego, co mu na sercu leżało najmocniej — z nieszczęśliwych swych stosunków familijnych.
Opowiedział jej, jak się dla Horyszków poświęcał, jak ich chciał ratować i jak na najczarniejszą niewdzięczność natrafił, o której już mówić nawet nie chce. Odmalował Cesię, jako najprzebieglejszą w świecie intrygantkę, która rozwiodła hrabiego i chciała się wydać za niego — postępowanie Henryka z Mazurowiczami jako ohydne i t. p.
Nie obeszło się to bez różnych dodatków, które mogły jego podnieść na bohatera, a ich jako nikczemnych i upadłych odmalować. Pani Łucja słuchała z największem współczuciem, z ubolewaniem, i ze swej strony dołożyła coś o hrabi, o spotkaniu u Ryngoldów, o nieprzyjemnej fizjognomji Cesi, mającej wyraz jakiś ostry i fałszywy.
Przez panią Ratajewską ta spowiedź miała dalej wędrować; było to obrachowane. Przed innymi marszałek milczał o Horyszkach, ale milczenie było wielce znaczące.
Bytność ta w Walinie — która nazajutrz rano, przy wykwintnem śniadaniu na wyjezdnem, zakończyła się westchnieniami, wejrzeniami, dwuznacznikami aż nadto wyrazistemi i obojgu wlała to przekonanie, że gdyby chcieli, mogą łatwo wiekuistym węzłem się połączyć — dała jednak i pani Ratajewskiej i panu Bolesławowi wiele do myślenia.
Jejmość, nader ostrożna, podejrzewała fortunę marszałkowską o nadwerężenie urzędowaniem, obawiała się o własną, gdyby się one połączyć miały; — pan Bolesław znów posądzał nader miłą wdowę o arystokratyczne z czasów dziewictwa stosunki, które jakoby — szeptano — trwać miały i odświeżać się co rok w wycieczkach zagranicę. I on i ona postanowili zbadać wprzód, ile w tem było prawdy, nimby przyszło do kroków stanowczych. Tymczasowo oboje mieli zawiesić postanowienie, póki majątek z jednej, a serce z drugiej strony nie zostaną zlikwidowane. Nierównie zręczniejsza pani Ratajewska w tydzień potem wiedziała, co miał marszałek i potrzebowała namysłu, bo choć pięknie jest być panią marszałkową, zwłaszcza gubernjalną, niebezpiecznie dostać męża nawykłego do wydatków, a obarczonego długami. Pan Bolesław zaś tyle doszedł tylko, iż książęce amory do mitów prastarych należały, w których, jak wiadomo, prawdy dobadać się trudno. Zajęty mocno pulchną pięknością pani Ratajewskiej, znalazł już argument, dozwalający mu quand même sięgnąć po jej rękę... powiedział sobie: przeszłość twoja nie należy do mnie, a przyszłości i sercu twojemu ufam!
Po sąsiedztwie już nawet wieść się rozniosła, iż marszałek się żeni z Ratajewską, choć on się jeszcze wypierał. Razem z tą wiadomością poszła po ludziach bolesna uraza wuja do siostrzenicy i jej braci. Wiedziano, że z nimi nie chciał nic mieć do czynienia.
Rzuciło to cień tak smutny na zawiechowską gromadkę, iż Ryngoldowie nawet, życzący jej dobrze, znający ją zbliska — poczęli się namyślać, czyby nie zerwać stosunków. Ochłodli znacznie. Tak jakoś tajemniczo, z przekąsem odzywano się o Horyszkach, iż towarzystwo panny Cecylji mogło dla podkomorzanki być niestosowne. Jedna tylko Jadwiga gorąco protestowała.
Gdy się to działo, hrabia zwolna zawiązywał stosunki w sąsiedztwie. Bywał prawie wszędzie, lecz do nikogo się poufałej nie zbliżał, nie znajdując dla siebie właściwego towarzystwa. Zapraszano go — nie odmawiał, był uprzejmym, ale nikt go nie umiał odgadnąć, a Pupart po swojemu odzywał się:
— Nie mogę poznać tego człowieka... bo żadnej w nim słabości nie widzę. Cóż on u kata lubi? czem żyje? Próżny tak bardzo nie jest, o stosunki się nie dobija, za kobietami się nie upędza, nie myśliwy, grosza nie robi, końmi nie handluje, nie pije, nie je — jakże on żyć może? Tam musi na dnie być jakaś tajemnica. Niema człowieka na świecie, coby swego konika nie miał, a ja po koniku dopiero jeźdźca poznaję.
Niepokoił się kapitan na serjo.
— Co u djabła! chyba w sekrecie wiersze pisuje, czy co?
Z młodzieży tylko pan Heljodor Żyzna — ów podstarzały kawaler, który dotąd, mimo czerwonej twarzy, o miłości marzył i patrzył napróżno w stronę Walina — bywał częściej u hrabiego. Nie był to dla niego towarzysz stosowny, gdyż gusta i obyczaje oddalały ich od siebie; ale w braku ludzi, żyje się ze znośnymi, byle ich jakkolwiek przyswoić można. Panu Heljodorowi to pochlebiało, że żył z hrabią; miał może na widoku w przyszłości pożyczenie od niego pieniędzy, a jeżdżąc po innych dworach, opowiadaniem o przybyszu jednał sobie miłe przyjęcie. Wszyscy go byli ciekawi, szczególniej panny na wydaniu i mamy noszące się z córkami. Na nieszczęście wieść o rozwodzie wielce mu szkodziła.
Od pana Heljodora dowiedział się hrabia w rozmowie o tem, że marszałek zbliżał się bardzo do pani Ratajewskiej, tak że „bodaj aby co z tego nie było“ — jak się wyrażał — i, że pan Bolesław, co dawniej tak był wylany dla Horyszków, nietylko ich się zaparł, ale nawet półsłówkami jakiemiś sławie ich szkodzi.
Tknęło to mocno hrabiego.
— Ale powiedzże mi pan, co on im zarzuca? — spytał.
— Właśnie że tak się ciemno wyraża, iż dojść nie można, co to jest. Ale już coś być musi, coś grubszego, a nie dawnego, lecz nowego, bo marszałek jeszcze tam bywał tej zimy.
Hrabia zmilczał, ale mocno zabolał.
Z trudnością przyszłoby nam charakter jego określić. Był on mieszaniną wielu instynktów, przymiotów i wpływów; cechowało go jednak to, że miał serce i kochać umiał. Sercu temu może skrzydeł dodawała fantazja; zmiękczyło je cierpienie długie; lecz był to jeden z ludzi umiejących kochać cicho, wytrwale, choćby bez nadziei. Miłość jego dla Cecylji taka była. Składały ją najrozmaitsze żywioły: szacunek, cześć ideału, uwielbienie piękności, zachwyt wdziękiem — nareszcie ta nieokreślona niczem sympatja dwojga istot, które czują się jakby dla siebie przeznaczone.
Żadna kobieta w życiu nie uczyniła na nim takiego wrażenia, a od czasu jak ją poznał, żadna inna nie pociągnęła go ani na chwilę. Hrabia miał nadzieję, że stałością swą i szacunkiem, posłuszeństwem rozkazom, serce jej pozyskać potrafi. Coś mu mówiło, że ono nie było dlań obojętne, ale się nie domyślał, że Cecylja go kocha. Z rezygnacją przyjmował swój los i tak go w myśli zespolił z jej losem, że choć zdala, czuwał nad nią nieustannie. Mógł jednak bardzo mało. Przez Praskiego, którego umyślnie sprowadzał, nieznacznie się dowiadywał o stanie i bycie Zawiechowa, ostrożnie starał się pomagać... lecz musiał to czynić tak, aby się ani domyślano w tem jego współudziału.
Próba zawiązania z Julkiem bliższych stosunków niezupełnie się powiodła. Julek zapraszany był parę razy, pokochał hrabiego, ale siostra zręcznie go od zbytniego zbliżania się i spoufalania odciągała. Łatwą wymówką były zajęcia, nauka, potrzeba pracy. Julkowi było w tym domu dziwnie miło; hrabia dla niego okazywał czułość starszego brata, obsypywał go podarkami zrazu; lecz Cesia napomknęła, iż kto nie może dawać podarunków, ten ich i brać nie powinien, chyba od najbliższych sercu osób. Byli więc z sobą bardzo dobrze, ale Julek rzadko się tam pokazywał.
Po rozmowie z panem Heljodorem, hrabia, mocno niespokojny, napisał zaraz do Julka karteczkę, zapraszając go koniecznie na obiad w niedzielę, gdy roboty żadnej być nie powinno, dodając, że jest chory. Choroba była prawie zmyślona, ale list naglił o przybycie. Julek, który dla siostry nie miał tajemnic, pokazał go Cecylji. Nie powiedziała nic. Było to milczące zezwolenie. Wesół i szczęśliwy, poleciał Julek. Hrabia przywitał go w progu.
— Gdybym nie był chory, widzę że panbyś do mnie chyba już nigdy nie przyjechał.
— Drogi hrabio! ależ ja jestem parobkiem, a parobcy wizyt nie składają — rozśmiał się Juljan.
— Ja za każdą wizytę poślę ci trzech do ogrodu — rzekł Sulejowski.
— Przepraszam, mam tę zarozumiałość, że mnie i czterechby nawet nie zastąpiło.
Tak się zaczęła rozmowa. Hrabia, który sprowadził był swą bibljotekę i miał bardzo piękne dzieła zbytkowne, bawił niemi Julka doskonale. Jedli obiad, przy którym znajdował się rządca, młody chłopak, skromny i miły. Potem poszli na cygara do gabinetu i siedli przy dobrym ogniu olchowym. Byli sami, a hrabia pracował dzień cały nad tem, aby spoufalić z sobą Julka.
— Panie Juljanie — rzekł mu — nie myśl, że cię wezwałem dla mojej zabawy. Nie jestem takim egoistą... mam do ciebie interes, obchodzący was, nie mnie. Niech ci się to wydaje, jak chce — ale mówię to bez obłudy, że mam dla was przyjaźń serdeczną, szczerą, wielką... że tobie, panie Juljanie, i siostrze twojej życzę tak, jakbym był waszym bratem.
Julek rzucił się dziękować.
— Więc nie próżna ciekawość, ale chęć bronienia was pobudza mnie, aby spytać cię i zakląć, żebyś mi wyznał, coście zrobili swojemu krewnemu, marszałkowi, iż... jednem słowem, jest waszym nieprzyjacielem i szkodzi wam, jak może.
Julek spłonął cały. Pytanie było tego rodzaju, iż młody chłopak dobrze namyślić się musiał, jak ma odpowiedzieć. Nie mówić nic, było to dać do myślenia zbyt wiele; wyznać wszystko i wtajemniczać obcego... nie miał prawa, jak mu się zdawało. Musiał szukać drogi pośredniej i chwilę milczał, oczy wlepiwszy w ziemię.
— Daję ci słowo honoru, — dołożył hrabia — iż to zostanie między nami. Uspokój mnie. Otwarcie ci powiadam: chodzą pogłoski dziwne, uwłaczające... a mnie to boli.
— Powiem wam historję całą i osądzicie sami, kiedyście łaskawi zajmować się nami — zwolna począł Julek. — Marszałek pomagał nam, babce, i był dla nas dobry bardzo długo. Gdy Cecylja przybyła, chociaż nas tak bliskie łączą stosunki pokrewieństwa, zakochał się w niej. Cesia mu stanowczo odmówiła; stąd gniew. Wyznaję, żem się lękał tej odmowy, żem ją chciał skłonić do tego, aby... nie odpychała go stanowczo. Ale Cesia oburzyła się na mnie i dała mu odprawę.
Słuchał hrabia, rumieniąc się z gniewu.
— Czy mówisz mi wszystko? — zapytał.
— Mówię wszystko, co tylko mogę powiedzieć — dodał. — A jeżeliby kto się gniewać miał prawo, to nie on, ale my!
Ostatnie wyrażenie dawało do myślenia.
— Rozumiem, że marszałek za odprawienie gniewać się może, ale z tego, co mi mówiono, — odezwał się hrabia — wnoszę, że... osobiście chyba musiał być czemś dotknięty, kiedy się tak mści.
Zmilczał Julek.
— Jest, bądź co bądź, moim wujem, — odezwał się, namyśliwszy — szanować w nim muszę rodzinę własną... przestańmy na tem.
Hrabia nie był zaspokojony zupełnie, lecz tłumaczył już sobie zaszłe okoliczności.
— Ponieważ mówimy o tem, — począł Julek — powiem i to, że nie jeden marszałek nam szkodzi; mamy innych jeszcze nieprzyjaciół. Mogą na niego składać niedorzeczne gadaniny Sławczyńskich i Mazurowicza. Ten biedny Henryk! i my za niego przypłaciliśmy nieszczęśliwą miłość dla Hanny. Wiemy dobrze, iż nie mamy przyjaciół, żeśmy otoczeni niechętnymi. Cesia to znosi z anielską rezygnacją; ja się często burzę, ale cóż pocznę? Gdyby nie to miejsce pełne pamiątek, gdyby nie konieczność... możebyśmy stąd w świat poszli, aleśmy przykuci.
Julek westchnął. Zasępił się hrabia.
— Jak tu na to radzić, nie wiem, — rzekł cicho — lecz wierz mi, panie Juljanie, w każdym razie i wypadku gotów jestem dla was z pomocą, z poparciem, z czem chcecie. Rachujcie na mnie. Wprawdzie ja niewiele mogę tutaj, lecz zawsze dobrze choć tak bezsilnego mieć sprzymierzeńca.
I podał mu rękę ze współczuciem.
Julek odjechał do domu, przejęty jego dobrocią, wyspowiadał się przed siostrą i spostrzegł, że przyjęła to dziwnem milczeniem. Nazajutrz chłopak jakiś długo się uwijał około dworu zawiechowskiego, wkradł się do sieni i gdy panna Cecylja przechodziła przez nią, oddał jej szybko list, a sam uciekł. Wróciła z nim do swojego pokoju. Był to pierwszy jaki odebrała od hrabiego, ale znała jego pismo i domyśliła się odrazu pochodzenia. Rozgniewała ją ta śmiałość, chciała zrazu nierozpieczętowany zwrócić przez pocztę, lecz... ciekawość przemogła.
List był treści następującej:
„Wiem, że pani mi za zbrodnię poczytasz moją śmiałość, wiem, że nie odbiorę odpowiedzi, wiem, że jestem zuchwały i natrętny, ale pisać muszę. Niech się pani nie lęka, abym ją nudził mojemi wyznaniami czci dla niej i najgłębszego uczucia... chcę listem dokończyć tylko mojej wczorajszej z panem Juljanem rozmowy.
Otoczeni jesteście państwo nieprzyjaciółmi; pani i jej braciom grożą zemstą i znęcaniem się powolnem. Dlaczego pani chcesz cierpieć i rodzinę na to wystawiać? Weź mnie pani za towarzysza i obrońcę, a skończone będzie wszystko. Czuję w sobie dosyć odwagi i siły, bym się nie lękał nikogo, gdy stanę w obronie pani i tych, co do niej należą.
Wiem, co mi pani zarzucisz. Niestety! miałem szczęście ją poznać, gdym jeszcze był w pętach; ale przyznaj mi pani, czym inaczej jak oczyma śmiał jej kiedy wyznać uczucie, które naówczas byłoby obelgą? Cóżem winien, żem za wcześnie ją poznał, a raczej za późno? Jeżeli nie wstręt wstrzymuje cię, pani, śmiem błagać: pozwól mi być towarzyszem swoim i obrońcą, dla braci swych bratem. A jeśli odrzucisz i błagania i prośby, nie odtrącaj przynajmniej pomocy sąsiada i przyjaciela. Pozwól mi wziąć choć ten tytuł... nazwij mnie opiekunem. Jestem tak niespokojny, że nie wiem dobrze, co piszę. Idzie mi o to tylko, byś pani mnie zrozumiała i liczyła na to, że w gotowości jestem na każde jej zawołanie, na wszystkie rozkazy i z pokorą zniosę, co mi przeznaczone. Lecz zlituj się pani nie nade mną, ale nad sobą i braćmi!“
List był widocznie pisany z gorączkowym pośpiechem. Nie chcąc, by go kto zobaczył, Cecylja schowała go szybko. Cały dzień chodziła posępniejsza niż zwykle, a wieczorem, gdy się rozeszli, po długiem wahaniu się odpisała:
„Pierwszy to raz i zapewne ostatni wdzięczność mnie zmusza odpisać panu. Tak, jestem mu z duszy wdzięczna... lecz proszę i błagam, zostaw nas własnym siłom i losom! Mam taką ufność w potędze woli, w sprawiedliwości Bożej, w moralnej wartości pracy i cierpliwości, iż mimo tych chmur czarnych, co mi ją zakrywają, patrzę w przyszłość okiem śmiałem. O mnie nie idzie... mojem przeznaczeniem uratować braci, wskazując im drogę, na której z upadku, z poniżenia odrodzić się mogą, powinni — muszą! Potwarze, niechęci, intrygi spokojem ducha, czystością sumienia zwalczymy. Bracia muszą własnej pracy być winni odkupienie.
Cierpieć... czyż nie jest przeznaczeniem człowieka, nawet gdy się przecierpieć nie spodziewa? Cierpienie, jak praca, odradza; przez nie oczyszcza się i potężnieje człowiek. Niech moi bracia poznają te prawdy wielkie życia nie z książki, ale z własnego doświadczenia. O tych braci, o rodzinę mi idzie tylko; gdy ich obu zobaczę silnych, zwycięskimi rycerzami, ufnych w tę wolę, którą wyrobić w sobie powinni — wówczas jam na świecie niepotrzebna... Moje posłannictwo będzie spełnione i... będę szczęśliwa! Przyjm pan wyrazy wdzięczności i t. d.
P. S. Mój spokój i to, com winna imieniowi, które noszę i które chcę zostawić czyste, wymagają, byśmy pozostali tak sobie mało znani, dalecy, jak jesteśmy. Oznaka współczucia potwierdziłaby potwarze“.
List ten, idąc do kościoła, rzuciła sama Cecylja do skrzynki pocztowej, a po modlitwie wyszła zupełnie spokojna i uśmiechnięta. Oznaka współczucia hrabiego nie obudziła jej gniewu: była mu wdzięczna za nią.
Zbliżająca się wiosna powoływała do pilniejszego zajęcia. Praski, w oczekiwaniu jej, już z inspektami miał do czynienia; oprócz tego w ogrodzie było mnóstwo do przygotowania i roboty. Całe więc dnie schodziły na korespondencjach z zagranicą, na sianiu, na rozprawach ze starym dziwakiem. Codzień cieplej, silniej dogrzewało słońce i choć wiosna przychodziła leniwo, zbliżała się nieznacznie. Wyglądano jej z utęsknieniem, bo olbrzymie roboty były przedsięwzięte.
Do trosk tych list Henryka dodał jedną więcej. Donosił, że był słaby i że na święta wielkanocne prosi o pozwolenie przybycia na dni kilka. Zaręczał najuroczyściej, że nikomu się nie pokaże, że się zamknie w pokoju, że o nim nawet ludzie wiedzieć nie będą i że obierze drogę i sposób przybycia taki, aby się nie zdradzić. Prosił i błagał, aby mu tej słabostki za złe nie miano. „Przywykłem tak do rodziny — pisał — tak mnie tam serce ciągnie, tak tęskno mi do was! Cesiu, nie bądź okrutna i nie odpychaj mnie!“
Choć Julek wstawiał się za bratem, choć pragnęła Henryka uścisnąć, siostra oparła się.
— Podejrzewam Henrysia, — rzekła do Julka — że mniej może do nas tęskni, niż do miejsc, które mu Hannę przypominają, a o niej musi i powinien zapomnieć.
Julek się krzywił. Cesia uściskała go; miała łzy w oczach sama.
— Julku, — rzekła — bądź mężczyzną! zrozumiej mnie! Ja, kobieta, mogłabym bezkarnie, jako słaba, okazać się pobłażającą... tobie nie wolno. Czyżbyś chciał zguby brata?
List więc odszedł serdeczny, ale stanowczo proszący Henryka, aby nie przybywał jeszcze. Cecylja w nim odezwała się do serca, do uczucia, do honoru, opisała, co i jak mieli do znoszenia od ludzi — bo Ryngoldowie, między innymi, całkiem prawie byli się od nich usunęli. Drżącą ręką podpisała list. Obawiała się, aby Henryk nie znalazł jakiego pozoru, wykrętu, tłumaczenia i nie przybył potajemnie. Drżała na tę myśl, że znowu da powód Hannie do jakiegoś niepotrzebnego marzenia, a innym do zemsty i szkalowania.
List ten, na nieszczęście, co się wielu pismom trafia, zależał na jakiejś poczcie, zawieruszył się na drugiej... nie doszedł w porę, i Henryk czuł się zupełnie usprawiedliwiony, nie otrzymując odpowiedzi, do wyjazdu, którego pragnął.
Lecz trzeba go uniewinnić, bo mu nie szło wcale o spotkanie z Hanną, której się lękał, ale o uściskanie siostry i brata.


III.

Chłodna była wiosna w tym roku. Śniegi topniały powoli, słońce się ledwie z chmur na chwilę dobyło, a już śnieg i krupy sypały się z nich na nierozwite pączki. Wiatr dął od północy. Z każdą zmianą księżyca Praski spodziewał się jakiejś meteorologicznej przemiany; ale kończyło się na tem, że śnieg zmieniał się w grad, a grad poprzedzał powrót śniegu.
Stary ogrodnik znajdował, że rok był wyjątkowy, na złość jemu. Panna Cecylja mówiła, że to jej cierpliwości próbował. Julek się dąsał.
Koniec kwietnia jeszcze był zimny... w ogrodzie ledwie coś zrobić się dało. Spodziewano się listu od Henryka, gdy jednego późnego wieczora zjawił się on sam, pieszo, z tłumoczkiem w ręku. Cecylja załamała ręce i oniemiała.
— Odebrałeś mój list? — zapytała.
— Żadnego.
— Jak mnie kochasz?
— Jak ciebie i was kocham! Cóż było w liście?
— Prosiłam cię, abyś nie przybywał.
Henryk smutnie spuścił głowę.
— Dlaczego?
— Nie mówmy już o tem — odparła siostra łagodnie. — Nie pokazuj się nikomu, a zabaw jak najkrócej. Pierwsza twoja bytność zostawiła po sobie ślady. Cóż powiedzą, że tak wkrótce się ponowiła?
— Ale mamże dla posądzeń dziecinnych...
— Nie, dla naszego spokoju — szepnęła Cecylja. — Są położenia, w których i posądzeń unikać trzeba. Niekiedy gardzić niemi można; ale my... mamy i tak dosyć do znoszenia.
Henryk zamilkł. Przykro mu się zrobiło. Zobaczywszy chmurkę na jego czole, Cesia przyszła go uściskać serdecznie. Julek objął ją czule.
— Co się stało, — odezwała się siostra — o tem już mówić próżno. Radźmy o przyszłości.
Radzono i rozprawiano wieczór cały i zapomniano trochę o niebezpieczeństwie, tak jak się o niem łatwo zapomina w gronie rodziny, wśród ciszy i spokoju, — jak grom wszelki zdaje się niepodobny, gdy słońce świeci na niebie pogodnem.
Henrykowi szła nauka wybornie; zapalał się do niej. Przyznawano mu prawdziwy talent w mechanice. Udało mu się w jednej budowie zmniejszyć znacznie stratę siły, w drugiej ruch przyśpieszyć i chlubił się po młodemu z tych swoich wynalazków, pokazując siostrze chlubne świadectwa, a co więcej, brzęczący już owoc swej pracy.
— Właśnie dlatego, żem się sam chciał przed wami powodzeniem swem pochlubić, pragnąłem tu przybyć i pocieszyć Cesię tem, że darmo na mnie pieniędzy nie wyrzuciła.
Siostra była triumfująca, przyjęcie czułe, i wszystkoby się przyczyniało do zwiększenia czystej radości, jakiej doznawali, gdyby nie troska o wywołanie nowych gniewów przybyciem Henryka. Zaklęła go więc Cesia, aby siedział u siebie na górze, a oni wszyscy mieli z nim przez te dni być razem. Pochlebiano sobie, że tym sposobem nikt się przybycia nie domyśli, nikt o niem wiedzieć nie będzie. Domowych zaklęto też na wszystko, co było najświętsze, aby milczeli, a o życzliwości ich wątpić nie było podobna. Jakoż dzień następny upłynął im w tym błogim spokoju. Trzeciego Julek, zdziwiony i przestraszony, odebrał kartę od hrabiego, który go najmocniej zapraszał, zaklinał, wymagał, aby po skończonym dniu przybył na wieczór do niego — ze swoim gościem, którego on bardzo bliżej poznać pragnął.
Zaniesiono list do Cesi, łamano sobie głowy, jakim sposobem hrabia o gościu mógł wiedzieć, wezwano Praskiego, badając czy on się nie wygadał; ale stary ogrodnik nie był wcale u hrabiego i dawał słowo, że to nie wyszło od niego.
W istocie rzecz się miała inaczej. Henryk, unikając poczty w Błotkowie, konie pocztowe rzucił o jedną stację dalej, a najął Żydka, który, choć się z tem nie wygadał, poznał go, a raczej się domyślił. Powracając potem z Zawiechowa, popasał w gospodzie, gdzie poczta była i wygadał się przed pocztmistrzem, że woził do miasteczka panicza, który do pałacu wysiadł. Sławczyński pieszo przyszedł nazajutrz na stację dla rozrywki i z gawędy z poczthalterem dowiedział się o przyjeździe Henryka; a że ani on, ani Mazurowicz języka za zębami utrzymać nie mogli, rozeszła się wieść tak szybko po sąsiedztwie całem, że i hrabia się o niej dowiedział, z tym dodatkiem, iż pan Henryk (wersja to była Mazurowiczowska) krył się i taił z przybyciem. Żonie, nauczony doświadczeniem, nie powiedział ani słowa małżonek; teściowi też nie zwierzył się z niczego, lecz z największą pasją, milczącą i zaciętą, strzelbę z sobą wziąwszy, na kilka dni wybrał się do miasteczka. Tu, w biały dzień, siedział w restauracji, grał w bilard, pił lub spał... a wieczorami podkradał się w gąszcz pod pałac, czatując na Henryka.
Byłoby się może to polowanie nie powiodło i widząc daremne zabiegi, Mazurowicz powróciłby do domu, gdyby go do wściekłości nie przyprowadzał Pupart. Stary kapitan dogryzał mu, żartował, jątrzył go w taki sposób, że się doń jakoś przyczepić nie było podobna. Opowiadał historyjki, bodaj z Bokacjusza zapożyczone, o mężach oszukiwanych, i tem karmił nieszczęśliwego. Mazurowicz więc codzień prawie zacinał się więcej i srożej. Nikt się nie domyślił, co knował.
Po odebraniu kartki hrabiego była narada wielka i Cesia usilnie błagała Henryka, ażeby z nią został. Julek miał jechać sam, wrócić prędko i wytłumaczyć brata. Ta nadzwyczajna ostrożność wydała się wszakże Henrykowi i Julkowi zbyteczną. Zaczęli nalegać na siostrę.
— Cesiu kochana, któż w świecie wiedzieć o tem może? Siądziemy za ogrodem na konie i pokłusujemy przez pola, a o ósmej godzinie mrok zapada.
Nie mogła się wreszcie oprzeć Cecylja... zmilczała. Jak chcieli, tak się stało. Wyprowadził im konie za ogród Andruszka, dosiedli ich i pokłusowali naprost przez pola do Bobryniec.
Wieczór był posępny, drzewa stały jeszcze, jak zimą, nagie... tylko ptactwo zaczynało się już odzywać na błotach. Drogę przebiegli szybko i szczęśliwie, Sulejowski ich czekał z herbatą. Znał mało Henryka i ucieszył się z widzenia go. Bardzo żywo rozmawiano wieczór cały, a przedmiotu dostarczał Henryk, który nauką i życiem w mieście silnie był rozbudzony. Nawet dosyć zwykle zamyślony hrabia ożywił się i rozruszał, a że lubił pokazywać, co miał, począł do herbaty znosić książki i ryciny. Naostatek wydobył przepyszny sztuciec matematyczny, od Chevalier’a z Paryża sprowadzony, i postawił go przed Henrykiem. Dziwna rzecz: na pudełku safjanowem, wytwornem, dwa H., cyfra młodego mechanika, znalazły się, pewno nie przypadkiem. Hrabia utrzymywał, że to było zrządzenie losu, że sztuciec kupił na licytacji i że ten los wyraźnie go Horyszkowi przeznaczał, bo jemu on zupełnie był niepotrzebny. Zakłopotało to Henrysia; ale Sulejowski miał tak wdzięczny sposób obdarzania, że mu trudno było odmówić przyjęcia. Gość nie mógł ukryć radości swej z posiadania takiego arcydzieła.
Prawie do północy przesiedzieli, gawędząc, i rozstali się serdecznymi przyjaciółmi. Henryk swój dar na piersi pod zapięty surdut włożył i żegnani jeszcze z ganku, wyjechali.
Noc była daleko od dnia posępnego piękniejsza; wszedł księżyc, rozbił chmury i oczyścił niebo; wiatr ustał, tak iż przejażdżka wcale była przyjemna.
Pomiędzy Bobrzyńcami a Zawiechowem mieli do przebycia lasek, po większej części z jodeł złożony, dosyć gęsty i ciemny. Środkiem jego wiła się drożyna, powybijana kołami, świecąca po nocy kałużami, malownicza, lecz niewygodna dla koni. Pościnane równo z ziemią pniaki, korzenie drzew, połamane gałęzie, kamienie owe litewskie, których wszędzie pełno... zawalały drogę. W lesie panowała cisza głęboka. Księżyc, już dosyć wysoko podniesiony, zaglądał gdzie niegdzie między masy ciemne drzew i smugami srebrnemi las przecinał.
Fantastyczny krajobraz ten zwrócił całą uwagę Julka, który trochę był i artystą, a więcej miał może ochoty do pendzla, niż do piłki ogrodowej. Wyprzedzał też nieco brata, aby, pamiętając drogę, pokazać mu, którędy można było większe objeżdżać kałuże.
Przebyli tak już lasu połowę i zbliżali się ku rozstajom, gdzie się dwie drogi krzyżowały, przecięte gościńcem... gdy nagle wśród tego milczenia nocnego, poza nimi dał się słyszeć strzał. Julek obejrzał się i zobaczył Henryka, którego mierzynek uniósł nieco... Obaj przez chwilę słowa wyrzec nie mogli... Juljan przyskoczył do brata, który siedział na siodle nieporuszony i ręką tylko czoło obcierał.
— Henrysiu! co to było?.. nic ci?
— Nie wiem... ktoś strzelił do mnie, kula uderzyła mnie w piersi i musiała się spłaszczyć na pudełku.
— Jedźmy, — zawołał Julek; — rozbójnik może mieć strzał drugi... Nie uważałeś nic?
— Widziałem między drzewami uchodzącą postać, gdy się przez oświecone miejsca przedzierała, uciekając.
Kłusem wybiegli na pole, oblane księżycowem światłem, i stanęli. Henryk wziął się za piersi. Kula w istocie, przebiwszy suknie, na blaszanem wnętrzu pudełka rozpłaszczona utkwiła, zostawiając w niem dół wygnieciony.
Milczał Henryk zbladły. Nie potrzebowali silić się na odgadywanie.
— Cesi i nikomu ani słówka! Rozumiesz, Julku? Niech to zostanie między nami.
— I puścimy to bezkarnie?
— Pan Bóg ukarze — rzekł Henryk. — Ta sama ręka, co mnie cudem uratowała, weźmie na siebie wymierzenie sprawiedliwości. Julku, zaklinam cię, nikomu, żywej duszy ani słowa!
W polu byli już bezpieczni. Zwolnili jazdy, Julek jechał obok i nachylił się, aby pocałować Henryka.
— Henrysiu! jutro jedź! zaklinam cię!
— Niepodobieństwo! Cesiaby się domyśliła. Wierzaj mi, to rzecz skończona... takie wypadki nie powtarzają się. Jesteśmy bezpieczni, a ja też nie dam mu sposobności do spudłowania raz jeszcze. Zabawię swoje trzy dni z wami, a potem...
— Ja ciebie do trzeciej stacji przeprowadzę — dodał Julek. — Samego cię na krok nie puszczę.
Gdy do Zawiechowa wrócili, Cecylja już spała; weszli więc pocichu na górę i mieli czas ochłonąć, a Henryk przestrzeloną suknię i pudełko pod klucz zamknął, aby ich nikt nie zobaczył.
Siedli spocząć i mówili z sobą do białego dnia. Henryk był smutny i przygnębiony; czuł, jak mu ciążyła chwila płochości.
Jak się to mogło skończyć? chyba wygnaniem dobrowolnem z okolicy, lub śmiercią jednego z nich. Juljana opanował rodzaj gorączki i prawie rozpaczy, tak że Henryś uściskami, prośbami musiał go ukajać, aby siostra się czego nie domyśliła. Julkowi wszakże nadto szło o spokój jej, ażeby się wydał dobrowolnie.
Przy śniadaniu, choć nie było wesołości dni pierwszych, zapomniano trochę o wczorajszej przygodzie. Cecylja cieszyła się ogrodem i inspektami, w których Praski cudów dokazywał. Nie było się tylko przed kim niemi pochwalić, ani z kim podzielić. Uchwalono więc w miasteczku, dla ułatwienia zbytu owoców, warzywa, kwiatów, otworzyć sklep, do któregoby mieszkańcy miejscowi i sąsiedni mogli bez żadnej ceremonji się udawać. Julek wnosił, aby w nim posadzić Piotrusię; ale starej słudze pańskiego domu handel był czemś tak wstrętliwem, że na pierwsze słowo klucznica zakrzyknęła:
— Co, ja przekupka? Przecież jestem coś więcej warta!
Obrócono to w żart, bo do sklepiku kobieta czy mężczyzna łatwo się mogli znaleźć. Ten nowy pomysł mocno pannę Cecylję zajmował.
Henryk już ani krokiem przez dwa dni pozostałe z pałacu się nie ruszał, a choć pogoda i pierwsze dni wiosenne do ogrodu wzywały, Cesia mu się i tu pokazać nie dozwoliła. Posłuszny był bez szemrania.
Przypadek w lesie byłby pozostał dla całego świata tajemnicą, gdyby traf, co na miejsce takich przygód zawsze prawie niewidzialnego świadka sprowadza — nie był zrządził, że w pewnem oddaleniu przechodził tamtędy leśniczy, powracający do Bobryniec. Ten, posłyszawszy strzał, skoczył zaraz na miejsce, z którego wyszedł i gdzie krzyk się rozległ, bo Henryk, uderzony kulą, mimowolnie zakrzyknął. Tu znalazłszy tylko dymiący kłak i kawał papieru, który do kieszeni schował, leśniczy pobiegł zaraz na skraj lasu, czatować na nocnego zbója. Z instynktem prawdziwie łowieckim zasadził się na małej ścieżynie, przyczajony tak szczęśliwie, że gdy Mazurowicz, wystraszony sam swoim czynem, biegł, aby się wymknąć z lasu, leśniczy go pochwycił i obalił. Silny i zrozpaczony chłop wyrwał się wprawdzie natychmiast z rąk jego, ale ten miał czas twarz zobaczyć, odarł mu kołnierz i nazajutrz, nie mówiąc nic nikomu, udał się z tem do hrabiego.
Sulejowski załamał ręce przerażony i chciał natychmiast posyłać do Zawiechowa; ale leśniczy go upewnił, iż po dniu obejrzawszy miejsce, nie znalazł najmniejszego krwi śladu, że strzał chybiony być musiał. Po rozmyśle, postanowiono nie czynić z tego rozgłosu i zmilczeć. Hrabia sam tylko wieczorem podjechał pod domek Praskiego, aby się o braci dowiedzieć, znalazł środek wywołania do siebie Julka i z nim się rozmówił. Leśniczemu kazano milczeć, chociaż dowód był w ręku, bo i oddarty kołnierz od lisiurki, i kawałek papieru niedopalony, z adresem Mazurowicza, starczyły, aby wskazać napastnika.
Zdawało się, że to zuchwałe a nieszczęśliwe pokuszenie mogło na wieki zrazić Mazurowicza od prób tak niebezpiecznych. Pokryto milczeniem to szaleństwo.
Nazajutrz Henryk miał jechać. Pakowano się z wieczora. Cesi dawszy dobranoc, Julek przeprowadzić miał brata do trzeciej stacji. Z obawy ażeby znowu się nie narazić na jakie spotkanie, nie mówiono nawet o wyjeździe nikomu.
Północ już była przeszła. Julek siedział jeszcze u brata, który właśnie owo pamiętne pudełko i kulę do tłumoka zamykał, gdy drzwi się otworzyły i Andruszka wszedł blady, z palcem na ustach, z oczyma wytrzeszczonemi, niespokojny widocznie.
— Panicze! — rzekł głosem zniżonym — aj! aj!... złodziej jest w stajni... złodziej! Ja jego pocichu tam zamknąłem. Można złapać. On się nie wydrze stamtąd. Niech panicze pomogą.
Oba chłopcy rzucili się. Henryk porwał za pistolety, które do kieszeni powtykał. Właśnie były ponabijane na drogę.
— Gdzie? jak? — zawołał Julek.
Andruszka ledwie mógł mówić.
— Ja się koło koni położył — począł opowiadać — i tak jakoś spać się nie chciało. Drzwi od stajni ja nigdy na noc nie zamykam, tylko tyle co trochę przysłonię, bo zaducha straszna. Kiedy ja patrzę, aż z podwórza ktoś sunie tak przygarbiony, sunie... aż po mnie ciarki poszły. Myślałem co duch... ale gdzie tam. Czegoby duchowi tak się kulić, kiedy on i przez ścianę może przejść? Milczę, a ten wpadł do stajni i szust w kąt... a tam drabina na wyżki, gdzie siano i słoma. Patrzę... myk, myk po drabinie się przesunął i słyszę mości się w sianie... przycupnął cicho... Poczekajże! Tak ja na czworakach do drzwi podpełzł... i na klucz. Dach stary, dachówką kryty, nie wydrze się łatwo, a okna w stajni takie, że człowiek, by jak cienki był, nie wylezie.
Mówił przerywając. Julek pobiegł po swój rewolwer i obaj bracia już mieli skoczyć na schody, gdy Andruszka, stojący naprzeciw okna, krzyknął i palcem wskazał.
Wązkiemi dymnikami na dachu stajen dym buchał i płomień się pokazywał. Wiatr tego dnia dął od pola i niósł na pałac i jego gontowe pokrycie. Nie było chwili do stracenia. Henryk, Julek i Andruszka pobiegli co żywo ku stajni.
— Otwieraj! — krzyczał Julek.
Chłopak kłódkę zaczął męczyć, ale nie mogąc jej tak prędko odkręcić, urwał. Strasznie żal mu było koni, które rżały w stajni. Wrota się otworzyły i w tejże chwili pchnięty silnie Andruszka padł nawznak. Podpalacz biegł, chcąc uciec, gdy Henryk i Julek chwycili go tak silnie z obu stron, że się nawet bronić nie mógł, bo ręce mu wtył skręcono. Próbował kąsać... ale Henryk usta mu zatkał chustką. Andruszka krzyczał, budząc, co żyło, gdy Henryk z Julkiem, porozumiawszy się dwoma słowy, schwyconego ponieśli ku pałacowi. Pod schodami była komórka ciemna, w której Julek chował zapas owsa i sprzęt ogrodowy; klucz od niej znalazł się w kieszeni.
Jedne drzwi i zakratowane wysokie okienko nie dozwalały stąd uciec. Miotającego się rozpaczliwie złoczyńcę rzucono do komórki i drzwi się za nim zatrzasnęły. Dla większej pewności nadbiegającego właśnie Praskiego, szepnąwszy mu słów kilka, Julek postawił tu na straży.
Tymczasem, jakkolwiek wszystko to stało się prędko bardzo, zapalone na wyżkach stajennych słoma i siano miały czas rozgorzeć. Andruszka rozdzierał się, krzycząc ratunku... w miasteczku ktoś już, łunę ujrzawszy, uderzył w dzwon... ale pożarne narzędzia wcale w gotowości nie były, a około pałacu o nich nie pomyślano. Biegła więc rozbudzona ludność z gołemi rękami, krzycząc tylko. Co chwila można się było spodziewać, iż dach przepalony runie, płomień buchnie z całą siłą, a iskry i żużle na pałac się posypią.
Niebezpieczeństwo było tem większe, iż wiatr zwiększył się nagle i wprost dął na dach pałacowy, suchemi pobity gontami.
Na stajni gdzie niegdzie osypały się już dachówki; otworami ogień i dym parły nazewnątrz. Henryk i Julek, nie wiedząc sami, co czynić, zrozumieli wreszcie, iż stajnię poświęcić należało, a pałac ratować. Szczęściem warszawiak widział ową najdzielniejszą w świecie straż ogniową i miał jakieś pojęcie o tem, że dach mokremi płachtami i wodą zabezpieczyć było można. Obaj pobiegli na strychy.
Rozbudzona Cecylja, zaledwie suknie na się narzuciwszy, wyszła na dziedziniec, łamiąc ręce. Piotruska drżąca żegnała ewangeljami i relikwjami; tłum się z miasteczka naciskał, więcej dla widowiska, niż pomocy. Dopiero przybycie księdza Kulebiaki, który nadbiegł ze służbą kościelną i dzielnem ramieniem, jakiś ład wprowadziło i zmusiło do roboty. Ludzie stanęli około studni, znalazły się wiadra, przyniesiono haki. Wody jednak za mało było, ażeby pomyśleć nawet o zalaniu na stajni pożaru. Słoma i siano odrazu tak gwałtowny ogień roznosiły, iż się staremu dachowi i dylom na stajni łatwo udzielił. Wszystko, co napełniało budynek ten i wozownię, od pierwszej iskry gorzało. Cała obawa była o pałac, ale na dachu już obaj bracia i kilku ludzi dobrej woli zwijali się, gasząc padające nań kawały siana i słomy. Gdy się pułap zawalił, ogień, choć zmniejszony, zawarł się cały w murach wewnętrznych i niebezpieczeństwo się zmniejszyło.
Wrzawa, hałas, krzyk, bieganina trwały ciągle około pałacu. Nadjechali urzędnicy z miasteczka, nasunęły się tłumy... śpieszył kto żyw, lecz po godzinie zachodu około pożaru, można już było być pewnym, że się on nie rozszerzy. Zalewano ogień między murami i odetchnęli wszyscy.
Dnieć zaczynało. Ksiądz Kulebiaka, pot ocierając z czoła, siadł na kamiennych schodach ganku i wykrzykiwał przeciw fajkom i cygarom, wszystkich podobnych nieszczęść przyczynie. Właśnie Andruszka, osmolony przy ratowaniu koni i swoich węzełków, stał nieopodal, a wikary mu groził i fukał.
— E, jako żywo! jako żywo! — krzyknął Andruszka, któremu nakazano milczenie. — Fajkim nie palił i w stajni mnie nie było, gdy się pożar wszczął. Zaświadczą to panicze, bom na górze u nich był. A kto tego nieszczęścia narobił, to się okaże... ja wiem.
Dobrze już było widno, gdy się nareszcie lud rozszedł i kilkanaście tylko osób zostało. Henryk i Julek spuścili się zmęczeni z dachu. Praski, nie dając nic poznać po sobie, przechadzał się, mając drzwi od komórki na oku.
W chwili gdy Juljan pobiegł do siostry, Henryk wziął pod rękę wikarego.
— Ojcze dobrodzieju, dwa słowa, — zawołał gorączkowo. — Odejdźmy na stronę, bo to spowiedź. Żądam od ciebie rady. Dni temu dwa wracającego z Bobryniec w nocy, zdradą w lesie postrzelił mnie Mazurowicz. Łasce Bożej i kawałkowi blachy na piersiach winienem ocalenie.
Ksiądz załamał ręce.
— Mam w ręku dowody, że on na moje życie godził. Gdy stajnia się zapaliła, wybiegającego z niej schwyciłem... także Mazurowicza. Tu (wskazał na okno komórki) siedzi związany. Co mam robić? Czy oddać go w ręce sądu? Mów, ojcze. Raz się to prześladowanie skończyć musi.
Zamyślił się głęboko ksiądz wikary.
— Pytasz się kapłana o to, czy na szalonym zemsty masz szukać? — odparł, wyczekawszy. — Ksiądz, Chrystusowy sługa, nie mogę ci powiedzieć inaczej, jak: przebacz... Jest to mąż tej, którą chciałeś poślubić; gubiąc go, każesz się posądzać, iż chciałeś się go pozbyć. Ale puścić bezkarnie, aby się jutro ten zbrodzień znęcał znów nad wami — nie można. Czekajcie i milczcie. Wiem, że Sławczyński, niespokojny o zięcia i coś przewidujący, przybył o północy do miasteczka. Pójdę do niego. Spuśćcie się na mnie.
Henryk nie odpowiedział nic; poszedł się upewnić tylko, że więzień mu nie umknął. Praskiemu polecił straż drzwi, Andruszce okna i z Julkiem razem pośpieszył do siostry.
Cecylja już się była uspokoiła. Siedziała blada, starając się braci pocieszyć, a strapiona tem tylko, że Henryk jawnie się pokazać musiał i wydać z sobą.
Piotruska przyniosła właśnie kawę i przypaloną śmietankę, cała we łzach, trzęsąca się, niespokojna, że ksiądz wikary zniknął. Zaledwie tackę postawiwszy na stoliku, poczęła ręce łamać i lamentować.
— To nie kto inny, proszę państwa, tylko ten wisielec Andruszka, do wszystkiego złego pierwszy. Pewnie fajeczkę sobie zapalił. Ja sto razy mówiłam, że z tego chłopca musi być nieszczęście; ale jeżeli to jemu na sucho nie ujdzie...
— Piotrusiu, serce moje, — rzekł Henryk, — gdy się zapaliło, Andruszka był u nas na górze.
— A wprzódy ognia zatrząsł — bo skądżeby się on tam wziął. Przecie tam nikt nie chodzi, nie mieszka? Żeby zaś miało być podpalenie... co my komu winni? Boże miłosierny!
Cecylja milczała.
— Moja Piotrusiu, idź spocznij. Niema już co mówić o tem.
Chłopcy milczeli obaj. Minęła dobra godzina, gdy od miasta ksiądz Kulebiaka się pokazał, ogromnemi kroki śpiesząc do pałacu. Spostrzegłszy go w ulicy, wymknął się Henryk nieznacznie i w dziedzińcu go pochwyciwszy, wszedł z nim do ogrodu. Wikary łzy miał w oczach.
— Sławczyńskiego zastałem — rzekł. — Powiedziałem mu wszystko. Stary włosy sobie z głowy wyrywa. Raz chce zięcia poświęcić, to znowu ratować... stracił przytomność i rozum. Musiałem czekać, żeby ochłonął. Koniec końcem, gotów jest zapłacić, co chcecie, gotów za siebie i za niego dać cyrograf, byle sromu nie miał. Błaga i prosi, abyście go ratowali.
— Wszystko to — wtrącił Henryk — potrzebuje w ich własnym interesie tajemnicy. Poszedłbym sam do niego, ale będzie to nadto widoczne. Jak skoro noc zapadnie, mój ojcze, udamy się do niego razem. U drzwi komórki niema nikogo, oprócz starego ogrodnika, który będzie milczał. Chciejcie, mój dobry ojcze, kilka słów przemówić do tego... a ja pomówię z siostrą.
Z mocnem postanowieniem nieczynienia już tajemnicy przed Cecylją, wszedł Henryk, zawsze jeszcze trochę rozgorączkowany, i pocałował ją w rękę.
— Cesiu, tobie, co nam zastępujesz matkę i babkę... tobie, której winniśmy wszystko — ja nie mam prawa dawać ani przestróg, ani nauk. Jestem zmuszony tylko cię prosić: zachowaj spokój i nie trwóż się. Nie chcę, by coś ważnego dla nas stało się bez twej wiedzy.
Cecylja spojrzała nań zaciekawionemi i trwożnemi oczyma.
— Gdyśmy wracali od hrabiego, Mazurowicz na mnie czyhał w lesie i strzelił do mnie. Kulą dostałem w piersi — tu — ale na piersi miałem pudełko darowane mi przez Sulejowskiego, na którem się kula spłaszczyła. Leśniczy hrabiego schwytał napastnika i wiemy, mamy dowody, kim on był.
Blada i drżąca szepnęła Cesia:
— Nie potrzeba było i dowodów.
— Stajnię podpalił ten sam, sądząc, że nas puści z dymem; ale tym razem schwytaliśmy go na uczynku. Mazurowicz siedzi w komórce pod schodami.
Cesia zerwała się z krzesła.
— Henryku, — zawołała — to największe nieszczęście, jakie się nam przytrafić mogło! Będziemyż zmuszeni go wydać?
— Nikt o nim nie wie, prócz nas i księdza Kulebiaki. Nie myślę się mścić, puszczę go; ale muszę spokojność naszą zapewnić. Wikary już mówił ze Sławczyńskim. Śmieszny stary, chce się nam opłacić!
— Któżby grosza jego tknął? — krzyknęła Cecylja. — Henryku! splamiłbyś się!
— Przecież mnie o to nie posądzasz; lecz zawarować się muszę — rzekł brat. — Dziś wieczorem.
Na te słowa, wszedł powracający od drzwi więziennych ksiądz Kulebiaka.
— Co z nim? — zapytał Henryk.
Wikary oczy zwrócił na Cecylję.
— Wiem wszystko — odezwała się cicho.
Ksiądz Kulebiaka odetchnął..
— Ledwiem się go dowołał — rzekł. — Myślałem, że go znajdę rozwścieczonym, bałem się, aby, uchowaj Boże, ćwieka jakiego nie napytał i nie obwiesił się — ale nie: zupełnie zesłabł i upadł na duchu. Płacze... opuścił go szał, a napadł strach. Sybir, ubóstwo, wszystka praca życia stracona! Dziś już nie żąda niczego, tylko się wykupić. A zważ, — dodał wikary — co to są za ludzie: obaj z teściem pierwsze słowo na ustach mieli — pieniądze. Obiecuje się precz stąd wynieść, co lepiej, i dać na siebie zapewnienie piśmienne.
— Dosyć nam będzie tego, mój ojcze, — odezwała się Cecylja — gdy obaj ze Sławczyńskim podpiszą to zobowiązanie, stwierdzone świadectwem waszem.
Spojrzała na Henryka. On głową skinął, że się zgadza.
— A każcie mi teraz dać kawy, — zawołał, padając na krzesło, wikary — bom, choć nie ułamek i siły mam dosyć, ale dzisiejsza noc, a potrosze i dzień, jakoś mnie złamały. I jedną mszyczkę świętą przyszło dla was opuścić. Ale Bogu milsze to może, iżem tu był, z wami.
Obstąpiły go dzieci, a stary głowę w dłoni utopił zamyślony.
— Przebyliśmy chwilę, jaka się w życiu ludzkiem trafia rzadko — dodał zcicha. — Sprawiedliwość Boża ma swe drogi, których my nie widzimy, i swe rachuby, których my nie rozumiemy. Rzadko tak jawnie pomsty szuka i tak się objawia, jak dzisiaj. Ja na to, co się tu stało, patrzę z trwogą, jakby wobec siły Bożej, przed którą człowiek czuje się prochem. A otośmy obecni byli wyrokowi i spełnieniu.
Zamilkł, dodając pocichu.
— Amen... Dziękujcie Bogu nawet za to, że wam dozwala uniknąć zemsty i móc przebaczyć.
Przez cały dzień gaszono jeszcze i zalewano resztki ognia; ludzie byli zajęci i wśród zamieszania niepostrzeżonem przeszło pilnowanie komórki. Nad wieczór, nie doczekawszy się księdza Kulebiaki, sam Sławczyński, trochę tylko zmieniwszy zwykłego stroju, prześliznął się do pałacu. Ani Henryk, ani z rodziny nikt nie chciał go upokarzać, lub powiększać cierpienia wymówkami. Praski i Andruszka wprowadzili więźnia przez sień ciemną do pustego salonu, gdzie ksiądz Kulebiaka gotowy już cyrograf obu im podpisać kazał. Sławczyński, dla ujęcia Horyszków, koniecznie chciał przynajmniej szkody z pożaru wynikłe nagrodzić, lecz i tych przyjąć nie myślano. Upokorzony, blady, w podartych sukniach, pół żywy Mazurowicz księdza w rękę pocałował, płacząc.
— Idźcie z Bogiem — rzekł zimno wikary — idźcie z Bogiem! wszystko skończone.
Wyjrzał jeszcze przeze drzwi, ażeby się z kim nie spotkali, i upewniwszy się, iż sień i dziedziniec puste, obu wypuścił.
Tak się skończyło pocichu to dzikie i zacięte prześladowanie Horyszków, a chociaż ludzie czegoś się może domyślali... milczano.
Sławczyński pozostał w Błotkowie, ale ociężał i mało się już pokazywał. Mazurowicz trzeciego dnia, zabrawszy żonę, a majątek zdawszy teściowi, ażeby go sprzedał, wyjechał co najśpieszniej.
Henryk, nie mając już najmniejszego powodu do ukrywania się, kilka dni jeszcze pozostał. Straszliwa ta noc, która wstrząsnęła wszystkimi, błogosławione sprowadziła za sobą skutki. Cecylja uczuła się bezpieczniejsza, odetchnęła. Wiedziała, że jej pozostawało może stokroć gorsze, bo potajemne prześladowanie marszałka; ale to daleko już dla niej było znośniejsze — czuła w sobie siłę wzgardzenia niem.
Jednym z najjawniejszych dowodów, że kuzyn zaparł się ich zupełnie, było i to, że gdy całe niemal sąsiedztwo dawało im po pożarze staropolskie dowody współczucia — on ani się zgłosił, ani dowiedział. Ryngoldowie nie odzywali się także, lecz w kilka dni kazali wieczorem pod spaloną stajnię przywieźć całe drzewo potrzebne na jej pokrycie, które u nich przygotowane stało do nowej budowy. Ekonom, co je składał, miał polecenie nie mówić, od kogo pochodziło, i, o ile się to da uskutecznić, pocichu je na placu złożyć. Hrabia, który natychmiast napisał do Juljana, ofiarując mu, co tylko było potrzebne, otrzymał podziękowanie. Cecylja kazała napisać, że już ma wszystko, że jest mu nieskończenie wdzięczna, ale niczego przyjąć nie może.
Nie uszło jej baczności, że Julek wzdychał do nauki i zazdrościł bratu. Wyrwał się z tem już w pierwszej chwili po przybyciu Henryka i potem kilka razy, za co się sam na siebie gniewał.
Henryk miał odjeżdżać, gdy Cecylja weszła do nich na górę, poważna jak zawsze, i smutniejsza niż zwykle i zamyślona. Łza się jej w oku kręciła, ale po ustach uśmiech przymuszony przelatywał.
— No, a gdzież Julka tłumoczek? — zawołała z progu, patrząc na maleńki podróżny przybór Henryka.
— Jakto? — spytał zdziwiony Julek. — Ja, o trzy mile tylko przeprowadzając Henrysia, niczego nie potrzebuję.
— A ja myślałam, mój drogi, że ty się zdecydujesz przeprowadzić go aż do Warszawy, i oto właśnie przygotowałam ci wiatyk.
Julek patrzył, mocno zdziwiony. Pogłaskała go po głowie.
— Serce ty moje, szkoda ciebie na ogrodnika. Tobie się trzeba uczyć i szukać innej drogi, szerszej a wyżej prowadzącej. Ja, stare pannisko, która na świecie nie mam nic lepszego do roboty, przy pomocy poczciwego Praskiego, będę się tutaj krzątała, abyście mieli swój kątek i przytułek dla spoczynku. Julkowi trzeba dalej. Tak, jedź, mój drogi! Wiem, że z duszy tego pragniesz, żeś zostać chciał tylko dla mnie... Ale ja was przecie nie tracę — wy i tak nie zapomnicie o mnie... Dopóki ta groza od złych ludzi i strach były nad nami, przyznaję się wam, obawiałam się zostać sama. Ale teraz... Julek może jechać i — pojedzie.
Stał jeszcze Julek niepewny, czy ma tę ofiarę przyjąć. Serce mu biło; ale jakże było tę, która im zastąpiła wszystkich, zostawić samą na tej pustce, z jedną tylko pracą?
— Cesiu, to nie może być! — zawołał Juljan. — Zawszeż ty masz być ofiarą, a my tobie obowiązanymi, bez możności wywdzięczenia się? Mylisz się, sądząc, że już jesteś bezpieczna — został jeszcze marszałek.
Cesia uśmiechnęła się.
— Zerwał z nami, — rzekła — obawy nie mam, tem bardziej że, jak wszyscy głoszą, żeni się z panią Ratajewską.
— Przepraszam — wtrącił Julek. — Najbliższy sąsiad pięknej pani, hrabia Sulejowski, więc najlepiej uwiadomiony, zaręcza, iż ten cień projektu rozbił się o jakieś wątpliwości wdowy co do stanu majątku marszałka.
— Być może, ale miłość marszałka nie rozbiła się jeszcze o nic; zatem z tej strony możemy być spokojni. — Julek jedzie, — dodała stanowczo — ja proszę go o to... Julek jedzie uczyć się, czego chce, aby zostać czemś więcej, niż moim ogrodnikiem.
Uścisnęła go, mówiąc to, a brat w zapale do nóg się jej rzucił.
— Wszystko to bardzo ładne, — odezwał się Henryk — ale jeszcze nie rozumiem, jak można bez zgryzoty sumienia Cesię porzucić tak samą.
— Ale jakże samą? — żywo wtrąciła siostra. — Liczmy: ksiądz Kulebiaka, stary Szmul, filozof Praski, najpoczciwsza Piotrusia, a nawet i wisusowaty Andruszka.
— No, to dodajmy jeszcze jednego, — odezwał się Julek figlarnie — na którego ja liczę najwięcej.
Cesia się zarumieniła.
— Proszę cię, milcz.
— Moja droga, on jest z taką czcią dla ciebie.
— I ja też jestem dla niego z największą wdzięcznością, ale ponieważ postanowiłam, jak wiecie, zostać starą panną, opiekun tak młody byłby mi niewygodny. Nie zechcecie przecież siostry narażać choćby na pozory.
— Cesiu, on się z tobą ożeni! — zawołał Julek. — Ja ręczę.
— Ale ja nie pójdę za niego — stanowczo przerwała siostra. — Rzecz jest skończona. Pakuj swój tłumok, myśl o tem, czego się będziesz uczył, a mnie zostaw samej sobie i opiece Bożej. Przypomnijcież sobie, że mając lat szesnaście, opuściłam ten dom, nieświadoma życia, sierota, nie znająca ludzi, z wolą tylko niezłomną pracowania dla was i dla siebie. Z tej próby — westchnęła — wyszłam, jeśli nie zwycięsko, to ręką obronną, spokojna w sumieniu, i mogłam jeszcze otworzyć wam drzwi do nauki i pracy, natchnąć was odwagą. Zostawcież mnie z ogródkiem, który będzie moim, przeze mnie stworzonym światem. Znajdziecie mnie tu tęsknie zawsze was wyglądającą. Wkładam tylko na Julka ten sam obowiązek, jaki spełnia już Henryk, obowiązek regularnej, szczerej spowiedzi przed siostrą.
Julek był w humorze żartobliwym.
— A gdybym ja, broń Boże, zakochał się? — spytał.
— Byłoby to w istocie nieszczęściem wielkiem, bo oderwałoby cię od obowiązku zdobywania najprzód niepodległości; ale... sercu podobno rozkazywać nie można. Gdybyś się zakochał w ubogiem, poczciwem, pracowitem dziewczęciu, któreby... — spojrzała mu w oczy. — Siostrze się przyznać i do tego potrzeba.
— Tymczasem — szepnął Julek — daję ci słowo, że zakocham się w nauce.
— Czemże chcesz zostać?
Julek się zafrasował.
— Może to nie wypada dla Horyszki...
Cecylja się roześmiała.
— Nie rozumiem — rzekła. — Wszak nawet szewcem mógłbyś zostać bez zakały dla imienia, byle nie partaczem.
— A! przepraszam, — krzyknął Julek — w takim razie wolę być ogrodnikiem.
— Więc czemże?
— Czem? Gdybym słuchał skłonności, zostałbym artystą... Ale malarz czy rzeźbiarz chodziłbym bez butów. Posłucham więc rozumu. Botanika mnie już trochę przygotowała, — szepnął Julek — ot, zostałbym doktorem z ochotą.
Cesia klasnęła w ręce.
— Cudownie! Tylko mocno, mocno uczonym i dobrym jak anioł! Czy może być co piękniejszego? Nie byłże i Chrystus lekarzem?
Cały dzień przepaplali tak i do wyjazdu nie przyszło. U stołu Henryk i Julek razem osnuli plan, aby, jadąc, wstąpić do Bobryniec do hrabiego i pożegnać go. Należało mu się to od nich za tyle przyjaźni dowodów. Cesia się nie sprzeciwiała.
— Dobrze, — rzekła — a ja nawet daję wam poselstwo do niego.
Zdziwieni bracia spojrzeli na nią.
— Tak jest. Powiedzcie mu, że ja go uporczywie, koniecznie swatać będę z Ryngoldówną. Jadwisia jest dobra... miła... ich położenie w świecie równe... wiek stosowny... Ofiaruję się gorliwie, jak prawdziwa przyjaciółka, popierać jego sprawę, wyrozumieć rodziców, pannę przygotować, natchnąć ją dla niego szacunkiem i życzliwością. Możecie mu to ode mnie powiedzieć. Julek ją widział razy kilka, więc może jej oddać sprawiedliwość. Hrabiemu zacięży samotność, a nie życzyłabym mu pani Ratajewskiej, którą widziałam wprawdzie krótko, ale mi się mocno nie podobała. To żona dla pana Bolesława — dodała nieco złośliwie.
Chłopcy podjęli się poselstwa, choć Julek przysięgał się, że hrabiemu będzie ono przykre i jakoś posmutniał. Cesia mu się długo o tem nie dała rozszerzać.
— Jeszcze nie jesteś doktorem! — zawołała wesoło. — Schowaj na później swoje rady.
Z tą przymuszoną nieco wesołością spędzili chwile ostatnie; ale w miarę, jak się godzina rozstania zbliżała, smutnieli wszyscy. Julkowi się aż łzy kręciły w oczach. Cesia pożegnała ich uśmiechem, a gdy bryczka potoczyła się od ganku, gdy w tej pustce milczącej znalazła się tak osierocona i sama, gdy gwar głosów braterskich uleciał... schyliła czoło na stół i chustka jej od łez była wilgotna.


IV.

Prawie lat pięć upłynęło od opisanych wypadków i była znowu wiosna prześliczna, a drzewa pośpiesznie rozwijały się do życia nowego. Toż samo lazurowe niebo śmiało się, przeglądając z za białych chmurek i ptactwo ciągnęło na stare gniazda i łożyska, na których je pokolenia całe poprzedziły... a zdala patrząc, nie znalazłby podróżny żadnej niemal zmiany w Zawiechowie.
Mury pałacu, przed kilku laty odświeżone, teraz już poszarzały, a za dworem widać było jakby młody las szkółek owocowych i drzewek, i dachy cieplarni, i szeroką przestrzeń, oknami pokrytą; przed nią uprawne zagony, jeszcze szare, gdzie niegdzie już w rząd wysadkami były poznaczone. Kręcili się tu chłopcy ogrodowi, nakrywając jedne, odsłaniając inne rośliny, i stary Praski, w aksamitnej czapeczce na głowie, chodził po tem swojem państwie, z pociechą spoglądając, jak posłusznie rosły jego ulubione wychowanki. Zakład zawiechowski doszedł już był i wcale poważnych rozmiarów, i znakomitej sławy w sąsiedztwie. Był on w stosunkach z innemi tego rodzaju większemi w Europie instytutami i zaopatrywał je w rośliny krajowe, które kultura umiejętna przekształciła do niepoznania, ku ozdobie ogrodów.
Praski i panna Cecylja cieszyć się mogli dziełem swem, które zamiłowanie ogrodów, uprawę drzew owocowych, a nawet roślin pastewnych i nowych zbóż odmian, ułatwiało tej części kraju. Wszyscy też wkońcu, co z przekąsem odzywali się o dziecinnej fantazji panny Cecylji, nauczyli się oceniać jej zasługi. Ogród nie przynosił może fantastycznych tych zysków, o których ludzie roili, zdala nań patrząc, lecz nietylko utrzymywał siebie, dom, właścicielkę, ale starczył jeszcze na ulepszenia nowe, na pomoc Henrykowi i Julkowi i na stworzenie nieodbicie potrzebnego zapasu, na nieprzewidziane wydatki. Sam handel nasionami opłacał koszta wszelkie. Wiodło się co rok lepiej i raźniej.
Szkółki porosły, ogrody bujały — lecz ktoby spojrzał na smutne oblicze tej, co to wszystko stworzyła, nie wyśledziłby na niem tego zadowolenia, jakie słusznie zaczerpnąć mogła z widoku swojego dzieła.
Lat pięć tego spokojnego, pracowitego życia nie zostawiły po sobie śladów na młodej zawsze i pięknej twarzy Cecylji. Oczy jej czarne błyszczały tym samym ogniem inteligencji i uczucia hamowanego; świeżość nie znikła z oblicza, które rumieniec oblewał, lub bladość pokrywała, za najmniejszem drgnieniem serca. W towarzystwie zieloności i kwiatów, królowa ich, zdawała się wiekuistą młodość zapożyczać z ich blasków i woni; ale tęsknica spokojna, jakby skazanego nieodwołalnie na śmierć powolną, obłokiem jakimś osłaniała tę uroczą postać. Ożywiała się chwilami, gdy nowe zjawisko jakieś, gość młody z dalekich światów, po raz pierwszy otworzył kielich na powitanie i nieznaną wonią napełnił powietrze; lecz wróciwszy do samotnego pokoju, gdy wszelka praca była skończona, gdy trzeba było wytchnąć i spocząć, siadała jak posąg, zadumana i półmartwa.
Schwytawszy się na tej tęsknicy, co rychlej porywała książkę, szła do fortepianu, tworzyła sobie zajęcie, aby mechaniczna praca i potrzeba zwrócenia uwagi na jakiś przedmiot obojętny odciągnęła myśl od kontemplacji i bólów wewnętrznych.
Tych chwil atoli smutku mało kto kiedy był świadkiem; podpatrzyli je chyba domowi... obcy ledwie się ich mogli domyślać. Uwielbiano tę niezmordowaną wytrwałość pięknej, młodej, swobodnej kobiety, która, poślubiwszy się obowiązkom, spełniała je z tak bezprzykładną surowością dla samej siebie.
Prędzej czy później najzaciętsi nawet nieprzyjaciele zmuszeni są ocenić tę cnotę tak rzadką logiki życia, idącej wprost swą drogą do jasno pojętego celu. Wszyscy też dawni nieprzyjaciele rodziny, i ci, co wyśmiewali pomysł biednej marzycielki, składali hołd jej rozumowi i charakterowi. Ten zarosły chwastami i zdziczały ogród, ta pustka nieużyteczna, w której żyć nie było z czego, stały się źródłem dochodów, dawały niezależność, a obiecywały w przyszłości więcej jeszcze. Zazdrościli jedni, dziwili się drudzy, na pociechę sobie mówili inni, że wszystko to Praski stworzył i utrzymywał — lecz, koniec końcem, biedni Horyszkowie nie potrzebowali nikogo. Julek kończył medycynę i już się nawet dał poznać jako bardzo zręczny operator, tak że mu na zajęciu i na świetnych nie zbywało widokach. Henryk miał miejsce zarządzającego w znacznych fabrykach, które mu już więcej przynosiło, niż dobra wieś w okolicy Zawiechowa. Jeden i drugi nietylko nie potrzebowali pomocy siostry, ale zmuszali ją, aby dozwalała ulubiony zakład swój powiększać ich kosztem i stawiać go na coraz wyższej stopie.
To polepszenie losu, chociaż je winni byli i własnej pracy, rozumieli dobrze, iż głównie zawdzięczali tej opiekunce, co się dla nich poświęciła, co z tą myślą rozpoczęła życie i całe je dla niej oddała w ofierze. Kilka razy na rok mieniali się bracia, odwiedzając Zawiechów, lub przybywając razem to na imieniny, to na święta. Naówczas były to dni spowiedzi i wyznań wzajemnych, których siostra z zajęciem słuchała, rzucając czasem słówko, dające do myślenia, choć nie było rozkazem, choć zaledwie radą nazwać się mogło.
To, co dwór otaczało, więcej się zmieniło, niż on sam i jego gosposia. Piotruska postarzała znacznie, mówiła ciągle prawie jedno i to samo, gderała zawsze na służące stereotypowym sposobem; ale głowa się jej trząść zaczęła i częściej niż dawniej napadała ją senność. Byle usiadła biedaczka, oczy się jej kleiły i ręce opadały. Tak często, siadłszy z koronką w ręku, drzemiąc i przerywając sobie sen kilku słowami modlitwy, przesiedziała północ i ani się wyspać, ani wymodlić nie mogła. Zajmowała zawsze napozór toż samo w domu stanowisko, lecz ją wyręczano nieznacznie, bo podołać mu nie mogła, a wyrzec się go nie chciała. Oczy nie dopisywały, ruch więcej zbliżony był do przesuwania się, niż do chodu; jadała mało, a przeżywiała się najczęściej samą kawą, której teraz oszczędzać nie potrzebowała. Dom był zaopatrzony obficie we wszystko; nawet pewna wytworność skromna już się w nim postrzegać dawała.
Zmienił się także ksiądz wikary Kulebiaka, jak to starym najczęściej się zdarza, wskutek jednego wypadku. Po nocy, śpiesząc do chorego, wywrócił się z wozem, nogę złamał, a zmuszony leżeć z nią długo, postradał siły, które już w jego wieku odzyskać było trudno. Chodzić musiał o kiju, ale przypadek ten wcale go nie odstręczył od równie gorliwego spełniania obowiązków.
Usque ad finem — powtarzał pocichu tym, którzy radzili mu więcej spoczynku.
Przychodził on często do ogrodu panny Cecylji, która kwiatów na ołtarze do kościoła obficie dostarczała, oglądał wszystko z zachwyceniem i nie mógł się potem nacieszyć tem błogosławieństwem Bożem, jakiego doznał Zawiechów. On i Piotruska, patrząc na to, do jednej zawsze myśli wracali: „żeby nasza starościna była tego dożyła!“
Gdy intrygi pana marszałka, wieściami uwłaczającemi sławie panny Cecylji, zaniepokoiły sąsiedztwo, a Ryngoldowie znacznie dla niej ostygli, po wyjeździe obu braci zamknęła się zupełnie w domu i oddała całkiem pielęgnowaniu swoich wychowańców. Zniknięcie Mazurowicza i jego żony, o którem różnie mówiono i wnioskowano, milczenie Sławczyńskiego, który ani źle, ani dobrze o Horyszkach nie mówił i wspomnień ich unikał — oddziałało też na usposobienie ogółu. Zaczęto zdala wpatrywać się ciekawie w to osobliwe gospodarstwo zawiechowskie, dziwić się mu, a sklepik z kwiatami i owocami, założony w miasteczku, ogromne miał powodzenie. Uprzedzenia znikały. Pełna powagi i spokoju postać panny Cecylji, która szła swą drogą, wcale zdając się na świat nie oglądać, najgorzej nawet usposobionym imponowała. Z nieprzyjaciół, usiłujących szkodzić, został jeden tylko pan marszałek. W miarę jak się polepszało Horyszkom, sprawa jego z nimi coraz dlań stawała się gorsza. Czuł to dobrze, lecz nie umiał radzić na to. Nie próbowano nawet zbliżać się do niego, czego on byłby może pragnął, lecz nie śmiał i nie miał ku temu sposobności. Rozpoczęte staranie o rękę pięknej pani Ratajewskiej dziwnie się jakoś rozchwiało, a raczej przeciągnęło niezrozumiale. Wdowa, dowiedziawszy się o nieszczególnym stanie interesów marszałka, zawahała się z oddaniem mu ręki; lecz że miała sprawę zawikłaną w Opiece, a pan Bolesław był jej potrzebny, nadzwyczaj zręcznie nie dopuszczała go do oświadczenia się, aby nie być zmuszoną, odmawiać stanowczo. Marszałek, którego czułe serce zawsze potrzebowało jakiegoś zajęcia, rzucał się potem w różne strony, nie mając do nikogo szczęścia, a ile razy dostał delikatną odprawę, powracał do pani Ratajewskiej. Tu zawsze przyjmowany był doskonale i bawiony; nadskakiwano mu, ale ostrożna pani układała się w ten sposób, aby, gdy niebezpieczeństwo oświadczenia zagrażało, napozór błahą i chwilową zwlec je przeszkodą. Kto inny byłby się może poznał na tym manewrze, który się często powtarzał i nie mógł być przypadkowy; lecz pan Bolesław pochlebiał sobie, że to były figle złośliwego losu, a nie filuternej pani.
Zdala dowiadywał się on rozmaitemi sposobami, o których wynalezienie łatwo mu było, jak i co się działo w Zawiechowie. Wypadek z Mazurowiczem, o którym potajemnie szeptano, bo stary Sławczyński sam się podobno przed jakimś przyjacielem, sub sigillo, o tem wygadał przy kieliszku, przeraził marszałka i dał mu do myślenia. Łatwo było obrachować, że opinja zwróci się ku tej rodzinie, na której on chciał zemścić się potwarzą; zamilczał więc i oczekiwał. Dowiedział się potem o wyjeździe Juljana i Henryka, o powodzeniu ich obu, o zyskanej przez nich niezależności, o poszanowaniu, jakie wzbudzała powszechnie panna Cecylja. Sprawa jego się psuła. Temu, co rzucił jawnie w obieg przeciw nim, kłam zadawał każdy rok upływający. Wiedziano, że między Zawiechowem a hrabią nie było żadnych stosunków, że panny Cecylji podejrzewać nie było nawet można, tak starannie choćby cienia pozoru unikała. Marszałek cofnąć się nie mógł, zamilkł wszakże. Radby był wyjść z tego fałszywego położenia, które teraz jemu najwięcej szkodziło, ale nie widział jakoś sposobu.
W czwartym już roku szukał pozoru, aby się znowu zbliżyć do Zawiechowa i przejednać z siostrzeńcami; lecz znaleźć go było trudno. Ile razy przyjeżdżali bracia, a rozmowy toczyły się o przeszłości, unikali wszyscy wspomnienia marszałka, jakby go na świecie nie było. Juljan jednak miał wreszcie konieczną potrzebę udania się do kancelarji, dla wyjęcia jakichś papierów, i pojechał do miasteczka. Trybem zwyczajnym podał prośbę, o której dano wiedzieć panu Bolesławowi. Wiadomość ta mocno go poruszyła; rozkazał sekretarzowi, ażeby papiery gotowe oddał mu na ręce, a Juljanowi oznajmił, iż go marszałek prosi do siebie.
Zdziwiło to Julka, który zrazu zawahał się, co ma począć, lecz po namyśle, postanowił nie drażnić gorzej wuja i udał się do niego. Marszałek czekał nań w swoim gabinecie, a ujrzawszy wchodzącego z posępną i chłodną twarzą, nagle na szyję mu się rzucił, łkając i nie mogąc niby wyrzec słowa. Julek nie wiedział dobrze, jak to ma przyjąć. Z chustką na oczach, marszałek padł na fotel, długo odgrywając niepohamowane wzruszenie. Ręce mu się trzęsły... głosu brakło... Wskazał Julkowi krzesło.
Gdy po długiej oczekiwania chwili mógł wreszcie przyjść do słowa, wyraził najprzód tę boleść, jakiej doświadczył, gdy okrutnie znieważony, posądzony, obrażony, zmuszony był zerwać z rodziną, co serca jego ocenić nie umiała. Wszystko tłumaczyła ta jedna okoliczność, z którą marszałek taił się całe życie, iż podlega napadom lunatycznym. W takim stanie bezwiednym owej nocy pamiętnej pochwycił go Julek, czego omało życiem nie przypłacił. Tłumaczenie to było jawnie naciągnięte, ale dowodziło, że marszałek chciał się uniewinnić i pojednać z rodziną.
Więcej to pono jemu, niż jej było potrzebne; Julek też, nie rozczulając się zbytecznie, przyjął, co mu dawano za dobre i... rodzaj zgody stanął znowu. Marszałek czulszy był, niż kiedykolwiek; mówił, że chlubi się Horyszkami, uwielbiał energję, z jaką dźwignąć się umieli bez niczyjej pomocy, siłę ducha, z jaką walczyli i t. d., i t. d.
Julek musiał pozostać na obiedzie, a gdy wyściskany powrócił do Zawiechowa i zawiózł tam tę nieprawdopodobną wiadomość, Cecylja przyjęła ją, pobladłszy, i z twarzy jej wnosząc, raczej zafrasowana, niż uradowana.
Pan Bolesław nic nie wspominał o dalszych stosunkach, nie mówił, czy będzie w Zawiechowie, ale to prędzej lub później wypadało samo z siebie. Zapraszał tylko obu braci i, troskliwie dopytując się o ich losy, unosił się nad zdolnościami, jakich dali dowody.
Wobec osób, przed któremi wprzód tak jawnie oświadczał się przeciwko swym krewnym, rzecz została wcale innym sposobem usprawiedliwiona.
Gdy we dni kilka po przejednaniu się z Julkiem, który miał zawieźć do Zawiechowa gałązkę oliwną, spotkali się z podkomorzym Ryngoldem w miasteczku, stary nie mógł się wstrzymać, ażeby nie powinszował świętej zgody.
— Czcigodny panie podkomorzy! — zawołał, wysłuchawszy go, marszałek i ręce załamując tragicznie. — Jakie to nieszczęście, gdy u nas człowieka nie rozumieją i słowo każde fałszywie tłumaczą! Utyskiwałem nad losem moich siostrzeńców — prawda, oponowałem — prawda, nie byłem rad — prawda. Lecz proszę wejść w pobudki moje. Co mnie do tego skłoniło? co?... to co i dziś niezmiennie utrzymuję.
Podkomorzy słuchał z uwagą natężoną.
— Powiem otwarcie — ciągnął dalej marszałek. — Podkomorzy, mąż tak szanowany, patrjarcha nasz drogi, — tu go do piersi przycisnął — podkomorzy mnie zrozumiesz. O co szło? o co? O to, że dla starożytnej szlachty, jak Horyszkowie, których dziadowie i pradziadowie na województwach i kasztelanjach siadywali, ten sposób ratowania się od upadku, jaki wynalazła panna Cecylja, uparcie się go trzymając, ja znajdowałem niestosownym. Noblesse oblige... i tak lada czego chwycić się dla kawałka chleba — nie godziło się. Dlatego ja pannie Cecylji ofiarowałem dom swój. Julka chciałem prowadzić drogą służby urzędowej. Dlaczegóż nie? Za lat kilkanaście mógłby był zostać radcą stanu. Henrykowi dawałem dzierżawę, aby z niej wrócił do dziedzictwa. To były drogi szlacheckie, tradycyjne, według mnie, jedynie godne nas. Wszystko to, co oni przedsięwzięli, dokonali, śliczne jest, ani słowa... ale to dla córki jakiegoś aptekarza, dla synów doktora, dla sierot po panu budowniczym et caetera byłoby właściwe, lecz dla Horyszków... przepraszam — skłonił się i w piersi uderzył. — Być może, wyznaję, że jestem trochę zacofany, nie na wysokości wieku; lecz tradycje nasze, panie podkomorzy! W co się obróci szlachectwo, ta instytucja odwieczna i wiekuista, bez której każdy naród kuleje i...
Podkomorzy zażywał tabakę spokojnie.
— Ja bo także jestem szlachcic i stary, — odezwał się zwolna — ja też, mości panie, nad tą kwestją myślałem i przemyśliwałem. Pamięć przodków jest dla mnie spuścizną świętą, chlubię się nimi... ale... distinguo. Szlachcic musiał był rycerzem i gospodarzem w tych czasach, gdy się masy nie rozbudziły do życia i w wojnie, a ekonomice potrzebowały powodyrów. Nie szkodzi, gdy i dziś szablą a pługiem dalej sobie drogi wyrąbują i wyorują; ale mnie się widzi, że to szlachectwu nie uwłacza, gdy się i na innych gościńcach rej wiedzie. Główna rzecz, aby nie spać i starać się być, jeśli nie na przodzie, to przynajmniej nie na tyle. Kto mi mówi o szlachectwie, temu ja Anglję pokazuję... Tam tylko szlachectwo żyje, bo się nowemi przyrostami zwiększa, bo wciela i przyjmuje, a gdziekolwiek życie panuje, ruch i praca, tam być się stara, wyprzedzić się nie dając.
Marszałek począł od pocałowania podkomorzego, captando benevolentiam.
— Czcigodny podkomorzy, — zawołał — godzę się, uwielbiam; ale mnie moich Horyszków było i jest żal na mechaników i doktorów, a takiej osoby, jak Cesia, na ogrodniczkę. Czegoś świetniejszego dla nich pragnąłem.
— A toż cię, marszałku, nie cieszy i nie wbija w dumę, że te biedne sieroty, nie potrzebując pomocy niczyjej, tak triumfalnie wyszły z rozpaczliwego położenia? Przyznam ci się, że gdybym upadł na majątku — czego Boże uchowaj — a moja Jadwisia została sama i z gruzów umiała stworzyć sobie tak godnie egzystencję nową, duszaby moja z niebios ku niej zleciała.
Marszałek nie skąpił pochwał, lecz wpadł w szlacheckie wspomnienia stare, w reminiscencje tych błogich czasów, gdy w istocie nie było życia, tylko w jednej klasie narodu... rozczulił się, uniósł, wyegzaltował na zimno i podkomorzego pociągnął za sobą w poetyczne światy przeszłości, tak że obaj o rzeczywistości zapomnieli. Marszałkowi czasem nie zbywało na pewnym rodzaju zręczności w razach ostatecznych.
Pomimo zgody, nie pojechał on do Zawiechowa. Wstrzymywał się z tym krokiem jeszcze, rachując na to, że przez braci powoli pannę Cecylję przygotuje. Posądzał ją zrazu mocno o skłonność dla hrabiego, a osiedlenie się jego przypisywał tylko chęci zbliżenia się do niej. Tymczasem przewidywania stosunków bliższych wcale się nie spełniły. Śledzono najpilniej, lecz nie odkryto nic nad to, że stary Praski bywał co niedziela w Bobryńcach. W istocie na tego dziwnego pośrednika zeszła miłość dyskretna hrabiego i nim się ograniczać musiała. Czy stary naturalista i filozof-samouk domyślał się, jaką grał rolę — odgadnąć trudno. Miał niby nadzór nad ogrodami.
Było to właściwością Praskiego, że mu nikt w świecie nie imponował, że nikogo bardzo nie potrzebując, nie lękał się też nikogo i każdemu czuł się równym. Biedny ogrodnik, wśród najświetniejszego towarzystwa, ani dowcipem, ani bogactwem, ani wymową, ani urzędem i znaczeniem nie dawał brać góry nad sobą.
Zupełnie tak samo się znajdował w gronie parobków ogrodniczych, jak książąt, jednym i drugim ostrą, ale przyzwoitą mówiąc prawdę.
Za dawnych czasów, gdy jeszcze był przy oranżerjach hrabiów N. N. w Królestwie, okazywano je ministrowi Lubeckiemu, przybyłemu z Warszawy, a pan Praski czynił honory. Gospodarstwu szło o to niezmiernie, aby go zjednać. Tymczasem minister, który wiele rzeczy umiał i znakomite miał wykształcenie, w botanice palnął okrutnego bąka. Praski podniósł poważnie wzrok, uchylił nieco czapeczki i rzekł dobitnie:
— Otóż to tak się dzieje, gdy kto, jak wasza ekscelencja, mówi o tem, czego nie rozumie.
I z zimną krwią, niezmieszany, wytłumaczył, że tak nie było. Z wielką zawsze powagą poczciwy stary wszędzie w swych grubych butach i surducie z 1825 roku, z zawijanym, bufiastym kołnierzem, czuł się zupełnie na swojem miejscu. Pałace, wspaniałości, przepychy nie dziwiły go, ani przejmowały, ale nowa orchidea, ale roślina nieznana obudzała w nim entuzjazm i poszanowanie. Dziwny też stosunek zawiązał się pomiędzy nim a hrabią, który z nikim prawie nie żył.
Zwykle w niedzielę jechał Praski do Bobryniec i wprost się udawał do oranżerji i ogrodu.
Zawiadywał niemi nieuk, chłop prosty, który dawniej był parobkiem przy ogrodzie i nabrał praktyki, ale głowę miał otwartą i rad się uczył. Ten spełniał, co mu Praski radził i dysponował, a pokochał starego. Oprócz niego, znajdował się prawie zawsze hrabia przy oględzinach i sam im towarzyszył. Ogród dawniej wcale go nie obchodził, lecz w tej samotności, przy braku zajęcia, zaczął go rozrywać. Razem z Praskim obchodzili wszystko najtroskliwiej. Tu szczególne poszanowanie miał stary ogrodnik dla pięknych i ogromnych drzew pomarańczowych, które w bardzo złym stanie razem z majątkiem zostały nabyte. Dzięki staraniom Praskiego, rosły teraz pięknie i w lecie przyozdabiały wspaniałe wnijście do pałacu.
Hrabia rozpytywał zwykle nietylko o swój ogród, o który mu pono najmniej chodziło, ale o zakład panny Cecylji, a o tym Praski, jako o swem dziecięciu najmilszem, bardzo mówić lubił. Najczęściej trafiało się, że w tej poufnej rozmowie Praski się wynurzył z tem, coby mu jeszcze sprowadzić należało, a potem składało się tak, iż właśnie hrabia tegoż samego potrzebował, to samo sprowadzał i miał jako niewłaściwe sobie lub niemiłe zabezcen do zbycia. Ponieważ manewr podobny powtarzał się często, Praski, choć był monomanem i nie myślał, tylko o mamie-naturze i jej pierworodnych dzieciątkach — nie mógł nareszcie nie dostrzec, iż to coś zakrawało na zręcznie narzucane dobrodziejstwa. Wszakże, czy mu się to zdało niewinnem a przyjemnem, czy bardzo właściwem nawet, nie dał do zrozumienia, iż się na tem poznaje.
Raz tylko, gdy chodziło o znaczną partję gladjolusów, sprowadzonych od van Houtena i zupełnie niepotrzebnych hrabiemu — Praski się odezwał:
— A już nie wiem, czy pannie Cecylji mogę to proponować, bo... coś się na ostatnie lilje owe rumieniła i rzucała... więc do czasu trzeba odłożyć, bo się pozna na sztuczkach.
Hrabia zamilkł, a stary nie wznawiał rozmowy. Zwykle rozpytywał gospodarz o zdrowie, o zajęcie, o to, co się w domu działo, czy były wiadomości od braci, co panna Cecylja robiła i t. p. Narzucał czasem kosztowne dzieła botaniczne Praskiemu do przejrzenia, z prośbą, aby je udzielił swej pani i nie odbierał prędko, gdyż nie były mu potrzebne. Z ogrodu szli na śniadanie. Praski siadał z hrabią i gawędzono znowu. Stary powracał potem do ogrodu, dla dopilnowania szczegółów, i zjawiał się jeszcze na obiad. Najczęściej jadali go we dwóch, przy dobrym wina kieliszku. Ogrodnik chętnie opowiadał, zawsze bardzo serjo, przygody swojego życia, wielce urozmaiconego, wykładał swoje dziwaczne teorje i dopiero wieczorem do domu powracał. Nazajutrz, choć niepytany, niby tak z własnego natchnienia, milczącej pannie Cecylji opowiadał Praski, co wczoraj widział, robił, nawet o czem mówili, o co się posprzeczali, powtarzając słowa hrabiego. Nigdy mu nie przerywano, ale milczenie go nie zrażało, nałogowo odbywał to, jak pańszczyznę. Czy wiedział o tem, czy nie, że służył za węzeł, łączący dwa serca, które biły dla siebie, dwie istoty, rozdzielone wymaganiami świata... tego się domyśleć było trudno. Wogóle Praski wyglądał, jakgdyby o niczem nie wiedział, co się na świecie działo.
Wszystko to trwało lata całe, stawało się powoli nawyknieniem, koniecznością, potrzebą, i nic nie zwiastowało, ażeby się tu co zmienić mogło. Było to coś doprawdy podobnego do życia Heloizy i Abelarda, patrzących na siebie zdaleka z dwóch klauzur, oczyma duszy i sercami... Hrabia nadto szanował Cecylję, ażeby się pokusił o zawiązanie bliższych, a zakazanych przez nią stosunków. Chciał okazać, że umie cierpieć, milczeć i być posłusznym.
Gdy Julek z Henrykiem, mając wyjeżdżać, otrzymali polecenie swatania hrabiego z panną Ryngoldówną, wywiązali się z tego dosyć zręcznie. Julek wziął to na siebie i pół żartem, pół serjo tę myśl siostry i życzenie wypowiedział. Hrabia słuchał zdziwiony i trochę niecierpliwy, a wkońcu jakby podrażniony.
— Kochany Julku, — rzekł — proszę cię, wszak pewnie pisać będziesz wkrótce do siostry. Napiszże, jak mi dobrze życzysz, że wogóle nie mam najmniejszej ochoty się żenić, że za ten projekt panny Cecylji, gdybym się na nią, którą czczę i wielbię, mógł pogniewać, doprawdy pogniewałbym się.
Julek co do słowa w liście do siostry to powtórzył.
Na tem się jednak nie skończyło. Gdy po pożarze w Zawiechowie znowu państwo Ryngoldowie zaczęli się zbliżać do Cecylji, a ona po wyjeździe braci i sama bywała częściej w Żytkowcach i przyjmowała podkomorzynę z córką, które tu niekiedy po całych dniach przesiadywały — z innej strony poczęła Cesia te swaty. Odmalowała hrabiego, jako człowieka charakteru szlachetnego, wytłumaczyła jego rozwód, wystawiła go z tak pięknej strony, iż i Jadwisia się nim trochę zajęła, i podkomorzyna wzdychała do tej myśli, aby go pociągnąć do córki. Nie śmiała długo o tem mówić mężowi, lecz naostatek jej się to wymknęło mimowolnie i wyspowiadała się ze wszystkiego. Z podkomorzym było wszakże dosyć trudno: człowiek prosty i prawy, niecierpiał rzeczy naciąganych i podrabianych.
— Wszystko to dobre, moja jejmość, — rzekł — wierzę święcie temu, co mówicie; ale... cóż my na to możemy? Ciągnąć go do córki?... a niech mnie Bóg od tego strzeże i moją dobrodziejkę także! Pójdzie Jadwisia zamąż prędzej, później; zostawmy to Opatrzności, ale nie uprzedzajmy jej ludzkim rozumem... on w tych rzeczach często zawodzi.
Podkomorzyna, w wielkim a wielkim sekrecie, tyle tylko uczyniła, iż pana Heljodora wykomenderowała parę razy, aby hrabiego przywiózł. Hrabia przyjechał, a macierzyńska troskliwość przypadkowo jakoś tak to ułożyła, iż Jadwisia miała sposobność mówienia długo i bez przeszkody z hrabią. Lecz od pierwszego słowa zapytał ją o pannę Cecylję, mówił tylko o niej i panna Jadwiga posłużyła mu za mimowolnego pośrednika między Zawiechowem a jego sercem. Zacna panna podkomorzanka, która szczęściem nie miała najmniejszej ochoty odbierać komu hrabiego, choć się jej wydał bardzo miłym zresztą człowiekiem — zrozumiała dobrze, iż były tam serce jego i myśli... i cieszyła się, że potrafi może zbliżyć tych ludzi dwoje.
Ale gdy potem w Zawiechowie napomknęła o tem, Cesia się zarumieniła, uściskała ją i szepnęła na ucho:
— Bardzo szanuję twojego hrabiego, ale ty go sobie sama weź, to zrobisz najlepiej, a mnie nie mów o nim.
I palec położyła na ustach.
Gdy tedy, po latach pięciu ciężkiego nowicjatu, obaj wyzwoleni: Henryk, dyrektor fabryki, i Julek, doktór medycyny, przybyli do Zawiechowa, u nóg siostry złożyć swe patenta, zaprawdę radość była wielka. Cecylja zapłakała, ale ze szczęścia.
Nie mówimy już o łzach Piotrusi, która przyszła też, nieboraczka, ściskać i całować tych swoich wyniańczonych chłopaków, a mówić już nic więcej nie mogła, tylko to jedno ciągle:
— Czemu to moja święta dobrodziejka tego nie dożyła!
Julek, który już trochę dłużej siostry nie widział, bo mu klinika lat ostatnich i podróże do szpitali zagranicznych wiele czasu zajęły — gdy świece podano, przypatrzył się jej lepiej i, odszedłszy z bratem na górę, rzekł mu:
— Z pewnego względu smutno to być lekarzem... dziś tego doświadczyłem. Nam biednym wprzód się objawia w ukochanych istotach to, co im zagrażać może. Mnie się coś Cesi twarz i wzrok nie podobają... trochę nawet pokaszliwa. Jutro, nic nie mówiąc, lepiej to zbadam. Może mi się przywidziało, może to katar przemijający, ale zawsze...
Henryk się zląkł bardzo, lecz w jego oczach Cesia nie była wcale zmieniona, owszem, znajdował ją świeżą, oczy pełne blasku, rumieniec na twarzy, żywość wielką. Cały dzień następny spędzili sami z sobą. Julek patrzył już tem okiem lekarza, co w każdym widzi pacjenta mimowoli, a dzień potwierdził tylko, czego wieczór kazał mu się domyślać. Życia, świeżości wiele było w Cesi, ale to wszystko miało cechę gorączkową trochę. Dawało się to przypisać chwilowemu podbudzeniu, radości nawet. Zresztą symptomata groźne nie były wcale, choć wymagały pewnych ostrożności.
Chłopcy obaj, jak studenci wypuszczeni na rekreację, swobodni teraz, weseli, korzystali z chwil wypoczynku. Cesia pierwsza uznała za właściwe, ażeby się zaprezentowali marszałkowi.
Jakoż w kilka dni wybrali się na tę wycieczkę. Pan Bolesław znajdował się właśnie w jednym z tych paroksyzmów zwątpienia, gdy mu pani Ratajewska swą wieczną niedecyzją dokuczyła. Zjawienie się Henryka i Julka odnowiło stare wspomnienia. Przyjął ich z czułością niezmierną, obiadem wykwintnym, szampanem, toastem, wystylizowanym wspaniale — słowem, jak najserdeczniejszy opiekun i krewny. Wieczorem, rozważając cały przebieg swojej sprawy z panną Cecylją, wpadł na tę myśl, że zbyt był obcesowy, że nie umiał należycie się przypodobać, że Cecylja po upływie lat pięciu możeby teraz skłonniejsza się okazała do przyjęcia jego ofiary i... postanowił próbować szczęścia raz jeszcze. Z panią Ratajewską nie było sposobu dojść do końca. Zalotna aż do ostatecznie dozwolonych granic, zdawała się mieć upodobanie w tem, by, rozdrażniwszy, rzucić na bezdroża. Pan Bolesław był znużony zalotami temi bez celu i końca. Nazajutrz więc oświadczył braciom, iż przeprowadzi ich do Zawiechowa. Musieli za to być niezmiernie wdzięczni. Julek jednak, wiedząc, jak to Cecylję zmiesza i zakłopocze, niezupełnie rad był temu w duszy. Jechali razem z Henrykiem, a doktór ich wyprzedził, ażeby te odwiedziny nie spadły niespodzianie.
Nie mylił się w tem, iż uczynią na siostrze wrażenie dosyć nieprzyjemne. W pierwszej chwili pobladła, spuściła oczy, stanęła niema; lecz natychmiast z rezygnacją wzięła się do obowiązków gospodyni.
W parę godzin potem nadjechali spodziewani goście. Cecylja przyjęła marszałka, jako wuja, z należytem uszanowaniem, a on się rozpłynął w uwielbieniach i czci dla najdroższej kuzynki.
Nawykłemu do wdzięków, nieco przejrzałych, pani Ratajewskiej, wydała mu się Cesia świeżą i młodziuchną; on jej mocno wyłysiałym i znacznie opaślejszym. Ma to do siebie życie na takim szlacheckim, gościnnym urzędzie, że głowę osłabia, że brzuch tuczy, że biedną ofiarę wycieńcza na duchu, a na ciele brzemieniem obarcza.
Pan Bolesław miał bardziej niż kiedy fizys marszałkowską. Znaczne zmiany wewnętrzne, zaszłe w Zawiechowie, które wiele wpłynęły i na jego upięknienie, bo panna Cecylja lubiła się artystycznym otaczać wdziękiem, obudziły w marszałku entuzjazm dla wytwornego smaku kuzynki.
Przy rozbieraniu starych owych murów, po kątach i komórkach, znalazła się niezliczona ilość gratów i sprzętów, skazanych na zniszczenie, które przy bliższem obejrzeniu, okazały się ciekawemi zabytkami różnych epok. Pod umiejętnym kierunkiem poodnawiany ten sprzęt stanowił dziś ozdobę kilku pokojów, jakiejby szukać chyba potrzeba po składach antykwarzów w wielkich miastach. Podarte stare obrazy, zrestaurowane, jeśli nie były arcydziełami, zdobiły jednak bardzo mile ściany. Słowem, ubogi dom wyglądał teraz na zamożne gniazdo stare i mógł najwybredniejszy smak zaspokoić.
Cesia, wśród tego świata przez się stworzonego z gruzu i ruiny, w czarnej swej sukni, z włosami gładko przyczesanemi, zawsze młoda i uroczo piękna, a obudzająca jakieś uczucie poszanowania, zachwyciła marszałka, tak iż po wieczerzy odjechał do Szmula, u którego stał, przejęty cały i zaprzysięgając sobie, iż pocznie na nowo konkury, bodaj od samego początku, a prowadzić je będzie, stopniując i z wszelkiemi odcieniami, jakich godna była osoba, tak wyraziste nosząca na sobie piętno wielkiego rodu.
W domu Szmula — zapomnieliśmy o tem uwiadomić — starego już od dwóch lat brakło; poszedł połączyć się z ojcami i spocząć po długim żywocie pracowitym... Miejsce jego zastępował teraz najstarszy syn, tak zupełnie do ojca niepodobny, jakgdyby prawem życia było, by się pokoleń charaktery i obyczaje mieniały. Stary należał do Izraelitów dawnej szkoły, był religijny, surowy w zachowywaniu obyczajów i tradycyj. Syn nie nosił już ani sukni, ani zewnętrznych oznak, któreby go odróżniały od ludzi klas innych. Rzuciwszy wiarę swoją, uwolnił się też od wszelkiej innej i widocznie wzdychał do zostania jednym z tych obywateli świata, których zadaniem jest zrobić jak najwięcej pieniędzy i użyć ich za wszystkich przodków, którzy pościli i sknerzyli. Nikt go też nie widział z przybywających gości, bo się domem wcale nie zajmował i większemi spekulacjami był zaprzątnięty. Na dole gospoda zostawała w ręku obcego człowieka, a restauracja dobijała się sławy zakładu gastronomicznego nowemi meblami, bilardem, zwierciadłami, niepospolitą, słowem, elegancją. Moryca zastępowało dwóch kelnerów w czarnych frakach, choć jeden z nich miał buty bez podeszew, a za biurem wystrojona panna, otoczona szklanemi słojami i butelkami, z olbrzymią grzywą, doskonale odgrywała rolę osoby, wcale niestworzonej do tak pośledniego stanowiska.
Pupart zaprzestał tu chodzić, gdyż cena partji bilardowej została podniesiona, co według niego było nadużyciem. Machczeńko, przeciwnie, pozostał wierny instytutowi i spędzał tu dosyć przyjemne godziny, sparty na biurze obok panny z wielką grzywą, która odniechcenia jakiem słówkiem go czasem raczyła. Niekiedy przynosił jej nawet bukieciki ze sklepiku panny Cecylji, który tuż obok domu Szmula, w osobnym oszklonym budyneczku się znajdował. Sprzedawano w nim wieńce, bukiety, wazony, owoce najprzedziwniejsze, nowalje, i budka, z której się zrazu wyśmiewano, opłacała się sowicie, a kobieta, wyuczona do sprzedaży, miała przytem dobry chleba kawałek. Praski zwierzchni nadzór nad nią sprawował.


V.

Odwiedziny marszałka ciężyły wszystkim; lecz im zimniejsi byli dla niego, tem on grzeczniejszym się stawał, czulszym i bardziej nadskakującym. Niepodobna było nie domyślić się celu, chociaż pokrewieństwo i przybycie braci dostatecznie napozór tłumaczyły te odwiedziny.
Tym razem pan Bolesław, usiłując zastosować się do smaku osób otaczających, zajmował się nawet książkami, kwiatami i mówił z obu braćmi o przedmiotach naukowych, co mu się dosyć wiodło niefortunnie. Nudził się, czerpiąc tylko trochę życia w pięknych czarnych oczach uwielbianej kuzynki; ale ta je odwracała, jak mogła najprędzej, ażeby pożaru nie wzniecać w zbyt zapalnem sercu wyłysiałego wdowca.
Drugiego dnia marszałek stał się sentymentalnym i rozpowiadał o swych nieszczęśliwych losach i zawodach, w czem wielką miał wprawę. Słuchano go z przyzwoitą atencją, lecz wrażenie było małe. Słowem, postępu nie uczynił prawie żadnego.
Trzeciego dnia, gdy już i materji do rozmowy, i zmiany możliwych tonów przebierać się zaczynało, całe towarzystwo umyśliło jechać do Żytkowic. Trochę złośliwa może panna Cecylja, dla zachęcenia kuzyna, przypomniała mu pannę Jadwigę na wydaniu, uroczą i miłą. Marszałek westchnął tylko. Sam on już pojmował, że trudno mu było sięgać tam oczyma i nadziejami. Wszyscy zaraz z południa wyruszyli na tę wycieczkę.
Państwo Ryngoldowie wyjeżdżali z domu rzadko, można ich więc było zastać na pewno. Jeszcze przed dworem spotkali podkomorzego z kijem sękatym, w kapocie szarej i butach kozłowych do kolan, powracającego z pola. Wysiedli więc wszyscy i towarzyszyli mu pieszo. Był w bardzo dobrym humorze, a szczególniej łaskaw na pannę Cecylję i jej braci, do których zwracał się ciągle, rozpytywał, badał i widocznie rad im był bardzo. Znać też pochwalał i to, że marszałek do rodziny znów się zbliżył, bo i jego, nad swój obyczaj, czule i serdecznie przyjmował. W obszernym ganku od ogrodu zastali podkomorzynę z pończochą nad gazetą, a pannę Jadwigę z jakąś robótką w ręku. Podkomorzy zdaleka wołał:
— Jejmość! prowadzę asińdźce miłych gości!
Panna Jadwiga spojrzała pierwsza. Jakoś się jej Juljan na oczy nawinął. Zarumieniła się mocno, prędko złożyła robotę, machinalnie przygładziła włosy i wyszła na powitanie, z twarzą wesołą i ożywioną. Cecylja, której baczności nic nie uszło, spojrzała na nią i na brata, który się także mocno zarumienił i troską twarz się jej oblokła.
Wszyscy zresztą byli weseli, a podkomorzyna obu braci Cecylji, którą kochała bardzo, witała powinszowaniami. Marszałek jeden wśród tego gronka czuł się jakoś obcym. Honorowano go za to i dawano mu pierwsze miejsce, jako widomej głowie powiatu, i rozmowa wszczęła się o troskach urzędowych, o gubernji, powiecie i t. p.
Tymczasem Henryś i Julek rozmawiali z panią i panną. Julek dosyć dawno nie widział podkomorzanki, siostra bowiem jakoś zręcznie zapobiegała stosunkom z Żytkowcami, gdy do niej przyjeżdżał, obawiając się, aby piękna i miła Jadwiga nie podobała się zanadto Julkowi, na którym zdawała się czynić pewne wrażenie, i — co dziwniej — Julek też miał u niej łaski szczególne. Wypytywała o niego często siostrę, która zwykle zagadywała czem innem. Sama myśl jakiegoś stosunku serdecznego przerażała ją, upokarzała, napełniała trwogą. Duma jej oburzała się na to, by ich nie posądzano o polowanie na ogromny posag jedynaczki.
Dotąd udawało się Cecylji wybornie tych dwoje młodych rozdzielać; zdawało się jej nawet, że potrafiła ich zupełnie zobojętnić — gdy te dwa rumieńce, pochwycone przypadkiem, na nowo rozbudziły w niej dawną trwogę.
Pod smutnem wrażeniem tem siedziała dosyć milcząca. Henryk przysiadł się do podkomorzego, Cecylję pochwyciła sama pani i stało się wypadkiem, że Julek musiał bawić pannę Jadwigę. Zbliżyli się widocznie z uczuciem, które Cesia wyczytała z ich twarzy.
— Spodziewam się, — rzekła Jadwiga, spoglądając nań bardzo śmiało — że tym razem pan Juljan z nami pozostaje... Wszak wszystkie egzamina, patenta, eksperymenta dopełnione i masz pan już tytuł doktora, a zatem prawo życia i śmierci nad nami.
— Tak, pani. Idzie teraz o to, aby prawa te zużytkować i przywilej wprowadzić w życie.
— No, ale w okolicy, nieprawdaż? Winieneś pan, jako tutejszy, pierwszy owoc swej nauki nam... wszak tak?
— Tymczasem Hordziszewski starczy.
— Tak, doskonały doktór, ale człowiek niemiły a ostry.
Wśród tej rozmowy wejrzenia mieniały się, jak błyskawice. Ile razy Cesia spojrzała na nich, widziała albo ją z wlepionemi oczyma w niego, albo jego zapatrzonego w Jadwisię. A panna Jadwiga miała obyczaj tego domu; nie była kunsztowną istotą, ale szczerością samą, posuwając niekiedy wyraz uczuć swych aż do dziecinnej prawie otwartości słowa i obejścia.
— Zostaniesz pan z nami! — dodała. — Będziemy tak pięknie prosili, że się dasz skłonić do tego. Przynajmniej wtedy człowiek będzie mógł już śmiało zachorować, gdy zechce.
Julek się rozśmiał.
— Jeśli Hordziszewski odstraszał chorobę, to doprawdy nie godzi się miejsca jego zabierać.
— No, ale naprawdę — odezwała się podkomorzanka — jako dobrej, szczerej przyjaciółce jego siostry, powiedzże mi pan, co zamyślasz?
— Szukać sobie gdzieś miejsca takiego, abym nikomu nie zawadzał, a sam mógł się jeszcze uczyć wiele. W wielkich miastach...
— Ale fe! fe! nie marz pan o tem, — rozśmiała się i razem namarszczyła Jadwisia. — Jakże znowu siostrę tak samą zostawiać!
— Cesia tak doskonale daje rady sobie i drugim, że opieki nie potrzebuje.
Rozmowa, rozkołysana powoli, bujając w różne strony, szła bardzo żywo, lecz słowa nie stanowiły najważniejszej jej osnowy; oczami także mówiono wiele, aż Julek wkońcu, dostrzegłszy, że go siostra niespokojnie śledzi, zmieszał się i umilkł. Panna Jadwiga musiała także pochwycić jej wejrzenie, bo uśmiechnęła się i wstała szybko, aby kazać podwieczorek przygotować. Ponieważ właśnie w tej chwili podkomorzyna o coś Julka zagadnęła, pobiegła do salonu z przyjaciółką. Gdy się tu znalazły same, Cecylja za obie ręce chwyciła Jadwisię. Były z sobą teraz jak siostry.
— Jadziu, niegodziwa, niewdzięczna! czy się to godzi? — zawołała Cesia. — Bałamucisz mi brata! zawracasz mu głowę! Naco ci się to zdało?
Jadzia zapłoniła się, ale wnet odzyskała przytomność.
— A to dobre! — zawołała. — To mi już na Juljana spojrzeć nie wolno, dlatego że jest twoim bratem?
— Ale skądże ci się po raz pierwszy w życiu wzięła ta zalotność, której na biednym moim Julku chcesz próbować?
— O, o! — rozśmiała się Jadwiga — przywiduje ci się. Ciebie kocham jak siostrę, cóż dziwnego, że i on miły mi jest jak brat?
— Niech ci Bóg płaci, Jadziu, — przerwała, całując ją, Cesia — ale biedakowi może się głowa zawrócić. Moja droga! pocóż? naco?
Biegły tak, rozmawiając, w głąb domu. Jadwisia się nagle zatrzymała.
— Cóż to? czy ja już kochania nie jestem warta?
— Jadziu! — rzucając się jej na szyję, poczęła Cesia — dosyć tego żartu! Myśmy biedni ludzie, a tak jak grandy hiszpańskie dumą naszą się obwijamy. Pamiętaj, myśmy biedni ludzie... nam kochać nie wolno, tylko tych, co z nami stoją narówni.
— Dziecko jesteś, choć starsza ode mnie — poczęła Jadwiga, coraz poważniejąc. — Tych maksym nie chcę słuchać. Gdyby... mi się Juljan podobał, na złość tobie zawrócę mu głowę, no, i będzie musiał ożenić się ze mną.
Ostatnie słowa rzuciła jej w ucho i uciekła.
Cecylja stała jak przybita, blada i naprawdę zaniepokojona. Zrobiło się jej przykro. Chciała doczekać się w tem samem miejscu Jadzi, aby się z nią rozmówić; ale po kilku minutach dostrzegła ją już przez ogród zapewne wbiegającą na ganek i sadowiącą się śmiało koło Juljana, z którym zaczęła rozmowę. Cesia pociągnęła też ku gankowi. Oczy się ich spotkały, a Jadzia, szydersko spojrzawszy i nieco wyzywająco, cała potem zwróciła się do doktora.
Było to tak dalece uderzające, że i marszałek dostrzegł, a może i rodzice. Lecz oni oboje patrzyli na to jakoś obojętnie. Juljan też, choć go oczy siostry nieustannie przestrzegały, ożywił się, stał swobodnym i zdawał na następstwa wcale nie zważać.
Stary podkomorzy z marszałkiem rozprawiali tymczasem o sąsiedztwie.
— Bardzo zacny to człowiek, ten hrabia Sulejowski, — mówił Ryngold — człek poważny, na którego charakter rachować można. Wszyscy go szacujemy wielce. Pięć lat oto mieszka w okolicy, a na złośliwych ludziach i językach u nas, jak wszędzie, nie zbywa. Paplano i na niego dziwolągi różne w początku, ale dziś niema człowieka, coby mu sprawiedliwości nie oddawał. Skromny, zacny, pracowity... dobroczynny...
Marszałek, któremu te pochwały, niewiadomo dlaczego, w smak nie szły, głową wprawdzie kiwał, lecz żywym ich nie potwierdzał głosem. Podkomorzy po chwilce mówił dalej.
— Tem też więcej się cieszymy, my, co mu choć zdala szczerymi przyjaciółmi jesteśmy, że nareszcie zdaje się... no, nie wiem, ale są jakieś podobieństwa, że dobierze sobie towarzyszkę życia.
Słysząc to, Cesia zbladła mimowolnie i coś bardzo żywo przemówiła do podkomorzyny. Marszałek tymczasem zapytał:
— Skądże te domysły?
— Istotnie, nic innego jak domysły, — ciągnął zwolna podkomorzy. — Jakiś ruch niezwyczajny objawia się podobno we dworze. Sam hrabia jest ożywieńszy niż zwykle: wysyła posłańców, jeździ na pocztę, zdaje się oczekiwać czy wiadomości jakiejś, czy przybycia czyjegoś. A już też czas, żeby z wdowiego tego stanu wyszedł, szkoda człowieka!
— Ale o kimże przecie mówią? jakie są domysły? — pytał marszałek.
— Nic nie wiem, — odparł Ryngold — ani podobna odgadnąć, co to znaczy. Może to pani Ratajewska skomponowała.
Marszałek miał nieco urazy do wdowy.
— A, pani Ratajewska! — zawołał.
Tylko co zaczął wymawiać te słowa, gdy wilk, o którym była mowa, ukazał się w salonie. Zamilkł przestraszony. Piękna Łucja szła, śmiejąc się, ku gankowi i zawczasu przypatrując się towarzystwu, rada, że tyle tu osób zastała. Wchodząc, usłyszała w ustach marszałka nazwisko swoje, a słuch miała doskonały i, witając się wesoło, a mierząc oczyma śmiałemi młodzież, którą odgadła, nim ją jej zaprezentowano, zawołała:
— Kończ, panie marszałku; weszłam na to, gdyś był en train mnie obgadywać.
Strzelisty wzrok przebódł nawylot nieszczęśliwego.
— Tak, — zawołał — mogę dokończyć i wszyscy mi poświadczą, że nie kłamię. Mowa była o tem, iż pani hrabiego posądzasz o jakieś matrymonjalne zamiary. Ja właśnie miałem powiedzieć, iż bystre oko pani w sądzie o ludziach nigdy się nie myli.
Ratajewska dziewiczym dygiem podziękowała. Siadła potem, wachlując się, gdyż piękna tusza nie dozwalała jej bez znużenia odbyć kilkudziesięciu nawet kroków.
— Prawda? Ciekawi jesteście państwo wszyscy, skąd ja to mam, czy to nie przywidzenie? Ale ja mieszkam o miedzę i, chcąc nie chcąc, wiem, co się u hrabiego dzieje... Siedział pięć lat w tej swojej norze, prawie się nie ruszając, zrezygnowany, cichy, nudny i znudzony, słowem, politowania godzien. Nagle, parę tygodni temu, coś go napadło... począł listy pisać, niecierpliwić się odpowiedziami, słać telegramy, jeździć do miasteczka, a w domu... gdzie wszystko sobie stało jak było... porządkować, odświeżać, przyozdabiać... Mnóstwo też jakichś pudełek przyszło z poczty i to jakby ze strojami... Powiedzcież państwo, gdy wdowcowi coś podobnego się trafi, nie mamyż wtedy prawa domyślać się, że go coś w serce ukłuło?
— Tak, ale czy koniecznie matrymonjalna mucha, — odparł podkomorzy — to niedowiedzione.
Panna Cecylja odezwała się półgłosem do podkomorzyny, tak że to jednak wszyscy posłyszeli:
— Najpewniej spodziewa się odwiedzin swych dzieci, których dawno nie widział.
Ratajewska odwróciła się ku niej.
— Ale dla dziewczątek się takich przygotowań nie czyni.
Panna Cecylja dodała pocichu:
— Zresztą, nie wiem.
— Być też może, że ja z wielkiego pragnienia, by mieć sąsiadkę, dopuszczam się paradoksu — poprawiła się pani Ratajewska.
Niewiadomo, w jakim celu piękna wdowa w tej chwili oczy zwróciła na marszałka i poczęła go niemi magnetyzować. Nie było to łatwe w obecności panny Cecylji, a jednakże działało. Pan Bolesław poprawił włosy, których nie miał, i stał się wesołym a rozmownym.
Cała ta wyprawa do Żytkowic dla Cesi była dosyć nieprzyjemna z wielu względów, najbardziej zaś z powodu Juljana, którego wejrzenia Jadwisi wyemancypowały w taki sposób, iż go nic powstrzymać nie mogło. Prawie ciągle byli ze sobą.
Gdy po herbacie zabrano się do wyjazdu, Cecylja Julkowi siąść kazała przy sobie do powozu. Nie byli jeszcze w końcu dziedzińca, gdy już poczęła kazanie.
— Julku mój, co ci się stało? Patrzyłam na ciebie i nie poznawałam cię. Prawda, że ten trzpiot Jadwisia, umyślnie, na złość mnie i na żart, bo mi to powiedziała, starała się ciebie bałamucić, ale ty gotóweś wziąć to na serjo.
Julek w rękę ją pocałował.
— O! najtroskliwsza z opiekunek, — zawołał — nie lękajże się o mnie! Jestem doktorem medycyny; wiem, co się w sercu ludzkiem dzieje, swojego pilnuję i, wierz mi, nie stracę ani serca, ani głowy.
Cesia odetchnęła.
— Nabawiliście mnie oboje okrutnego strachu — rzekła. — Proszęż cię, po awanturze Henryka, która dotąd jeszcze cięży na nas, owa jakaś miłość niedorzeczna i znowu tam, gdzie posag taki wielki... Kochaj się, żeń, ani słowa nie powiem, owszem, sprawię ci wesele; ale się kochaj tam, gdzie niema ani dóbr, ani pieniędzy, ani wszystkiego tego, na czem nam zbywa.
— Powiedzże mi, Cesiu, co to szkodzi trochę się tak zapuścić w marzenia i przypuszczenia? A gdyby też panna Jadwiga popełniła tę niedorzeczność i raczyła mnie sobie podobać, a ja gdybym takim był zbrodniarzem, żebym się w niej zakochał... więc cóż?
— Jadwidze rodziceby za ciebie iść nie pozwolili, a jabym u nóg twoich leżała, błagając, żebyś się z nią nie żenił.
— Cóż masz przeciw niej?
— Ale to anioł dobroci! — przerwała Cesia.
— A ja niewart jestem anioła, co? — zawołał Julek.
— Ty wart jesteś... jeśli chcesz... archanielicy, drogi Julku, ale bez złotych skrzydeł.
— Dobrze, — ciągnął dalej niezmożony brat — więc my oboje, dla ocalenia mojej dumy i miłości wlanej, skazanibyśmy byli na męczarnię? Cesiu!
Cecylja uderzyła go po ręku.
— Milczże, proszę cię, ty nieznośny sofisto. Mnie to przeraża, że mówisz o tem tak, jakgdybyś się już kochał, a ja na samą tę myśl truchleję.
Julek zamilkł — i po długiem milczeniu, rzekł:
— Bądź spokojna!
Czy tem słowem jednak potrafił rzeczywiście ją uspokoić, trudno było osądzić. Milczała i wzdychała całą drogę.
Nazajutrz marszałek wybierał się powoli, gdy około południa powóz zaszedł przed dwór zawiechowski. Wysiedli z niego podkomorzy i Jadwisia. Cecylja, która wyszła na ich spotkanie, sądząc, że znajdzie podkomorzynę, zdziwiła się nieco.
— Moja panno Cecyljo, — rzekł stary, w rękę ją całując — ja mam interes w miasteczku do wieczora, a oto Jadzia mi się wprosiła, żeby ten dzień z wami przepędzić. Zostawiam ją na opiece pani i zdaję władzę moją na nią.
Jadwiga była wesoła niezmiernie; figlarnie świeciły jej oczy. Rzuciła się w objęcia przyjaciółki. Tuż obok stali marszałek i bracia. Podała rękę najprzód Julkowi, który zbladł, poczerwieniał, zmieszał się, a z nim i Cecylja. Jadzia szepnęła jej na ucho:
— Na złość tobie!
Nie było sposobu... Pora obiadowa nadchodziła; Julek musiał asystować marszałkowi, ani go więc odprawić, ani przeszkodzić zbliżeniu się nie mogła siostra.
Ponieważ pan Bolesław, korzystając z ostatnich godzin, nie opuszczał Cecylji na chwilę, a Henryk zdawał się być w spisku z bratem i zatopił się w jakichś książkach, Jadwiga przywłaszczyła sobie Julka.
— Dostałem wczoraj burę, — odezwał się doktór — za to, żem się nie umiał znaleźć w Żytkowcach.
— Cóżeś pan popełnił? — spytała.
— Zdaje mi się, iż siostra moja wyczytała zbyt gorące uwielbienie dla pani w mych oczach i skarciła mnie okrutnie. Dziś... jestem na pokucie.
— Pokutujmy razem — odparła podkomorzanka. — Siadaj pan tu przy mnie, a jeśli masz psalmy gdzie pod ręką, to będziemy je odmawiali, żeby się nie trzpiotać.
A tymczasem się trzpiotali.
— Wiesz pan co? — szepnęła po chwili — że ja ją chcę oduczyć posądzania i zbytku rygorów. Pójdźmy razem oglądać przed obiadem oranżerje. Doprawdy, przecie w tem nic złego niema.
Spojrzała mu w oczy.
— Nie kuś mnie, pani — rzekł Julek. — Cesiby było bardzo przykro, a ja, choć doktór medycyny i głowę mam pokrytą biretem, który ma bronić i ostudzać, zaczynam się lękać, aby mi się nie zawróciła.
— A gdyby się zawróciła? — mówiła nielitościwa Jadzia. — Wyobraź pan sobie... ja nigdy jeszcze nie widziałam, jak się mężczyznom głowy zawracają... musi to być rzecz ciekawa.
— Najgorsze to, że trudno je odwrócić potem i...
— I co?
— I... jest to bardzo przykra kefalalgja.
— Nie rozumiem wyrazu, ale jakiś straszny.
Cesia, widząc ich tak siedzących razem, bladła. Poprosiła Julka, aby poszedł coś zadysponować. Doktór musiał być posłusznym, a Henryk stanął na jego miejscu zabawiać piękną pannę, która zkolei jemu kazała siąść przy sobie i już bardzo serjo rozpytywała go o nauki, o projekta, o to, co na przyszłość sobie snuli. Henryk powtórzył jej, że on już miał miejsce dyrektora przy znacznej fabryce, a Juljan szukał w większem mieście jakiegoś zajęcia, bodajby połączonego z profesurą.
— A więc to serjo? — zapytała Jadzia. — I znowu obaj panowie opuszczacie siostrę tak nielitościwie? Mnie się zdaje, że jeden z panów powinienby się dla Cesi poświęcić. Nie pan, to niepodobna, ale pan Juljan. Choć ona pracuje i dość jej czas leci prędko, ale ta samotność...
Henryk zmilczał.
— Nie wiem, czyby się Cesia na to zgodziła, — rzekł po chwili — a my jej słuchamy nie jak siostry, ale jak matki.
— A ona, prawdziwie po macierzyńsku, gotowa poświęcać się zawsze dla wszystkich — dokończyła Jadzia.
Dano do stołu i całe towarzystwo przeszło do urządzonej nowo salki jadalnej. Marszałek prowadził Cecylję, Henryk Jadwigę, a Julek szedł sam za nimi; ale zato, staraniem brata, miejsce mu się dostało przy podkomorzance, która ciągle była w wybornym humorze i mówiła wyłącznie prawie z sąsiadem.
Wyjazd marszałka po obiedzie nie dał gospodyni zbliżyć się do przyjaciółki; dopiero po nim chwyciła ją pod rękę i odprowadziła do swojego pokoju. Co tam ze sobą długo i żywo mówiły, nie słyszał nikt; wyszły jednak po pół godziny w dobrej zgodzie, serdecznej jak zawsze, Cesia trochę smutniejsza, Jadzia spoważniała. Na podkomorzego czekano z herbatą, ale się przypóźnił, tak że dopiero po księżycu odjechali do domu.
Julek spodziewał się nowej bury, lecz ta go ominęła.
— Już dziś nie mam siły gderać na ciebie — szepnęła mu przy wieczornem pożegnaniu. — Jadzia, ten nieznośny trzpiot, wszystkiemu winna. Dałam jej naukę, że nigdy nie trzeba z ogniem żartować. Gdybyś memu sercu nie był tak potrzebny, jako przezorna siostra odprawiłabym cię stąd. Jadzia, dziecko, fantastyczka, a rodzice tej jedynaczce pozwalają, co się jej zamarzy.
Pod naciskiem różnych myśli, panna Cecylja była w tych dniach smutna jakoś i zamyślona. W niedzielę, wedle zwyczaju, Praski pojechał na cały dzień do hrabiego. Nazajutrz rano, gdy się w ogrodzie z nim spotkała Cesia, nie mogła się powstrzymać od zapytania:
— Powiedzże mi, panie Praski, cóż to tam się przygotowuje u hrabiego? Ludzie nie wiedzieć co prawią.
— A cóż prawią ludzie? — zapytał stary ogrodnik.
— Ja tam dobrze nie wiem, — śpiesznie schylając się do kwiatków, dokończyła gospodyni — ale jakiś ma być niezwyczajny ruch we dworze... przygotowania...
— A w istocie — odparł Praski — w istocie.
— Spodziewają się kogoś? Może dzieci? — zapytała Cesia.
— Wątpię, bo gdyby dzieci się spodziewał, nie miałby przyczyny z tem się ukrywać. Coś innego być musi.
— Jakież przygotowania?
— Hm! — mówił stary powoli — ja nie wiem, czy to można przygotowaniem nazwać, bo to tam tak dalece niema nic wielkiego; ale w hrabi samym, którego ja, mogę się pochwalić, dosyć dobrze znam, bom go przez te lata spenetrował, w hrabi widzę największe przygotowanie. Dawnom go nie widział tak poruszonym, niespokojnym, jak teraz. On jest ze mną dosyć otwarty, bo to dobry, popularny, serdeczny człowiek — dodał Praski. — Otóż przeszłej niedzieli i tej oto wyrywały mu się słowa...
Cecylja słuchała z wielką uwagą, otrzepując róże i egzaminując pączki, czy się tam jakie szkodniki nie wkradły.
— Naprzykład? — rzuciła zcicha.
— Naprzykład takie, proszę pani — mówił Praski. — „Mój drogi panie Marjanie (on mnie tak nazywa), już mi to życie takie samotne obrzydło... dalej wytrwać trudno. Niech się zmieni czy na gorsze, czy na lepsze, bo tak... człowiek usycha“.
— Powinieneś mu był powiedzieć, czemu się nie żeni.
— Ja mu to sto razy, nie raz powiadałem, — kończył ogrodnik — ale na to zawsze ta sama odpowiedź: „Jedna w świecie jest, z którąbym poszedł do ołtarza... a ta jedna niedostępna dla mnie“.
Praski, mówiąc to, odchrząknął mocno, kładąc akcent i dając do zrozumienia, że on tę jedną zna dobrze.
Wtem panna Cecylja znalazła na liściu gąsienicę, wtrąciła coś zaraz o tym nieprzyjacielu.
— Już to rady na to niema... i gąsienice muszą żyć — odparł Praski. — Ja to tępię nielitościwie; ale człowiek ma czasem wątpliwość względem tego żyjątka. Musi ono przecie na coś być potrzebne.
— Ptaszkom na pożywienie, wedle naszego prawa ogólnego ofiary — odezwała się z przymuszonym uśmiechem Cesia. — Ale powiedz, na co my komu potrzebni?
— My? hm, — odparł Praski — ja to także przemyślałem nad tem. Panu Bogu tośmy się tam na niewiele przydali; ale myśmy podobno sobie sami celem. Musimy sami się zjadać, służąc sobie wzajem za niesmaczną strawę... i zjadamy się też, — mruknął stary — tępimy się jak gąsienice, wykurzamy, łowimy, bijemy, trujemy... Ha, co robić?
Gdy Praski raz wpadł na podobne filozoficzno-przyrodnicze spostrzeżenia, niełatwo go było powstrzymać i panna Cecylja musiała wysłuchać całej rozprawy, w której więcej było epizodów, niż rzeczy głównej, a zakończenie niejasne.
Pobyt braci przedłużał się coraz. Było im tu dobrze, choć obu praca wołała. Wreszcie Henryk, który miał ostateczny termin wyznaczony, zapowiedział dzień wyjazdu swojego. Juljan oznajmił, że jeszcze zostanie. Miał czas bliżej się przypatrzyć zdrowiu siostry, które w pierwszych chwilach zdawało mu się jakąś chorobę zwiastować. Nie mówił o tem ani z nią, ani z bratem, aż do tego wieczora.
— Ja zostaję na dni kilka — rzekł — ze śmiałem bardzo postanowieniem, które powziąłem i od którego nie chciałbym odstąpić. Henryk, póki tu jest, przyjdzie mi w pomoc.
Cesia spojrzała, trochę przestraszona. Julek się smutnie tylko uśmiechnął.
— Nie lękaj się — mówił dalej. — Ot, przybywszy tu świeżo po studjach, starałem się, co było moim obowiązkiem, badać twoje zdrowie. Cesiu moja, jesteś, dzięki Bogu, zdrowa, nie mam o ciebie obawy; a jednak chciałbym, dla zupełnej pewności, ażebyś jakiś czas używała kuracji klimatycznej. Ja i tak muszę podróż odłożyć, będę ci więc towarzyszył. Potrzeba ci kilka miesięcy przebyć w południowej Francji lub Włoszech. Orzeźwisz się, sił nabierzesz. Zamęczyłaś się pracą, troską o nas. Teraz my cię obaj prosimy, dla nas to uczyń: odetchnij i wypocznij. Poczciwy Praski poprowadzi gospodarstwo przez ten czas, a ja, jako doktór nadworny, będę ci dawał rady. Jechać trzeba, jechać musisz.
Łzy się zakręciły w oczach Cecylji; milczała długo.
— Dziękuję wam serdecznie — rzekła — za tę troskliwość, ale to rzecz zbyteczna. Mojego życia cel osiągnięty, a ja, powiem wam szczerze, jestem niem zmęczona bardzo. Jeżeli, jak się domyślam, mój kaszelek zwiastuje ci piersiową chorobę... przypuśćmy suchoty... to powoli, bez wielkich cierpień, zasnąć wycieńczonej cóż to złego?
Henryk się porwał.
— Byłoby to samobójstwem! — zawołał. — O tem ani się myśleć, ani mówić godzi. Julek ci powiedział, żeś powinna jechać, a ja cię na kolanach będę prosił: musisz to dla nas uczynić!
— Widzisz, Cesiu, — dodał Juljan pół smutnie, pół serjo — spełnisz przez to razem dwa święte obowiązki... ratując siebie i... mnie.
Cecylja spojrzała na niego.
— Tak, — dodał Juljan — sama wiesz, jakie mi tu grozi niebezpieczeństwo od pięknych oczów panny Jadwigi. Dobrowolnie wyrwać się stąd kto wie, czybym potrafił, ale dla ciebie jadę choćby jutro. Tymczasem nie może być, ażeby przez kilka tych miesięcy nie trafił się ktoś tej dobrej, miłej podkomorzance, jaki poczciwy i godny jej ręki człowiek.
Julek westchnął... Cesia się zadumała.
— Spełnię waszą wolę, — rzekła nakoniec. — Pojadę, szczerze powiedziawszy, więcej dla Julka, niż dla siebie. Kocham Jadwigę jak siostrę, ale Horyszkowie nie posagami, lecz pracą dźwigać się powinni... Szło mi zawsze i idzie o to.
Zaczęto mówić o podróży, która była postanowiona. Julek chciał ją mieć długą, a urządzano się tak, aby podwójnie z niej, i dla zdrowia i dla nauki, korzystać.
Henryk, mając wyjeżdżać, zapragnął pożegnać hrabiego; wybrali się więc z Julkiem. Gdy wyszedł do nich, nawykli widywać go tak zawsze dziwnie jednym, iż się ani na humorze, ani w obejściu nie różnił w ciągu lat kilku — obaj bracia spostrzegli w nim łatwo jakąś zmianę, do której w części już pogłoskami byli przygotowani.
Hrabia był w istocie podrażniony, rozgorączkowany, niespokojny, a choć, jak zwykle, uprzejmy, zdawał się roztargnionym. Henryk, pragnąc go rozerwać, opowiedział, jakich się o nim nasłuchali wieści i że go wszyscy żenią. Opisał mu, jak się z tą plotką spotkali w Żytkowcach, będąc tam z siostrą.
— Jakto! i... głośno tam o tem mówiono? — z oburzeniem zawołał hrabia.
Potwierdzono mu to, lecz nie zaprotestował, nie zaprzeczył, tylko się zżymał i gniewał, że się nim tak zajmowano. Rozmowa zwróciła się potem na inne przedmioty i Julek oznajmił, że pojedzie z siostrą do Włoch.
Sulejowski wstrząsł się cały.
— Jedziecie do Włoch? Cóż to? dlaczego?
Wytłumaczył mu doktór, że zdrowie siostry wymagało tego, że choć choroba piersiowa nie była rozwinięta, mogło być usposobienie do niej, które kuracją klimatyczną znieść należało.
Zasępił się hrabia.
— I chcielibyście jechać prędko? — zapytał.
— Jabym życzył jak najprędzej.
Wiadomość ta zdawała się mocno niepokoić Sulejowskiego. Zamyślony, przeszedł się kilka razy po salonie. Zaczął potem wypytywać starannie o wybór do podróży, o cel jej, o plan i poddawać rozmaite ulepszenia. Na samem wsiadaniu wymógł wreszcie słowo od Julka, że go koniecznie przed wyjazdem odwiedzi. Zażądał nawet, trzymając go za rękę, słowa honoru.
— Nie chcę, żebyś mi uciekł, doktorze — odezwał się natarczywie. — Nie jest to fantazja: potrzebuję cię widzieć.
Drugiego dnia nie było już Henryka, lecz pożegnanie z nim połączyło się z obietnicą spotkania, gdy w wielką podróż się wybiorą.
O tej podróży codziennie teraz mówiono, Cesia obiecywała sobie obrócić ją też na korzyść swojego zakładu. W niedzielę zwykle, tak samo jak Praski jeździł do hrabiego, tak podkomorstwo, będąc na mszy w parafjalnym kościele, na obiad i resztę dnia przybywali do dworu.
I tej niedzieli, choć deszcz ulewny padał od rana, wielki kocz podkomorstwa zatoczył się przed ganek. Sama pani i Jadwisia z niego wysiadły, z panną tylko służącą, którą Piotrusia zwykle przyjmowała. Niewiadomo jakim sposobem, panie już o podróży miały wieść i przybywały się dowiedzieć, skąd ten projekt powstał tak nagle. W myśli podkomorzanki zrodziło się nawet podejrzenie, iż Cecylja umyślnie brata chciała stąd odciągnąć. Nie strwożyło jej to bynajmniej: miała wytrwałość Litwinki. Wesoło się przywitały.
— Cesiu moja, — odezwała się zaraz na wstępie podkomorzyna — czy to prawda? cóż to, opuszczasz nas?
— Ale nie. Pan doktór nadworny każe mi zmienić powietrze, jestem mu więc posłuszna, no, i jedziemy oboje.
— Jaka to szkoda, — wtrąciła Jadwiga — że ten doktór się w to wmieszał! Gdyby nie on, ja, co wzdycham do tego, ażeby widzieć Włochy, byłabym ci się narzuciła na towarzyszkę, ale z doktorem... póki nie osiwieje, nie wypada.
Spojrzała na Julka, a matka z uśmiechem przebąknęła:
— Ach, ty trzpiocie!
Cesia zmieszała się mocno, Julek zaczerwienił.
Jadwiga się do niego zbliżyła.
— Nie mógłbyś też pan posiwieć tak naprędce? — zapytała.
Julek się uśmiechnął smutnie.
— Na rozkaz pani gotówem, ale czy to co pomoże?
— Prawda!... Cesia...
I niedokończyła.
Ten dzień był dla gospodyni rzeczywiście ciężki do przebycia; musiała bawić podkomorzynę nieodstępnie, a Jadzia wyprowadzała brata do drugiego pokoju, aby z nim zupełnie swobodną móc prowadzić rozmowę. Poczciwa zato podkomorzyna wcale się nimi nie zajmowała; to towarzystwo Julka nie zdawało się jej niepokoić bynajmniej.
Któż zdoła spisać rozmowę dwojga młodych ludzi, którzy tyle mają sobie do powiedzenia, a tego, co najwięcej leży na sercu, wypowiedzieć nie mogą? Migotały słowa jak błyskawice, każde z nich co innego mówiło, co innego mówić chciało... a rozumiano się jednak doskonale.
Julek był wstrzemięźliwszy, niż kiedykolwiek, panna Jadwiga nadzwyczaj szczera i wesoła, żartobliwie otwarta. Przyszło do tego, iż doktór, mówiąc o podróży długiej, wspomniał, że powróciwszy z niej, zastaną pewnie pannę Jadwigę... panią.
— Bardzo wątpię — odpowiedziała. — Jestem dosyć trudna i wymagająca. Popsuli mię najlepszy ojciec i kochana matka. Zostawili mi ten wybór najzupełniej do mej woli; tatko nawet dodał, że gdybym się w poczciwym kominiarzu zakochała, to mi za niego wyjść pozwoli.
Spojrzała wyraziście na Julka, który, mimo stopnia doktora, upiekł okropnego raka, ale nic nie odpowiedział. Pod wieczór znowu z tej wesołości wielkiej panna Jadwiga przeszła w smutek. Byli na progu drugiego pokoju.
— Panie Juljanie, — rzekła — i panu nic a nic żal nie będzie Zawiechowa, Piotrusi, Praskiego, nas i... mnie?
— Panno Jadwigo, — podchwycił Julek, który przez cały dzień walczył ze sobą — miej pani litość nade mną! Czyż pani nie czytasz z moich oczu tych uczuć, których usta wypowiedzieć nie mogą?
— Dlaczego? — spytała cicho.
— Słyszałaś to pani pewnie od Cesi.
— Ale chcę od pana posłyszeć.
— Dlatego, że im mi pani więcej żal będzie, tem mniej do tego przyznać się mogę... bo doktór medycyny, ubogi i nieznany, nie śmiałby...
Jadwisia spojrzała nań, ruszając ramionami.
— Jak pan mnie i siebie męczysz nieznośnie! Cesia panu wszczepiła jakieś niedorzeczne idee...
Podała mu rękę, nic nie mówiąc; Julek ją gorącemi okrył pocałunkami.
— Przyjedź pan, nic nie mówiąc, jutro do Żytkowic i pomów z ojcem otwarcie. Będzie on przygotowany... Potem dopiero Cesi to oznajmimy i pojedziemy razem do Włoch wszyscy.
To rzekłszy, wybiegła do pierwszego pokoju, wołając:
— Mamo, deszcz ustaje... późno będzie do domu, a droga niedobra i mama się boi wywrotu. Choć nam tu bardzo przyjemnie, ale jechać trzeba.
Wstała podkomorzyna z kanapy i zaczęto się żegnać. Jadzia śpieszyła nadzwyczajnie. Uściskała Cesię serdecznie.
— Moja droga, — rzekła na wyjezdnem — zapomniałam ci powiedzieć, że tatko prosił bardzo, aby jutro doktór do nas przyjechał i zobaczył starego Ambrożego, który leży, a Hordziszewski mu nie pomaga. Ojciec go tak lubi!
Podkomorzyna wcale temu nie zaprzeczyła.
Gdy z Julkiem do pokoju wrócili, Cesia nie śmiała mu już czynić wymówek, odezwała się tylko:
— Gdybym Jadzi tak, jak siebie samej, nie znała, musiałabym nie wiedzieć, co o niej pomyśleć, tak czasem wydaje się płocha. Coście wy mnie przez ten dzień namęczyli temi ciągłemi szeptami i chodzeniem po kątach, jakgdybyście, nie wiem co, sobie do powiedzenia mieli.
Julek się zmieszał.
— Proszęż cię, — rzekł — nie mogłem przecie dziczyć się i uciekać.
— Ja też do ciebie nie mam żalu, ale do niej. To takie dobre a urokliwe stworzenie, iż niepodobna się do niej nie przywiązać... ale cóż potem?
Julek zmilczał. Bolało go to, że nie mógł wypowiedzieć prawdy, lecz musiał słuchać Jadwigi. Cesia zdawała się go badać oczyma, coś przeczuwać, czegoś się lękać.
— Radabym już doprawdy wyjechać! — westchnęła. — Jadzia to czyni naprzekór mnie, z tą swą dziecinną nieopatrznością, a to męczy i niepokoi.
— Ty bo sobie roisz zawsze troski — rzekł Julek. — Idź spocząć... jesteś zmęczona.
— A, jutro jedziesz znowu na pastwę tej nieznośnej Jadzi, do Żytkowic.
— Odmówić nie mogę.
— Ale wracajże prędko, proszę cię!
Nazajutrz Julek wyjechał rano. Jakby już oczekiwał na niego, podkomorzy stał w ganku i, witając go, do piersi przycisnął, a Juljan, jak zwykle, w ramię go pocałował.
— Żeby ci oszczędzić kłopotu, — odezwał się — powiem ci na wstępie, że już o wszystkiem wiem. — I uścisnął go powtórnie. — Niech was Pan Bóg błogosławi!
Julek mu się rzucił do nóg... Tak, prawie nie mówiąc nic, poszli do podkomorzyny.
— Przyprowadzam jejmości zięcia — zawołał podkomorzy wesoło — i proszę dla niego o błogosławieństwo.
Siedząca w krześle matka obie ręce podniosła... nie mogła mówić... Julek znowu do nóg jej upadł i na łzy się zebrało. Dopiero weszła Jadwiga, ale nie wczorajszy już trzpiot wesoły, lecz poważna, przejęta, szczęśliwa. Rękę podała narzeczonemu i jeszcze z nim razem padli do nóg rodzicom.
Julkowi słów na podziękowanie brakło; ukląkł przed Jadwigą.
— Pragnę tylko jednej rzeczy w tej chwili, — zawołał — ażebym zasłużył na to szczęście, które na mnie z niebios spadło.
— A ja asindziejowi powiem, dlaczego ono na was spadło: oto, żeście pracowali poczciwie i nie sięgali ani myślą, ani sercem nawet po szczęście, kosztem osobistej godności. Bóg dobrym pobłogosławił.
— Idzie teraz o to, — dodała podkomorzyna — co tu z tą upartą Cesią zrobić, bo jeszcze gotowa dziwaczyć.
Najmniejsza jednak była to już troska. Jadwisia znany bardzo Cesi pierścionek, który zawsze nosiła na palcu, bo to była po babce spuścizna, oddała wzamian za bardzo prostą rodziców Julka obrączkę.
— Przyjedziesz z nią do Zawiechowa, Cesia spostrzeże, domyśli się i... rzecz skończona.
Cały ten dzień spłynął w najsłodszym zachwycie spodziewanem szczęściem. Julka to ojciec, to matka wyrywali sobie, ciągle coś mu mając do powiedzenia, do zapytania, a choć obiecał siostrze przybyć wcześnie, zwlokło się do wieczora. W ganku jeszcze pożegnała go Jadzia.
— Przyjedź jutro — rzekła — i przywieź Cesię koniecznie!
Dobrze już było ciemno, gdy Julek wyskoczył z bryczki przede dworem. Cesia czekała na niego niespokojna w ganku i wprowadziła go do pokoju, w którym stół nakryty był do wieczerzy.
— Widzisz, jakeś się zabawił! — zawołała z wymówką.
Usiedli do stołu; Julek rękę wyciągnął, oczy siostry padły na nią i porwała ją, nie wierząc temu, co spostrzegła.
— To pierścionek Jadzi! — zawołała i zdziwionemi oczyma zmierzyła brata.
— Tak, — rzekł Juljan — wczoraj słowo, a dziś zamieniliśmy pierścionki. Ja ją kochałem od pierwszego wejrzenia, gdyś mi zabraniała patrzyć na nią, i ona mnie kochała, dla dumy nie mogłem szczęścia naszego poświęcić. Przebacz, Cesiu, przebacz! Jam niewinien, jam się tak bronił temu błogosławieństwu, jakby ono było groźbą... Stało się — daruj!
Milczenie siostry trwało chwilę; zwróciła się potem ku niemu z uściskiem.
— Stało się! — powtórzyła. — Przyznaję się, że nie chciałam tego, ale wyście chcieli i przemogli... zwyciężyła Jadzia. Błogosławieństwo siostry może dla was być obojętne... Ja jednak stawiam warunek: kochany Julek nie wyrzecze się swojego powołania, nie pójdzie na koszt teścia i żony... będzie pracował. Jadzia, jeśli cię kocha, musi za karę być panią doktorową i Ryngoldowską mitrę nabok razem z pychą odłożyć. Życie na wsi, takie, jakie widzimy tu dokoła, może być bardzo przyjemne, ale się zmieniły stosunki i ono przestało być trudem, posłannictwem, a stało się uregulowane próżnowaniem i czczą rozrywką. Ludzie w niem oduczają się myśleć, stają się machiną do zabijania czasu, a mój Julek czemś więcej być powinien.
— Dobrze, Cesiu. Jutro jedziemy z tobą do Żytkowic i ty, jako nasza dobra opiekunka, a odważna niewiasta, wypowiesz to Ryngoldom. Zgoda!
Podali sobie ręce. Cesia zamyśliła się.
— Doprawdy są fatalizmy na świecie i przeznaczenia. Na pierwszy widok Jadzi miałam przeczucie i obawę. Wyprawiłam cię na długo, myślałam, że się to zerwie; ale nic nie pomogło: Jadzia postawiła na swojem.
— Pozwólże mi być szczęśliwym trochę! — szepnął Julek pieszczotliwie. — Henryk już nigdy nim nie będzie, a ty...
— Ja jestem zupełnie szczęśliwa — surowo przerwała Cecylja. — Pomóż mi zapisywać nasiona.
I zwróciła natychmiast rozmowę.


VI.

Wiosna, po długich oczekiwaniach, jednego ciepłego wieczora przypłynęła na skrzydłach deszczyku, który ziemię odwilżył; słońce przygrzało nazajutrz i drzemiące pączki tak nagle rozwijać się zaczęły w oczach, jakby im śpieszno było nagrodzić czas stracony... Z ziemi, wczoraj czarnej i zaspanej, dobywały się czerwone i zielone kiełki i zaledwie przebiły skorupkę, co je osłaniała, strzelały ku górze, rozkładały się rozkosznie, bujały... Krokusy, jak pasy, sadzone drogim kamieniem, kwitły całemi szeregi; krzewy okrywały się liśćmi; zeschłe napozór gałęzie nabrzmiewały w pączki i nabierały życia.
Stary Praski chodził i cieszył się, jakby po raz pierwszy to cudo odrodzenia oglądał. Zima pozabijała niektórych ulubieńców, inni wyszli z niej zdrowo i silnie. Potrzeba było zajrzeć do każdego kątka.
Cecylja też, nim się wybierać zaczęła zagranicę, pracowała po całych dniach w ogrodzie. Uśmiechała się jej ta podróż do kraju, co nie zna zimy i zawsze chodzi w zieleni; ale tak jej żal teraz było tego spokojnego kątka... tych swoich dzieci, które jej nigdy smutku i zawodu nie przyczyniły! Co chwila powoływała Praskiego, polecając mu jakąś grzędę, a stary, który komu innemu niebardzo sobie co mówić dawał, od ulubionej pani przyjmował w milczeniu polecenia, wcale nie obrażając się niemi.
— Niech panienka będzie spokojna... proszę się na mnie spuścić — mówił z flegmą. — Już ja tu niczemu zamrzeć nie dam i zaręczam, że się nie zapomnę, z miłości dla kaktusów, bo ja i proste ziele kocham... Wszystko to naród Boży, a kto w nim piękności nie widzi, oczu chyba nie ma. Ja się owszem obawiam, — dodał — aby pani nie zapomniała tam, zachwycając się naturą, że po ogrodach botanicznych dużo można rzeczy dostać. Gdyby państwo przejeżdżali przez Francję, to jużciż ogrodu w Montpellier minąć się nie godzi. Jest tam co widzieć. Ja notatki wygotuję.
Właśnie w popołudniowej godzinie toczyła się podobna rozmowa z panem Praskim, a Julek był w Żytkowcach przy Jadzi, bo tam się nie żartem śpieszono z weselem, aby móc towarzyszyć w podróży Cesi, gdy chodząc między staremi drzewy, ujrzała gosposia coś w ulicy ku Zawiechowu tak niezwyczajnego, iż w pierwszej chwili wydało jej się to złudzeniem oczu. Mało tu kto bywał, oprócz znajomych niewielu, których na palcu zliczyć mogła panna Cecylja i poznać zdala.
Tym razem osóbki, ukazujące się w ulicy, zupełnie zdały się jej obce. Były to dwie prawie w rówieśnym wieku dziewczynki, ładniuchne jak dwa różane pączki, ubrane jednakowo, trzymające się za ręce i powoli z podziwieniem, jakby z obawą, posuwające się ulicą w głąb ogrodu. Ciekawie zaglądały na prawo, na lewo, jakgdyby kogoś czy czegoś szukały. Szły zwolna, a po drodze to się schylały do kwiatków, to stawały nad niemi zdziwione. Jedna drugą potem odciągała.
Panna Cecylja patrzyła, nie mogąc tych gości zrozumieć — gdy spostrzegła wdali kobietę młodą jeszcze, skromnie, ale wykwintnie zarazem ubraną, która dawała się dzieciom wyprzedzić i szła zamyślona za niemi.
Dziewczęta, długo tak wałęsając się w prawo i lewo, nagle zobaczyły pannę Cecylję.
Okrzyk wydobył się z ich ust i puściły się ku niej, wyprzedzając prawie razem; potem padły na nią, obejmując ją rękami i wołając uradowane i zdyszane:
— Panna Cesia! panna Cesia!
Na ten odgłos i kobieta, idąca powoli, przyśpieszyła nagle kroku i otwarła ręce. Zbliżyły się ku sobie i uścisnęły serdecznie.
— Widzisz, aż tu cię znalazłam, aż tu dogoniłam, tak mi za tobą nieznośnie tęskno było, mnie i twoim wychowankom, które, jak widzisz, podrosły, ale swojej drogiej nie zapomniały nauczycielki.
Cecylja była przejęta i wzruszona. Dziewczęta ciągle ją rwały za suknię i ręce.
— Mój Boże, — zawołała — czym się ja was kiedy mogła tu, w tym moim zapadłym kącie świata spodziewać? Powiedz, pani droga, jakim sposobem...
— Najprostszym w świecie... pocztą, umyślnie do Zawiechowa! — odparła przybyła pani.
Spojrzawszy na nią, nie można się było dziwić, że postanowiwszy to raz, dość długą i ciężką podróż odbyła dla widzenia przyjaciółki, tyle energji prawie męskiej było w tej twarzy już nie pierwszej młodości, jeszcze pięknej, ale obleczonej jakimś smutkiem.
Była to pierwsza żona hrabiego Sulejowskiego, którą, jak wiemy, wydano za niego z musu, która miłości dla innego pozbyć się i złamać jej w sobie nie mogła... aż nareszcie rozwód wywołała sama, aby zaślubić ukochanego.
W czasie pobytu Cecylji w tym domu, hrabia Sulejowski, odpychany przez żonę, obojętny dla niej, powziął przywiązanie ku pannie Cecylji, która ani go widzieć, zrozumieć, ani słuchać o niem nie chciała. Byłaby nawet, zaledwie dostrzegłszy pierwociny rodzącego się uczucia, natychmiast dom ten opuściła, gdyby jej przyjaźń dla pani Krystyny nie trzymała i przywiązanie do dzieci.
Położenie było trudne i fałszywe. Pani Sulejowska nie domyślała się wcale uczuć męża, ani ich niebezpieczeństwa dla Cesi. Ona jej była potrzebna dla serca, dla wylania się, dla porady.
Panna Cecylja wszelkiemi możliwemi sposoby usiłowała małżeństwo zbliżyć do siebie i przejednać; lecz im gorliwiej pracowała nad tem, tem przeciwniejszy otrzymywała skutek. Co miało koić — drażniło, co miało zbliżyć — oddalało. Hrabia wprawdzie nie śmiałby być natarczywym, a nawet długo nie wydał się ze swą miłością dla panny Cecylji, lecz dla niej była ona aż nadto widoczna.
Gdy nareszcie oboje państwo Sulejowscy umówili się rozstać, czego sama pani żądała koniecznie, hrabia, widząc się prawie wolnym, począł być coraz czulszym dla Cesi, a ta została zmuszona uciekać z domu ich, aby nie być posądzoną o intrygę, której myśl ją przerażała.
Po pierwszych przywitaniach, w których słów było niewiele i dzieci tylko szczebiotały, gospodyni poprowadziła gości swych do pałacu, przejęta tą niespodzianą radością, jaką jej sprawili. Dziewczątka, którym pozwolono zostać w ogrodzie, nie chciały ani na krok odstąpić swej dobrej Cesi. Miały może przeczucie wstrętu, jaki w Praskim budziło każde niedorosłe a roztrzepane stworzenie, bo zwykł był mawiać:
— Dzieci nie są stworzone do ogrodu. To gorzej od gąsienic i kretów... to ruina i spustoszenie! Albo to ma oczy? albo to ma serce? Bez litości i bez głowy.
Dziewczęta znać zdaleka spostrzegły wytrzeszczone na siebie ze strachem oczy ogrodnika i wolały iść do pokoju.
Powóz jeszcze stał przed gankiem; trzeba było myśleć o umieszczeniu gości, bo Cesia na mieszkanie w miasteczku dozwolić nie chciała... Zosia i Mania biegały po wszystkich kątach, rozpatrywały wszystko i z zupełną swobodą gospodarzyły u dawnej nauczycielki, dziwiąc się tylko, do czego to być może tyle nasion, tyle tak różnych kwiatków.
Matka tymczasem, padłszy na kanapę, siedziała zadumana i milcząca. Wzrok jej błądził, jakby nie widząc nic, po tych ścianach, myśl zdawała się gdzie indziej. Zdawało się, że nie przybyła dla samej przyjemności widzenia przyjaciółki, że coś jej ciężyło na sercu.
Julek zdziwił się niepomału, gdy powracając wieczorem, w ganku postrzegł dwa te wyrostki, trzymające się za ręce i rozpatrujące ciekawie w lipowej alei, wiodącej do miasteczka. Choć w Zawiechowie goście rządkiem byli zjawiskiem, porządek, jaki tu panował i skromny dostatek, ułatwiały przyjęcie.
Po wieczerzy wszystko było wpogotowiu do spoczynku. Dziewczęta poszły spać i marzyć, a dwie przyjaciółki, po wyjściu Juljana, zostały także same w saloniku.
— Mój Boże, jak ja ci prawie zazdroszczę! — odezwała się pani Krystyna. — Tobie Pan Bóg pobłogosławił we wszystkiem, a mnie w życiu nic się nie powiodło... Tyś dokonała wszystkiego, czegoś zapragnęła... cudów prawie, a ja rozbiłam się o rachuby, które mi się zdawały tak pewne!
Zamilkła na chwilę.
— Znałaś przeszłe moje życie. Rodzice, w chwili gdy pierwsza i najsilniejsza miłość zrodziła się w mojem sercu dziewczęcem, gwałtem, bez litości oderwali mnie od tego, którego ukochałam... Zamiast zgasnąć, uczucie to spotężniało, tak że objęło mnie całą... Znienawidziłam tego, którego mi narzucono, choć był dla mnie dobry, cierpliwy, choć, nie kochając mnie, czynił z siebie, co tylko mógł, aby sobie nic nie mieć do wyrzucenia. Ale naówczas wszystko, co czynił, tłumaczyłam sobie na złe... niechęć ku niemu rosła z latami, rozpacz mnie ogarniała... Wprawdzie mój pierwszy ukochany zmuszony był oddalić się ode mnie, nie widywałam go, jak wiesz, wcale; lecz utrzymywaliśmy korespondencję, która żywiła uczucia nasze i podsycała. Były chwile, żem się starała zrezygnować na los, któryby dla innej kobiety starczył za szczęście; to znowu wracała niecierpliwość, rozpacz, jakiś szał... który mi spocząć nie dawał... Pan Zagłoba, dzisiejszy mąż mój — tu westchnęła opowiadająca — był bardzo miłym młodym chłopakiem, gdym go pokochała i gdy on mnie szalenie ukochał... od rozstania się ostatniego, od ślubu go nie widziałam. W mojej wyobraźni był on zawsze ten sam... w listach nie zmieniły się uczucia; zdawało mi się, że i on zmienić się nie był powinien... Nareszcie słowo stanowcze wyrzeczone zostało... mąż na rozwód zezwolił, a rozłączenie urzędowe oswobodziło nas oboje... Czułam się wolną i byłam panią siebie... mogłam temu, który czekał na mnie cierpliwie lat tyle, oddać rękę... Zagłoba, który stracił małe dziedzictwo, jakie miał, zajmował urzędową posadę w Warszawie. Z bijącem sercem poleciałam ku niemu.
Głosu zabrakło pani Krystynie... spuściła głowę.
— Ale co lata, świat i życie uczynić mogą z człowieka! — szepnęła po chwili. — Nie poznałam go... Nietyle twarz może, ile sam charakter się odmienił, choć miłość zdawała się ta sama, równie gorąca... Starałam się jednak nawyknąć do tego nowego człowieka, którego, w imię przeszłości, przyjąć byłam zmuszona. Znasz szlachetny i pełen delikatności charakter hrabiego, który, nie kochając mnie, umiał być zawsze równie dobrym i uszanowania pełnym. Niegdyś zdawało mi się to chłodem... Zagłoba był nieco rubaszny i czuć w nim było o kilka stopni niższy od tego, w jakim żyć nawykłam, świat i obyczaj... nie raziło mnie to jednak z początku... Małżeństwo zresztą było nieuniknione; dałam słowo i musiałam go dotrzymać... Cesiu moja! ani dnia jednego nie byłam szczęśliwa, a dziś walczyć muszę, aby się najnieszczęśliwszą nie nazwać. Ideał młodości rozbił się, przetworzył, stał najpospolitszym i najprozaiczniejszym z ludzi. Napróżno usiłowałam go dźwignąć z upadku i postawić na piedestale, który mu zgotowałam, budując go przez lat tyle... on mnie pociągał na niziny.
Zamilkła chwilę. — Cesia słuchała, nie mówiąc ani słowa.
— Widzisz we mnie, — ciągnęła dalej pani Zagłobowa — ostygłą i rozczarowaną istotę, która siłą ducha trzyma się na falach życia, aby nie utonąć. Jakże niebezpieczne są te szały oślepiające młodości, ta młodość sama, co tak cudnie stroi swym wdziękiem tych, którzy po chwili w najpospolitszych zmienić się mają! Któżby mi był przepowiedział, że idealny kochanek zmieni się w najtrywjalniejszego szulera, próżniaka i lekkomyślnego gadułę?... A jednak tak się stało. Być może, iż ja tak samo z dzieweczki naiwnej, zmieniłam się w oczach jego w nieznośną i wyschłą od bólu kobietę. Dziś, moja Cesiu, zamiast szczęścia, otrzymałam naukę, iż na świecie próżnoby go szukać było. Są błyski i chwile niebiańskie... ale życie na tych wysokościach utrzymać się nie może, skrzydła nie starczą... spadamy na ziemię. To dwoje dziewcząt moich tylko na świecie mnie trzyma... wszystko zresztą mi zobojętniało.
Smutnem tem wyznaniem skończył się wieczór. Mówiły długo jeszcze... Cecylja wróciła późno do swojego pokoju, zadumana, niespokojna.
Weselej rozpoczął się dzień następny, a błysk ten winni byli wszyscy dwom dziewczątkom, którym życie się jeszcze śmiało i one życiu.
Nadjechała Jadwiga z podkomorzyną. Pani Krystyna w tem nowem kółku odżyła trochę, zapomniała trosk i zawodów. Sam widok dwojga narzeczonych, Jadwigi i Julka, mógł myśli rozpogodzić, tak tych dwoje kandydatów do życia używało dni najpiękniejszych nadziei całą duszą. Oni i dwie małe córki pani Krystyny zdawali się równie dziecinnymi... bawili się razem, śmieli jednakowo i wszystko im było dobre, wesołe, zabawne.
I Cesia też przy nich odżywała chwilami, a nawet matka dawała się pochwycić w to zaczarowane młodości koło. Podkomorzyna, która wcale nie zestarzała, mimo swych siwych włosów, do łez się nieraz śmiała i bawiła wybornie. Dzień zbiegł szybko i, gdy przyszło Ryngoldom odjeżdżać, każdyby go był rad przedłużył.
Ponieważ ciemno się troszkę zrobiło, Julek siadł na konia przeprowadzać narzeczoną i wskazywać drogę; dziewczęta zasadzono w drugim pokoju, a pani Krystyna została znowu z Cesią.
Coś widocznie miała na sercu i przygotowywała się do jakiegoś kroku, na który ciężko się jej było odważyć. Uścisnęła Cesię kilka razy.
— Tyś kobieta, jakich mało — rzekła. — Ja do ciebie mam prośbę i wiem, że mi jej nie odmówisz. Jestem tu o milę od hrabiego... przywiozłam dzieci, potrzeba więc, żeby je widział. Ja do niego nie pojadę... nie mogę, nie chcę... ani mi wypada. Zagłoba jest w dodatku podejrzliwy, jak najprostszy parobek. Otóż, proszę cię, niech hrabia tu przyjedzie.
Cesia zbladła i, nie odpowiadając, oczy spuściła.
— Droga moja pani! On u mnie nie bywa i nie chcę, ażeby bywał... unikam go... Wiesz o tem dzisiaj, com ukrywała, póki mogłam, że się kochał we mnie naówczas, gdy mu się to nie godziło. Dla oczyszczenia jego i siebie od zarzutu, musiałam z nim zerwać wszystkie stosunki.
— Przecież dla widzenia dzieci przy mnie, gdy ja tu jestem, ja, co jedna miałabym prawo upominać się... przyjąć go możesz! Popełniłabyś dziwactwo, więcej dające do myślenia, niż gdy poprostu przyjechać mu pozwolisz, będąc dlań obojętną.
Cesia zarumieniła się mocno.
— Dzieci możnaby posłać z Julkiem i służącą — rzekła.
— Ale ja go potrzebuję widzieć dla interesów — odpowiedziała, całując przyjaciółkę, Krystyna. — Proszęż cię, nie dziwacz się.
Jeszcze chciała coś zarzucić gospodyni, gdy pani Zagłobowa zakończyła:
— Uprę się, musisz to dla mnie uczynić, a jeżeli już tak ci jest niemiły ten hrabia, jak mnie był niegdyś, to powiesz, żeś chora, nie wyjdziesz i... dozwolisz mu domyślać się, że się go lękasz.
Cecylja przestała się sprzeciwiać, lecz na twarzy jej znać było doznaną przykrość i niepokój. Napróżno uściskami i słowy miłemi starała się ją przyjaciółka ukoić.
Zamiast listu, Julek podjął się do dnia pojechać po hrabiego i zwiastować mu tę dobrą nowinę, jak się zdawało, niespodzianą.
Szanowny doktór medycyny, mimo udawanej czasem powagi, gdy mu na myśl przyszło, jakie na sobie dostojeństwo dźwiga, był wesół, żywy, roztrzepany jak nigdy. O świcie kazał konia osiodłać i puścił się w poselstwie do Bobryniec.
Przybył też tam bardzo rano i niezmiernie się zdziwił, spostrzegłszy hrabiego już ubranego w ganku, krzątającego się niespokojnie.
Juljan, który go nie widział od swoich zaręczyn, miał mu i tę jeszcze wieść szczęśliwą do zwiastowania, gdy Sulejowski, ściskając go w ganku, sam rozpoczął od powinszowania.
— Skądże hrabia wiesz?
— Cały świat już wie o tem. Ryngold sam to rozgłasza. W pierwszej chwili była to nowina tak niespodziana i sensacyjna, iż jej winienem bilecik pani Ratajewskiej. Pierwszy raz odważyła się obesłać mnie listem, w imię tak nadzwyczajnego wypadku, ręcząc za jego prawdziwość.
Julek ruszył ramionami.
— A ja też do hrabiego przybywam z przynajmniej równie zadziwiającą, ale wielce, jak mi się zdaje, wesołą nowiną.
Spojrzał mu w oczy Sulejowski, jakoś się dziwnie niedowierzająco uśmiechając.
— Dwie wasze śliczne córeczki są z matką u nas... Zapraszamy hrabiego, abyś je odwiedził.
Sulejowski odetchnął, nie okazując jednak zadziwienia.
— Troszkę się je widzieć spodziewałem, były mi przyrzeczone — rzekł. — Rad tylko jestem, że pani Zagłobowa wasz dom wybrała. Cieszy mnie to nieskończenie, ze wszystkich względów. Boję się być pannie Cecylji natrętnym, ale na ten raz jeden znieść mnie musi. Pójdź, zjedz śniadanie, a ja dla moich dziewcząt każę zapakować prezenta już przygotowane. Potem koń twój pójdzie luzem, a my pojedziemy razem.
Dopiero teraz dostrzegł Julek, że hrabia był tak ubrany, iż mógł pojechać choćby zaraz.
Cały stos pudeł i pudełek poznoszono do powozu. Hrabia śpieszył niezmiernie; śniadanie więc trwało niedługo i, jak tylko obrachować było można, iż godzina przybycia do Zawiechowa wypadała przyzwoita, wyruszyli. Julek w drodze był gadatliwy, hrabia zamyślony i milczący. Chwilami można go było posądzić o takie roztargnienie, iż nie słyszał, co do niego mówiono.
Gdy Zawiechów się ukazał wreszcie, niepokój Sulejowskiego zwiększył się jeszcze. Stanęli u ganku. Pani Zagłobowa z dziewczętami wyszła. Córki rzuciły się do ojca, który je namiętnie ściskać zaczął. Pocałował w rękę ich matkę i weszli do saloniku. Tu czekała Cecylja, blada, drżąca, pomieszana, usiłując się zdobyć na pozorny przynajmniej spokój. Hrabia pośpieszył ku niej, nie mniej poruszony i, chociaż ręka wyciągnięta była do angielskiego powitania, gorąco ją ucałował.
— Pani mi wielką dziś wyświadcza łaskę — rzekł cicho. — Chciej wierzyć, że z duszy wdzięczen za to jestem.
Córki mu dłużej mówić nie dały, uwiesiwszy się u obu rąk i napastując go pytaniami.
— Tatko się zestarzał, — rzekła młodsza — ale zawsze taki ładny, jak był.
— Daleko ładniejszy od pana Zagłoby — dodała druga z przekąsem.
Rozmowa stała się powszechną i żywą. Dziewczętom Julek szepnął o pudełkach; radość wybuchnęła wielka i zamęt straszny. Pobiegły po te skarby i z pomocą doktora medycyny zaczęły je wprost znosić do pokoju, a potem rozpakowywać.
Epizod ten dozwolił wszystkim trochę ochłonąć z niepokoju i trwogi. Dziewczęta były naturalnie najważniejszym rozmowy przedmiotem i treścią, a ich wychowanie i postępy powodem różnych popisów. Wesołość ich trochą blasku ożywiała twarze, jakby strwożone i posępne.
Pani Zagłobowa czuła się w obowiązku udawać szczęśliwą, lecz to się jej tak nie wiodło, a prawdomówne dziewczęta wtrącały czasem tak sprzeczne komentarze, iż Cesia uznała koniecznem rozmowę skierować w inną stronę.
Nareszcie gospodyni i pani Krystyna mogły odetchnąć swobodniej, bo ojciec z córkami poszedł do ogrodu, przywitać starego, jak mówił, przyjaciela Praskiego.
W istocie ogrodnik był „czcicielem“ — tak się zawsze wyrażał — pana hrabiego, a ujrzawszy gościa zdala, pośpieszył ku niemu z widocznem weselem.
— A, przecież mam szczęście na mojem dominjum pana hrabiego powitać i pochwalić mu się...
Spojrzał na dziewczęta.
— Gdyby nie te dwa piękne kwiatki, które we mnie trwogę budzą, mogę powiedzieć, że byłbym szczęśliwy — dodał potem.
— Ale dlaczegóż trwogę budzą? — spytał zdziwiony hrabia.
— A, bo to są chodzące i skaczące kwiatki, panie hrabio, które siedzącym bywają groźne.
— Przecież my, gdy nas Cesia przestrzegła, — odezwała się starsza urażona — bardzo w ogrodzie grzecznie się zachowujemy.
— Ani słowa! — odparł Praski. — Ale po mnie ciarki chodzą... Byle to furknęło... hę, żadnego nie poszanuje zagona. No, ale dziś, kiedy u nas tak wielkie święto... dziej się wola Boża! Choćby i batalję wydały moim kwiatkom.
Śmiać się zaczęli, ale panny wzięły na kieł i chodziły ścieżkami, tak że Praski aż się dziwował i mocno je pokochał. Dłużej też zatrzymał hrabiego przy swej kolekcji kaktusów, niżby ten był sobie życzył może.
— Proszęż pana Praskiego, — odezwała się Zosia, stojąc nad temi poczwarami — proszę mi powiedzieć, jak można kochać takie paskudztwo?
— A któżby je kochał, gdyby nie ja? Przecie i one potrzebują, aby ktoś się nad niemi rozczulał.
— Że brzydkie, to brzydkie! — szeptały dziewczęta. — Aż strach!
Gdy do pokoju wrócili, panna Cecylja, pod pozorem domowych zajęć, wraz z Julkiem wyszła i na długo zostawiła dzieci i panią Zagłobową z hrabią. Cofnęli się umyślnie, dając im swobodę pomówienia o interesach.
Nierychło potem towarzystwo zeszło się przy obiedzie, który był dosyć milczący. Sulejowski, po raz pierwszy odwiedzający Zawiechów, znajdował pałac bardzo smakownie urządzony i skromnie razem; pani Krystyna unosiła się także nad umiejętnem zużytkowaniem starych okruchów, nad wdziękiem, jaki Cesia umiała nadać tej ruinie.
Tak czas zszedł do wieczora, a gospodyni umiała niewidocznie tak unikać spotkania z hrabią, iż zaledwie kilkanaście wyrazów z nim wymieniła.
Gdy się chwila wyjazdu zbliżała, Zosia z siostrą przystąpiły obie do gospodyni i poczęły ją całować po rękach.
— Myśmy przyszły do panny Cecylji z prośbą, aby naszemu tatkowi pozwoliła jutro przyjechać. Moja panno Cesiu! My go pewnie tak prędko nie zobaczymy!
Zręczną tę interwencję dziecinną najpomyślniejszy uwieńczył skutek. Jakże się im oprzeć było? Hrabia przyszedł podziękować i wyjechał.
Dzień to był dla panny Cecylji ciężki, tak iż gdy się wszyscy rozeszli i mogła wreszcie oddalić się do swojego pokoju, padła na krzesło zmęczona, długo, długo nie mogąc się ruszyć. Z wlepionemi w okno bezmyślnie oczyma, w których łza się kręciła, podparta na dłoni, siedziała tak, póki bicie zegaru, oznajmiającego północ, nie wyrwało jej z zadumy. Obok pokoju jej sypialnego stała pani Krystyna. Usłyszawszy ruch u Cesi, zastukała do drzwi.
— Nie śpisz? — spytała. — Pozwól mi wnijść na chwilę.
Otworzyły się drzwi i Krystyna weszła na palcach.
— Widzę, że i nie śpisz, i nie rozebrałaś się nawet... Ja także... sen mnie odbiegł... Mam coś, co mi cięży, czegobym do jutra odkładać nie chciała.
Rzuciła się jej na szyję.
— Cesiu moja, błagam cię, pozwól mi raz w życiu przydać się komuś na co i spełnić dobry uczynek.
Ujęła ją za rękę... głos jej drżał.
— Mój aniele, moja droga! Dziwna spadła na mnie rola... przychodzę do ciebie w swaty... od hrabiego. Klękam przed tobą i proszę cię, uczyń dla mnie tę ofiarę — idź za niego. On cię kocha z całym zapałem młodości, i ty go kochasz...
Cecylja wyrwała nagle rękę i zawołała głosem bolesnym:
— Krystyno!
— Tak, ty go kochasz! ty go kochasz! nie kłam... jam to widziała dawno. On wart twojego przywiązania. Będziecie szczęśliwi, a ja dumna, żem się przyłożyła do tego.
— To być nie może, — szepnęła Cecylja głosem drżącym — nie, stokroć nie! Początek tej miłości zakażony był grzechem. Tak, przyznaję ci się: walczyłam z sobą, ale kochałam go. Kochałam i nienawidziłam... oburzałam się na siebie i ciężkie bóle przebyłam z tym cierniem w sercu... Chcę teraz ukarać sama siebie, bo samej siebie się wstydzę.
— Ale za cóż jego masz karać? — odezwała się Krystyna. — Wierz mi, przecierpiałaś tyle, iż odpokutowałaś to, co w twem sumieniu zdawało ci się grzechem. Cesiu moja, nie zabijaj tego człowieka. Wytrwał on dotąd, lecz któż wie, jak i gdzie rzucić go może rozpacz. Jego miłość dla ciebie przetrwała próby ognia i lodu i najstraszniejszą czasu próbę... Daj się ubłagać! Ja cię za nim proszę... Niech ja, com była jego żoną na to, ażeby mu zatruć życie, przyniosę mu pociechę, niech ja wasze ręce połączę. Któż naówczas będzie śmiał was potępić?
Cecylja oczy sobie zakryła i padła na krzesło; łzy się jej rzuciły i szlochać zaczęła, a Krystyna przyklękła przy niej, obejmując ją rękoma i szepcąc słowa pociechy.
Rzućmy zasłonę na tę scenę, której pierwszy brzask poranka był jeszcze świadkiem. Gdy się rozeszły dwie przyjaciółki, Cecylja padła na klęcznik i modliła się długo.
Nazajutrz hrabia przyjechał o tej, co pierwszym razem godzinie. Gdy wchodził do salonu, wzrok jego, pierwej niż na Cecylję, zwrócił się na Krystynę, która bardzo nieznacznie oczyma mu wskazywała, że — zwyciężyła. Przywitali się w milczeniu. Przy Julku i dzieciach nie było mowy, tylko o nich.
Bardzo zręcznie udało się potem pani Zagłobowej doktora z panienkami odprawić do ogrodu. Zaledwie drzwi się za nimi zamknęły, gdy wstała i podeszła do Cesi. Całując ją w czoło, ujęła jej rękę drżącą i, złożywszy ją w dłoń hrabiego, który kląkł w uniesieniu i zachwycie — wybiegła, nie mówiąc ani słowa.
— Stało się, — rzekła Cecylja — moje męstwo, ofiary — wszystko... nie przemogły przeznaczenia... Jestże to sen?...
Hrabia rękę jej do piersi przyciskał.
— O, zapomnijmy, — odpowiedział cicho — wszystko przeszło. Noc to była czarna, burzliwa, straszna! Com ja wycierpiał! Ale dziś czuję, że stokroć więcej zniósłszy, jeszczebym nie opłacił szczęścia tej chwili.
Jak ludzie, którzy po wiekowem milczeniu raz pierwszy przemówić do siebie mogą, poczęli rozmowę poufałą, słodką... niby przebudzeni ze snu jakiegoś... radując się, iż był tylko marzeniem i ułudą. Powoli smutek znikał z czoła Cesi, a hrabia śledził pilnie każdy jej ruch, każde skinienie, zwiastujące, że ciężar, który tak długo nosiła, z piersi jej spadał.
Gdy Julek wszedł potem niespodzianie, znalazł ich pochylonych ku sobie i rozmawiających pocichu. Cesia podniosła twarz uśmiechniętą ku bratu:
— Julku, — rzekła — musisz trochę zmienić rozporządzenia podróży, ty, co masz być naszym kurjerem. Hrabia jedzie z nami.
Doktór spojrzał zdziwiony i trochę niedowierzająco.
— Jakto? — spytał — hrabia?
Sulejowski wziął rękę Cesi, zwieszoną na poręczy krzesła, przycisnął ją do ust i, śmiejąc się błogo, zawołał:
— Ja z moją żoną i Juljan ze swoją... nie będzież to najmilsza w świecie podróż we czworo?
Julek mu się z wybuchem radości rzucił na piersi.
— A! przecież! — zawołał. — Z przeproszeniem Cesi... ale mocno się na nią gniewałem, że... nie pozwoliła sobie tego wprzódy zaproponować.
Wnet i dziewczęta nadbiegły. Weszła z niemi, doskonale odgrywając wesołość i uciechę, pani Zagłobowa... i w harmonijnym gwarze rozpłynęła się rozmowa.


VII.

I powieść nasza skończona...
Nie — bo życie nie kończy się na tych chwilach wyjątkowo szczęśliwych, które je złocą, — bo są w niem niepojęte zwroty, których ani rozum, ani serce wytłumaczyć nie mogą.
Wszystko jak najszczęśliwiej się składało. Posłano z oznajmieniem Henrykowi, ażeby wziął uwolnienie choć kilkodniowe i przybył na ślub siostry i brata, mający się odbyć razem. Z wielkiem zdziwieniem odebrał Henryk tę wiadomość i odpowiedział, że przybywa.
Któż inny mógł błogosławić tym dwom parom, nad przyjaciela domu księdza Kulebiakę? W parafjalnym kościołku odbył się ślub, bez spraszanych gości i szumnego wesela. Życzył go sobie podkomorzy, ale mu wyperswadowano, że młodzi wyjeżdżają zaraz, że sąsiedztwa mało i że wszystkim milej będzie ten dzień spędzić w swojem szczupłem gronie ukochanych. Wymógł tylko, aby wszyscy do Żytkowic przybyli, i tak się stało.
W kilka dni potem Henryk dwie młode pary przeprowadzał aż do Warszawy, powracając do swoich zajęć. Cesi szczerze żal było, że został tak samym i o zmianie stanu ani chciał słuchać.
W sąsiedztwie wiadomość o dwóch tych ślubach uczyniła wrażenie ogromne. Marszałek szczególniej był na Cecylję oburzony i, chociaż nie okazał gniewu widocznie, nie szczędził przycinków gorzkich. Dostało się przytem i hrabiemu, i przeszłości. Pomyślność rodziny cieszyła go pozornie, lecz trapiła wewnętrznie. Zwrócił się do pani Ratajewskiej raz jeszcze. Powoli coraz nabierająca tuszy wdowa rozmyślała o przyszłości z niejaką obawą i po pewnem wahaniu się, uszczęśliwiła go ręką swoją.
Dziwne tam jakieś zajść musiały wkrótce okoliczności, gdyż po trzech niespełna miesiącach pożycia, które zdawało się nader szczęśliwem, pani marszałkowa wyjechała do swojego Walina i w nim pozostała, marszałek zaś mieszkał u siebie w Odrębach i... urzędował dalej, nie widując się z żoną, tylko rzadko i na krótko. Oboje przed obcymi prawie nie mówili o sobie. Pan marszałek, o żonie mówiąc, nazywał ją grzecznie marszałkową, a ona jego marszałkiem; lecz skoro kto go wspomniał, urywała rozmowę.
Do córki wzięła pani Ratajewska do pomocy guwernera, gdyż sama się ciągle nią zajmowała. Był to Francuz i człowiek bardzo miły. Marszałek, jeszcze przed ślubem, postarał się dla swoich dzieci o Szwajcarkę, która razem miejsce gospodyni w domu uzurpowała, co może się pani Ratajewskiej nie podobało.
Dwie pary nasze śpieszyły na południe. Lecz diagnoza brata musiała być trafna, gdyż — mimo łagodnego klimatu i tego szczęścia, co ją otaczało — Cecylja w drodze coraz więcej kaszleć zaczęła. Postanowiono, unikając znużenia, jakiś czas przebyć w miejscu i wybrano Francję. Na jesieni wszyscy razem udali się do San-Remo i Nizzy.
Julek był niespokojny. Hrabia, który nie widział niebezpieczeństwa, jeszcze śnił o szczęściu, gdy choroba piersiowa rozwijać się zaczęła tak groźnie, że brat, niepewien siebie, musiał do pomocy wezwać doktorów z Florencji.
Cecylja zdawała się nie czuć swojego stanu, lub nie chcieć go rozumieć.
Wesoła była, czynna i marzyła o powrocie do Zawiechowa. Praski odbierał od niej nieustannie posyłki nowe. Plany upiększeń i ulepszeń się mnożyły, chociaż chora ledwie już zimą z krzesła ruszyć się mogła. Nie odstępował jej Sulejowski, którego stan budził równą litość. Był to rodzaj osłupienia, zdrętwienia, zwiększonego tem, że musiał przed żoną taić w sobie to, czego doznawał, aby jej nie przerażać. Z uśmiechem na ustach, Cecylja nikła powoli. Piękność jej, jakby coraz eteryczniejszą się stając, promieniała nad grobem blaskiem cudnym... oczy pałały... uśmiechały się usta... na alabastrowem czole nie było chmurki.
— To osłabienie przejdzie, jak wszystko przechodzi — mówiła. — Ja jestem tak szczęśliwa! Mnie tak błogo na świecie, że sam nadmiar szczęścia musiał na chwilę odebrać mi siły... Z wiosną, z kwiatkami i ja się rozbudzę do życia... zobaczycie... Ale trzeba wracać do Zawiechowa, bo ja tam tylko żyć mogę.
O tym jednak powrocie mowy już być nie mogło. Jadwiga i Julek dla niej także przedłużyli pobyt zagranicą, bo jakże odstąpić ją mogli?
Zimę tak, na południowem słońcu się wygrzewając, ciesząc się różami, które tam w ogrodzie kwitły, prześniła chora... zawsze wybierając się z wiosną do domu.
Nadeszła wiosna ta pożądana i jednego dnia, gdy motyle latały już, a nowe życie wstąpiło w drzewa i krzewy, gdy jaśminy kwitły i woń poranku napełniała powietrze, siedząc tak w oknie, patrząc na morze, z ręką męża do piersi przyciśniętą... Cecylja zasnęła na wieki.
Bóg, w nagrodę życia, nie dał jej dożyć... rozczarowania może.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.