Rob-Roy/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  III.
Niewprawnie wiosło kierowane pęka,
Rozdziéra żagle burza natarczywa,
Nie zwróci rudla przelękniona ręka,
Fala uderza, i już łódź zaléwa.
Gaj

Położenie moje było przerażające, kiedym się ujrzał bez wybawczéj igły wpośród oceanu ludzkiego życia. — Obojętność z jaką ojciec mój zerwał najściślejszy węzeł towarzystwa i wygnał mię z domu jakby jakiego wyrodka, odebrała mi wszelkie zaufanie w moje siły i zdolności. — Prettyman, raz książę, drugi raz syn rybaka, nie był w większém obłąkaniu, nie czuł się bardziéj upośledzonym nademnie. — Zaślepieni miłością własną, przyznajemy zwykle samym sobie wszystko, czém nas ślepe szczęście obdarza, i z utratą dopiero czułéj pomocy, przeświadczamy się o własnéj słabości.
Już zgiełk wielkiego miasta coraz słabiéj dochodził moich uszu: odgłos dzwonów tylko zdawał się przemawiać do mnie jak niegdyś do lorda Majora, wróć się; a kiedy z wierzchołka Highgate spojrzałem raz jeszcze na niknącą we mgle okazałość Londynu, serce moje ogarnął smutek, jak gdybym zostawiał za sobą szczęście, dostatki, i wszelkie ponęty towarzyskiego życia. — Darmo! Kość już rzucona, żal poniewczasie nie wróciłby mi zapewne tego, co straciłem, a ojciec mój niezachwiany w swoich postanowieniach, ze wzgardą przyjąłby spóźnioną uległość. — Wrodzony upór potakiwał rozumowaniu temu; a pycha przedstawiała mi obraz upokorzenia, któreby mię spotkało, gdyby czteromilowa przejażdżka zniweczyć miała owoc kilkutygodniowéj rozwagi: nadzieja także, która nigdy śmiałych nieopuszcza, rzuciła promyk światła na przyszłe moje widoki. — To być nie może, pomyślałem sobie, ażeby mój ojciec chciał mię w rzeczy saméj wydziedziczyć: musi to być tylko próba mojéj stałości, którą gdy wytrzymam cierpliwie i mężnie, zasłużę na tém większy jego szacunek i zyskam korzystne dla mnie ukończenie rozłączającego nas sporu. — Już nawet układałem w myśli, przy których artykułach spodziewanego układu mam stać silnie, a które odstąpić mogę memu ojcu. — Najprzód, podług rachunku mego, miałem odzyskać jego względy i czułość ojcowską, a potém za karę, być zmuszonym do zachowania powierzchownych oznak uległości.
— Czegóż mi więcéj na teraz potrzeba, — byłem panem mojéj osoby, i czułem w sobie ów powab niepodległości, który serce młodzieńcze, przy lekkiéj obawie, poi najżywszą roskoszą. Worek mój lubo nieobficie naładowany, mógł jednak wystarczyć wszelkim podróżującego potrzebom: nawykłem w Bordo obchodzić się bez służącego, — koń mój był młody i dziarski, — wszystko to przy pomocy żywéj wyobraźni, rozpędziło wkrótce smutne myśli, jakie mię trapiły z początku méj podróży.
Szkoda tylko, że droga, którą ku północy zmierzałem, mało była obfitą w zajmujące widoki. — Myśli zatém ponure znowu mię mimowolnie napastować zaczęły; muza nawet, ta zalotna kochanka, któréj winienem był podróż moją w te pustynie, nieodrodna od płci swojéj, opuściła mię w najpilniejszéj potrzebie; i byłbym upadł niewątpliwie pod ciężarem smutku, gdyby mię kiedy niekiedy nieorzeźwiała rozmowa z podróżnemi, udającemi się w tęż samą stronę. Spotykałem zwykle pastorów wracających truchtem do domu, po ranném chorego odwiédzeniu; dzierżawców i handlujących wołami jadących z pobliskiego jarmarku; komissantów zbierających tu i owdzie po małych miasteczkach długi kupcom należne; nakoniec oficerów szukających ochotników do wojska. Rozmawialiśmy o religii i dziesięcinach, o wołach i zbożu, o towarach stałych i płynnych, o zamożności kupców, wreszcie o oblężeniach twierdz i bitwach we Flandryi, o których opowiadający najpewniéj słyszał tylko z podania. Kiedy się rozmowa urywała, przychodziły w pomoc liczne a straszliwe historyje o hersztach zbójców, których imiona były natenczas w ustach każdego. — Jak dzieci, które siedząc zimową porą przy kominie, garną się jedne do drugich, gdy bajka o upiorze przychodzi już do okropnego końca, tak i podróżni opowiadając owe historyje, zbliżali się nieznacznie do siebie, spozierali na wszystkie strony, przygotowywali pistolety, i przyrzekali sobie wzajemną pomoc; chociaż w razie istotnego niebezpieczeństwa, zapomnieliby zapewne o przyrzeczeniu, jak się to zwykle zdarza, między sprzymierzonemi.
Ze wszystkich tchórzów, jakich kiedykolwiek w życiu spotkać mi się zdarzyło, najwięcéj mię zabawił jeden, z którym naówczas przez półtora dnia odbywałem podróż. Miał przywiązany do siodła nie wielki, ale ciężki tłomoczek; nigdy z niego oka nie spuścił, nikomu powierzyć go nie śmiał, wszędzie gdzieśmy się zastanowili, odganiał służalców, którzy go za nim do izby zanieść chcieli; — z równąż z przezornością usiłował ukryć nie tylko przyczynę i cel podróży, ale nawet drogę, którą miał się udać. Na samo zapytanie, czy w prawo lub w lewo pojedzie, i gdzie się zatrzyma? już wpadał w niespokojność. — Długo rozmyślał, nim obrał sobie miejsce noclegu: tu karczma była zbyt samotna; tam znowu sąsiedzkie chałupy miały jakąś podejrzaną minę. — W Grantham, ile pomnę, całą noc oka nie zmrużył, dla tego tylko, że w drugim pokoju był jakiś jegomość barczysty, zezowaty, z czarną peruką, i w wytartéj złotem wyszywanéj kamizelce. — Taki to był mój towarzysz podróży; a jednak miarkując po silnéj budowie ciała, zdawało się, iż mógłby śmiało z niebezpieczeństw żartować. Galon i kokarda u kapelusza wskazywały, że był żołnierzem, albo przynajmniéj jakim wojskowym urzędnikiem; z rozmowy lubo dość nieokrzesanéj, widać było, że miał zdrowy rozsądek, ilekroć mary strachu przestały choć na chwilę dręczyć jego wyobraźnią, co się jednak rzadko zdarzało; — dziura w płocie, słup stary przy drodze, już go niespokojnym czyniły; a świstanie pastuszka brał za hasło rozbójników: nawet widok szubienicy, choć go powinien był zapewnić, że już wielu zbójców śmierć poniosło, obudzał w nim pamięć o tych, których jeszcze sprawiedliwość ludzka dosięgnąć nie zdołała.
Towarzystwo tego człowieka znudziłoby mię wkrótce, gdybym się nie lękał pozostać sam na sam z nudniéjszemi jeszcze mojemi myślami. Przytém dziwne powieści, które opowiadał, były dość zajmujące, a zwłaszcza w jego ustach drżących od bojaźni. Zapewniał nieraz, że wielu nieszczęśliwych podróżnych wpadało w sidła zbójców, zabierając w podróży znajomość z osobami dobrego na pozór wychowania, w których towarzystwie znajdowali zabawę i pomoc przeciw zdzierstwom karczmarzy; lecz nakoniec niby dla skrócenia drogi, sprowadzeni z gościńca w bezludne okolice, za danym znakiem ujrzeli się pośród zgrai złoczyńców. Wtenczas zacny przewodnik występował w prawdziwym charakterze jako herszt bandy, która niebacznych podróżnych obdarłszy ze wszystkiego, nieraz pozbawiła i życia. Zbliżając się do końca podobnéj powieści, sam drżał ze strachu, i spoglądał na mnie podejrzliwym okiem, jakby się lękał, czyli i ja także nie jestem jednym z tych ichmościów, o których dopiéro co mówił. — Czasem nawet dręczony bojaźnią, oddalał się zwolna na drugą stronę gościńca, spozierał na wszystkie strony, i zdawał się zabierać do ucieczki lub obrony.
Podejrzenia te nie długo trwały, i nadto były pocieszne, abym się za nie miał urażać: owszem lubiłem na przemiany wzniecać je lub uspokajać, czyniąc sobie igraszkę z dziecinnéj towarzysza mego bojaźni. I tak naprzykład, kiedyśmy raz rozmawiali o dzielności naszych rumaków: — Przyznaję, — rzekł, — że wasz lepiéj galopuje; ale co do kłusa, nie wyrówna on mojemu, jak tylko będziemy bliżéj popasu, przekonam pana o tém, gotów się jestem nawet założyć o butelkę porto.
— Zgoda, — odpowiedziałem, — droga równa, ruszajmy.
— Hem, hem! nie mam zwyczaju męczyć konia napróżno, któż wié, co nam się jeszcze przytrafić może? a do tego idąc na wyścigi, trzeba, żeby konie równy miały ciężar; mój zaś, ręczę, dźwiga przynajmniéj trzydzieści funtów więcéj od waszego.
— To mała rzecz, ciężar łatwo rozdzielić. Ile waży wasz tłomoczek?
— Mój tł... tłomoczek?... o! nic wcale.... lekki jak piórko... kilka koszul, kilka chustek, i wszystko.
— Bardzo wątpię, widać, że dobrze obładowany; i poszedłbym o butelkę wina, że całą różnicę ciężaru naszych koni stanowi.
— Mylisz się pan... bardzo się pan mylisz, — rzekł, — przenosząc się zwolna podług zwyczaju na drugą stronę drogi.
— Jeśli panu o to chodzi, idzie więc o butelkę wina, — idzie o dziesięć przeciw jednéj, że władowawszy nawet ten tłomoczek na mojego konia, i tak jeszcze pana prześcignę.
Usłyszawszy takie wyzwanie, przestrach mego towarzysza doszedł do najwyższego stopnia, nos jego (dzięki częstym libacyjom czerwonego wina), zazwyczaj ciemno-purpurowy, zsiniał i pożółkł w oka mgnieniu; a zęby jak w febrze dzwonić zaczęły; zdawało mu się, że widzi przed sobą zbójcę w całéj okropności. — Widząc, że już słowa przemówić nie może, i chcąc go nieco orzeźwić, pokazałem mu wieżę kościoła niedaleko przed nami, i dodałem, że tak blisko miasteczka nie mamy się czego obawiać. Na te słowa zaczął pomału do siebie przychodzić; nie prędko jednak o moim zakładzie zapomniał, i długo jeszcze miał mię w podejrzeniu.
Dodać tu tylko muszę, że towarzystwo tego tchórza, i żarty moje, drogo mię późniéj kosztowały.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.