<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROMANSE HISTORYCZNE
Walter-Skott’a.

ROB-ROY.
NOWY PRZEKŁAD
Michała Grubeckiego.

WARSZAWA.
w Drukarni Emila Skiwskiego
ulica Elektoralna Nr 758 (28 nowy).

1875.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 3 Марта 1875 года.






ROB-ROY.

ROZDZIAŁ  I.
Nie mam już synów, tego nawet tracę!
Czémże zgrzészyłem jaka moja wina?
Jakiémże temu przekleństwem odpłacę,
Kto tak odmienił, kto mi zepsuł syna!
Pan Tomasz.

Tyle razy prosiłeś mię kochany przyjacielu, abym korzystając ze swobody, jaką mi Opatrzność przy schyłku życia udzielić raczyła, skréślił obraz wydarzeń, które początek jego oznaczyły. Pamięć tych, jak nazywasz awantur, zostawiła na umyśle moim razem przyjemne i dotkliwe wrażenie, łączy się z niemi uczucie żywéj wdzięczności i czci ku Najwyższéj ludzkie losy ważącéj Istocie, któréj dobroczynna ręka przeprowadziła młodość moją pośród tylu przygód i niebezpieczeństw, jakby dla tego właśnie, abym mocniéj czuć i cenić umiał spokojność i szczęście, któremi mię w starości obdarza.
Poświęcając drugiemu ja moje pamiętniki, tę miedzy innemi odnoszę korzyść, że mogę opuścić wiele niepotrzebnych szczegółów, które zupełnie mi obcym wyłuszczaćbym musiał, tobie zaś opowiem tylko te, co albo nie były ci dokładnie znane, albo zatarły się w pamięci, a które przecież są niejako kamieniem węgielnym mego losu.
Zapewne przypominasz sobie ojca mego; jako syn jego wspólnika w handlu, znałeś go w twojém dzieciństwie: lecz znałeś wtenczas, kiedy wiek i niedołężności wiekowi właściwe, niedozwalały mu już oddawać się handlowym widokom z tym zapałem, który stanowił główną cechę jego charakteru. Byłby może szczęśliwszym, lubo mniéj bogatym, gdyby był zwrócił ku naukom tę niezmordowaną czynność i bystrość objęcia, które handlowi wyłącznie poświęcił; pojmuję jednak, że nietylko żądza bogactw przywiązuje doń śmiałych i przedsiębiorczych ludzi. — Ten który się puszcza na to burzliwe morze, łączyć powinien zręczność z nieustraszoném męztwem żeglarza; a jednak i przy tych przymiotach zginąć może, jeśli przyjazny powiew losu nie wprowadzi go do portu. To połączenie potrzebnéj przezorności i nieuniknionego trafu, ta przykra i ciągła niepewność, na którą stronę padnie zwycięstwo w walce ludzkiéj rachuby z wyrokami losu, zajmując nieustannie duszę, dają jéj razem bodziec rozwinięcia całéj swéj zdolności i władzy. — Słusznie przeto powiedziéćby można, że handel przedstawia te same co i gra powaby, nieulegając przecież moralnéj klątwie, jaka sprawiedliwie ściga tych, którzy w grze tylko losu szukają.
W pierwszych latach ośmnastego wieku, kiedy właśnie kończyłem rok dwudziesty, nagły rozkaz ojca mego odwołał mię z Bordo do Londynu; nie zapomnę nigdy piérwszego z nim spotkania. — Wiész jak zwięźle i sucho wyrażał swoją wolę. Zdaje mi się, że mam jeszcze przed oczyma ową postawę prostą, chód prędki i śmiały, wejrzenie żywe i przenikające, twarz, którą trudy zawcześnie poorały zmarszczkami. Zdaje mi się, że słyszę głos, który nigdy nie wydał próżnego słowa, a objawiał niekiedy ostrość przytłumiającą wszelkie łagodne i rzewne wczucia.
Zaledwiem zsiadł z konia, pobiegłem natychmiast do gabinetu ojca mego; przechodził się tu i owdzie; na zamyślonéj twarzy, nawet widok jedynego syna po cztéroletniéj niebytności nie zdołał sprawić najmniejszéj zmiany. Rzuciłem się w objęcie jego. — Był to czuły ojciec, lubo daleki od niepomiarkowanéj słabości; łza zajaśniała w jego ciemném oku, lecz tylko na chwilę.
— Duburg pisze mi, że był kontent z ciebie Franku.
— Cieszy mię to...
— Tak, ale ja wcale nie mam powodu cieszyć się, — rzekł usiadłszy za stolikiem.
— Zasmucasz mię mój ojcze...
— Cieszy, smuci, są słowa, do których ja nieprzywiązuję żadnego znaczenia. — Oto jest twój list ostatni.
Wyciągnął ogromny stós papierów nawleczonych na czerwoną nitkę. — Tam to była nieszczęsna moja odezwa pisana w przedmiocie najżywiéj mię podówczas obchodzącym, i zdolna przynajmniéj wzruszyć serce, jeżeli niezupełnie przekonać; tam mówię spoczywała w pośród niezliczonego mnóstwa listów i rachunków handlowych. Trudno mi zaiste nieroześmiać się w duchu, kiedy sobie przypominam ile próżność moja obrażoną była na widok owych czułych peryjodów, które mię tyle pracy kosztowały, wyciągnionych z pomiędzy awizacyj, wekslów, kwitów i tym podobnych szczegółów korespondencyj kupieckiéj. — Czyliż, pomyślałem sobie natenczas, list tak ważny, (nieśmiałem dodać, tak mądrze napisany) nie zasługiwał na osobne miejsce? godziłoż się mieszać go w tę bazgraninę handlową?
Ale ojciec mój wcale nie zwrócił uwagi na zasmucenie moje; a choćby je nawet dostrzegł, niewieleby go to obeszło zapewne.
— Oto jest, — rzekł daléj trzymając list w ręku, — odezwa twoja z dnia 21 zeszłego miesiąca — czytajmy — mówisz mi, że się spodziéwasz, iż w przedmiocie tak ważnym jak jest wybór powołania, dobroć ojcowska dozwoli ci miéć głos przeczący przynajmniéj, że czujesz w sobie wstręt nieprzezwyciężony... Tak; użyłeś tego wyrazu: nieprzezwyciężony, (radbym témczasem żebyś pisał wyraźniéj nieco, i żebyś się nazwyczaił t dobrze przekreślać, a s więcéj zaokrąglać). — Wstręt mówię nieprzezwyciężony do spełnienia układu, który ci przedstawiłem. — W dalszym ciągu listu powtarzasz zawsze toż samo i rozciągnąłeś na cztérech stronnicach to, co zastanowiwszy się nieco, mogłeś wyrazić w cztérech liniach; bo koniec końców panie Frank z całéj twojéj odezwy wynika, że wola twoja niezgodna jest z mojemi zamiarami i postanowieniem.
— Szanuję twoją wolę mój ojcze, ale w téj okoliczności nie mogę.
— Słowa niczém są dla mnie młokosie, — rzekł mój ojciec, którego nieugiętość ukrywała się zawsze pod zasłoną zimnéj krwi i spokojności. — Niemogę jest może grzeczniéj jak niechcę; ale oba te wyrazy są jednoznaczne, ilekroć niezachodzi moralne niepodobieństwo. Z tém wszystkiém nie chcę żebyś działał bez namysłu, pomówiemy jeszcze o tém po obiedzie. — Owenie!
Owen wszedł, nie miał jeszcze podówczas owych białych włosów, które mu w oczach twoich tak szanowną nadawały postać, bo téż nie liczył więcéj nad lat pięćdziesiąt, ale miał na sobie ten sam orzechowy garnitur, w którym go poznałeś; téż same jedwabne popielate pończochy, i trzewiki ze srébrnemi sprzączkami, téż same batystowe mankietki starannie pomarszczone i spadające aż do pół dłoni, ilekroć bawił w gabinecie mego ojca, lecz gdy był w kantorze, zachowane z wszelką ostrożnością pod rękawy fraka dla ochrony od atramentu; nakoniec tęż samą postać poważną, lecz pełną dobroci, która do ostatniéj chwil życia odznaczała piérwszego komissanta banku Osbaldyston i Tresham.
— Owenie, — rzekł mój ojciec, skoro zacny starzec ścisnął mi przyjaźnie rękę, — zjemy dziś razem objad, usłyszysz nowiny, które nam Frank przywiózł o przyjaciołach naszych w Bordo.
Owen uczynił dość niezgrabny ukłon, na znak pełnéj uszanowania wdzięczności; bo w owéj epoce, kiedy granicę oddzielającą rozmaite stany, strzeżono z niezwykłą dzisiaj ścisłością, zaproszenie pryncypała było wielkim dla komissanta zaszczytem.

Nigdy nie zapomnę tego objadu, — niepewny względem przyszłego losu mego, lękajęc się, abym nie został ofiarą osobistych widoków ojca, i cały zadęty wynalezieniem środków zachowania mojéj wolności, nie mogąc prowadzić rozmowy tak czynnie jak żądał mój ojciec, nieraz dawałem mniéj zaspakajające odpowiedzi na pytania któremi mię zarzucał. Owen pełen uszanowania dla ojca, ale niemniéj przywiązany do syna, którego nieraz w dzieciństwie bawił na kolanach, na wzór owego lękliwego sprzymierzeńca, co mimo bojaźni radby przecież dopomógł uciśnionéj stronie, wszelkie łożył usiłowania, aby błędy moich odpowiedzi prostować, niedostatek onych zapełnić i wolne wyjście oblężonemu zabezpieczyć. Te jego wybiegi powiększały jeszcze niechęć mego ojca, który jedném srogiém spojrzeniem zamykał usta poczciwemu starcowi. Podczas pobytu mego w domu p. Duburg postępowanie moje nie było wprawdzie takie jak owego komissanta
Który, gdy go szalona choroba napada,
Zamiast wekslów i kwitów, wiersze tylko składa!

jednak wyznać muszę, że tyle tylko przebywałem w kantorze, ile koniecznie było potrzeba, aby zjednać dobre świadectwo Francuza, który oddawna zostawał w stosunkach z naszym domem i z polecenia mego ojca miał mię oswoić z tajemnicami handlu: główném zatrudnieniem mojém były literatura i sztuki piękne, — a lubo ojciec mój nie był nieprzyjacielem talentów, i czysty rozsądek jego niedozwalał mu powątpiéwać, że te są źródłem przyjemności ozdobą życia ludzkiego, żądał jednak przedewszystkiém, abym nietylko odziedziczył po nim majątek, ale i tego ducha spekulacyi, który mu dopomógł do jego zebrania.
Ojciec mój uwielbiał stan swój z uniesieniem, i ten był prawdziwy powód jego żądania, abym się temuż zawodowi poświęcił. Równie biegły jak czynny, uposażony od natury wyobraźnią płodną i śmiałą, w każdém pomyślnie ukończoném przedsięwzięciu, znajdował nowy do następnych działań bodziec, nową do szczęśliwego ich wykonania sprężynę. Nieumiarkowany w zwycięztwach, przydawał jedne laury do drugich, nie czekając aż czas ustali nowe nabycia, i pozwoli spokojnie ich używać. — Przywykły spoglądać niestrwożoném okiem na szalę fortuny, na któréj ciągle zawieszał swoje skarby, obfity w sposoby przeważania jéj na swoją stronę, w miarę rosnących niebezpieczeństw podwajał czynność i męstwo. Słowem był to prawdziwy obraz żeglarza oswojonego z falą i nieprzyjacielem, którego zaufanie w własnych siłach nowéj nabywa mocy na widok nadchodzącéj burzy lub walki. Nieraz mu jednak przychodziło na myśl, że wiek i towarzyszące mu niedołężności, uczynią go wkrótce niezdolnym do dalszéj pracy, i że wzgląd na przyszłość, doradza wcześnie usposposobić zręcznego sternika, któryby ujął umiejętną, ręką opuszczony rudel okrętu, i kierował nim podług jego rad i przestróg. Lubo ojciec twój był w spółce z moim i cały swój majątek w domu naszym umieścił, wiesz jednak, że nigdy niechciał czynnie do handlu należéć; Owen zaś, który dla wierności swéj i głębokiéj znajomości arytmetyki, słusznie zajmował miejsce pierwszego komissanta, nie miał zaiste ani tyle wrodzonych zdolności ani usposobienia, żeby mu stér czynności mógł być powierzony. Jeśliby więc z wyroków Opatrzności ojciec mój miał nagle świat ten opuścić, cóżby się stało z owém mnóstwem osnowanych zamiarów, gdyby potomek jego nie był w stanie dźwigać ciężaru interesów, i jak nowy Herkules handlowy, wyręczyć zgrzybiałego Atlasa? — Cóżby się stało nawet z tym samym potomkiem, gdyby nagle ujrzał się w pośród labiryntu spekulacyi bez wybawczéj nici, to jest bez znajomości, któreby go ztamtąd wyprowadzić zdołały? Dla tych wszystkich powodów, w części tylko podówczas mi wiadomych, postanowił ojciec mój skłonić mię, abym obrał ten sam zawód, w którym oddawna z honorem pracował; a co raz postanowił, tego już nic w świecie zmienić nie mogło, na nieszczęście, i ja także miałem nieco uporu, a zamiary moje całkiem się z widokami ojca mego niezgadzały.
Ta nieuległość moja tém się jednak usprawiedliwić daje, że niewiedziałem głównéj téj woli przyczyny, i nieczułem tego jak dalece posłuszeństwo moje ku niéj, dla szczęścia ojca mego było niezbędném. Sądząc się pewnym odziedziczenia zczasem znacznego majątku, ani pomyśleć mogłem, ażeby dla jego ustalenia potrzebna była jakakolwiek praca, lub nabycie wiadomości przeciwnych mojéj chęci i skłonnościom. W zamiarze ojca mego upatrywałem jedynie żądzę pomnożenia bogactw, które zebrał; a przekonanym będąc, że nikt lepiéj odemnie sądzić nie może, jaką drogą do szczęścia mam trafić, zdawało mi się, że samochcąc z niéj wyboczę, jeżeli starać się będę o powiększenie dostatków, które bez tego w rozumieniu mojem były już więcéj niż wystarczające na wszelkie, nawet najwymyślniejsze zachcianki.
Wspominałem już, że czynności handlowe nie były jedyném mojém w czasie pobytu w Bordo zatrudnieniem; lekceważąc to, co ojciec mój uznawał za najważniejsze, byłbym może zupełnie o handlu zapomniał, gdybym się nie lękał zniechęcić korespondenta naszego p. Duburg; lubo ten znajdując wielkie korzyści ze stosunków swoich z domem mego ojca, nadto był bacznym na własny interes, ażeby miał mu donosić złe wieści o jedynym synu, i ściągnąć przez to na siebie z obu stron wymówki. Pod względem obyczajów postępowanie moje było nienaganne; i zapewniając o tém ojca mego, Duburg oddawał mi tylko zasłużoną sprawiedliwość; zdaje mi się jednak, że zręczny Francuz byłby równie pobłażającym, gdyby nawet mógł mię obwiniać o cóś więcéj, jak o niedbałość w handlowych naukach. Cóżkolwiek bądź, przestając na tém, że mię codziennie widział parę godzin w kantorze, nie wzbraniał mi poświęcać resztę czasu muzom, i nicby zapewne nie miał przeciw temu, gdybym Corneilla i Boalo nad Sawarego i Pestlethwajta przekładał.
Ulubiona formuła, jaką zwykł był kończyć swe listy pan Duburg do swego korespondenta, była: „Syn wasz jest takim, jakim go tylko troskliwość ojca widzieć pragnie“. — Mój ojciec mniéj zważał na słowa, mogły być jak najczęściéj powtarzane, byleby dokładnie i jasno myśl przedstawiały. Pod tym względem sam nawet Adyssen niezdołałby wynaléźć przyjemniejszych dla niego wyrażeń nad te, których kupcy używają w listownym swoim wiecznie jednostajnym stylu.
Chętniéj wierząc temu czego pragnął, pan Osbaldyston przestał nakoniec powątpiewać o prawdzie ulubionéj formuły Duburga, i już się cieszył, że życzenia jego pomyślny skutek uwieńczy, gdy nieszczęsny list mój otworzył mu oczy i wyprowadził z miłego błędu, przynosząc wymowne i uroczyste oświadczenie, że nie mogę zasiąść w ciemnym kantorze Krane-Allej na szrubowanym stołku, wyższym nad wszystkie inne, oprócz trójnoga mojego ojca. — Od téj chwili wszystko zmieniło postać. — Na Duburga padło mocne podejrzenie zdrady, listy jego straciły wiarę, jak gdyby przestał płacić w terminie. — Mnie wezwano do Londynu, — a przyjęto, jak wyżéj już opowiedziałem.






ROZDZIAŁ  II.
Biedny młodzian, jeżeli poezyja zawróci mu
głowę, już nigdy nie wyjdzie na człowieka.
Ben Jonson.

Ojciec mój umiał tak dalece panować nad swemi namiętnościami, że rzadko kiedy wypowiadał swą niechęć słowami, ton tylko jego mowy stawał się nieco więcéj suchy i ostry niż zazwyczaj. — Wszystkie jego czynności były systematyczne i jednostajne; a za główne miał prawidło zmierzać prosto do celu i nie tracić czasu na próżnéj gadaninie. Z złośliwym przeto uśmiéchem słuchał roztrzepanych moich odpowiedzi o stanie handlu we Francyi, dozwalał mi błąkać się i zagłębiać coraz daléj w tajnikach przemian, ceł i taryf, i ani razu nie przyszedł na pomoc; lecz jak tylko dostrzegł, że nie mogłem wytłomaczyć wpływu, jaki miało zniżenie ceny luidorów na czynności bankowe, nie mógł dłużéj wytrzymać, zimna krew go opuściła. — Jak to! najważniejszy wypadek jaki tylko pamięcią zasięgnąć mogę! — zawołał mój ojciec (a przecież widział rewolucyją, która dom Hannowerski osadziła na tronie). — Najważniejszy wypadek, a jegomość stoi osłupiały, pląta się jakby o niczém nie wiedział?
— Pan Frank, — bojaźliwie odezwał się Owen, — przypomni sobie zapewne, że dekretem króla imci francuskiego dnia 1-go marca 1700 roku postanowiono, że w dni dziesięć po upływie terminu...
— Pan Frank, — przerwał mój ojciec, — przypomni sobie niezawodnie wszystko co mu raczy powiedziéć. — Lecz na mój kredyt! jak Duburg mógł dozwolić?... — Powiedz mi Owen, czy kontent jesteś z synowca jego Klemensa Duburg, który od dawna pracuje w moim kantorze?
Jest to młodzieniec prawdziwie niepospolitych zdolności, — odpowiedział Owen, — ujęty zręcznością młodego Francuza.
— Tak, tak zapewne zna się nie źle na czynnościach bankowych. Duburg wiedział jak rzeczy nastroić, aby miał wiadomość o wszystkiém, co się u mnie dzieje, ale mu pokażę, żem przeniknął jego sztuki; Owen! zapłacisz Klemensowi za kwartał bieżący, i powiész mu, że sobie jutro wyjedzie do Bordeaux na okręcie swojego stryja.
— Jakto! pan chce odprawić Klemensa Duburg? — rzekł Owen drżącym głosem.
— Tak jest, i to natychmiast, albo mi nie dość tego nic nie umiejącego Anglika, którego synem swoim nazywam, mamże trzymać z nim razem przebiegłego Francuza, coby z jego błędów wyciągał korzyści.
Choćby nawet zamiłowanie sprawiedliwości nie było od lat dziecinnych w sercu mojém zaszczepione, dość długi pobyt na ziemi Wielkiego monarchy wzmocnił we mnie wstręt niezwyciężony ku wszelkim czynom przemocy, usiłowałem więc wstawić się za niewinnym młodzieńcem, uwolnić od kary, którą miał ponieść, za to jedynie, że był więcéj odemnie handlowo wykształconym.
— Kochany ojcze, — odezwałem się, jak tylko mówić przestał. — Zdaje mi się, że za opieszałość moją, ja sam tylko odpowiadać winienem; byłoby niesprawiedliwością, gdyby kto miał za mnie znosić nie zasłużoną karę. Nie mogę zaprzeczyć, że pan Duburg podawał mi wszelką łatwość nabycia potrzebnych wiadomości; lecz wyznaję, żem z tego korzystać nie umiał. Co do pana Klemensa Duburg...
— Jak co do niego, tak i co do ciebie, — przerwał mój ojciec, — wiem jak mam postąpić. — Dobrze to jest Franku, że usiłujesz złożyć całą winę na siebie, bardzo dobrze, i oddaję ci sprawiedliwość, ale nie mogę przebaczyć staremu Duburgowi, — dodał, spoglądając na Owena, — że podając ci sposobność wydoskonalenia się w użytecznéj nauce, nie donosił ojcu, że syn żadnego nie uczynił postępu.
— Pan Frank, — rzekł stary sługa, — schylając nieco głowę, a podnosząc nieznacznie rękę, jak gdyby podług zwyczaju chciał założyć pióro za ucho, przed daniem odpowiedzi. — „Pan Frank zna doskonale ową główną zasadę moralnego rachunku, wielką regułę trzech. Niech A będzie tém dla B, czém chce żeby B było dla niego, a wypadek będzie prawidłem jak sobie ma postąpić.“
Ojciec mój nie mógł się nierozśmiać, widząc najpiękniejszą zasadę moralności, podciągniętą pod algebraiczną formułę; lecz wkrótce przybrał poważną postać, a zwracając się ku mnie rzekł: — Nie dobrze panie Frank! zmarnowałeś czas twój jak nierozsądne dziecko, trzeba abyś teraz żył jak człowiek, — Owen będzie twoim przewodnikiem w handlowych czynnościach, spodziewam się, że jego nauki większą ci korzyść przyniosą.
Miałem już odpowiedzieć, lecz Owen rzucił na mnie tak wymownym i pokornym wzrokiem, że mimowolnie zamilkłem.
— Lecz dość już o tém, — rzekł daléj mój ojciec, — wracam do listu mego z d. 1-go zeszłego miesiąca, na który dałeś równie obrażającą jak nierozmyślną odpowiedź, ale wprzódy naléj sobie wina i podaj butelkę Owenowi.
— Bardzo mi to przykro, — odpowiedziałem bez wahania, — że odpowiedź moja, która była owocem głębokiéj rozwagi, tak obraziła mego ojca, — ale zaręczam, że z prawdziwym smutkiem uznałem niepodobieństwo przyjęcia jego propozycyi.
Ojciec mój spojrzawszy na mnie srogo, natychmiast zwrok swój gdzieindziéj zwrócił: korzystając z milczenia, mówiłem daléj, lubo już nieco mniéj pewnym tonem, a ojciec mój przerywał mi niekiedy, rzucając ucinkowe słowa.
— Żadnego stanu, — rzekłem, — niepoważam więcéj jak kupiecki, tém bardziéj, iż jest stanem mojego ojca.
— To widać!
— Rozumiem dobrze, iż handel jednoczy narody, ożywia przemysł, rozléwa dary swoje na całą ziemię, i jest tém dla ogólnego dobra świata, czem powietrze i żywność dla istot żyjących.
— Cóż daléj?
— Z tém wszystkiem jednak mój ojcze niepodobna mi poświęcić się zatrudnieniom, do których żadnéj nie czuję zdolności.
— Postaram się, abyś jéj nabył, nie jesteś już uczniem Duburga.
— Ale kochany ojcze; — ja nie narzekam na brak sposobności uczenia się, lecz jedynie na brak zdolności do handlu.
— Bajki! czy pisałeś dziennik jak ci zaleciłem?
— Pisałem mój ojcze.
— Proszę pokazać.
Książka, któréj żądał mój ojciec, była to ogólna agenda, utrzymywana na jego rozkaz, w któréj zalecił mi notować wszystko, co uznam za przydatne w ciągu moich nauk. Przewidując, że za powrotem moim zechce ją widziéć, starałem się zamieścić w niéj jak najwięcéj artykułów handlowych, wiedziałem bowiem, że tego rodzaju noty podobają się najlepiéj memu ojcu; — ale częstokroć pióro nie radząc się głowy, a znajdując księgę pod ręką, gryzmoliło wspomnienia wcale obce jéj celowi; prosiłem więc nieba, żeby przeglądając folijały, które rad nie rad musiałem mu przynieść, nie trafił na artykuły, któreby gniew jego bardziéj jeszcze rozjątrzyły. — Twarz Owena, na któréj z początku zapytanie ojca mego wznieciło wyraz obawy, wróciła do zwykłego stanu, skoro usłyszał zapewniającą odpowiedź z mojéj strony. — Wkrótce zabłysnął na niéj promyk nadziei, gdy ujrzał w ręku moim wolumin, zupełnie podobny do tych, jakie używają w handlu. — Format jego więcéj szeroki jak długi, spinki miedziane, oprawny w grubą skórę; wszystkie te powierzchowne znaki, zaspokajały przyjaciela mego względem wewnętrznych zalet; a radość zajaśniała w całym blasku na jego obliczu, kiedy ojciec mój rozpoczął czytanie, robiąc przytém swoje uwagi. Okowita.Nantes, 29. — Rochelle, 27. — Bordeaux, 32. — Bardzo dobrze. — Cła, — Obacz tabelle Saxby. — Nie tak! — Należało wypinać całe urządzenie: tym sposobem łatwiéj się wbija w pamięć. — Kurs plastrów. — Dobrze! — Zboża z północy. — Bawełna wschodnia, — Bardzo dobrze! — Są to przedmioty, o których ważna jest pamiętać w stosunkach handlowych. — Ale cóż to jest to? — Bordeaux założone w roku....... — Zamek Trompette. — Pałac Galliena. — A! noty historyczne, — nie źle wiedziéć i o tém. — Jest to, jak uważam, zbiór wszelkiego rodzaju uwag, oraz dziennych czynności, jako to: kupna, opłat kwitów, poleceń, zawiadomień i t. d. — Słowem, powszechne memento.......
— Wszystko to potém, — przerwał uradowany Owen, wpisywać się miało do dziennika, i zaciągać do wielkiéj księgi. — jakże mię to cieszy, że pan Frank jest tak metodyczny w swoich działaniach!
Takie powodzenie wcale mię nie cieszyło. — lękałem się bowiem, żeby wola ojcowska względem przyszłego zawodu mego, tém większéj nie nabrała mocy, że zaś miałem najsilniejszy wstręt do handlowości, zacząłem już był żałować żem się wydał, jak powiedział Owen, tak metodycznym. Wkrótce jednak zniknęły wszelkie moje obawy. — Ćwiartka papieru, cała zapełniona mazaniną wypadła z książki. — Ojciec mój schylił się, chcąc ją podnieść z ziemi, a Owen rozpoczynał już uwagi swoje, że lepiéj byłoby przyklejać podobne kartki opłatkiem do księgi, gdy pierwszy zawołał znagła: — Cóż za bazgranina? — Wiersze..... — A! na mój kredyt Franku, więc już do tego stopnia rozum utraciłeś!
Ojciec mój cały zatopiony w swoich spekulacyjach i rachunkach, ze wzgardą spoglądał na poetyczne utwory, a jako głęboki moralista uważał je za nikczemne, a nawet nie bardzo godziwe zatrudnienie. — Przekonania takie były naówczas bardzo rozpowszechnione, gdyż wielu poetów przy końcu siedmnastego wieku niegodnie używało pióra, i rozsiewało zgorszenia nie tylko pismami, ale nawet postępowaniem swojém! Sekta, do któréj należał mój ojciec, okazywała przynajmniéj na pozór największą pogardę ku lżejszym płodom literatury: tak więc wszystko się spiknęło, ażeby wrażenie jakie na nim sprawiło nieszczęśliwe wierszy moich odkrycie, uczynić tém większém i tém mniéj dla mnie przyjazném. — Co do biednego Owena; gdyby nagły przestrach mógł najeżyć włosy peruki, którą miał na głowie, pewny jestem, że praca, jaką zadał sobie układając ją starannie, w téj jednéj chwili wniwecz-by się obróciła. — Deficit w kassie, omyłka w dodawaniu rachunków, nie sprawiłyby mu tyle zmartwienia. — Ojciec mój zaczął czytać wiersze, już to udając, że ich nie rozumié, już deklamując je nadętym tonem, a zawsze z pełną goryczy ironią, i rażącą własną miłość autora.

Pamiątce księcia Edwarda.

— Echa Fontarabii, z swojego ukrycia,
Gdy przy Roncevaux Roland bliski straty życia
Dał słyszeć głośnéj trąbki swéj głosy rozdziercze;
Co uwiadomiły Wielkiego Karola;
Iż była Niebiosów wola,
Zgubić Francuzy przez ciosy mordercze.

Echa Fontarabii....! mów mi raczéj o jarmarkach Fontarabii, ale nie o echach. Z twojego ukrycia uwiadomiły Karola... Piękna poezyja, nie ma co powiedzieć! — Głosy rozdziercze. — Cóż to za dziki wyraz? — Niebiosów; wola zgubić Francuzy! Kto tak mówi? — Przynajmniéj nie kaléczcie języka, kiedy już macie pisać głupstwa.

— Któż Anglii doniesie przez lądy i wody,
Któż jéj powié o klęsce, tę nędzną przygodę,
Że podobny bohatyr zginął, skończył życie!
Ten co ojczyzny zostawał nadzieją,
Ten, na którego imie i dzielni truchleją;
Przed którym uciekały wrogi w swéj ohydzie.

Nędzną przygodę.... Wyrażenie prawdziwie nędzne, godne takiego poety. — Zginął, skończył życie..... czemużeś nie dodał: i żyć przestał? — Ojczyzny zostawał nadzieją, — co za styl? — Życie w ohydzie, — ty nawet rymu dobrać nie umiész.

— Ale ten rycerz wielki jeszcze niezgasł cały:
Anglija i Francyja pełne jego chwały,
Nie zapomną odgłosu nigdy jego sławy....

Śliczne wiérsze nie ma co mówić, — lada woziwoda lepszeby sklecił. — Podarł papier ze wzgardą i powtórzył raz jeszcze: — Na mój kredyt Franku, nie spodziewałem się, żebyś do tego stopnia rozum utracił!
Cóż miałem począć! ze spuszczonémi w dół oczyma, znosiłem w sercu męczarnie upokorzenia, w tenczas kiedy ojciec mój spoglądał na mnie z gniéwem i litością, a biédny Owen wzniósłszy ręce i oczy do góry, stał w osłupieniu, jak gdyby własne imię wyczytał na liście zmarłych, która codziennie połowę gazet naszych zapełnia. — Zebrawszy wszystkie siły, przerwałem nakoniec milczenie, starając się ukryć miotające moje uczucia.
— Wiém mój ojcze, jak mało zdolny jestem grać na świecie tę wielką rolę, którąś dla mnie przeznaczył. — Nie czuję w sobie żądzy ubiegania się za bogactwem, i nie wątpię, że pan Owen będzie dla was daleko użyteczniejszym wspólnikiem. — Wyznać tu muszę, że chciałem zemścić się nieco na dobrym Owenie, bo mi się zdawało, że już przestał być moim obrońcą.
— Owen! — zawołał mój ojciec, — tyś chyba zwarjował!.... — Ale pan, cóż zamyśla przedsięwziąć? — jakie są mądre jego zamiary?
— Jeżeli mi pozwolisz kochany ojcze, udam się w podróż na lat parę, albo téż w Okswordzim lub Kembrydzkim uniwersytecie dokończę swéj edukacyi.
— Widziano kiedy co podobnego? — Chciéć się zamknąć w murach szkolnych, pomiędzy pedantami i Jakóbitami, mając otwartą drogę do szczęścia. — Dobrze, idź więc do kollegijum, — idź nawet do infimy uczyć się syllabizować i brać w skórę, kiedy ci się tak podoba.
— Jakkolwiek mam wielką chęć dalszego doskonalenia się w naukach, z tém wszystkiém, jeżeli to się nie zgadza z wolą ojca mego, wrócę znowu do Francyi.
— Już i tak zanadto długo tam przebywałeś.
— Pozwól mi więc zaciągnąć się do wojska.
— A idź sobie do samego djabła, — przerwał z gniewem mój ojciec; — z tym chłopcem oszaléć trzeba. — Biédny Owen zwiesił głowę w milczeniu. — Słuchaj Franku, — rzekł znowu ojciec. — Krótko ci powiem. Byłem właśnie w twoim wieku, kiedy dziad twój wygnał mię z domu i wydziedziczył, przenosząc cały majątek na głowę młodszego syna. — Opuściłem Osbaldyston-Hall na nędznéj szkapie, nie mając nad dziesięć gwinej w kieszeni. Odtąd nigdy noga moja nie postała w domu, i jak mi mój kredyt miły, nigdy nie postanie. — Nie wiém i wiedziéć nie chcę, czyli brat mój żyje jeszcze, lub czyli już kark skręcił, polując na lisy: ale ma on dzieci Franku; — jeżeli będziesz dłużéj opierać się woli mojéj, jedno z nich zajmie twoje miejsce.
— Wolno ojcu, — odpowiedziałem z większą może obojętnością jak należało, — rozporządzać własnym majątkiem według upodobania.
— Rozumié się, że mi wolno, i zrobię co mi się podoba. Sobie tylko winienem cały mój majątek; nabyłem go w pocie czoła staraniem i pracą, i nie ścierpię żeby leniwy truteń spożywał miód, który pszczółka z trudnością zebrała. — Rozważ dobrze, powiedziałem ci, jaki jest mój zamiar, jest on skutkiem namysłu, wykonam go niewątpliwie.
— Panie! panie łaskawy! — zawołał Owen ze łzami, — nie zwykłeś nigdy załatwiać ważnych czynności tak skwapliwie. Niechciéj zamykać rachunku, nie dawszy panu Frankowi potrzebnego czasu do rozwagi. On was kocha; pewny jestem: a jak tylko zaciągnie w credit posłuszeństwo należne ojcu, mam przekonanie, że nie będzie się dłużéj opiérać twéj woli.
— Więc mam się go prosić, — rzekł mój ojciec poważnym i groźnym tonem, — aby raczył być moim spólnikiem i przyjacielem? aby podzielał ze mną pracę i majątek? — Tego nigdy nie zrobię.
Spojrzał na mnie raz jeszcze, jak gdyby chciał daléj mówić; lecz zmieniając nagle postanowienie, odwrócił się i wyszedł. — Ostatnie słowa ojca mego wzruszyły mię do gruntu; nie spodziewałem się, żeby do czułości mojéj przemówił; i gdyby był od niéj zaczął, nie miałby zapewne powodu obwiniać mię o nieposłuszeństwo.
Ale już było zapóźno; charakter mój był również nieugięty jak jego, a przez zrządzenie nieba, w saméj winie mojéj znaleźć miałem ukaranie, lubo łagodniejsze jak zasłużyłem! — Skoro zostaliśmy sami, Owen zwrócił ku mnie łzą zalane oko, jak gdyby przed zaczęciem trudnego obowiązku pośrednika, chciał upatrzyć najsłabsze miejsce, do którego naprzód miał szturm przypuścić: zaczął nakoniec drżącym głosem, który westchnienia, co słowo przerywały: — Dla Boga panie Frank!.... możesz to być panie Osbaldyston?.... któżby temu uwierzył!.... tak dobre dziecko!.... Rzućcie tylko okiem na obie strony rachunku, i pomyślcie co utracacie..... tak ogromny majątek!.... Jeden z najpierwszych domów stolicy, znajomy już dawniéj pod imieniem Tresham i Trent, a dziś nierównie świetniejszy pod firmą, Osbaldysten i Tresham..... Spoczywałbyś na złocie panie Frank! a każdą w kantorze nudną robotę, jabym za was wykonał co miesiąc, co tydzień, co dzień nawet.... No, drogi mój Franku, przeproś ojca; pójdź za wolą jego, a Bóg ci pobłogosławi.
— Dziękuję ci, kochany Owenie, dziękuję najmocniéj za twoje dobre chęci, — ale ojciec mój ma prawo rozrządzić majątkiem tak, jak sam chce: wspomniał o jednym z moich stryjecznych braci, niech mu odda wszystkie swoje skarby, ja zaś wolności mojéj nie sprzedam za złoto.
— Za złoto! — zawołał Owen; — o gdybyś widział panie Frank rachunki z ostatniego kwartału! Pięć cyfer, — tak pięć cyfer dla każdego spólnika! Miałożby to wszystko zostać łupem jakiego chłystka, — papisty? I na toż ja całe życie, tak usilnie pracowałem dla dobra waszego domu? O! samo pomyślenie, serce mi rozdziera! Zastanów się pan tylko, co za piękna firma Osbaldyston, Tresham i Osbaldyston; a któż wié (dodał zniżonym głosem), może nawet Osbaldyston, Osbaldyston i Tresham; bo komuż nie wiadomo, że wola ojca pańskiego jest prawem dla wszystkich spólników?
— Przecież mój kochany Owenie, i brat mój stryjeczny nazywa się także Osbaldyston; a więc ta piękna cyfra wcale się przez to nie odmieni.
— Panie Frank, do czego te żarty, ja pana tak kocham. — Stryjeczny brat pana!.... papista zapewne, tak jak i jego ojciec; piękny mi dziedzic dla protestanta!
— I między katolikami są równie godni ludzie, jak i między, protestantami.
Owen miał już odpowiedzieć z niezwykłą sobie żywością, gdy ojciec mój wszedł.
— Masz słuszność Owenie, — rzekł, — niech się namyśli. Młokosie! daje ci miesiąc czasu do zastanowienia.
Skłoniłem się w milczeniu, uradowany z niespodzianéj przewłoki, i nie wątpiąc, że ojciec mój zwolnił nieco ze swoich pogróżek.
Upłynął i terminowy miesiąc, ale bez żadnéj zmiany w postanowieniu. — Nic nie krępowało mego postępowania, a ojciec ani razu nie zapytał mię w téj drażliwéj materyi. — Widywałem go tylko w objadowéj godzinie, a i wtenczas starannie unikał wszelkich sporów, których i ja, jak się łatwo domyślasz, nie chciałem wszczynać. Jedynym przedmiotem rozmów były nowiny dzienne i rzeczy zupełnie obojętne, jak to zwykle bywa między osobami zaledwo sobie znajomemi. Nikt obcy nie mógłby się domyślić dzielącego nas nieporozumienia, które jednak w samotności nieraz było przedmiotem moich głębokich rozmyślań. — Mógłżeby ojciec ściśle dotrzymać słowa, i wydziedziczyć jedynego syna? — wzbogacić synowca, którego nigdy nie widział, i o którego życiu nie miał zupełnéj pewności? Postępek dziada mego w podobném zdarzeniu, powinien był mi dać odpowiedź: ale dobroć z jaką ojciec mój, nim wyjechałem do Francyi, ulegał wszelkim moim żądaniom, a nawet i wymysłom, nadała mi fałszywe o jego charakterze wyobrażenie; nie wiedziałem, że niekiedy rodzice zbyt pobłażający dziecinnemu wiekowi, przeto jedynie, że to ich bawi, są surowi dla dojrzałych młodzieńców, a przyzwyczajeni rozkazywać, wymagają zupełnego posłuszeństwa. Przekonany, że najgorszy wypadek, jaki mię spotkać może, będzie chwilowa niechęć ojca i kilka tygodni wygnania, cieszyłem się myślą, że w wiejskiém zaciszu znajdę sposobność poprawienia i przepisania na czysto pierwszych pieśni szalonego Rolanda, które zacząłem wiérszem przekładać. W tém słodkiem marzeniu pozbierawszy raz moje szpargały, już miałem naznaczać miejsca potrzebujące poprawy, gdy po lekkiém we drzwi zapukaniu, wszedł Owen. Taka była jednostajność, taki porządek we wszelkich czynnościach tego zacnego starca; tak święcie zachowywał zwyczaj zmierzania prosto z pokoju swego do bióra bez najmniejszéj zwłoki, że podobno po raz pierwszy w życiu zdarzyło mu się zboczyć na drugie piętro domu pryncypała swego: nie wiem nawet jakim sposobem trafił do mojego pokoju.
— Panie Frank, — rzekł do mnie, — kiedym mu wyraził zadziwienie moje i radość, że go oglądam; — nie wiem czy dobrze robię, przynosząc to, com usłyszał: nie należałoby mówić za biórem, co się w biórze dzieje; a przysłowie niesie, że ściany kantoru wiedzieć nie powinny ile jest linii w dzienniku; ale nie mogę zataić przed wami, że młody Twinkall bawił gdzieś więcéj jak dwa tygodnie i dopiero zkądś powrócił.
— Więc cóż z tego kochany Owenie? co ja mam wspólnego z podróżą Twinkalla, albo z jego powrotem?
— Pozwólże mi dokończyć panie Frank. Ojciec pański dał mu jakieś tajne polecenie; nie był on w Falmouth, z powodu bankructwa Pilcharda, wiém o tém z pewnością: dług na Blackwellu i Kompanii opłacono nam niedawno; oddali podobnież co winni dzierżawcy min Kornwallskich, Trevanion i Treguilliam; co do innych interesów, musianoby wprzódy zajrzéć w moje księgi. Słowem, nie masz wątpliwości, że Twinkall wraca z północy od stryja pańskiego.
— Czy to być może? — zawołałem z niespokojnością.
— Prawi nam teraz ciągle o bótach do konnéj jazdy, ostrogach, i bitwie kogutów w Jork-Tak, — tak; to jest równie pewna, jak tablica Pitagoresa. Dałby Bóg moje dziecię, żebyś poszedł za wolą ojca, i jak on został uczciwym i zamożnym negocyjantem!
Tak mię obeszła ta nagła wiadomość, że w téj chwili uczułem wielką chęć korzystania z dobréj rady i ucieszenia poczciwego Owena prośbą, aby uwiadomił ojca mego, że się jego woli poddaję; ale pycha, ta namiętność rzadko kiedy chwalebna, a najczęściéj występna, stanęła mi na przeszkodzie. Zezwolenie uwięzło mi w ustach; a nim je zdołałem wymówić, Owen usłyszał głos ojca mego i jakby zbrodnią ścigany, z wielkim pędem wyleciał, a z nim i jedyna sposobność pogodzenia się z ojcem.
Kupiecka akuratność ojca mego malowała się w najdrobniejszych nawet szczegółach. Tego samego dnia, téj godziny, w tym samym pokoju, tym samym sposobem i tonem, jak miesiąc wprzódy, odnowił myśl przypuszczenia mię do spólnictwa banku i handlowych czynności; a nakoniec zapytał, jakie jest moje ostateczne postanowienie? — Nie tylko w tenczas, ale i dziś jeszcze zdaje mi się, że droga, którą obrał, nie była właściwą, że pewniejby trafił do celu, postępując mniéj surowo. Ton suchy i srogie spojrzenie utwierdziły tém mocniéj mój upór i wyrzekłem nakoniec: — że spółki téj niepodobna mi przyjąć. — Zapewne, ustąpić na pierwsze wezwanie wydało mi się słabością, gdyby był silniéj na to nalegał, zmieniłbym może moje zamiary, nieściągając na siebie wyrzutu płochości. Ale zawiodłem się bardzo; bo ojciec mój obróciwszy się do Owena, — rzekł ozięble: — Powiedziałem ci, że tak będzie, — potém przystąpił do mnie i dodał: — Franku; — w twoim wieku zdolnym już jesteś sądzić o drodze, na któréj szczęście znaleźć możesz: nie będę cię więc dłużéj naglić; — a lubo nie chcąc cię już wcale zniewalać, żebyś się do moich zastosował zamiarów, nie mam obowiązku dopomagać twoim, radbym jednak wiedziéć, co zamyślasz przedsięwziąść, bo nie odmawiam ci mojéj pomocy.
Zmieszało mię to zapytanie; — odpowiedziałem przeto z nieśmiałością, — że nie będąc usposobiony do żadnéj technicznéj pracy i nie posiadając własnego funduszu, nie mógłbym się utrzymać bez jego pomocy, — że jednak żądania moje są bardzo ograniczone, i że się spodziewam, iż wstręt mój ku powołaniu, które dla mnie przeznacza, niepozbawi mię jego opieki i łaski.
— To się ma znaczyć Franku, że chcesz się wesprzéć na ramieniu mojém, a przeciéż iść tam, dokąd ci się podoba. — Trudno jednego z drugiém pogodzić; spodziewam się jednak, że będziesz posłuszny rozkazom moim, o ile te nie będą krzyżować własnych twoich zamiarów.
Chciałem zrobić jakąś uwagę. — Chwilkę cierpliwości — zawołał. — Jeżeli taki jest twój zamiar, — zechcesz się udać natychmiast na północ, odwiedzić stryja, i zabrać z rodziną znajomość. — Wybrałem jednego z pomiędzy jego synów (ma ich podobno siedmiu), zapewniają mię, że ten godniéjszy jest od innych zająć twe miejsce w domu moim; ale dla ostatecznego układu przytomność twoja w Osbaldyston-Hallu może być potrzebną. — Otrzymasz na miejscu szczegółową instrukcyją, i pozostaniesz tam do dalszych moich rozkazów. Jutro rano znajdziesz wszystko gotowe do podróży.
Domówiwszy tych słów oddalił się z pokoju.
— Więc już wszystko między mną a ojcem skończone, — kochany Owenie? — rzekłem do zacnego mego przyjaciela, na którego twarzy widać było głębokie zmartwienie.
— Już po wszystkiem, panie Franku, samochcąc się zgubiłeś, — kiedy ojciec pański odezwie się tym spokojnym i stanowczym tonem, to tak jakby umowę podpisał: — słowo jego jest nieodmienne.
— Prawdę mówił Owen, nazajutrz o piątéj rano byłem już w drodze do Jork, na dość dobrym koniu i z pięćdziesięciu gwineami w kieszeni: jechałem zaś w celu dopomożenia ojcu memu w wyborze jednego z mych stryjecznych braci, któryby zajął przy nim moje miejsce, i odziedziczył jego majątek, a może i przywiązanie rodzicielskie.






ROZDZIAŁ  III.
Niewprawnie wiosło kierowane pęka,
Rozdziéra żagle burza natarczywa,
Nie zwróci rudla przelękniona ręka,
Fala uderza, i już łódź zaléwa.
Gaj

Położenie moje było przerażające, kiedym się ujrzał bez wybawczéj igły wpośród oceanu ludzkiego życia. — Obojętność z jaką ojciec mój zerwał najściślejszy węzeł towarzystwa i wygnał mię z domu jakby jakiego wyrodka, odebrała mi wszelkie zaufanie w moje siły i zdolności. — Prettyman, raz książę, drugi raz syn rybaka, nie był w większém obłąkaniu, nie czuł się bardziéj upośledzonym nademnie. — Zaślepieni miłością własną, przyznajemy zwykle samym sobie wszystko, czém nas ślepe szczęście obdarza, i z utratą dopiero czułéj pomocy, przeświadczamy się o własnéj słabości.
Już zgiełk wielkiego miasta coraz słabiéj dochodził moich uszu: odgłos dzwonów tylko zdawał się przemawiać do mnie jak niegdyś do lorda Majora, wróć się; a kiedy z wierzchołka Highgate spojrzałem raz jeszcze na niknącą we mgle okazałość Londynu, serce moje ogarnął smutek, jak gdybym zostawiał za sobą szczęście, dostatki, i wszelkie ponęty towarzyskiego życia. — Darmo! Kość już rzucona, żal poniewczasie nie wróciłby mi zapewne tego, co straciłem, a ojciec mój niezachwiany w swoich postanowieniach, ze wzgardą przyjąłby spóźnioną uległość. — Wrodzony upór potakiwał rozumowaniu temu; a pycha przedstawiała mi obraz upokorzenia, któreby mię spotkało, gdyby czteromilowa przejażdżka zniweczyć miała owoc kilkutygodniowéj rozwagi: nadzieja także, która nigdy śmiałych nieopuszcza, rzuciła promyk światła na przyszłe moje widoki. — To być nie może, pomyślałem sobie, ażeby mój ojciec chciał mię w rzeczy saméj wydziedziczyć: musi to być tylko próba mojéj stałości, którą gdy wytrzymam cierpliwie i mężnie, zasłużę na tém większy jego szacunek i zyskam korzystne dla mnie ukończenie rozłączającego nas sporu. — Już nawet układałem w myśli, przy których artykułach spodziewanego układu mam stać silnie, a które odstąpić mogę memu ojcu. — Najprzód, podług rachunku mego, miałem odzyskać jego względy i czułość ojcowską, a potém za karę, być zmuszonym do zachowania powierzchownych oznak uległości.
— Czegóż mi więcéj na teraz potrzeba, — byłem panem mojéj osoby, i czułem w sobie ów powab niepodległości, który serce młodzieńcze, przy lekkiéj obawie, poi najżywszą roskoszą. Worek mój lubo nieobficie naładowany, mógł jednak wystarczyć wszelkim podróżującego potrzebom: nawykłem w Bordo obchodzić się bez służącego, — koń mój był młody i dziarski, — wszystko to przy pomocy żywéj wyobraźni, rozpędziło wkrótce smutne myśli, jakie mię trapiły z początku méj podróży.
Szkoda tylko, że droga, którą ku północy zmierzałem, mało była obfitą w zajmujące widoki. — Myśli zatém ponure znowu mię mimowolnie napastować zaczęły; muza nawet, ta zalotna kochanka, któréj winienem był podróż moją w te pustynie, nieodrodna od płci swojéj, opuściła mię w najpilniejszéj potrzebie; i byłbym upadł niewątpliwie pod ciężarem smutku, gdyby mię kiedy niekiedy nieorzeźwiała rozmowa z podróżnemi, udającemi się w tęż samą stronę. Spotykałem zwykle pastorów wracających truchtem do domu, po ranném chorego odwiédzeniu; dzierżawców i handlujących wołami jadących z pobliskiego jarmarku; komissantów zbierających tu i owdzie po małych miasteczkach długi kupcom należne; nakoniec oficerów szukających ochotników do wojska. Rozmawialiśmy o religii i dziesięcinach, o wołach i zbożu, o towarach stałych i płynnych, o zamożności kupców, wreszcie o oblężeniach twierdz i bitwach we Flandryi, o których opowiadający najpewniéj słyszał tylko z podania. Kiedy się rozmowa urywała, przychodziły w pomoc liczne a straszliwe historyje o hersztach zbójców, których imiona były natenczas w ustach każdego. — Jak dzieci, które siedząc zimową porą przy kominie, garną się jedne do drugich, gdy bajka o upiorze przychodzi już do okropnego końca, tak i podróżni opowiadając owe historyje, zbliżali się nieznacznie do siebie, spozierali na wszystkie strony, przygotowywali pistolety, i przyrzekali sobie wzajemną pomoc; chociaż w razie istotnego niebezpieczeństwa, zapomnieliby zapewne o przyrzeczeniu, jak się to zwykle zdarza, między sprzymierzonemi.
Ze wszystkich tchórzów, jakich kiedykolwiek w życiu spotkać mi się zdarzyło, najwięcéj mię zabawił jeden, z którym naówczas przez półtora dnia odbywałem podróż. Miał przywiązany do siodła nie wielki, ale ciężki tłomoczek; nigdy z niego oka nie spuścił, nikomu powierzyć go nie śmiał, wszędzie gdzieśmy się zastanowili, odganiał służalców, którzy go za nim do izby zanieść chcieli; — z równąż z przezornością usiłował ukryć nie tylko przyczynę i cel podróży, ale nawet drogę, którą miał się udać. Na samo zapytanie, czy w prawo lub w lewo pojedzie, i gdzie się zatrzyma? już wpadał w niespokojność. — Długo rozmyślał, nim obrał sobie miejsce noclegu: tu karczma była zbyt samotna; tam znowu sąsiedzkie chałupy miały jakąś podejrzaną minę. — W Grantham, ile pomnę, całą noc oka nie zmrużył, dla tego tylko, że w drugim pokoju był jakiś jegomość barczysty, zezowaty, z czarną peruką, i w wytartéj złotem wyszywanéj kamizelce. — Taki to był mój towarzysz podróży; a jednak miarkując po silnéj budowie ciała, zdawało się, iż mógłby śmiało z niebezpieczeństw żartować. Galon i kokarda u kapelusza wskazywały, że był żołnierzem, albo przynajmniéj jakim wojskowym urzędnikiem; z rozmowy lubo dość nieokrzesanéj, widać było, że miał zdrowy rozsądek, ilekroć mary strachu przestały choć na chwilę dręczyć jego wyobraźnią, co się jednak rzadko zdarzało; — dziura w płocie, słup stary przy drodze, już go niespokojnym czyniły; a świstanie pastuszka brał za hasło rozbójników: nawet widok szubienicy, choć go powinien był zapewnić, że już wielu zbójców śmierć poniosło, obudzał w nim pamięć o tych, których jeszcze sprawiedliwość ludzka dosięgnąć nie zdołała.
Towarzystwo tego człowieka znudziłoby mię wkrótce, gdybym się nie lękał pozostać sam na sam z nudniéjszemi jeszcze mojemi myślami. Przytém dziwne powieści, które opowiadał, były dość zajmujące, a zwłaszcza w jego ustach drżących od bojaźni. Zapewniał nieraz, że wielu nieszczęśliwych podróżnych wpadało w sidła zbójców, zabierając w podróży znajomość z osobami dobrego na pozór wychowania, w których towarzystwie znajdowali zabawę i pomoc przeciw zdzierstwom karczmarzy; lecz nakoniec niby dla skrócenia drogi, sprowadzeni z gościńca w bezludne okolice, za danym znakiem ujrzeli się pośród zgrai złoczyńców. Wtenczas zacny przewodnik występował w prawdziwym charakterze jako herszt bandy, która niebacznych podróżnych obdarłszy ze wszystkiego, nieraz pozbawiła i życia. Zbliżając się do końca podobnéj powieści, sam drżał ze strachu, i spoglądał na mnie podejrzliwym okiem, jakby się lękał, czyli i ja także nie jestem jednym z tych ichmościów, o których dopiéro co mówił. — Czasem nawet dręczony bojaźnią, oddalał się zwolna na drugą stronę gościńca, spozierał na wszystkie strony, i zdawał się zabierać do ucieczki lub obrony.
Podejrzenia te nie długo trwały, i nadto były pocieszne, abym się za nie miał urażać: owszem lubiłem na przemiany wzniecać je lub uspokajać, czyniąc sobie igraszkę z dziecinnéj towarzysza mego bojaźni. I tak naprzykład, kiedyśmy raz rozmawiali o dzielności naszych rumaków: — Przyznaję, — rzekł, — że wasz lepiéj galopuje; ale co do kłusa, nie wyrówna on mojemu, jak tylko będziemy bliżéj popasu, przekonam pana o tém, gotów się jestem nawet założyć o butelkę porto.
— Zgoda, — odpowiedziałem, — droga równa, ruszajmy.
— Hem, hem! nie mam zwyczaju męczyć konia napróżno, któż wié, co nam się jeszcze przytrafić może? a do tego idąc na wyścigi, trzeba, żeby konie równy miały ciężar; mój zaś, ręczę, dźwiga przynajmniéj trzydzieści funtów więcéj od waszego.
— To mała rzecz, ciężar łatwo rozdzielić. Ile waży wasz tłomoczek?
— Mój tł... tłomoczek?... o! nic wcale.... lekki jak piórko... kilka koszul, kilka chustek, i wszystko.
— Bardzo wątpię, widać, że dobrze obładowany; i poszedłbym o butelkę wina, że całą różnicę ciężaru naszych koni stanowi.
— Mylisz się pan... bardzo się pan mylisz, — rzekł, — przenosząc się zwolna podług zwyczaju na drugą stronę drogi.
— Jeśli panu o to chodzi, idzie więc o butelkę wina, — idzie o dziesięć przeciw jednéj, że władowawszy nawet ten tłomoczek na mojego konia, i tak jeszcze pana prześcignę.
Usłyszawszy takie wyzwanie, przestrach mego towarzysza doszedł do najwyższego stopnia, nos jego (dzięki częstym libacyjom czerwonego wina), zazwyczaj ciemno-purpurowy, zsiniał i pożółkł w oka mgnieniu; a zęby jak w febrze dzwonić zaczęły; zdawało mu się, że widzi przed sobą zbójcę w całéj okropności. — Widząc, że już słowa przemówić nie może, i chcąc go nieco orzeźwić, pokazałem mu wieżę kościoła niedaleko przed nami, i dodałem, że tak blisko miasteczka nie mamy się czego obawiać. Na te słowa zaczął pomału do siebie przychodzić; nie prędko jednak o moim zakładzie zapomniał, i długo jeszcze miał mię w podejrzeniu.
Dodać tu tylko muszę, że towarzystwo tego tchórza, i żarty moje, drogo mię późniéj kosztowały.






ROZDZIAŁ  IV.
Szkoci są biedni, powtarzacie wszędy.
Oni nie przeczą, że prawdę mówicie.
Lecz w takim razie niech im wolno będzie;
Anglików kosztem zarabiać na życie.
Churchill.

Trwał jeszcze owémi czasy starodawny zwyczaj, dziś podobno zupełnie zaniedbany, a przynajmniéj szanowany jedynie przez pospólstwo, że odbywający konno powolną podróż, zatrzymywali się przez niedzielę w jakiémkolwiek mieście, aby i sami powinności religijnéj dopełnić, koniowi całodzienny wypoczynek dać mogli. Gospodarze znaczniejszych domów zajezdnych, szanując dawne prawa angielskiéj gościnności, zapraszali w tym dniu uroczystym wszystkich podróżnych do stołu; a najznakomitsze nawet osoby nie pogardzały wezwaniem, którego jedyną nagrodą była butelka wina po obiedzie spełniona z gospodarzem.
Jako prawdziwy obywatel świata, nieunikałem żadnych towarzystw, w którychbym się ludzi poznawać nauczył; przyjmowałem więc chętnie niedzielne obiady pod lwem, niedźwiedziem lub kaczką. Zacny gospodarz pyszny przywilejem zasiadania na pierwszém miejscu pośród swych gości, którym w dni powszednie usługiwać musiał, już sam przedstawiał dość ciekawy widok, — a cóż dopiero mówić o mnóstwie towarzyszów, którzy tę główną planetę zewsząd otaczali? Wszystkie dowcipy miejskie i najznaczniejsze miasteczka matedory, aptekarz, prokutator, a nawet i sam proboszcz, uczęszczali na tę tygodniową biesiadę. — Zbiór ludzi różnego stanu i wychowania, różnéj mowy, obyczajów i sposobu myślenia, odkrywał tę zajmującą sprzeczność, która pilnemu serc ludzkich badaczowi obojętną być nie może.
W tym to dniu, ja i mój lękliwy towarzysz odpoczywaliśmy w Darlingten pod Czarnym Niedźwiedziem, i już podług przyjętego zwyczaju gotowaliśmy się do niedzielnéj uczty, gdy nasz opasły gospodarz wszedł, donosząc, a raczéj przepraszając, że jakiś szlachcic szkocki zasiądzie z nami do stołu.
— Szlachcic? — jaki szlachcic? — zawołał mój towarzysz, — myśląc zapewne o gościńcowéj szlachcie; tak bowiem podówczas nazywano rabusiów.
— Co? jaki szlachcic? — odparł gospodarz, — powiedziałem, że szlachcicem szkocki. — Wszak wiecie? że każdy Szkot jest szlachcic, chociaż łokciami świeci, — ten podobno bydłem handluje.
— Kiedy tak, to niech wejdzie; będziemy mu radzi, — rzekł mój towarzysz; — a obróciwszy się ku mnie, opowiedział mi przyczynę obawy. — Co do mnie, — mówił daléj, — poważam Szkotów, lubię i szanuję ten naród za jego moralność. — Powiadają, że jest ubogi, nieochędożny, ale uczciwy. Ludzie godni wiary zaręczali mi, że w Szkocyi nigdy o rozbojach nie słychać.
— Może dla tego, że nie ma co rozbijać, — odpowiedział gospodarz uradowany, — że mógł się z swoim popisać dowcipem.
— Nie, panie gospodarzu, — odezwał się głos gruby i mocny, — dla tego, że wasi angielscy celnicy i zdziercy, których nam nasłaliście za Tweedę, zagarnąwszy sami wszystkie źródła łupiestwa, pozbawili chleba najzręczniejszych szkockich złodziei.
— Prawdę mówisz, panie Campbell, — nie wiedziałem żeście tak blisko, ale nie zaszkodzi czasem pożartować. No, i jakże tam idzie handel na południu?
— Jak to zwykle bywa: — mądrzy, kupują i przedają kosztem głupich.
— Ale i mądrzy i głupi zajadają równie smaczno kiedy głód dokucza; szczególniéj tak dobrą pieczeń jak ta, co przed nami. — To mówiąc dowcipny nasz gospodarz, — wziął się do noża, i począł obdzielać licznych swoich gości.
Pierwszy to raz w życiu znalazłem się w towarzystwie Szkota, i usłyszałem sposób wymawiania właściwy jego spółrodakom, chociaż wyobrażenie o Szkocyi jeszcze w dzieciństwie już nie było mi obcém. — Ojciec mój, jak ci wiadomo, pochodził z dawnéj Northumberlandzkiej rodziny, któréj dziedzictwo, Osbaldyston-Hall, nie było zbyt odległe od Darlington. Nieporozumienie między nim i bratem zaszło tak daleko, że o nim nie lubił nawet wspominać; a pychę urodzenia uważał za słabość godną największéj pogardy. Nazywał się zawsze Wilhelm Osbaldyston bez żadnych dodatów i tytułów. Celem wszystkich życzeń jego było zasłużyć na imie pierwszego bankiera stolicy. Gdyby był nawet pochodził w prostéj linii od Wilhelma zdobywcy, nie tyle by to pochlebiało jego miłości własnéj, ile ruch i szmer, które go witały, gdy ukazał się na giełdzie. — Ojciec mój, lękając się, abym nie nabrał wstrętu do przyszłego powołania, starał się wychować mię w zupełnéj niewiadomości o szlachetnym rodzie naszym — ale jak się często nawet najmędrszym przytrafia, tam właśnie napotkał przeszkodę, gdzie się jéj najmniéj spodziewał. Niańka jego staruszka, rodem z Northumberland, była jedyną istotą, dla któréj opuściwszy dom, zachował stałe przywiązanie; skoro więc los sprzyjać mu zaczął, sprowadził Mabelę Rackets, po śmierci matki mojéj powierzył mię jéj opiece i tym czułym niewiasty staraniom, bez których wiek niemowlęcy obejść się nie może. Ponieważ Mabela nie miała wolności rozmawiać z panem o pokrytych wrzosem górach, o dolinach kochanéj ojczyzny, tém więc chętniéj prawiła wychowańcowi swemu o wszystkiém, co w niéj zaszło od niepamiętych czasów. Słuchałem jéj z całém natężeniem dziecinnéj ciekawości i zdaje mi się, że jeszcze widzę tę głowę trzęsącą się już nieco pod ciężarem wieku, przykrytą białym jak śnieg czépkiem; tę twarz pooraną marszczkami, ale pełną jeszcze czerstwości, którą winna była pracowitemu wiejskiemu życiu, — zdaje mi się, że widzę jak rzucając wzrok smutny na wysokie mury i ciasne ulice Londynu, kończy ulubioną piosnkę, którą wtenczas, a jeśli mam wyznać prawdę, i dziś nawet przekładam nad wszystkie włoskie tréle.

 — Czy bluszcz niski, czy jawor co użycza cienia,
Wszystko się w górach naszych piękniéj rozzielenia,

Lecz w powieściach Mabeli, Szkoci, których z duszy nie nawidziła, grali tęż samą rolę, co w bajkach smoki, lub olbrzymy z siedmiołokciowemi bótami. I jakże być mogło inaczéj? Któż, jeżeli nie Douglas Czarny zabił jednego z pierwszych dziedziców Osbaldyston-Hallu, gdy ten z wasalami swemi obchodził uroczystość objęcia ogromnego po rodzicach spadku? Któż, jeżeli nie Wat, przezwany djabłem, świéżo jeszcze, bo za mego prapradziada, całą trzodę jego pasącą się koło Lanthorn uprowadził?..... A myż, mszcząc się za krzywdy nasze, czy nie odnieśliśmy tyle zwycięztw, i daleko (jak mówi Mabela), świetniéjszych? Ażali Henryk Osbaldyston, piąty baron tego imienia, nie uwiózł pięknéj dziewicy z Fairnington, jak niegdyś Achilles Bryzeidę, i nie obronił zdobyczy przeciwko zjednoczonym siłom najmężniéjszych Szkocyi wojowników? Ażali nie widziano nas walczących w pierwszym szeregu prawie w każdéj bitwie, kiedy oręż angielski karcił dumę nieprzyjaciół? Wojny północne były dla naszéj rodziny zarówno źródłem sławy, jak nieszczęścia.
W skutek takich i tym podobnych powieści, nawykłem od dzieciństwa uważać Szkotów jako ród natury nienawistny południowym mieszkańcom królestwa; a rozmowy ojca mego, jeszcze mocniéj utwierdziły mię w tém mniemaniu. Zawarł on umowę z możniejszemi właścicielami w górach szkockich o dostawę znacznéj ilości dębiny; i nie raz się odzywał, że górale chciwi na zadatek, łatwo do układu przystąpią; ale nie łatwo dopełniają to, do czego się zobowiązali. Wspominał, że kupcy szkoccy, których pomocy do tych umów używać musiał, przywłaszczali sobie zawsze coś więcéj nad należny procent. Słowem, kiedy Mabela wyrzekała na oręż dawnych Szkotów, ojciec mój złorzeczył dzisiejszéj ich przewrotności; a tak oboje mimowolnie zaszczepili w umyśle moim odrazę ku północnym mieszkańcom Brytanii, jako okrutnym w bitwach, wiarołomnym w pokoju, chciwym, samolubnym, i pozbawionym wszelkich dobrych przymiotów. Na usprawiedliwienie podobnego uprzedzenia, dodam uwagę, że w owym czasie i Szkoci nie lepiéj trzymając o Anglikach, nazywali ich zwykle chełpliwemi pasibrzuchami. — Te iskierki domowéj niezgody dwóch pobratymczych krajów, były naturalnym skutkiem starożytnéj ich niepodległości i długich o pierwszeństwo sporów. Z nich to wybuchał niekiedy okropny pożar rozniecany przez zagorzałych demagogów.
Cóż dziwnego, że widok pierwszego w mojém życiu Szkota nie był dla mnie przyjemnym: postawa jego przywodziła mi na pamięć dziecinne wrażenia. Rysy twarzy miał ostre, budowę ciała prawdziwie atletyczną, powolny i nieco wyszukany sposób mówienia, przez który Szkoci usiłują pokryć błędy, tłomacząc się obcym językiem. W uwagach jego i odpowiedziach przebijała się owa właściwa Szkotom przenikliwość i ostrożność; alem się nigdy nie spodziewał znaleźć w nim to umiarkowanie namiętności, ten szlachetny a nie wymuszony układ, którym zdawał się wynosić nad nasze towarzystwo. Chociaż miał na sobie ubiór bardzo skromny, co w owych czasach, tak sławnych zbytkami, okazywało niedostatek jeżeli nie ubóstwo; chociaż nie taił, że handlował bydłem, że przeto położenie jego nie było świetne; jednak mimo tylu nieprzyjaznych okoliczności, ton poważny acz grzeczny, jakim do nas niby od niechcenia przemawiał, objawiał w nim wyższość, istotną a może i udaną. Zdanie swoje o każdym przedmiocie wyrażał z tém zaufaniem i pewnością, która nie cierpi żadnego zarzutu ani powątpiewania, a zaledwo przystoi ludziom znakomitego stanu lub nauki. — Nasz gospodarz i jego niedzielni goście, po bezskutecznem usiłowaniu, aby przynajmnéj krzykiem otrzymać zwycięstwo, ustąpili nareszcie przewadze Campbella, który odtąd grał już pierwszą rolę. — Ciekawość mię wzięła, czyli ja go nie pokonam przy pomocy moich słabych talentów i znajomości świata, którém winien był staranniejszemu wychowaniu i pobytowi zagranicą. Pod względem naukowym, nie mógł ze mną iść w zapasy; sztuka bowiem nie rozwinęła jego wrodzonych zdolności: ale o stanie ówczesnym Francyi, o charakterze księcia Orleanu, który właśnie natenczas objął rządy państwa, i osób które go otaczały, daleko lepiéj wiedział ode mnie; a dowcipnemi i nieco złośliwemi uwagami okazywał, iż dobrze znał polityczne stosunki tego kraju.
Z wielką oględnością wyrażał się o obecnym stanie swéj ojczyzny. Stronnictwa Whigów i Torysów były naówczas w najwyższém zaburzeniu; a liczni stronnicy Sztuartów zagrażali dynastyi Hannowerskiéj, zaledwo jeszcze usadownionéj na tronie. — W każdym zajezdnym domu rozlegał się wrzask rozprawiających o polityce; a że polityka naszego gospodarza nie dozwalała mu zniechęcać gości, którzy go często odwiedzali, niedzielna przeto schadzka w jego domu była tak burzliwą, jak posiedzenia miejskiéj rady. Probosz z aptekarzem i jakiś mały człowieczek, który — jak wnosić mogłem po częstém sięganiu ręką do brody, musiał być golarzem, żwawo bronili sprawy kościoła i Sztuartów; lecz poborca podatków i prokurator, pierwszy przez powinność, drugi w nadziei korzystniejszego miejsca, a z niemi i mój towarzysz byli za królem Jerzym i za następstwem protestanckiém. Wszczęła się wrzawa okropna, potém zwada: nakoniec obie strony, zdawszy się na sąd Campbella, niecierpliwie oczekiwały wyroku.
— Jako szlachcic szkocki, — krzyczeli jedni; — powinieneś pan obstawać za prawą dynastyją.
— Ale jako prezbiterijanin, — wołali drudzy; — musi być nieprzyjacielem despotyzmu.
— Mości panowie, — odezwała się nakoniec szkocka wyrocznia, jak tylko gwar ustawać zaczął: — Nie wątpię, że król Jerzy godny jest miłości stronników swoich; i jeżeli się utrzyma na tronie, szanowny poborca może zostać intendentem korony, a zacny nasz pan Quitam, komissarzem jeneralnym; — pewny jestem, że i ten pan co woli siedziéć na swoim tłomoczku jak na krześle, otrzyma zasłużoną nagrodę. Równie i król Jakób niemniéj jest wspaniałym, i jeśli odzyska berło, zrobi, kiedy zechce, wielebnego proboszcza arcybiskupem Kantuaryjskim, doktora Mixit piérwszym chirurgiem dworu, a królewską swoją brodę powierzy staraniu przyjaciela naszego pana Latherum. Ale ponieważ wątpię, aby którykolwiek z obu tych monarchów dał choć szklankę wina Robertowi Campbell, widząc nawet że umiéra z pragnienia, głosuję zatém na gospodarza naszego pana Jonathana Brown, pod warunkiem, że nam przyniesie jeszcze butelkę tak dobrego wina, jak to, cośmy wypili.
Ten dowcipny wykręt okryto powszechnemi oklaskami, których i gospodarz nie szczędził, a wydawszy rozkazy, aby warunek, od którego zależał przyszły jego majestat spełniono, zrobił uwagę: — że lubo pan Champbell jest spokojnym obywatelem, nie raz jednak w potrzebie okazał się mężnym jak lew, z szablą w ręku pokonał siedmiu zbójców na drodze z Whitson-Tryst.
— Mylisz się, panie Jonathan; było ich tylko dwóch i oba tchórze do tego.
— Jakto? — zawołał mój towarzysz przysuwając swoje krzesło, a raczéj tłomoczek bliżéj Campbella, — jakto? jegomość sam jeden pokonał istotnie dwóch zbójców?
— Tak jest, — odpowiedział Campbell; — a cóż w tém nic dziwnego?
— Na honor, — rzekł piérwszy, — miałbym sobie za szczęście towarzyszyć wam w podróży, — ja jadę na północ.
To pierwsze i dobrowolne wyznanie mego towarzysza o drodze, którą miał się udać, przyjął Szkot z największą obojętnością.
— Nie możemy jechać razem, — odpowiedział ozięble, — pan zapewne ma dobrego konia, a ja część drogi odbywam pieszo, część na nędznéj góralskiéj szkapinie.
Powiedziawszy to zapytał, ile się należy za dodatkową butelkę wina, — rzucił na stół zapłatę, i wstał zabierając się do dalszéj podróży. — Towarzysz mój zbliżył się doń, a ująwszy za guzik surduta, odciągnął na stronę ku framudze okna. Z kilku słów które usłyszałem, wniosłem, że prosił o coś usilnie, na co zaś Campbell nie zgadzał się wcale.
— Biorę na siebie wydatki podróży, — rzekł pierwszy tonem zupełnego przekonania, że takiéj hojności odrzucić niepodobna.
— To być nie może, — odpowiedział Campbell nie kryjąc pogardy; — muszę wstąpić do Rothbury.
— I mnie nie pilno, chętnie zboczę na stronę i poświęcę dzień jeden, choćby i dwa, dla tak dobrego towarzystwa.
— Zapewniam pana, — rzekł Campbell, — że nie mogę zrobić mu téj przysługi. Mam swoje interesa; a jeżeli chcecie usłuchać dobréj rady, pilnujcie swoich, nie wdajcie się lada z kim po drodze, i nie mówcie gdzie i kiedy jedziecie, kiedy was o to nikt nie pyta. — Po czém wyrwał swój guzik z rąk natrętnika, a zbliżywszy się ku mnie dodał:
— Ten pański przyjaciel coś zanadto otwarty jak na posłańca w tak ważnym interesie.
— Ja wcale nie znam tego jegomościa, — rzekłem spojrzawszy na mego towarzysza, — nie jest moim przyjacielem, spotkałem go w drodze, ale nie wiem ani o nazwisku jego, ani o celu podróży. Pan zaś jak uważam, jesteś jego dawnym znajomym i zdaje mi się, że go musisz bliżéj znać ode mnie, i...
— Ja proszę pana, — przerwał, — chciałem tylko powiedziéć, że się nadto narzuca ze swém godném towarzystwem.
Domówiwszy tych słów, skłonił się i wyszedł, a za jego przykładem rozeszli się wkrótce i inni goście.
Pożegnałem się z moim trwożliwym towarzyszem, droga bowiem wiodąca na wschód do Osbaldyston-Hallu, rozdzielała się w tém miejscu z głównym gościńcem. Zważając na ciągłe jego powątpiewanie o moim charakterze, wniosłem, że rozłączenie nasze nie musiało mu być bardzo przykrém; — co do mnie, wyznam, że kontent byłem niewymownie, bo tchórzostwo tego człowieka nudzić mię już zaczynało.






ROZDZIAŁ  V.
O jak mi miło, kiedy zobaczę,
Którą z Nimf pięknych, ozdób wyspy naszéj,
Jak się skokami rumaka nie straszy,
Śmiało nim zwraca i przez rowy skacze!
Polowanie

W miarę zbliżania się do starożytnéj siedziby mych przodków, powiększało się wzruszenie moje, bo téż i okolica stawała się coraz bardziéj romantyczną. Wolny od natrętnéj towarzysza mego gadatliwości, uważałem z upodobaniem różnicę między poprzednią drogą, a tą, na któréj znajdowałem się teraz. — Strumienie nie snuły się smutno i jakby drzemiąc między trzciną i wierzbami, lecz płynęły z szumem pod cieniem wesołych gajów, już spadając nagle z pochyłości gór, już przerzynając spokojniéj nieco, ale zawsze bystro samotne doliny, które tu i owdzie rozwijały się przed okiem podróżnego, i zdawały się zachęcać, aby w ich cieniu odpoczął. — Góry Czywiot wznosiły przedemną swe poważne czoło: wprawdzie niewidziałem w nich owéj cudownéj rozmaitości urwisk i przepaści, która pierwiastkowe skały odznacza; — lecz wyniosłe, zajmujące przestrzeń okiem nieprzejrzaną i ciągle przybrane w ciemną barwę wrzosu, samym swym ogromem i ponurą postacią silnie działały na wyobraźnią zdolną pojmować wielkość przyrodzenia.
Zamek przodków moich leżał wśród pasma tych gór na wąskiéj dolinie. Majątek ich niegdyś bardzo znaczny, nadwątliły przygody i rozrzutność; mimo to stryj mój uchodził jeszcze za majętnego właściciela, choć jak mi już w drodze powiadano, trwonił wszystko, co miał, na utrzymanie owéj starodawnéj gościnności, którą uważał za nierozdzielną od sławy domu.
Wjechawszy na nieco wyższy pagórek, ujrzałem w oddaleniu Osbaldyston-Hall, ogromny gotycki gmach, otoczony prawie zewsząd dębowym gajem, który przypominał czasy Druidów. Pośpieszałem ku niemu po krętéj i nierównéj drodze; gdy koń mój chociaż strudzony długą podróżą, zaczął strzydz uszami, usłyszawszy goń licznéj psiarni, i odgłos francuskiéj trąby, bez któréj naówczas porządne myśliwstwo obejść się nie mogło. — Niewątpiłem, że to była psiarnia mojego stryja; wstrzymałem więc konia, a nie chcąc się dostać między zgraję myśliwych, postanowiłem oczekiwać w domu na ich powrót, i tam zabrać piérwszą z rodziną moją znajomość. — Lubo o czém innem myślałem, nie byłem nieczuły na przyjemności téj wiejskiéj zabawy, która tyle ma powabów dla prawdziwych swoich czcicieli; z ciekawością więc oczekiwałem ukazania się myśliwych.
Naprzód wymknął się z gęstéj kniei po prawéj stronie doliny, lis zadyszany i już ledwo żywy, — kita spuszczona, boki zapadłe, susy drobne, zapowiadały skon bliski, a kruki unoszące się po nad głową, już czatowały na zdobycz swoją. Przebrnął ruczaj dzielący dolinę i wlókł się ku wąwozowi na drugiéj stronie spadzistych brzegów, gdy wtém cała psiarnia w pełnym gronie wypadła z kniei, a za nią dojeżdżacz i kilku strzelców na koniach. Psy poszły za lisem, myśliwi za psami. — Byli to młodzieńce rośli i silni, na dzielnych koniach, przybrani w zielone kurtki z czerwonemi wyłogami, to jest, jak się dowiedziałem późniéj, w mundur myśliwskiego towarzystwa, którym rządził stary Baron Hildebrand Osbaldyston. To są zapewne moi bracia, pomyślałem sobie: jakież mię czeka spotkanie od tych godnych następców Nemroda? — Lecz nowy widok przerwał moje dumania.
Oczom moim przedstawiła się młoda dama, któréj zachwycającym wdziękom, trudy męskiéj zabawy, nowych powabów, nowego dodawały blasku. Konia jéj czarnego bez odmiany, pokrywała biała jak śniég piana; suknia amazonką zwana i męski kapelusz; składały jéj ubiór do konnéj jazdy, mało jeszcze podówczas znany, a dla mnie zupełnie obcy; — czarne jak heban i długie jéj włosy, pozbywszy się więzów w zapale myśliwskim, igrały z wiatrem. Bieg konia, którym kierowała zręcznie i śmiało, zwolnieć musiał nieco po przykrym gruncie; miałem więc czas przypatrzenia się dokładnie pięknym rysom jéj twarzy i kształtnéj kibici; mijając mię na równiejszym cokolwiek miejscu, popuściła wodze; dziarski rumak dał kilka susów, które mię napełniły obawą, — w okamgnieniu znalazłem się przy jéj boku, ale pomoc moja nie była potrzebną. Piękna amazonka potrafiła wstrzymać swojego wierzchowca, nieokazawszy najmniejszego wzruszenia; podziękowała mi jednak za troskliwość moją wdzięcznym uśmiechem, który mię ośmielił towarzyszyć w dalszéj drodze. — Wkrótce chrapliwy dźwięk francuskiéj trąby i wołanie na ubitego, oznajmiły nam, że nie mamy się po co śpieszyć, i że już po polowaniu. Jeden z młodych myśliwych, których niedawno widziałem, wracał ku nam powiewając lisią kitą, jakby na przekór pięknéj mojéj towarzyszce.
— Widzę, widzę, — rzekła, — ale nie cieszcie się tak bardzo: gdyby Febus (dodała głaszcząc swego konia), nie uniósł mię między te parowy, ręczę, iżbyście nie mieli z czego tryumfować.
Przybliżyła się do myśliwego, i zaczęli z sobą rozmawiać pocichu, spoglądając na mnie; — zdawało mi się, że piérwsza mocno przedstawiała jakąś prośbę, którą drugi odrzucał uporczywie i prawie z grubiaństwem; nakoniec zniecierpliwiona zawołała:
— Dobrze, dobrze Torncliffie, — kiedy ty niechcesz, to ja muszę; — potém zwracając ku mnie konia, — prosiłam, — rzekła, — tego grzecznego młodzieńca, aby pana zapytał, czyli podróżując w tych stronach, niesłyszeliście o niejakim panu Franku Osbaldyston, krewnym naszym, który miał w tych dniach odwiédzić swego stryja.
Uradowany tém zapytaniem, powiedziałem kto jestem.
— Jeżeli tak, — rzekła, — ponieważ grzeczność mego towarzysza, jak się zdaje, nierychło się obudzi, niechże mi wolno będzie zostać na ten raz mistrzem ceremonij, i przedstawić wam kuzyna waszego Thorncliffa Osbaldyston, i Dianę Yernon, która także ma zaszczyt być krewną tego nieporównanego młodzieńca.
Śmiałość, dowcip nieco złośliwy, i niewymuszona prostota, objawiały się w słowach Miss Vernon; — podziękowałem jéj za uprzejmość, wyrażając najżywszą radość z tak szczęśliwego spotkania. Wyznaję, że słowa moje zwróciłem jedynie do pięknéj Diany, Thorncliff bowiem wydał mi się niezgrabnym i nieokrzesanym wieśniakiem; — z tém wszystkiém ścisnąwszy mi przyjaźnie rękę, przeprosił, że dłużéj zostać nie może, bo musi pomódz dojeżdżaczowi i braciom psy zesforować.
— Oto jest, — rzekła Miss Vernon, rzucając za nim wzrok pogardy, — król masztalerzy, dowódzca wyścig konnych i kogucich bitew!... ale nielepsza i reszta rodziny.... — Czy znasz pan dzieło Markhama?
— Jakie dzieło pani? — niesłyszałem nawet o tym autorze.
— O nieba! z jakichże pan krain przybywasz? — Nieznać dzieła Markhama, tego prawdziwego Alkoranu dzikich mieszkańców, z któremi żyć przybywasz? — Markhama, najsławniejszego ze wszystkich, którzy tylko o leczeniu koni pisali?... To zapewne nieznasz i nowszych autorów, jak naprzykład Gibsona, albo Barletta?
— Wyznaję, że żadnego nieznam.
— A! to rzecz niepojęta! — odrodziłeś się jak widzę od naszéj rodziny panie Franku! — To więc próżno i pytać, czy umiesz osiodłać, albo okuć konia.
— Co do tego, spuszczam się zupełnie na kowala i masztalerza.
— Jakżeż pan jesteś zaniedbany! — Umiesz-że przynajmniéj zamawiać robaki, obcinać psom uszy, układać sokoły, albo...
— Zlituj się pani! zkądżebym mógł nabyć tylu, i tak rzadkich talentów.
— Więc cóż pan umiesz? — powiédz.
— Bardzo mało zapewne! umiem jednak wsiąść na konia, kiedy mi go kto osiodła, i puścić sokoła za kuropatwą, gdy już go mam na ręku.
— Przecież! — rzekła Miss Vernon ruszając naprzód galopem.
Zbliżaliśmy się właśnie do płotu, który przegradzał drogę: ciężkie i niezgrabne wrota były zamknięte; chciałem je otworzyć, ale, Miss Vernon wyprzedziła mię i w oka mgnieniu ujrzałem ją na drugiéj stronie: chociaż koń mój nie był wprawny do skoków, musiałem jednak pójść za jéj przykładem.
— Kiedy tak, — rzekła Diana, — nie tracę o panu nadziei; i z radością widzę, że nie jesteś zupełnie niegodnym swego imienia: ale powiédże mi proszę, co pana sprowadza do tego więzienia? własna wola, czyli przymus?
Ośmielony poufałością i dobrocią pięknéj mojéj towarzyszki, odpowiedziałem nie tając żywego uczucia, że pobyt mój w Osbaldyston-Hallu choćby nawet najkrótszy, byłby dla mnie nieznośnym, gdyby między mieszkańcami jego nie znajdowała się jedna osoba, któréj towarzystwo, wszystkie przykrości jakie spotkać mogę, sowicie mi wynagrodzi.
— Chcesz pan zapewne mówić o Rashleighu.
— O! nie, — chcę mówić o osobie bliżéj mnie będącéj.
— Możeby przyzwoiciéj było udać żem niezrozumiała tak grzecznego komplementu; ale ja udawać nie umiem, i dygnęłabym wam za to bardzo nisko, gdybym nie była na koniu. — W rzeczy saméj mogę ci powiedziéć otwarcie i szczerze, że oprócz mnie, Reshleigha i starego kapelana, w całym domu nie znajdziesz pan do kogo i słowa przemówić.
— Ale któż jest ten Rashleigh? raczże mię pani objaśnić.
— Rashleigh jest to człowiek, który chce, aby wszyscy byli mu podobni, bo natenczas on byłby takim jak wszyscy; — jest to najmłodszy syn barona Hildebranda, równego wieku z panem, ale nie tak... słowem niepodobny do pana. — Natura obdarzyła go dowcipem, a stary kapelan nauką: u nas gdzie o mędrców trudno, uchodzi za mędrca. Sposobił się dotąd na duchownego, ale dziś zdaje mi się, że nie bardzo tęskni do sutanny; — zresztą rzadko znaléźć równie przyjemnego człowieka — przyznacie to sami; ale na jak długo? — nie wiem, — zawróciłby niezawodnie głowę każdéj kobiecie pozbawionéj wzroku; szczęściem iż oczy niszczą w jednéj chwili urok niebezpieczny dla ucha. — Ale owóż i dziedziniec starego gmachu, którego postać ponura i dzika odpowiada przewybornie postaci mieszkańców. — Masz pan wiedzieć, że tu nie ma zwyczaju trawić godzin przy gotowani; muszę jednak coprędzéj zrzucić ten strój, żeby nie umrzeć z gorąca; — kapelusz ciśnie mi czoło, — dodała zdejmując go z głowy i odgarniając bieluchną rączką gęste hebanowe pukle, które nadobną jéj twarz i bystre czarne oko przykryły; poruszenie to tak naturalne, tak obojętne, — niepodobna było uważać za płochą zalotność; niemogłem więc przeniéść na sobie, żebym jéj niepowiedział, — iż sądząc o reszcie rodziny z tego, co miałem szczęście ujrzéć, widzę, że prawdziwie nikt w tym domu niema potrzeby trawić godzin przy gotowalni.
— Jest to bardzo grzecznie, — rzekła miss Vernon, — bo i teraz możebym niepowinna pana zrozumiéć; — lecz gdy ujrzysz owych niedźwiadków, którzy towarzystwo pańskie składać mają, i którym żadna sztuka nie przyda już wdzięków, przekonasz się natenczas, że niedbałość o ubiór, jaka u nas panuje, z innego względu przebaczoną być winna. — Ale za kilka minut odezwie się chrapliwym dźwiękiem nasz obiadowy dzwonek: mówią, że podczas wylądowania Wilhelma zdobywcy, sam zadzwonił i pękł, a stryj mój szanując te pamiątkę, nie każe go naprawiać. — Ponieważ więc obiad już jest tak blizko, zechciejże pan na wzór prawego rycerza potrzymać mi konia, póki jeden z giermków moich nie przyjdzie go wyręczyć.
Rzuciła mi cugle, tak jakby mnie znała od dzieciństwa, zeskoczyła z konia, i wbiegła przez drzwi boczne do domu, zostawiwszy mię, jakby odurzonego swoją pięknością i tém ledwie nie zanadto otwartém postępowaniem, które w owym czasie (kiedy prawidła towarzyskiego życia, biorące swój początek u dworu wielkiego monarchy Ludwika XIV, wymagały od płci pięknéj najściślejszéj skromności), tém dziwniejszém wydawać się musiało.
Siedząc pośród dziedzińca na jednym koniu, a drugiego trzymając w ręku, długo nie wiedziałem co mam począć. Budowa zamku nie tak zajmująca, mojéj uwagi ściągnąć nie mogła; każdy bok tego czworościanu był odmiennéj architektury; a wąskie i kratą obwarowane okna, wyskakujące tu i owdzie wieżyczki i ciężkie kamienne ozdoby, czyniły go podobnym do klasztoru, albo do jednego z najstarszych gmachów akademii Oksfordzkiéj. — Wołałem na służących, ale napróżno; kiedy niekiedy tylko ukazywały się z okien na chwilę męskie i kobiéce głowy, jakby żartując z mego położenia: nareszcie wybawił mię powrót myśliwych; uprosiłem jednego z nich, aby konie odebrał, drugi pokazał mi drogę do pokoju barona Hildebranda, ale tak chętnie, jak wieśniak, co chcąc niechcąc musi służyć za przewodnika nieprzyjacielskiemu patrolowi; — ja z równą usilnością jak patrol musiałem go pilnować, aby mię nieopuścił wśród labiryntu niskich i ciemnych kurytarzy, wiodących do pokoju, w którym miałem ujrzéć mojego stryja.
Weszliśmy nakoniec do obszernéj sali, mającéj wysokie sklepienie i kamienną posadzkę: środek jéj zajmowały ogromne i raz na zawsze ustawione dębowe stoły, przykryte jak do obiadu. — Poważny ten przybytek gościnności, dawnéj rodziny Osbaldystonów, świadczył razem o jéj myśliwskich dziełach — ściany okrywało mnóstwo jelenich rogów, skór borsuków, wydr, lisów i innych zwierząt; — między szczątkami staréj broni, niegdyś używanéj może przeciwko Szkotom, wisiały narzędzia mniéj srogich wojen; oszczepy, łuki, siecie, wędy i t. d. Kilka starych obrazów zakopconych dymem i nakrapianych błyszczącemi plamami marcowego piwa, przedstawiało czcigodne oblicza sławnych dam i kawalerów; piérwsze trzymając w ręku róże, spoglądały na nie z wdzięcznym uśmiéchem; drugim iskrzyły się groźne oczy między gęstą jak las peruką i brodą.
Zaledwo zdołałem spojrzeć na te wszystkie dziwy, gdy dwunastu służących w błękitnéj liberyi weszło do sali z wielkim pędem i hałasem; — jedni rzucali na ogień ogromne szczapy, które więcéj buchały dymem, jak płomieniem ku przestronnéj czeluści komina, pokrytéj szerokim kapturem, wśród którego jakiś Nortumberlandzki Fidyjasz wyrżnął rodzinne herby na kamieniu niegdyś czerwonym, lecz natenczas zupełnie zaczernionym sadzą; — drudzy wnosili dymiące się półmiski porządnie obładowane; — inni rozstawiali kielichy, flasze, butle i gąsiory. Jeden drugiego popychał, ten temu rozkazywał; pełno hałasu, a usługi mało. — Nakoniec, kiedy już przecie wszystko przygotowano do obiadu, szczekanie mnóstwa psów, trzaskanie harapów, donośne głosy kilkunastu osób, stuk grubo podkutych butów stąpających po kamiennéj posadzce, zwiastowały przybycie panów. — W miarę jak się zbliżali, wzrastał nieład między służącemi: jedni wołali prędzéj, drudzy pomału! ci szykowali się we dwa rzędy przed nadchodzącym panem i paniczami, tamci latali niewiedziéć po co naokoło stołu; jedni krzyczeli, że już czas drzwi otworzyć, drudzy, że jeszcze nie czas; nakoniec rozwarły się podwoje, i wpadło razem do sali bez ładu i porządku, ośmiu psów, doktór, kapelan, mój stryj i sześciu jego synów.






ROZDZIAŁ  VI.
Idą już, idą! zabrzmiał odgłos w sali;
Tłoczą się... weszli... widoku jedyny!
Wszyscy, jak pawie, wspaniale stąpali,
Głowy do góry, i nadęte miny.
Pernose.

Jeżeli baron Hildebrand Osbaldyston nie pośpieszył na powitanie synowca, o którego przybyciu już dawno wiedzieć musiał; to nie bez ważnych powodów:
— Bardzo mi przykro, — rzekł wstrząsając mi silnie rękę, że cię wcześniéj przyjąć nic mogłem, mój synowcze; ale trzeba przedewszystkiém kazać psy nakarmić i zapędzić do psiarni. — Rad jestem, żeś przybył, — oto są twoi bracia stryjeczni: Percy, Thorncliff, John, Dick, Wilfred, i.... poczekajno... gdzież jest Rashleigh? ustąpże się Thorncliffie, zasłaniasz brata Rashleigha. Nakoniec ojciec twój przypomniał sobie o dawnéj przodków siedzibie i o starym baronie, lepiéj późno, jak nigdy; powtarzam, że rad jestem chłopcze z przybycia twego; ale dość już tych grzeczności. Gdzież jest moja Diana?.... oto właśnie przychodzi, to jest krewna nasza, córka brata mojéj żony; najpiękniejsza z naszych dziewic; drugiéj takiéj nie znajdziesz w całéj okolicy. — No! a teraz siadajmy do stołu.
Żebyś powziął wyobrażenie o osobie, któréj rozmowę przytoczyłem, wystaw sobie Treshamie mężczyznę, mającego około lat sześćdziesiąt, przybranego w strój myśliwski, którego niegdyś sute hafty poczerniały na jesiennych słotach. — Baron Hildebrand w młodości swojéj służył wojskowo i bywał u dworu; znajdował się pod Hunslow-Heath, i zapewne dla tego, że wyznawał wiarę katolicką, pasował go na rycerza nieszczęśliwy Jakób II. Lecz owa pamiętna crisis, która strąciła z tronu protektora jego, położyła koniec wszelkim marzeniom o przyszłéj sławie i znaczeniu; wrócił więc do domu i odtąd nigdzie już nie wyruszył; nie zardzewiał jednak zupełnie na wsi; polor świata błyszczał jeszcze za nim cokolwiek wydawał się między synami swymi, jak pełna rysów wprawdzie i mchem obrosła Koryncka kolumna, pośród nieforemnych i chropowatych głazów starożytnéj Druidów świątyni. Wszyscy bracia, wyjąwszy Resleigha, jeden w drugiego ogromni, pleczyści, i dość przystojnéj twarzy, lubo bez żadnego wyrazu; zdawało się, iż nie posiadają ani niebieskiego ognia Prometeusza, ani tych powierzchownych darów wychowania, które w oświeconém towarzystwie często zastępują umysłowe zdolności, — najważniejszym ich przymiotem była nieprzerwana wesołość, a jedynym celem życia i wszelkich usiłowań, nabycie coraz większéj zręczności w rozmaitych męskich zabawach. Słowem, Percival, Thorncliff, John, Rychard i Wilfred Osbaldystonowie, olbrzymiéj postaci, mogliby służyć poetom za wzór bajecznych Gyasów i Kloantów.
Spojrzawszy jednak na najmłodszego brata, Rasleigha, zdawało mi się, że natura znużona niezwykłą sobie jednostajnością utworów, wyryła na nim uderzającą sprzeczność ciała i umysłu, nietylko z resztą rodziny, ale ze wszystkiemi ludźmi, jakich w ciągu życia mego widziałem. Kiedy Percy, Thorncliff, et Kompania zbliżali się ku mnie, kiwając głową, wykrzywiając gębę zamiast uśmiéchu, i podając mi bardziéj ramię niż rękę, w miarę jak ojciec każdego z nich wywoływał; Rasleigh wyszedł naprzód, i powitał mię jako człowiek dobrze wychowany. Powiérzchowność jego, jak powiedziałem, nie była powabną; szczupły, małego wzrostu, a przytém zgarbiony, wyglądał jak Pigmejczyk przy braciach. Przez jakiś przypadek w dzieciństwie ochromiał tak mocno, iż rozumiano, że nie będzie mógł być księdzem; — wiadomo bowiem, że kościół katolicki nie przypuszcza do grona swego, mających jakąkolwiek wadę budowy ciała, — inni jednak, przypisując tę ułomność nałogowi tylko, utrzymywali, że Rashleigh może być duchownym.
Rysy twarzy Rashleigha miały coś takiego, iż raz na nie spojrzawszy, niepodobna je było zapomnieć; mimowolnie cisnęły się na myśl, jak owe smutne obrazy chorób i kalectwa, na które częstokroć, acz z przykrością i odrazą nawet, lubimy poglądać. Wszakże rysy te, chociaż niekształtne, nie były jednak pospolite; szczególniéj oczy czarne i gęste brwi ożywiały postać Rashleigha; ale właśnie w tych oczach malował się trudny do opisania wyraz zdradliwéj złośliwości, a nawet wściekłego zapału, ilekroć był w gniewie. Wyraz ten każdy łatwo mógł dostrzédz; a natura uczyniła go tak wydatnym, może dla téj saméj przyczyny, dla któréj najzajadliwszemu z gadów przydała grzechotkę. W nagrodę tak rażącéj powierzchowności, Rashleigh otrzymał głos nadzwyczajnie przyjemny i melodyjny, któremu wymowne usta nowego przydawały wdzięku, a zaledwo się do mnie odezwał, wnet mi na myśl przyszły tak prawdziwe słowa Djany, że mógł być pewny serca każdéj kobiéty, pozbawionéj wzroku. — Gdyśmy siadali do stołu, chciał się umieścić przy mnie; ale miss Vernon, do któréj z prawa należała rola gospodyni, wyznaczyła mi miejsce między sobą i Thorncliffem, które, jak się możesz domyślić, chętnie przyjąłem.
— Chciałam, — rzekła, — swobodnie rozmawiać z panem, i dla tego posadziłam go przy Thorncliffie, będziemy za nim jak za ścianą; a ponieważ jestem najdawniejszą pańską znajomą z całéj téj zacnéj familii, mam więc prawo zapytać, co o nas wszystkich rozumiész.
— Jakżebym mógł pani odpowiedzieć na to zapytanie, zaledwie tu przybywszy?
— O! nie trzeba długiego czasu, żeby nas poznać: są wprawdzie małe odcienia różniące członków naszéj rodziny, na odkrycie których potrzeba nieco wprawniejszego oka; lecz cały rodzaj (jak nazywają podobno naturaliści) łatwo daje się zdeterminować.
— A więc zdaje mi się, że starsi bracia niewiele się różnią od siebie.
— Prawda, każdy z nich ma przymioty strzelca, opoja, masztalérza, boksera i niedołęgi: ale ponieważ, jak mówią, na jedném drzewie nie ma dwóch liści zupełnie sobie podobnych; ciekawém byłoby dla filozofa odkrycie, w jakim stosunku te drogie piérwiastki pomieszane są w każdém individuum.
— Raczże mi powiedziéć, piękna kuzynko: jakie jest jéj zdanie?
— O! bardzo chętnie. Percy, syn najstarszy, zakrawa więcéj na opoja, jak na strzelca, masztalérza, boksera i niedołęgę; kochany mój Thorncliff, więcéj na boksera, jak na opoja, strzelca, niedołęgę i masztalerza. John, co dzień i noc w lesie siedzi, wygląda raczéj na strzelca, jak na masztalérza i t. d. Dick, który dniem i nocą leci o mil pięćdziesiąt na konne wyścigi, podobniejszy do masztalerza; nakoniec poczciwy Wilfred, co trzech przeliczyć nie umié, zasługuje przed innymi na tytuł niedołęgi.
— Ciekawa prawdziwie kolekcja! a baron Hldebrand nie zajmież w niéj właściwego miejsca?
— Nie! kocham i poważam stryja mego, i nawzajem pewna jestem jego przywiązania; zostawuję więc sąd o nim własnéj pana uwadze.
— Przecież! — pomyślałem sobie, — przynajmniéj stryja oszczędza. — Ktoby się spodziéwał, że tak młode i piękne stworzenie jest tak uszczypliwe?
— Ręczę, że w téj chwili pomyśleliście o mnie, — rzekła Djana, rzucając bystrym wzrokiem, jakby nim serce moje przeniknąć chciała.
— Prawda, — odpowiedziałem nieco zmieszany; potem chcąc nadać grzeczniejszy obrót nierozmyślnemu wyznaniu, — jakżebym mógł, — rzekłem, — myślić o kim innym, zajmując tak szczęśliwe miejsce?
Lekki uśmiéch pogardy, jéj tylko właściwy, był moją zapłatą.
— Ostrzegam was po raz ostatni, panie Osbaldyston, że kto prawi mi podobne pochlebstwa, napróżno czas traci: nie trwoń skarbów, które tém są w ustach młodzika wędrującego po kraju naszym, — czém wstążki, paciorki, lusterka, w ręku żeglarza chcącego oswoić dzikich mieszkańców odludnéj jakiéj wyspy. Przydadzą się wam może przy kim innym; na mnie, nie zrobią żadnego wrażenia; znam się na ich prawdziwéj wartości.
Zawstydzony, spuściłem oczy nie mogąc ani słowa przemówić.
— Patrząc teraz na pana, — odezwała się ta dziwna osoba tonem zwykłéj lekkości, — przypominam sobie bajkę o owym kupcu, który przyszedłszy na targ z workiem pełnym złota, osłupiał, gdy, chcąc płacić za towar, zamiast pieniędzy, wyjął potłuczone skorupy — na jedno moje słowo, runął gmach starannie ułożonych przez pana komplementów. Ale zapomnijmy już o tém panie Osbaldyston, pewna jestem, że potraficie rozmawiać bez tych słodziuchnych słówek, które każdy młody człowiek za powinność recytuje z pamięci przed biedną kobiétą, dla tego tylko, że ona nosi jedwab i gazę, a on sukno i bogate hafty. Staraj się zapomnieć o płci mojéj nieszczęsnéj, nazwij mię Tomaszem Vernon, jeśli chcesz; ale mów ze mną jak z przyjacielem; nie uwierzysz pan, jak mu wdzięczną będę.
— Jakże jestem szczęśliwy, — rzekłem, — że...
— Więc znowu! — przerwała miss Vernon kładąc palec na ustach, — ani cienia komplementu nie zniosę. A teraz, jak tylko pan spełnisz kielich, który stryj mój podaje, powiem co o mnie myślisz.
Jako posłuszny synowiec, musiałem odpowiedziéć wezwaniu. Rozmowa ogólna zaczęła się znowu z hałasem, powiększanym brzękiem nożów i grabek; a Thorncliff i Dickson siedząc z obu stron nad talérzami z górą nałożonemi, oddzielali nas, nakształt dwóch parawanów, od reszty towarzystwa tak dalece, że mogliśmy spokojnie prowadzić dalszą rozmowę.
— A teraz, — rzekłem, — pozwól pani abym cię zapytał co o niéj myślę? — potrafiłbym sam na to odpowiedzieć; lecz wiem, że żadna z ust moich pochwała przyjętą nie będzie.
— Obejdę się bez cudzéj pomocy; — sztuka czarodziejska nie jest mi zupełnie obcą, i dość mi spójrzyć na kogo, abym wiedziała, co się dzieje w jego głowie i sercu. Powiem więc, że masz mnie za dziwne jakieś stworzenie, trochę zalotne, — bardzo płoche, — i chcące ściągnąć uwagę, w braku właściwszych płci swojéj przymiotów, przez nadzwyczajność w postępowaniu i w mowie. — Myślisz nawet może, że już mam plan gotowy ułudzenia pana: jeżeli tak jest; żal mi, że jego miłość własną obrażę; ale się mylisz, z tą samą otwartością mówiłabym i do ojca pańskiego, gdybym była pewną, że mię zrozumié. Zamknięta w tym zaczarowanym zamku, jak Szanszo Pansza w górach Sierra-Morena, nie mam do kogo przemówić i słowa; ale za to, jak tylko mam sposobność, wynagradzam sobie, ile mogę, długie milczenie. Z tém wszystkiém nie dowiedziałbyś się odemnie tylu ciekawych o rodzinie swojéj szczegółów; gdyby czyjkolwiek sąd o tém, co o niéj myślę, lub mówię, nie był zupełnie dla mnie obojętny.
— Bardzo mi przykro, że serce miss Vernon nie zna litości! Nie chcesz pani ani na chwilę zostawić mię w szczęśliwym błędzie, że zaufanie twoje winienem szczególnym dla siebie względom; — cóżkolwiekbądź, przyjmuje z wdzięcznością. Ale dla czegóż w tym szacownym zbiorze familijnych obrazów, nie widzę jeszcze dotąd rysów Rashleigha.
Zdawało mi się, że zadrżała mimowolnie, słysząc to imię:
— Ani słowa o Rashleighu! — przerwała prędko i cichszym jak dotąd tonem. — Ucho jego jest tak czułe, ilekroć o nim kto mówi, że usłyszałby nas niezawodnie, nawet przez ten wór ogromny nadziany szynką i pasztetem; — to mówiąc rzuciła okiem na Thorncliffa.
— Być może, — odpowiedziałem, — ale w téj chwili ostrożność byłaby zbyteczną, bo już go nie ma przy stole.
— To jeszcze nie dosyć; usłuchaj pan mojéj rady; i nim zaczniesz mówić o Rashleighu, wstąp wprzód na Otterskop, zkąd naokoło o mil pięć widać wszystko jak na dłoni: tam dopiéro możesz odezwać się po cichu, a i tak jeszcze nie ręczę, czy ten ptak co krąży w powietrzu, nie przeniósł mu każdego słowa któreś wymówił. Rashleigh był moim nauczycielem przez lat cztery, ale teraz krzywo na siebie patrzymy, i oboje niecierpliwie wyglądamy momentu rozłączenia.
— To więc Rashleigh opuszcza Osbaldyston-Hall?
— Za kilka dni; — alboż pan o tém nie wiedziałeś? Pokazuje się, że ojciec pana lepiéj dotrzymuje sekretu, jak baron Hildebrand. Rzecz się tak ma, — skoro stryj mój dowiedział się, że tu na niejaki czas masz przybyć, i że ojciec wasz żąda, aby jeden z pełnych nadziei jego synowców zajął miejsce, któreś pan przez swój upór utracił; — złożył natychmiast walną radę, na którą wezwał całą rodzinę, wszystkich domowników, nie wyłączając piwniczego, szafarza i łowczego. Szanowne to zgromadzenie parów i piérwszych urzędników dworu, nie dla tego się zebrało, aby postanowić, który z braci ma być zastępcą waszym, bo oprócz Rashleigha żaden z nich podobno do dziesięciu przeliczyć nie umié; lecz aby gruntownie rozważyć, czy godzi się Rasleighowi zamienić duchowne ubóstwo na dostatki światowe; i możesz mi wierzyć, że nie bez trudności zgodzono się na tak poniżającą zmianę.
— Pojmuję te skrupuły; ale radbym wiedziéć, co je potrafiło przełamać?
— Oto powszechne życzenie, aby się jak najprędzéj pozbyć Rashleigha. Chociaż najmłodszy z rodzeństwa, potrafił jednak, nie wiem jakim sposobem opanować umysły wszystkich tak dalece, że, lubo każdy czuje nad sobą jego twardą rękę, żaden jéj przecież odepchnąć nie śmié. Ten co woli jego oprzéć się zechce, pożałuje, nim rok upłynie; a bardziéj jeszcze żałować będzie ten, który mu ważną jakąś przysługę wyświadczy.
— A więc, — rzekłem z uśmiechem, — muszę się miéć na ostrożności, będąc mimowolnie przyczyną korzystnéj zmiany w jego położeniu.
— Zapewne że tak, i czy ta zmiana wyjdzie mu na dobre, czy na złe, lękam się, żebyś pan wkrótce nie odniósł zasłużonéj kary. — Ale przynoszą już widzę sér i rzodkiew: ostatnie danie, po którém nastąpią huczne wiwaty za króla i wiarę: jest to hasło odwrotu dla dam i kapelanów; hasło, któremu muszę być posłuszną, będąc tu jedynym reprezentantem całego niewieściego rodu.
To mówiąc wstała śpiesznie i odeszła. — Długo nie mogłem wyjść z zadziwienia nad jéj złośliwym dowcipem i śmiałą otwartością, ożywionych wyrazem pełnéj wdzięków twarzy? Łatwo się domyśléć, że jakkolwiek wydała mi się dziwną i nadzwyczajną, z tém wszystkiém zaledwo dwadzieścia dwa lata liczący młodzieniec, nie mógł być zbyt surowym sędzią pięknéj ośmnastoletniéj dziewicy. Wyznać nawet muszę, iż zaufanie miss Vernon pochlebiało mojéj miłości własnej, i że mimo jéj ostrzeżenia, przez zarozumiałość wiekowi właściwą, nietylko przypisywałem to zaufanie, tak powierzchownym jako i wewnętrznym moim zaletom, ale nadto odkrycie w niéj umiejętności wyboru przyjaciela, dało mi jeszcze jeden powód więcéj do uwielbiania pięknéj kuzynki.
Po wyjściu Djany, zaczęły szybko krążyć butelki. Dzięki wychowaniu zagranicą, daleki byłem od niewstrzemięźliwości w napoju, o którą dziś jeszcze słusznie poniekąd obwiniają moich ziomków. Brzydziłem się gorszącą rozmową, która w ustach bliskich krewnych, tem nieznośniejszą mi się wydawała; — upatrzywszy więc zręczną chwilę, wymknąłem się tylnemi drzwiami, nie wiedząc wprawdzie dokąd prowadzą, ale nie mogąc już znieść dłużéj widoku ojca, oddającego się wśród własnych dzieci tak haniebnemu zbytkowi. — Spodziéwałem się, że mię ścigać będą, jako zbiega z pod chorągwi Bachusa, uciekałem więc co tchu na dół po kręconych schodach: ale usłyszawszy tuż za sobą stuk ogromnych butów i wołanie: łapaj, łapaj, tu, tu! pomiarkowałem, że za chwilę wpadnę im w ręce, jeżeli się nie wydobedę na przestronniejsze miejsce. Spostrzegłszy więc w ścianie otwór na ogród niezbyt wysoko od ziemi, rzuciłem się przezeń bez namysłu, — i lubo usłyszałem wkrótce słowa: „nie ma go, nie ma, uciékł!“ przeleciałem pędem jedną ulicę, potém drugą; aż nakoniec, przekonawszy się, że już mię nikt nie goni, zwolniłem stopniami bieg mój, a rozgrzany trunkiem i śpieszną ucieczką, z roskoszą oddychałem chłodném wieczorném powietrzem.
Przechodząc tu i owdzie, postrzegłem ogrodnika kończącego dzienną pracę, i zatrzymałem się przed nim na chwilę.
— Dobry wieczór, — rzekłem, — przyjacielu!
— Wieczór dobry, — odpowiedział nie podnosząc oczu, z akcentem północnego mieszkańca.
— Piękny czas, chwała Bogu!
— Niezły, — rzekł tonem obojętnym, jakim zwykle gospodarze i ogrodnicy mówią o najpiękniejszéj pogodzie; potém podniósłszy głowę, jakby chciał dowiedziéć się z kim rozmawia; uchylił pokornie szkocką czapeczkę, i zawołał:
— Co ja widzę! złotem haftowany szystokor, w naszym ogrodzie, i o téj jeszcze porze?
— Złotem haftowany... co?... powtórzcie raz jeszcze.
— Szystokor (Justaucorps); to jest kurteczka z przodu na jeden rzęd zapięta, taka jak macie na sobie. — Nasi paniczowie nigdy jéj nie zapinają, żeby miéć więcéj miejsca na bifsztyk i czerwone wino; — jeść i pić od rana do wieczora, to ich cała robota.
— W waszéj ojczyźnie przyjacielu, gdzie ciężko o kawałek chleba, trudno byłoby podobno pędzić takie życie.
— Bo to prawda! widać, że pan nigdy nie byłeś w Szkocyi. Na czémże u nas zbywa, proszę pana? — gdzie lepsze ryby, lepsze mięso, lepsze ptastwo, lepsze buraki, kapusta i inne ogrodowizny? — ale my żyjemy wstrzemięźliwie, jak Pan Bóg przykazał, wtenczas kiedy oni cały boży dzień przy stole siedzą, nawet w suche dni!... Sprowadzają ryby z Hartlepool, i Sunderland; — pstrągi, łososie, Bóg wié nie co; — pijatyka, zbytki! — piękny post, nie ma co mówić. A nabożeństwo ich! — biedne dusze! — ale co ja gadam; wielmożny pan pewno katolik jak i oni?
— Nie przyjacielu, prawdziwy presbiterijanin, z łaski Boga.
— Co ja słyszę? pozwólże pan. — Tu wyciągnął z kieszeni ogromną rogową tabakierkę, podał mi ją z uśmiechem prawdziwie braterskim.
Przyjąwszy to jego przyjacielskie poczęstowanie, zapytałem, czy oddawna służy w Osbaldiston Hallu?
— Będzie już temu blisko dwadzieścia i cztéry lata jak Andrzéj Fairservice siedzi tu, jak owi męczennicy Efezu, wystawieni na pożarcie dzikim zwierzętom. — Tak panie, dwadzieścia i cztéry lata; jak mnie pan żywego widzisz.
— Jeżeli więc wiara wasza i wstrzemięźliwość tak się nie zgadzają z rzymskim obrządkiem i gościnnością tych południowych mieszkańców, pocóż się skazujecie dobrowolnie na tę pokutę, i nie szukacie raczéj służby tam, gdzie mniéj jedzą, a lepiéj się modlą? — Pewny jestem, że przy waszych talentach znaleźlibyście ją wszędy, gdziebyście tylko zechcieli.
— Nie chcę ja się chwalić, — rzekł Andrzéj, spoziérając poważnie naokoło siebie, — ale kto terminował w Drepdajly, gdzie kapustę pod szkłem sadzą, musi cokolwiek znać się na ogrodnictwie. — Co zaś do służby, przyznam się panu, że już od dwudziestu cztérech lat chcę ją porzucić; ale jak przyjdzie termin, znajdzie się zawsze jakaś przeszkoda; to, — chce się zasiać; temu, — przypatrzéć się jak kwitnie; tego, — doczekać aż dojrzeje; i tak rok za rokiem mija, a człowiek jak był, tak i jest na miejscu. Ale już co na Gromniczną, kiedy Pan Bóg da dożyć, to pewno podziękuję; tylko że to od lat dwudziestu toż samo się mówi; a do tego, kiedy mam prawdę powiedziéć, nie łatwo teraz o miejsce; żeby to pan był łaskaw mnie polecić na jaką dobrą służbę, gdzieby to człowiek przecie ludzkiego kazania mógł wysłuchać w niedzielę, i porządny miał domek, i wolną paszę dla krówki, i ogródek, i przynajmniéj dziesięć funtów szterl. na rok, — i gdzieby żadna baba nie liczyła jabłek, jakie Pan Bóg urodzi; tobym wielmożnemu panu do śmierci był wdzięczny.
— Wybornie panie Andrzeju! to się nazywa przestawać na małém!... Ale uważam że nie jesteście przyjacielem kobiét.
— A! niech ich tam Pan Bóg kocha! to prawdziwy bicz na ogrodnika. Czy zima, czy lato, dawaj jabłka, dawaj brzoskwinie, dawaj morele; pokoju nie ma! To moje całe szczęście, że tu przecież człek wolny od téj zarazy; oprócz staréj Marty, żadnéj kobiéty w całym domu me znajdziesz; a i tę łatwo zaspokoić; przynieś tylko co niedziela kilka garści porzeczék dla tych bębnów jéj siostry, jak się zbiorą do ciotki na herbatę; daj kiedy niekiedy gruszkę po obiedzie, to i kontenta.
— Zapomnieliście jak widzę o młodéj waszéj pani.
— O jakiéj młodéj pani?
— O Miss Vernon, wszakże ona jest waszą panią.
— Co? Miss Vernon? bardzo przepraszam, ona nie jest moją panią. — Niech wprzódy nauczy się nad sobą panować, albo nad kimś jeszcze innym. — Miss Vernon! — Oj to mądry ptaszek!
— Czy do prawdy? — rzekłem, — usiłując ile możności pokryć moją ciekawość, — widać, że wam nie obce wszystkie domowe tajemnice.
— Jeżeli nie obce, co też nikt się ich ode mnie niedowié. Umiém trzymać język za zębami. — Miss Dijana jest.... ale niech sobie będzie czém chce, co to do mnie należy? — I zaczął daléj kopać.
— Cóż jest Miss Vernon, panie Andrzeju? — ja jestem przyjacielem tego domu, i radbym o tém wiedziéć.
— Jest.... nie tak podobno, jakby należało, — rzekł Andrzej, — przymróżywszy jedno oko i wstrząsając głową, z tajemniczą miną. — Słowem, ni to ni owo, — łatwo się domyśléć.
— Nie, prawdziwie kochany panie Andrzeju, wytłomaczcie się cokolwiek jaśniéj, — to mówiąc, — wsunąłem mu w rękę półkorony; — uśmiéchnął się, kiwnął głową, i schował piéniądz do kieszeni; potém jakby zrozumiał o co rzecz idzie, wsparł się na motyce, nastroił poważną minę i wyrzekł: — Masz więc pan wiedzieć, ponieważ chcesz tego koniecznie, że Miss Vernon jest....
Zastanowił się raz jeszcze, wciągnął oba policzki, zesznurował usta i spuścił brodę, tak, że przybrał zupełnie postać dziadka do orzechów, potém znowu przymróżył oko, skrzywił gębę, kiwnął głową, i zamilkł w przekonaniu, że czego nie domówiły usta, to dokończyła mina.
— Wielki Boże! — zawołałem, — tak piękna, tak młoda, miałażby już paść ofiarą...
— Padła i bez powstania, z duszą i z ciałem! — przerwał Andrzéj; — bo nie tylko, że jest papistką, ale jeszcze.... — i znowu zamilkł.
— No, i cóż jeszcze, — rzekłem rozgniewany; — dość już tego, chcę wiedziéć natychmiast.
— Najzagorzalszą Jakobitką w całéj okolicy!
— Jakto.... i to wszystko?
Andrzéj spojrzał na mnie zadziwiony, że tak ważną wiadomość tak obojętnie przyjmuję, potém zamruczał pod nosem. — Wszystko!... możesz być co gorszego? — i wziął się znowu do motyki, jak król Wandalów w jednéj z powieści Marmontela.






ROZDZIAŁ  VII.
Bardolf. Szeryff z liczną strażą czeka u drzwi,
Henryk IV. Część pierwsza.

Dużo miałem kłopotu nim trafiłem do przeznaczonego mi pokoju, a zaskarbiwszy sobie przychylność służących mego stryja, sposobem najzdolniejszym do pozyskania ich serca; zamknąłem się na cały wieczór; — z hałasu bowiem, który ciągle w sali jadalnéj panował, łatwo wnieść mogłem, że towarzystwo krewnych moich w téj chwili dla trzéźwego byłoby nieznośném.
Co spowodowało mego ojca, że mi naznaczył mieszkanie pośród téj osobliwszéj rodziny? — to pytanie naturalnie najpierwéj mnie zajęło. Stryj mój przyjął mię tak, jakbym na długo miał w jego domu pozostać; — mniejsza lub większa liczba osób zasiadających do stołu była mu wprawdzie obojętną; nie wątpię więc, że nie żałował mi kawałka chleba; lecz i to pewna, że przybycie rodzonego synowca, nieuczyniło na nim większego wrażenia, jak jednego z owych błękitno ubranych służalców, których na samym wstępie spotkałem; — a co do moich godnych braciszków, w ich towarzystwie mogłem tylko zapomnieć wszystko, co umiałem, a nauczyć się jak leczyć psy i konie, i forsować lisy. Długo więc rozmyślając nad zamiarem ojca mego wpadłem nakoniec, jak mi się zdawało, na prawdziwą jego przyczynę; — przewidywał zapewne, że rodzaj życia krewnych moich wzbudzi we mnie odrazę ku próżniactwu i wszelkim wyradzającym się zeń przywarom; że więc tym sposobem najpewniéj skłoni mię do obrania stanu, który nad wszystkie przenosił; — wezwał wprawdzie Rashleigha na miejsce moje; ale czyliż nie miał tysiącznych sposobów zapewnienia mu losu lub oddalenia go w razie potrzeby? — Tu uczułem niespokojność i niejako wyrzuty sumienia, że człowiek, o którym z opisu Miss Vernon, tak niekorzystne powziąłem wyobrażenie, z méj winy wejdzie w dom ojca mego, i może nadużyje jego zaufania. Uspokoiłem się jednak myślą, że ja sam przez siebie nic nie działam, że ojciec mój nie dozwoli powodować sobą, i że nakoniec nie wypada zupełnie ufać zdaniu młodéj osoby, a zwłaszcza tak żywéj i płochéj. — Dziwna ta istota zajęła wkrótce całą myśl moją: jéj nadzwyczajna piękność, to szczególne położenie, które ją zostawiało saméj sobie, bez żadnéj władzy i opieki, oprócz własnego rozsądku i serca; jéj charakter łączący tyle sprzeczności, lecz przez to samo najsilniéj zajmujący uwagę i ciekawość, były przedmiotem ciągłych moich dumań. — Nie mogłem zataić przed sobą, że ustawiczne z nią przebywanie i coraz ściślejsza znajomość, osładzając nudy pobytu mego w Osbaldyston-Hallu, zagrozić mogą mojéj spokojności. Lecz mimo wszelkich usiłowań rozsądku, niezdołałem przezwyciężyć chęci spróbowania sił własnych, w téj nowéj dla mnie, a tak powabnéj walce; — zresztą, jak każdy młody w podobném położeniu, przyrzekałem sobie, że w postępowaniu mojém z Miss Vernon jak największą zachowam ostrożność, że unikać będę starannie zbyt ścisłéj z nią znajomości. — W tych dumaniach zasnąłem, a piękna Diana była przedmiotem ostatnéj méj myśli.
Nie wiem z pewnością, czy ją widziałem i we śnie; bo po całodziennych trudach, spałem smaczno: ale z rana, gdy mię nagle obudziła myśliwska trąba; Dijana pierwsza stanęła mi na myśli. — Kazałem natychmiast osiodłać konia, ubrałem się prędko, i w kilka minut wyszedłem na dziedziniec, gdzie już wszystko było gotowém. Stryj mój, który podobno niespodziewał się, aby synowiec jego wychowany za granicą lubił polowanie, zdziwił się, gdy mię ujrzał, i zdawało mi się, że powtórne jego powitanie nie było tak uprzejme jak pierwsze.
— Czy i ty chłopcze? — dobrze, ale pamiętaj na przysłowie: Kto leci nad przepaścią, może w niéj kark skręcić.
Któż z młodych, niewolałby raczéj być posądzonym o jakąkolwiek właściwą wiekowi przywarę, jak o nieumiejętność jeżdżenia na koniu? i ja podobnie ufny zręczności mojéj i odwadze, dotknięty nieco napomnieniem stryja, — odpowiedziałem żywo: — że się spodziewam, iż z końcem polowania odda mi zasłużoną sprawiedliwość.
— Możesz być najlepszym jeźdzcem, — rzekł Baron, — nie zaprzeczę, — ale nie o to tu idzie. — Powiadam ci chłopcze, bądź ostróżnym. — Ojciec twój pisał żeby cię miéć na oku, — a tu widzę, że cię trzeba jeszcze prowadzić na paskach, bo inaczéj mógłby cię kto inny poprowadzić na postronku.
Téj osobliwszéj perory zupełniem nie rozumiał; wyrzeczona jakby nawiasem, zdawała się raczéj być skutkiem jakiejś przelotnéj myśli, aniżeli chęci napomnienia mię za istotną winę: wnosząc przeto, że albo musi odnosić się do ucieczki mojéj z bankietowéj sali, albo, że głowa szanownego strja jeszcze zupełnie nie wyszumiała z dymów wczorajszéj biesiady, — pomyślałem tylko, że po takiém przyjęciu niewypada długo gościć w tym domu, i natychmiast pośpieszyłem na spotkanie Miss Vernon, która z uśmiechem zbliżała się ku mnie. — Godni braciszkowie zdawali się mieć chęć przywitania się ze mną; ale gdym ujrzał, że szeptają złośliwie między sobą i szydersko spoglądają na mój zagraniczny ubiór; minąłem ich i odtąd nie odstępowałem już Dijany, jako jedynéj osoby, z którą mogłem rozmawiać. Gdyśmy się zbliżali do kniei ciągnącéj się wzdłuż rozległéj doliny, zapytałem Miss Vernon, dla czego Rashleigh nie jest z nami? — O! rzekła, — to jest niepospolity myśliwy; ale poluje na wzór Nemroda, — zwierzyną jego jest człowiek.
Puszczono psy, ozwały się trąby; i kiedy wszyscy jeden przed drugim rzucili się do kniei, usłyszałem jak masztalerz Dickon odezwał się do niedołęgi Wilfreda: — zobaczysz, że nasz francuz zleci dzisiaj z konia.
— Francuz? — odpowiedział Wilfred. — Oj to prawda! patrz tylko, jaką on ma śmiészną kokardę przy kapeluszu!
Ale Thornkliff, który nie zdawał mi się zupełnie nie czułym na wdzięki krewnéj swojéj, czy przez zawiść, czyli raczéj dla tego, żeby mógł być świadkiem, jak zlecę z konia, nieodstępował nas ani na krok; — omyliły go jednak nadzieje; bo gdy psy ruszyły lisa, nizgrabny francuz mimo śmiesznéj kokardy wyprzedził wszystkich, i jak na złość kuzynom, obudził podziwienie stryja i Miss Vernon. Ubiegliśmy już mil kilka, gdy znagła psy ucięły; — uważałem, że niezbędne towarzystwo Thornkliffa zaczęło niecierpliwić Dijanę; nawykła nie taić nigdy tego, co miała na myśli, — rzekła doń tonem wymówki: — dziwno mi, że Thornkliff leży ciągle na moim koniu, jakby nie wiedział, że jamy młyna Wolwerton nie są zatkane.
— Jakto niezatkane? kiedy młynarz zaręczył mi, że obszedł wszystkie o saméj północy.
— Wstydziłbyś się Thornkliffie polegać na słowie młynarza, gdy téj jesieni już trzy razy lis nam ucieka, i gdy za dziesięć minut mógłbyś tam i nazad przebiedz na dzielnym twoim szpaku!
— Dobrze, jadę więc: ale popamięta młynarz, jeżeli mię zawiódł!
— Ruszaj kochany Thornkliffie, ruszaj i napomnij go po swojemu!
Thornkliff spiął konia ostrogą i zniknął. — Przecież pozbyłam się natrętnika, — rzekła Dijana: — każdy z nich obracać się musi w prawo czy w lewo, w tył lub naprzód, na moje rozkazy. Wiész pan zapewne, że mam zamiar uformować pułk nowy: Thornkliff będzie pierwszym sierżantem, Dickon berajterem, a Wilfred, co wiele gada, a nikt go zrozumieć nie może, przyda się wybornie na dobosza.
— Czémże będzie Rashleigh?
— Rashleigh, będzie głównym moim szpiegiem.
— Spodziewam się, że i o mnie szanowny pułkownik nie zapomni.
— Dla was zachowuję urząd pułkowego płatnika; — ale jak widzę psy nie prędko poprawią; — jedźcie za mną panie Frank, pokażę wam przecudny widok.
W rzeczy saméj wjechaliśmy na piękny pagórek, panujący nad całą okolicą, rzuciwszy okiem na około; — jakby się chciała zapewnić, czy nie ma kogo w bliskości, zatrzymała konia między kupką brzóz; — tak, że w tém ukryciu nikt z myśliwych dostrzedz nas nie mógł. — Czy widzisz, — rzekła, — tę górkę ciemną i spadzistą, na któréj coś bieleje z boku?
— Przy końcu tego pasma pagórków? — widzę doskonale.
— Ta biała plama jest to skała Hawkesmore-crag, a Hawkesmore-crag leży już w Szkocyi.
— Doprawdy? — nie spodziewałem się, że Szkocyja leży tak blisko.
— Bardzo blisko, i ręczę, że za parę godzin tam stanąć w niéj możesz.
— Nie mam ochoty męczyć konia mego na próżno, zdaje mi się jednak, że nawet w prostéj linii będzie przynajmniéj mil ośmnaście.
— Pożyczę panu chętnie mego konia, jeżeli swego żałujesz, a jak powiadam, za dwie godziny będziesz już w Szkocyi.
— Być może, ale tak mało mam chęci ją zwiedzić, że gdyby przednie nogi mego konia były już z tamtéj strony granicy, nie wiem czy i wtenczas nawet chciałbym ją przejechać. — Cóżbym miał robić w Szkocyi?
— Szukać ocalenia, ponieważ trzeba ci otwarcie powiedzieć, — czy rozumiesz mię teraz panie Frank?
— Bynajmniéj, — nie wiem co pani chcesz mówić.
— A więc, albo pan nie masz we mnie najmniejszéj ufności, i w sztuce udawania przechodzisz samego nawet Rashleigha, albo nie wiesz wcale, o co cię posądzają; — ale ta osłupiała postać, na którą bez śmiéchu patrzyć dłużéj nie mogę, dowodzi mi, że istotnie o niczém nie wiész.
— Na mój honor Miss Vernon, — rzekłem zniecierpliwiony jéj dziecinną wesołością, — ani słowa zrozumiéć nie mogę, — szczęśliwy jestem, że panią bawię, ale dla czego, i jakim sposobem? — nie umiém się domyślić.
— W rzeczy saméj, nie jest to materyja do żartów, — rzekła Dijana poważniejszym tonem: — ale są osoby, którym zadziwienie nadaje tak pocieszną minę, że trudno się nie rozśmiać na chwilę; — mówmy więc spokojnie. Czy znasz pan niejakiego Morraj czy Morry, lub coś podobnego?
— Nieprzypominam sobie.
— Pomyśl pan tylko, czy nie miałeś jakiego towarzysza podróży swojéj do Osbaldyston-Hallu?
— Prawda, że jechałem przez dwa dni blisko w towarzystwie jakiegoś tchórza, którego dusza zdawała się spoczywać w tłumoczku.
— Podobnie jak dusza Pedra Garcias, która spoczywała między dukatami w skórzanym worku; — otóż tego jegomości późniéj okradziono; zaniósł na pana skargę, żeś należał do liczby tych, co mu gwałt zadali!
— Miss Vernon żartuje sobie!
— Nie żartuję, — wierzaj mi, — że tak jest w istocie.
— Czy możesz mię pani posądzać o podobną zbrodnię? — zawołałem tknięty do żywego.
— Gdybym miała szczęście urodzić się mężczyzną, wyzwałbyś mię na pojedynek, nieprawdaż? — Ale spróbuj pan, potrafię dotrzymać wam kroku, tak jak potrafiłam wczoraj przesadzić przez wrota.
— Nie śmiem mierzyć sił moich z walecznym pułkownikiem, — odpowiedziałem, — wstydząc się mego uniesienia; — ale racz mi pani proszę, ten nowy żart wytłomaczyć.
— Jużem panu powiedziała, że to nie są żarty; — oskarżono cię o rozbój na publicznéj drodze, a stryj pański podobnie jak i ja, wziął to za istotną prawdę.
— Jeżeli tak jest, dziękuję przyjaciołom moim za dobrą opiniję!
— No! przestań pan już rzucać się tu i owdzie, i parskać nakształt lękliwego konia; — nie ma w tém tyle złego, jak sobie wyobrażasz; nikt mu niezarzuca prostéj i podłéj kradzieży. — Ten jegomość miał powierzoną sobie od rządu znaczną summę w gotowiznie i biletach kassowych, na opłacenie żołdu wojsku stojącemu na północy; — mówią nawet, że mu zabrano jakieś bardzo ważne papiery.
— Tak więc nie o prostą kradzież, ale o zbrodnią stanu jestem posądzony!
— Bez wątpienia, — a wielu mniema, że taka zbrodnia po wszystkie czasy odznaczała tylko samych niepospolitych ludzi; — znajdziesz w tym kraju, a nawet niedaleko siebie mnóstwo takich, którzy uważają za czyn chwalebny wszystko, co Hannowerskiéj dynastyi zaszkodzić może.
— Moje zaś moralne jak i polityczne wyobrażenia tak wcale są odmienne.
— W rzeczy saméj zaczynam wierzyć, że masz prawdziwą presbiterijańską, a co gorsza Hannowerijańską duszę; — ale cóż zamyślasz przedsięwziąć?
— Zmyć z siebie natychmiast tę haniebną potwarz, — przed kim zaniesiono na mnie oskarżenie?
— Przed starym sędzią Inglewood, który rad nie rad musiał je przyjąć, lecz ostrzegł niezwłocznie stryja mego, radząc mu, jak się domyślam, aby pana co najrychléj wyprawił do Szkocyi, gdziebyś ze wszystkich sędziów naszych mógł żartować, — ale kochany stryjaszek wié dobrze, że religija, którą wyznaje, i dawne przywiązanie do króla Jakóba, wprawiły go w podejrzenie u dzisiejszego rządu, — i że gdyby go złapano na gorącym uczynku, mógłby utracić broń, a co gorsza, konie i psy nawet, jako papista, Jakóbita, a zatém niebezpieczna osoba.
— O! nie wątpię, że łatwiéj by mu przyszło poświęcić synowca, jak rozstać się z myśliwstwem.
— Synowca, synowicę, synów, córki, gdyby je miał, i całe plemie swoje! — I dla tego nie ufaj mu ani na chwilę i spiesz póki czas potemu.
— Tak, — jadę natychmiast, ale do tego pana Inglewood; — w któréj on stronie mieszka?
— Blisko pięciu mil ztąd; — w dolinie za tym gajem, gdzie widać wieżyczkę.
— Dobrze, — stanę tam za chwilę, — rzekłem, — zwracając konia.
— Stój pan! — zawołała Dijana, — ja ci pokażę drogę.
— To być nie może, — Miss Vernon dozwoli sobie powiedziéć otwarcie, że nie wypada, aby mi towarzyszyć miała w takiéj zwłaszcza okoliczności.
— Rozumiem pana, — rzekła, zapłonąwszy się nieco, — jest to mówić jasno, i... (dodała po chwili), — i jak się zdaje po przyjacielsku.
— Czy możesz powątpiewać, że nie umiem czuć i cenić tego dowodu jéj życzliwości? — jest on dla mnie tém milszy, że okazany w niebezpieczeństwie, które jest próbą prawdziwéj przyjaźni; ale byłbym niewdzięcznym, gdybym chciał korzystać z uniesień wspaniałego serca: ukazać się w tak publiczném miejscu, byłoby to prawie toż samo, co stanąć obok obwinionego w sądowéj izbie.
— A gdyby to nawet była sądowa izba; czyżbym do niéj nie weszła, jeśliby tego wymagała obrona przyjaciela? Jesteś tu prawie cudzoziemcem, i na nikim polegać nie możesz; — a w tym kraju, na saméj granicy królestwa, sądowe wyroki bywają częstokroć gwałtowne, a rzadko kiedy sprawiedliwe. — Stryj mój nie zechce się mieszać do téj sprawy. — Rashleigha tu nie ma, a choćby i był, któż wié, za czyją poszedłby stroną? — bracia jego, gdyby nawet chcieli, niezdołaliby wam dopomódz: słowem, ja tylko jedna mogę panu się przydać, więc jadę; — nie należę do rzędu owych delikatnych niewiast, które dostają spazmów, słysząc krzykliwą perorę mecenasów, lub na sam widok ich ogromnéj peruki.
— Ale droga moja kuzynko...
— Ale drogi mój kuzynie, — siedź cicho, i ani słowa więcéj; bo gdy wezmę na kieł, żadne wędzidło wstrzymać mię nie zdoła.
Troskliwość o los mój, jaką okazywało to lube stworzenie, pochlebiała mojéj miłości własnéj; lecz razem wyobrażałem sobie z bojaźnią, jak dziwném się wyda i do jakich domysłów otworzy pole, ukazanie się moje przed obliczem sędziego, w towarzystwie ośmnastoletniéj panienki, mającéj być moim obrońcą: usiłowałem więc ile możności odwrócić jéj postanowienie, ale nadaremno: — odpowiadała mi ciągle, że nie na próżno nosi imię Vernon, że żaden z jéj rodziny nie opuścił przyjaciela w przygodzie, i że wymowa moja mogłaby zapewne sprawić wrażenie na umyśle nie jednéj z owych delikatnych, wykwintnie prowadzonych i skromniuchnych piękności, które zdobią salony Londynu, lecz nie zmiękczy uporczywéj wieśniaczki, nawykłéj iść za własném zdaniem, i własnéj dogadzać chęci.
Tymczasem zbliżaliśmy się do mieszkania pana Inglewood, i żeby odebrać mi sposobność opierania się jéj woli; Miss Vernon zaczęła opisywać sędziego i jego pisarza. — Pan Inglewood jéj zdaniem osiwiały Jakóbita, podobnie jak wielu innych, nie długo chciał wykonać przysięgi na wierność nowéj dynastyi; lecz nakoniec przysiągł pod warunkiem, iż będzie sprawować urząd sędziego pokoju. — Uczynił to, — rzekła, — na usilne prośby spółobywateli, wcześnie przewidujących bliski upadek owego palladium ich leśnéj uciechy, praw — o polowaniu, które niezawodnieby zapomniano, gdyby nie było urzędnika, ściśle pilnującego ich wykonania. — Dotąd władzę sądowniczą w tym przedmiocie miał burmistrz z Newcastle, który woląc raczéj zajadać zwierzynę, kiedy już była na stole, jak czuwać nad jéj zachowaniem po lasach i polach, zamykał oczy na szkodników niszczących krajowe myśliwstwo. — Widząc przeto gwałtowną potrzebę, aby ktokolwiek czystość Jakóbickiéj wiary poświęcił powszechnemu dobru; — obywatele Nortumberlandu włożyli tę świętą powinność na Inglewooda, — który, niezbyt surowém obdarzony sumieniem, mógł bez wielkiego wstrętu w razie potrzeby przyjąć każde polityczne credo. — Lecz znalazłszy, że tak powiem, ciało sędziego, dla nadania mu czucia i władzy (jest bardzo leniwy), wynaleźli mu duszę w osobie pisarza. Tym celem sprowadzili biegłego prawnika z Newcastle — Jobsohna, który widząc, że może wygodnie przedawać sprawiedliwość, pod firmą sędziego Inglewooda, i że dochód tego handlu zależy od liczby spraw; stara się wszelkiemi sposobami o ich pomnożenie, tak dalece, że biedny sędzia nie ma ani chwili pokoju. Dość powiedziéć, że żadna przekupka owoców na dziesięć mil w około, nie może skończyć rachunku z ogrodnikiem bez wyroku sędziego, za staraniem niespracowanego pisarza pana Józefa Jobsohn. — Ale nic nie ma pocieszniéjszego, jak kiedy się zdarzy, sprawa podobna do pańskiéj, to jest o polityczne przewinienie; — pan Józef Jobsohn (nie bez ważnych zapewne powodów) jest gorliwym obrońcą protestanckiéj religii i dzisiejszego rządu; — lecz pryncypał zachowując jeszcze nałogowe przywiązanie do opinii, które głośno wyznawał, nim się skłonił złagodzić je nieco, w patryjotycznéj chęci ocalenia ustaw przeciw nieprawym niszczycielom kuropatw i zajęcy; — pryncypał ten mówię, jest niekiedy w bardzo przykrém położeniu, kiedy gorliwość pisarza uwikła go w prawne sidła, mające jakąkolwiek styczność z dawną jego wiarą polityczną. — Na tenczas zamiast pomagania Jobsohnowi, bierze zwykle podwójną dozę lenistwa i opieszałości, — lubo w istocie nie można go nazwać niedołężnym; bo jak na osobę, która nie widzi większéj roskoszy życia nad jedzenie i picie, dość jest czynny, żywy i wesoły; ale właśnie to samo, zmyśloną obojętność tém pocieszniejszą czyni. — W tych to zdarzeniach Jobsohn jak koń stary i dychawiczny, zaprzężony do ciężkiego wozu, sapie i dobywa ostatnich sił, żeby rozruchać uśpioną sprawiedliwość sędziego; gdy tymczasem skrzypiące koła przeładowanéj bryki zaledwo się obracają; bywa jednak, i to właśnie nieszczęśliwą szkapę do rospaczy przywodzi, — że ten sam wóz, który w téj okoliczności tak trudno jéj ruszyć, winnéj, — kiedy naprzykład idzie o zrobienie przysługi quondam przyjaciołom sędziego, — leci sam jakby go kto popchnął z góry; — wtenczas to Jobsohn zniecierpliwiony do ostatka, oświadcza solennie, że gdyby szczególnie nie poważał pana Inglewood i całéj jego rodziny, dawnoby już zaniósł skargę do sekretarza stanu.
Miss Vernon kończyła właśnie ten osobliwszy opis, gdyśmy stanęli przed domem pana Inglewood którego okazała lubo starożytna budowa, świadczyła o zamożności dziedziców.






ROZDZIAŁ  VIII.
Panie, pochlebstwom się brzydzę,
Ale mówię, tak jak widzę:
Sprawa twoja doskonała,
Z niéj dla ciebie nowa chwała.
Butler.

Zsiadłszy z koni które od nas przyjął służący w liberyi barona Hildebranda, weszliśmy do domu. Zdziwiłem się, a bardziéj jeszcze piękna moja towarzyszka, gdyśmy na samym wstępie spotkali Rashleigha, który podobnież ujrzawszy nas, nie mógł skryć swego zadumienia.
— Rashleighu, — rzekła Miss Vernon, — uprzedzając jego zapytanie; — jak widzę sprawa pana Franka nie jest dla ciebie obojętną; i zapewne przybyłeś tu dla pomówienia o niéj z sędzią.
— W saméj rzeczy, — odpowiedział poważnie Rashleigh: — chciałem usłużyć kuzynowi memu ile mojéj mocy; — wyznam jednak, iż nie rad jestem, że go tu spotykam.
— Jako przyjaciel i krewny, pan Rashleigh Osbaldyston, powinienby raczéj cieszyć się, iż mię znajduje w miejscu, gdzie obrona sławy mojéj nakazała mi stanąć niezwłocznie.
— To prawda, — ale zdaje mi się, że stosowniéj było oddalić się na czas pewien do Szkocyi, póki rzeczy nie dadzą się ułożyć w sposób zaspokajający....
Uniesiony, przerwałem, że interes mój nie cierpi zwłoki, że żadnych zaspokajających sposobów używać nie myślę, i ze pragnę sam odkryć tak niegodziwą potwarz, i zbadać prawdziwą jéj przyczynę.
— Pan Frank Osbaldyston jest niewinny, — odezwała się Dijana: — żąda być prawnie oczyszczonym; a ja podjęłam się mu pomagać.
— Ty piękna kuzynko? mniemałbym, że byłoby zarówno skutecznie, a daleko przyzwoiciej, gdyby obronę pana Franka Osbaldyston mnie tylko poruczono.
— Być może; ale wiész, że dwie głowy więcéj ważą jak jedna.
— A zwłaszcza taka głowa jak twoja, śliczna Dijano, — odpowiedział Rashleigh, — zbliżywszy się ku niéj, i ująwszy jéj rękę z tą poufałością, która go w oczach moich uczyniła stokroć szkaradniejszym, jak był w istocie. — Dijana odprowadziła go na stronę, a gdy po cichu rozmawiali, uważałem, iż odmawiał jakiéjś proźbie, czy z niechęci, czyli z istotnéj niemożności. — Sprzeczność wyrazu ich twarzy była uderzająca. Miss Vernon wpadała w coraz wyższą niecierpliwość; oczy jéj iskrzyły się gniewem; policzki zajaśniały żywą czerwonością; założyła na krzyż ręce, a stukając nogą o ziemię, zdawała się słuchać z pogardą wymówek, o czém wnosić mogłem z postawy Rashleigha, pełnéj uszanowania i uległości; — nakoniec oddalając się, — zawołała rozkazującym tonem. — Ja tak chcę, i tak być musi.
— To być nie może, — to nie w mojéj mocy. — Czy dasz temu wiarę panie Osbaldyston? — rzekł Reshleigh, zwracając się ku mnie.
— To chyba rozum postradał, — przerwała żywo miss Vernon!
— Czy mógłbyś coś podobnego przypuścić, — mówił daléj Rashleig, nie zważając na jéj słowa. — Miss Vernon chce wmówić, że nietylko wiem pewnie o twéj niewinności, (o czém zapewne nikt bardziéj odemnie nie może być przekonany): ale nawet że znam prawdziwych sprawców rozboju. — Jestże to podobném do wiary, panie Osbaldyston?
— Rashleighu, — rzekła Djana, — na cóż odwoływać się do pana Franka? czyliż mu są wiadome podobnie jak mnie stosunki twoje i łatwość, z jaką wszystko umiesz przeniknąć.
— Bardzo ci dziękuję miss Vernon za tak pochlebne zdanie.
— Sprawiedliwości, jednéj tylko sprawiedliwości, wymagam od ciebie Rashleighu.
— Okrutna jesteś Djano, — odpowiedział niby z westchnieniem po krótkim namyśle; — prawdziwie okrutna, nawykłaś rządzić poddanymi swymi żelazném berłem. Cóżkolwiekbądź, wola twoja kuzynko wypełnić się musi, ale nie możecie, nie powinniście tu zostać; musicie wrócić ze mną.
Potém zostawiwszy Djanę, która zdawała się wahać jeszcze nad tém, co przedsięwziąć miała, zbliżył się ku mnie i rzekł tonem pełnym przychylności:
— Wierzaj mi panie Osbaldyston, że sprawa twoja nieskończenie mię obchodzi; i że oddalam się w téj chwili jedynie dlatego, żeby ci tém skuteczniéj usłużyć; lecz prośmy wspólnie kuzynkę naszą, żeby nie zatrzymywała się dłużéj na tém miejscu; przytomność jéj nie przyniesie ci żadnéj pomocy, a dla niéj szkodliwą być może.
— Zapewniam pana, — odpowiedziałem, — że nikt tego mocniéj nie czuje nade mnie: prosiłem o to miss Vernon usilnie, i po kilka razy, ale napróżno.
— W téj chwili właśnie zastanawiałam się nad tém, — rzekła Djana po chwili milczenia, — i postanowiłam nie oddalać się, póki nie wyrwę pana z rąk Filistynów; Rashleigh jest przeciwnego zdania i ma w tém zapewne swoje widoki, ale z łaski Boga znamy się dobrze, i dawno. Nie pojadę ztąd — to go zmusi do czynniejszego zajęcia się sprawą.
— A więc zostań sobie, uparta kobiéto, — zawołał Rashleigh; — znasz dobrze twoją władzę nademną.
To mówiąc oddalił się nagle, i wkrótce tentent konia, zwiastował nam jego śpieszny odjazd.
— Chwała Bogu, już go niéma! — rzekła Djana, — teraz chodźmy do sędziego.
— Czy nie lepiéj uwiadomić wprzódy o naszém przybyciu?
— O! nie trzeba! znagła go napadniemy, — idź za mną.
Przebiegłszy kilka schodów przez ciemny kurytarz, weszliśmy do przedpokoju, na którego ścianach wisiały stare mappy, rysunki budownicze i genealogiczne drzewa. Podwójne drzwi oddzielały nas od jadalnéj sali; słychać było, że ktoś w niéj śpiewał starożytną piosnkę głosem, co to niegdyś rozweselał uczty przyjacielskie.

Kto wzajemności pięknéj odmówił dziewczynie,
Niechaj pije truciznę nawet w słodkiém winie?

— Oho! — rzekła miss Vernon, — jak widzę jego sędziowska mość musi już być po obiedzie; nie myślałam, żeby tak późno było.

W rzeczy saméj apetyt pana Inglewood zaostrzony urzędową pracą, obudził się nieco wcześniéj; dano mu więc obiad o dwunastéj, zamiast, jak było powszechnym podówczas w Anglii zwyczajem, o pierwszéj. Ranna nasza zabawa i inne przeszkody sprawiły, żeśmy przybyli po owéj stanowczéj godzinie, którą szanowny sędzia poczytywał za najważniejszą.
— Zatrzymaj się, — rzekła Djana, — a ja pójdę poszukać służącego; bo w takiéj chwili nagłe ukazanie się nasze, mogłoby zniechęcić staruszka.
To mówiąc, znikła; a kiedym rozmyślał, czy mam iść daléj, lub zostać, usłyszałem głosy osób rozmawiających w jadalnéj sali; jeden zwłaszcza ostry i chrapliwy (który, jak mi się zdawało, nie był mi zupełnie obcy), powtarzał ciągle wymówki, że śpiewać nie może.
— Nie możesz śpiéwać? — odezwał się drugi; nic z tego nie będzie; toś umiał wychylić do dna mój kokosowy w srebro oprawny puhar, a teraz mi pleciesz że śpiéwać nie możesz. Wino, mój panie i kotaby śpiewać nauczyło; a więc daléj — piosenka, albo zaraz za drzwi. Patrzajcie go, przez cały ranek dręczył moje uszy swemi niedorzecznemi skargami, a na końcu oświadcza, że śpiéwać nie może.
— Tak chce miéć sprawiedliwość, — odezwał się głos trzeci, po którego donośnym i powolnym tonie, domyśliłem się; że do sądowego pisarza należyć musi; — wyrok zapadł; Canet — śpiéwaj.
— Śpiewajże, słyszysz, bo przez świętego Krzysztofa! napełnię ci puhar soloną wodą, i będziesz go musiał wychylić do kropli, stosownie do przepisów prawa istniejącego, albo istniéć mającego.
Na to zagrożenie, mój quondam spółtowarzysz podróży, (bo nie mogłem dłużéj powątpiewać, że to on był stroną zapozwaną), rozpoczął płaczliwą piosenkę, głosem zbrodniarza, nucącego na rusztowaniu ostatni psalm przed skonem.

Jeśli lubicie powieści,
Ciekawéj, okropnéj treści,
Słuchajcie mię dobrzy ludzie,
Powiem wam o jednym cudzie.

Sześciu zgodnych wędrowników
Skończywszy ucztę śród krzyków,
Śród żartów wstawszy od stołu,
W dalszą drogę szło pospołu.

Już spadała mgła wieczoru..:
Wtém wybiega zbójca z boru,
„Stójcie! na, krok nie ruszycie,
Albo kiesę, albo życie!

Wątpię, czy podróżnych o których śpiéwał, wiecéj przeraziło ukazanie się zbójcy, jak naszego śpiéwaka, moje wejście do sali. Nie mogąc się bowiem doczekać służącego, a nie chcąc być posądzonym o podsłuchiwanie, otworzyłem drzwi właśnie w téj chwili, gdy pan Morris (takie nosił nazwisko jak się późniéj dowiedziałem) miał zaczynać czwartą strofę żałosnéj swojéj ballady. Na widok osoby, równie jego zdaniem podejrzanéj, jak bohater pieśni, głos mu uwiązł w gardle, zamilkł i gębę na pół otworzył, jakby w ręku mojém ujrzał głowę Gorgony.
Sędzia, którego oczy już się zaczęły przymykać, dzięki usypiającym tonom śpiewaka, porwał się z krzesła, gdy te nagle ucichły osłupiał zadziwiony, ujrzawszy czwartą osobę, któréj wejścia nie dostrzegł; niemniéj przestraszał się pisarz; siedząc bowiem tyłem do drzwi, a obróconą ku Morrisowi twarzą, dzielił mimowolnie jego przerażenie, którego przyczyny nie wiedział.
Widząc że żaden słowa przemówić nie śmié, piérwszy przerwałem milczenie:
— Jestem Frank Osbaldyston, — rzekłem, — dowiaduję się, że jakiś łotr poważył się złożyć przeciwko mnie oskarżenie, jakobym należał do bandy rabusiów, którzy go obedrzéć mieli.
— Mój panie, — odpowiedział sędzia nieco oziębłym tonem, — są to rzeczy, o których nie mam zwyczaju rozprawiać po obiedzie. Na wszystko jest właściwa pora; a sędzia pokoju jak i każdy inny, potrzebuje pokarmu i wypoczynku.
Zaokrąglone policzki pana sędziego były niewątpliwym dowodem, że gorliwie czynił zadość tym ludzkim potrzebom.
— Racz mi przebaczyć panie sędzio, — rzekłem znowu, — te niewczesne odwiedziny; ale idzie tu o moją dobrą sławę, a obiad jak widzę, jest już skończony...
— Nie zupełnie mój panie, — przerwał sędzia, — spoczynek i trawienie po obiedzie są równie potrzebne, jak sam obiad; — pokarm byłby trucizną, gdybym po nim nie miał przynajmniéj dwóch godzin wypoczynku przy wesołéj rozmowie i skromnem krążeniu butelki.
— JW. sędzia raczy darować, — rzekł pan Jobsohn, przyrządziwszy wszystko do pisania podczas krótkiéj naszéj rozmowy; — ale ponieważ idzie tu o zbrodnię stanu, a ten pan jak uważam nie chce czasu tracić, oskarżenie przeto contra pacem Domini Regis...
— Idź do d... z swojém Domini Regis! — przerwał zniecierpliwiony sędzia, — kiedy to mówię, nie myślę wcale obrażać majestatu; ale prawdziwie oszaleć trzeba przy takiéj pracy; czyliż mam choć jedną spokojną chwilę? — tu skarga, tam pozew, tu śledztwo, tam sądy! — Słuchajno panie Jobsohn; jeśli tak zawsze będzie, pożegnam niezawodnie i was i sędziostwo.
— JWielmożny sędzia zważyć raczy powagę i dostojność urzędu swego; urzędu jednego z quorum i custos rotulorum; urzędu, — o którym Edward Cooke tak pochlebnie się odezwał: że byle godnie był sprawowany, nie ma sobie równego w całém chrześcijaństwie.
— No, niechże i tak będzie, — rzekł sędzia ułagodzony pochwałą znakomitego swego urzędu, i zatapiając resztę uniesienia w pełnym kielichu burgundzkiego wina, — skończmyż tę sprawę jak najprędzéj. — Zbliżcie się tu panie Morris, rycerzu smutnéj postaci! — czy to jest ta osoba, która podług zeznania twego miała należéć do rozboju?
— Mego zeznania? — rzekł Morris nie ochłonąwszy jeszcze z piérwszego przestrachu; — ja nic nie zeznałem przeciw temu panu, i... nie mam doń żadnéj pretensyi.
— Kiedy tak, to i po całéj sprawie. — Zabierz no się do butelki panie Osbaldyston!
Ale Jobsohn, który sobie nie życzył wypuścić Morrisa na sucho, zawołał:
— A to znowu po jakiemu panie Morris? oto jest własne twoje zeznanie; jeszcze na niem atrament nie zasechł, a już je tak bezwstydnie odwołujesz.
— A któż tam wié, — odpowiedział Morris drżącym głosem, — czy gdzie niéma kilkunastu łotrów czatujących na jego obronę? Naczytałem się dosyć podobnych zdarzeń w życiu sławnych zbójców przez Johnsona. Oho!... drzwi się otwiérają.
Otworzyły się istotnie i weszła Djana:
— Piękny w tym domu porządek, — rzekła, — ani żywéj duszy, — nie ma kogo zapytać, czy jest pan u siebie!
— A — zawołał sędzia z uniesieniem, które mi dowiodło, że ani Temis, ani Comus nie odjął mu pamięci o tém, co był winien piękności. — Cóż ja widzę! Djana Vernon, ozdoba dziewic naszych, najokazalszy kwiat Czeviotu, raczyła nawiedzić dom starego kawalera! A witaj że prześliczne dziéwcze! milsze dla nas przybycie twoje, nad pierwszą wiosny zieloność.
— Dom pański jest prawdziwie gościnny, szanowny sędzio! stoi otworem dla wszystkich; nikt nie spyta przychodnia, zkąd, i dokąd idzie?
— To hultaje! jak tylko skończą obiad, każdy w swoją stronę, — ale czemużeście wcześniéj nie przybyli? — Kuzyn wasz Rashleigh obiadował z nami, i zwyczajnie jako tchórz, uciekł zaraz po pierwszéj butelce; ale zapewne nie jedliście jeszcze? — Natychmiast każę coś przynieść tak delikatnego i dobrego, jak sama pani jesteś.
— Dziękuję mój sędzio; nie mogę długo bawić; przybyłam z kuzynem moim Frankiem Osbaldyston, i muszę mu pokazać drogę napowrót, bo inaczéj mógłby zabłądzić.
— Czy tak! — zawołał sędzia, — rozumiem, rozumiem

I pokazała mu drogę
Drogę... na ślub do kościoła.

a mnie starego nawet godzinką nie chcesz obdarować?
— Dziś niepodobna, — ale jeżeli wasza sędziowska mość odprawi natychmiast Franka i uwolni nas; w przyszłym tygodniu przyjedziemy ze stryjem, zajadać pańskie przysmaki.
— Zawsze są dla was gotowe, zawsze moja perło droga! — co zaś do sprawy pana Franka, wszystko już ukończone; zaszła tam jakaś pomyłka w oskarżeniu, którą się późniéj wyjaśni.
— Za pozwoleniem panie sędzio, — rzekłem, — ale ja dotąd nie wiem co mi zarzucają?
Pisarz, który za przybyciem Djany rozumiał, że już po sprawie; usłyszawszy słowa moje, których się bynajmniéj nie spodziéwał, nowéj nabrał śmiałości:
— W istocie JWielmożny sędzio, — rzekł, — pamiętać trzeba na to, co mówi Dalton, że oskarżony o zbrodnię stanu, tylko na skutek formalnego wyroku uwolnionym być może; — nim zaś to nastąpi, musi złożyć porękę, lub pójść do wiezienia; a w każdym razie, zapłacić pisarzowi sądowemu zwykłe kopy, za napisanie stosownego aktu.
Sędzia nieboraczysko musiał nakoniec dać mi krótkie o sprawie mojéj objaśnienie.
Pokazało się, iż płoche żarty, których dozwoliłem sobie w podróży z tym Morrisem, zrobiły na nim tak mocne wrażenie, że te otoczone mnóstwem dodatków, na jakie tylko słaby jego umysł zdobyć się potrafił, stanowiły główną podstawę oskarżenia. — Tego samego dnia, w którym się ze mną rozłączył; dwóch ludzi zamaskowanych i uzbrojonych zaskoczyło mu drogę i zabrało ulubiony tłomoczek.
Jeden z tych ludzi, wedle zeznania Morrisa, miał być do mnie podobny; a gdy po cichu rozmawiali, drugi wymówił Osbaldyston: w dalszym ciągu oskarżenia nadmienił, iż rozpytując się o rodzinie tego nazwiska, powziął wiadomość, że wszyscy do niéj należący, znani są z najgorszéj strony; gdyż jak go zapewnił pastor protestancki, w którego domu znalazł schronienie po nieszczęśliwym wypadku swoim, wszyscy bez wyjątku byli, i są papistami i Jakóbitami, począwszy od czasów Wilhelma Zdobywcy.
Opierając się na tych ważnych poszlakach, obwiniał mię Morris o uczestnictwo w wyrządzonym mu gwałcie, kiedy za szczególném poleceniem zmierzał do Szkocyi, mając z sobą papiery wielkiéj wagi i znaczną gotowiznę, dla wręczenia pewnym znakomitym i posiadającym zaufanie rządu osobom.
— To osobliwsze zaskarżenie, — odpowiedziałem, — gruntuje się na zbyt błahych podstawach, aby mogło nadawać jakiejkolwiek władzy prawo pozbawienia mię wolności; nie wypierałem się, żem żartował z bojaźni pana Morris w czasie naszéj podróży; ale okazałem, że te same żarty byłyby dostateczną charakteru mego rękojmią, każdemu zdrowym rozsądkiem obdarzonemu człowiekowi. — Dowodziłem, że od chwili rozłączenia się naszego nie widziałem ani razu Morrisa; i jeżeli istotnie uległ nieszczęściu, którego tyle się obawiał, nigdy nie należałem do zbrodni tak haniebnéj, i tak niezgodnéj z moim sposobem myślenia; — dodałem w końcu, że gdyby nawet jeden ze zbójców nazywał się Osbaldyston, a drug rzeczywiście wymówił to imię, nie stanowiłoby to żadnego przeciw niewinności mojéj dowodu. Co zaś do ostatniego zarzutu, łatwo mi dowieść, ku tém większemu zaspokojeniu sędziego, pisarza, a nawet i oskarżyciela, iż jestem tego wyznania, co i przyjaciel jego pastor protestancki; i że jako wierny poddany Króla Jmci, wzywam opieki prawa.
Sędzia kręcił się na swojém krześle, zażywał ustawicznie tabakę, nie wiedział co ma począć, gdy pan pisarz Jobsohn z całą szybkością wprawnego języka wyrecytował nam postanowienie Edwarda III, w trzydziestym czwartym roku panowania wydane, a udzielające sędziom pokoju władzę przytrzymania i uwięzienia wszelkich podejrzanych osób. Niecnota ten śmiał nawet własną broń moją przeciw mnie obrócić, dowodząc: — że ponieważ nie zaprzeczyłem, iż przyjąłem na siebie postać złoczyńcy, czyli rozbójnika, dobrowolnie przeto zasłużyłem na podejrzenie, na które się użalam, winienem być oddanym w ręce sprawiedliwości.
Z gniewem i pogardą zbijałem jego zarzut; rozumowanie, — i oświadczyłem w końcu, ze jeżeli będzie potrzeba, złożę rękojmię, któréj sędzia odmówić nie może bez ściągnienia na siebie surowéj odpowiedzialności.
— Proszę mi wybaczyć mój panie, — rzekł niezmordowany pisarz, — jest to przypadek, w którym rękojmia nie ma miejsca; tak chce ustawa z roku trzeciego panowania króla Edwarda, która wyraźnie dobrodziejstwa rękojmi odmawia każdemu, kto popełnił zbrodnię stanu, lub do jéj popełnienia jakimkolwiek sposobem należał. Wielmożny sędzia przyznać raczy, że w takim razie rękojmia ani słowna, ani na piśmie, przyjętą być nie może.
Kiedy to mówił pan pisarz, oddano mu list, na który ledwo rzucił okiem, wnet udając powagę człowieka obarczonego interesami, wykrzyknął:
— Wielki Boże! nie dają czasu pomyśleć ani o moich własnych, ani o publicznych sprawach! — nie mam chwili spoczynku! — gdybym przynajmniéj mógł trzymać do pomocy, jaką godną zaufania osobę!
— A niechże Bóg broni! — rzekł sędzia, — czyliż nie dosyć jednéj na moją biédę?
— Wezwany jestem w bardzo pilnym interesie.
— Czy znowu jaka sprawa? — przerwał zatrwożony sędzia.
— Nie, — odpowiedział Jobsohn poważnie, — jest to mój osobisty interes; — stary Gaffer Rutledge z Grimes-Hall, odebrawszy pozew przed sąd tamtego świata, wyprawił umyślnego do doktora Kildown, prosząc o rękojmię; a drugiego do mnie, abym ułożył doczesne jego rachunki.
— Spiesz więc coprędzéj, — zawołał skwapliwie sędzia, — bo może śmierć nie przyjmie rękojmi doktora.
— Ale obecność moja i tu jest potrzebna, — rzekł Jobsohn postępując zwolna ku drzwiom, — rozkaz uwięzienia zdałoby się napisać, a konstabl czeka tylko na zawołanie; — wié pan, — dodał ciszéj nieco, — jaka jest opinia pana Rasleigha... reszty usłyszéć nie mogłem; lecz sędzia odpowiedział głośno:
— Mówię ci że nie, nie, i jeszcze raz nie; wstrzymamy się do twego powrotu; — tymczasem przybliż butelkę panie Morris, — bądź dobréj myśli panie Osbaldyston; a pani, mój pączku róży, przyjmij choć jeden kieliszeczek na ożywienie prześlicznéj twarzyczki.
Djana przez cały przeciąg rozmowy, zdawała się być pogrążoną w głębokiém zamyśleniu; ocknąwszy się zeń jak ze snu, rzekła:
— Nie, mój kochany sędzio, lękam się ożywić tę część mojéj ślicznéj twarzyczki, na któréj czerwoność nie wiele przydaje wdzięku; — przyjmuję jednak wasze wezwanie.
To mówiąc wypiła szklankę wody z pośpiechem, który zdradził udaną jéj wesołość.
Zniecierpliwiony odwłoką méj sprawy, nie zwróciłem uwagi na widoczną niespokojność miss Vernon; sędzia nie chciał się tknąć niczego w nieobecności pisarza, któréj tak pragnął jak student wakacyj. Napróżno usiłował rozweselić gości swoich, każdy z nich miał swoje do zmartwienia powody.
— No i cóż panie Morris, — zawołał, — alboż tobie piérwszemu zdarzyło się spotkać zbójców na drodze? żal próżny nie powróci straty. — I ty panie Osbaldyston nie piérwszy z młodych trzpiotów, co to lubią żartem sięgnąć do cudzéj kieszeni. — Przypominam sobie, że w młodości mojéj znałem Jacka Winterfield; miał on wstęp do pierwszych w kraju naszym towarzystw, piérwszym był na wyścigach konnych, piérwszym na kogucich batalijach. Żyłem z nim tak ściśle, jak rękawiczka z ręką... — Przysuńno z łaski swojéj butelkę, bo ciężko opowiadać na sucho. — Kto z kim, mówi przysłowie, a ja z biédnym Jackiem; razemeśmy żyli, i razem pili; humor dobry, oko żywe, serce na ustach, słowem, był to uczciwy chłopak; — zrobił małe głupstwo i to go o śmierć przyprawiło. — Biédny Jacek! — wypijmy panowie za duszę jego. A ponieważ mowa o Jacku, i o tém, co go spotkało, póki ten przeklęty pisarz poluje na inną zwierzyną, i póki jesteśmy sami, powiém ci otwarcie panie Osbaldyston, że będąc tobą, skończyłbym ten interes po przyjacielsku. — Prawo jest srogie! bardzo srogie! — Biédny Jacek Winterfield kołysał się na szubienicy w Jorck! a za co? — za to tylko, — że ulżył zbytniego ciężaru jakiemuś bogatemu dzierżawcy, który powracał z jarmarku, przedawszy karmne woły. — Nasz pan Morris jest dobra dusza, oddajcie mu do licha tłumoczek, i niech sobie jedzie szczęśliwie.
Rozjaśniły się oczy Morrisa, gdy usłyszał tę radę, i już zaczął przebąkiwać, że nie pragnie cudzéj śmierci; — lecz ja oburzony przedstawieniem sędziego, wyrzucałem mu hańbiące podejrzenie, jakobym popełnił zbrodnię, pomimo tego, że dobrowolne moje przybycie w chęci oczyszczenia się z zarzutu, było już dostatecznym niewinności mojéj dowodem. Zaledwo skończyłem mówić, wszedł służący donosząc, iż jakiś jegomość życzy sobie widzieć się z JW. Panem. — Jakoż w téj chwili, wzmiankowana osoba, nie czekając odpowiedzi sędziego, weszła do sali.






ROZDZIAŁ  IX.
Jeden z zbójców znów śród drogi:
Lecz dom blisko, nie ma trwogi. —
Wdowa.

Jakiś jegomość? — powtórzył sędzia; byle tylko nie ze sprawą, bo niech mię...
— Moja sprawa nie cierpi zwłoki, — przerwał dawny mój znajomy pan Campbell, (był to bowiem ten sam Szkot którego spotkałem w Darlington), upraszam więc W-go sędziego, aby raczył natychmiast wziąść ją na uwagę. — Spodziéwam się, panie Morris, — dodał rzucając na niego wzrok ponury i srogi, — spodziéwam się, że mię poznajesz, i żeś nie zapomniał o tém, co zaszło od ostatniego naszego spotkania.
Morris osłupiał, zbladł jak chusta, zęby mu dzwonić zaczęły i zdawał się na pół umarły ze strachu.
— Nuż więc, — rzekł daléj Campbell, — nie trać-że serca, i przestań klektać zębami jak bocian na gnieździe, nie widzę czemubyś nie miał powiedziéć panu sędziemu, że mię znasz jako uczciwego człowieka, udajesz się do mojéj ojczyzny, może więc będę miał sposobność wyrządzić panu podobnąż przysługę.
— Tak... tak, — rzekł Morris, — w rzeczy saméj uważam pana za uczciwego człowieka mości sędzio — dodał zdobywając się jak mógł na śmiałość, jest to istotnie zacny obywatel.
— Dobrze, — ale czegóż chce ode mnie ten zacny obywatel? odpowiedział sędzia niecierpliwie; — jeden drugiego rekomenduje jak w komedyi Dom Jakóba, a żaden nie przystępuje do rzeczy; — mówże sam jaki masz interes, albo idź sobie, i daj mi święty pokój.
— Powiem natychmiast, — rzekł Campbell, — i przyniosę ci pokój panie sędzio, za którym tak wzdychasz; przybyłem aby panu skrócić pracę, ale nie przedłużyć.
— A! kiedy tak, to bądź więcéj pożądanym gościem niż ktokolwiek ze Szkotów dla Anglika! — Słucham cóż mi chcesz powiedzieć.
— Zapewne ten jegomość musiał zeznać przed panem, iż niejaki Campbell był przytomny nieszczęśliwemu przypadkowi, jakiemu uległ ulubiony jego tłomoczek.
— Wcale nie — ani wspomniał nawet o tém nazwisku.
— A! rozumiem. — Pan Morris nie chciał zapewne uwikłać cudzoziemca w procedurę, która dlań jest zupełnie obcą; — ale ponieważ świadectwo moje jest potrzebne dla usprawiedliwienia pana Franka Osbaldyston z zarzutu, który najniesłuszniéj mu uczyniono, usunąwszy więc delikatność na stronę, zechciéj panie Morris powiedziéć tu w obecności szanownego sędziego, czy nie odbyliśmy razem kilkunastu mil drogi na usilne pańskie nalegania w Darlington, których zrazu słuchać nie chciałem, ale na które w końcu musiałem przystać, gdyśmy się znowu spotkali przy Cloberry Alers? — i czyli nawet, dogadzając chęci pańskiéj, nie zboczyłem z prostéj drogi do Rothbury, dokąd udać się zamierzałem?
— Wszystko to jest smutną, lecz istotną prawdą, — odpowiedział Morris spuściwszy w dół oczy z wyrazem dotkliwego cierpienia.
— Spodziéwam się, że nie zaprzeczysz i temu, że niczyje świadectwo ważniejszém być nie może od mojego w tém zdarzeniu, na które od początku do końca patrzałem.
— Nikt o tém lepiéj nie wié zapewne, — rzekł Morris z głębokiém westchnieniem.
— A czemużeś go u licha nie bronił? — przerwał sędzia; — podług zeznania pana Morris, było tylko dwóch zbójców, byliście więc dwaj przeciwko dwom, a oba wyglądacie jak dęby!
— Mości sędzio, — rzekł Campbell, — ja jestem człowiek spokojny, i przez całe życie moje unikałem ile możności zwady i bitwy. Pan Morris, który jak się zdaje służył, czy téż służy w wojsku, mógł zapewne bronić i osoby swojéj, i tego co miał, jeżeli nie był bez zapasu; ale ja, co niewiele wożę z sobą, a jak powiedziałem, przekładam pokój nad wszystko, bałem się narażać na niebezpieczeństwo.
Spojrzałem na Campbella kiedy to mówił, i nie pamiętam, żebym kiedy widział podobną sprzeczność między wyrazem nieugiętéj odwagi, malującym się na twarzy, a łagodnością i prostotą, które usta jego wmówić w nas usiłowały; dostrzegłem nawet, iż nieznaczny uśmiéch zdradzał mimowolnie przybraną skromność; i nie mogłem się oprzéć podejrzeniu, że rola którą grał Campbell w tragicznéj scenie Morrisa, musiała być nieco odmienną od téj, do któréj się przyznawał.
Widać podobne podejrzenie przeszło przez umysł sędziego, wykrzyknął bowiem zadziwiony:
— A! jak żyję, nic podobnego jeszcze nie słyszałem.
Jakby przenikając myśli urzędnika, północny mieszkaniec złożył niebezpieczną maskę pokory, i rzekł właściwym sobie otwartym tonem:
— Jeżeli mam prawdę powiedziéć, jestem jeden z tych ludzi, którzy nie występują do walki chyba wtenczas, gdy mają co bronić; a tego mi właśnie brakowało, kiedy nas napadli ci zbójcy; lecz aby szanowny sędzia przekonał się, iż może mi zaufać, niech raczy przeczytać ten papiér.
Pan Inglewood wziął papier w rękę i czytał na pół głośno: „zaświadczam niniejszém, że JP. Robert Campbell z....“ (z jakiegoś miejsca które wymówić nie potrafię) „jest szlachetnego rodu i nieposzlakowanego charakteru; udaje się do Anglii w własnym interesie etc. etc. — Dan w Inwer... Inwera... rara.“

Argyle.

— Sądziłem, — rzekł Campbell, — że nie od rzeczy będzie miéć świadectwo tak znakomitéj osoby, jak jest Mac Callummore.
— Mac Callum... kto? — przerwał sędzia.
— Mac Callummore, którego w Anglii nazywają księciem Argyle.
— Znam dobrze księcia Argyle; jest to pan ze wszech miar zacny przywiązany do swojéj ojczyzny. — Byłem jednym z tych, którzy przeszli na jego stronę, kiedy księciu Marlborugh dowództwo odebrał; rad bym aby wszyscy wielcy nasi panowie byli jemu podobni; uchodził podówczas za gorliwego Torysa i żył brat za brat z Ormondem — dziś, podobnie jak i ja pojednał się z istniejącym rządem, jedynie przez wzgląd na dobro i spokojność kraju; — bo nie mogę wierzyć co mówią złe języki, iż to uczynił przez bojaźń utracenia urzędu swego i pułku, którym dowodził. Świadectwo pańskie jest ważne: dostateczne; a teraz cóż nam powiecie o téj grabieży?
— To tylko szanowny sędzio, że pan Osbaldyston tyle winien, ile nowonarodzone dziecko; osoba którą pan Morris wziął za niego, była nietylko znacznie niższego wzrostu, ale nawet zupełnie odmiennéj twarzy; ujrzałem ją bowiem w chwili gdy opadła maska, — spodziéwam się zaś, — dodał spoziérejąc surowo na Morrisa, — iż ten pan niezaprzeczy, że mogę lepiéj niż on sądzić o tém co zaszło, bom nie stracił tak jak on przytomności na sam widok łotrów.
— Tak jest rzeczywiście, — rzekł Morris usuwając się w tył, gdy ujrzał że Campbell zbliża się ku niemu, chcąc go zapewne skłonić do prędszéj odpowiedzi; — gotów jestem, — dodał obracając mowę do sędziego, — cofnąć moje zeznanie co do pana Osbaldyston, i upraszam abyś pan dozwolił jemu i mnie udać się niezwłocznie w dalszą drogę; pan Campbell może tu jeszcze zostanie, ja zaś nie mam chwili do stracenia.
— Cała więc pańska skarga dzięki niebu! na nic już nie jest potrzebna, — rzekł sędzia rzucając ją w ogień. — Pan Osbaldyston może jechać gdzie mu się tylko spodoba; a pan Morris powinien się także uspokoić.
— Tak, tak, — odezwał się Campbell patrząc na smutną minę Morrisa, — może być spokojny jak żaba pod broną; nie lękaj się niczego panie Morris, doprowadzę cię bezpiecznie do gościńca, i tam się pożegnamy. Mam nadzieję, że się spotkamy w Szkocji, i na zawsze zostaniemy w dobréj harmonii.
Morris wstał z krzesła z taką miną, jak delikwent, kiedy mu oznajmią, że już czas iść na rusztowanie.
— Mówię panu, że nie masz się czego lękać, — powtórzył Campbell, — a dane słowo, jest u mnie rzeczą świętą. — Kto wié, czy niepoweźmiemy gdziekolwiek wiadomości o waszym tłumoczku, jeżeli mię posłuchasz. — Konie gotowe. — Daléj że, pożegnaj się z panem sędzią, i ruszajmy.
Na te słowa Morris skłonił się i wyszedł pod eskortą Campbella, ale w przedpokoju musiał go znowu strach ogarnąć, słyszałem bowiem jak Campbell ponawiał mu zaręczenia opieki: — Na uczciwość moją panie Morris, będziesz bezpieczny jak dziecko w żywocie matki; — cóż u stu kaduków, brodę masz czarną jak węgiel, a w sercu tyle odwagi co kurczę! — no — jedźmy, jedźmy; pamiętaj przecie żeś mężczyzna!
Głos niknął coraz w oddaleniu, a wkrótce stuk podków o bruk dziedzińca oznajmił nam, że już wyjechali.
Radość, jaką godny urzędnik uczuł, pomyślnie ukończywszy tak zawiłą sprawę, przytłumiła nieco bojaźń, — co téż powié pan pisarz:
— Wiem że Jobsohn narobi hałasu za te przeklęte szpargały, i prawdę mówiąc, nie należało może rzucać ich na ogień; ale wszystko pójdzie dobrze, gdy mu zapłacę to, coby zyskał na sprawie. — A teraz miss Vernon, lubo dziś nikogo uwięzić nie chciałem, radbym jednak podpisać wyrok skazujący cię na cały wieczór pod dozór pani Blakes mojéj staréj ochmistrzyni. — Zaprosimy panią Musgrave, panny Dakwins i pani krewnych; sprowadzimy starego Cobsa skrzypka, i będziemy tańcować do białego dnia, a tymczasem ja i pan Frank dla nabrania lepszéj ochoty, wypróżnimy parę butelek.
— Najuprzejmiéj dziękuję szanowny sędzio, — rzekła miss Vernon, — czas już wrócić do domu; nie wiedzą tam co się z nami stało; a stryj mój musi być o synowca niespokojnym, jakby o własnego syna.
— O! co temu bardzo wierzę, — odpowiedział sędzia, — bo gdy Archibald najstarszy z jego synów skończył tak okropnie za tę nieszczęsną awanturę Johna Fenwich, stary baron powtarzał często imię jego, gdy wołał na innych pięciu, a potém się uskarżał, że nie może przypomnieć sobie prędko, którego z nich powieszono. — A więc jedźcie co najśpieszniéj zaspokoić troskliwość stryja, ale wprzódy posłuchaj mię mój nadobny pączku róży, — dodał tonem łagodnéj przestrogi, ująwszy rękę Djany, — nie wstrzymuj drugi raz spokojnego biegu prawa i nie kładź ślicznych twych paluszków w ten zapleśniały garnek, pełny kawałków staréj łaciny i francuzczyzny. Strzeż się moja perełko, abyś pokazując innym drogę, sama nie zbłądziła.
Skończywszy tę perorę, pożegnał uprzejmie miss Vernon, a potem do mnie mowę zwrócił.
— Panie Frank, wydajesz mi się uczciwym i dobrym chłopakiem — pamiętam jak dziś ojca twego, chodziliśmy razem do szkół. — Bądź ostrożnym, i nie zadawaj się lada z kim na gościńcu. — Niema takiego prawa, żeby każdy z poddanych Jego Królewskiéj Mości znał się na żartach, a z prawem niebezpiecznie żartować. — Co do mojéj Djany, pamiętaj panie Frank, że to biédne dziecko puszczone jest na przestrzeń świata bez stróża i opieki: miéj więc o niéj staranie; inaczéj będziemy mieli z sobą do czynienia, chociaż nie wiem czybym na tém dobrze wyszedł. — No! a teraz jedźcie już sobie, ja zaś zapalę moją fajkę, i będę rozmyślał nad tém co mówi piosnka:

Jak ogień w lulce, tak właśnie
Błyśnie nam młodość; i gaśnie —
Co z dymem to i z nadzieją;
Przychodzi starość koleją,
Nachyli i oziębi ducha,
Jak popiół biała i sucha.

Podziękowawszy za napomnienie, w którém przebijała się dobroć i rozsądek zacnego urzędnika, pożegnałem go i opuściłem dom tak gościnny.
Na dziedzińcu znaleźliśmy tego samego służącego barona Hildebrand, który za przybyciem odebrał nam był konie, i dowiedzieliśmy się od niego, że Rashleigh kazał mu czekać. — Ujechaliśmy znaczną część drogi w milczeniu; nie przerywałem je, mając umysł mocno zajęty tém wszystkiém co mię spotkało, nakoniec miss Vernon jakby nie mogła dłużéj przytłumić swych myśli, zawołała:
— Tak — Rashleigh jest prawdziwie niepojętym człowiekiem, wzbudza podziwienie, bojaźń, wszystko, — oprócz ufności przywiązania. Nic dla niego nie jest niepodobném. — Ludzie obracają się w jego ręku jak maryjonetki, gdzie, i jak życzy. — Wszędzie ma w pogotowiu działacza zdolnego przyjąć na siebie taką rolę, jaką mu wskaże; umysł jego płodny w każdéj potrzebie, dostarcza mu trafnych i niemylnie do celu prowadzących środków.
Więc zdaniem pani, — rzekłem, odpowiadając raczéj na myśl jéj jak na słowa, — że ten pan Campbell, który wszedł jakby na zawołanie i uniósł oskarżyciela mego jak sokół kuropatwę, był skrytym działaczem Rashleigha?
— Jestem tego pewną, — gdyż wątpię, czyby przybył jak raz w najpotrzebniejszéj chwili, gdybym przypadkiem nie spotkała Rashleigha w domu sędziego.
— A więc cała moja wdzięczność pani się należy piękna moja wybawicielko?
— Być może; ale pamiętaj pan, żeś mi już złożył powinne dzięki, i że już je przyjęłam z miłym uśmiéchem; — nie mam zwyczaju słuchać podziękowań, chyba wtenczas, kiedy mię bezsenność napadnie: krótko mówiąc panie Frank, chciałam ci być użyteczną, i znalazłam szcześliwą chwilę, a teraz proszę cię tylko o jedną łaskę, to jest; abyś mi nigdy więcéj o tém nie wspominał. — Ale któż to pędzi ku nam z takim pośpiechem? krew pryska z boków konia i z twarzy jeźdźca; — wszakto podobno ów filar prawa, zacny pisarz sądu.
Był to w rzeczy saméj pan Józef Jobsohn spieszący z całéj siły, i w najgorszym humorze; — jak tylko zrównał się z nami, zatrzymał konia i zawołał:
— Jakimże to sposobem mój panie? — jak to Miss Vernon?... A! wiém już co to znaczy, — rękojmia otrzymana w czasie mojéj niebytności, — dobrze, dobrze, — chciałbym wiedziéć kto akt napisał? — Jeżeli pan sędzia tym sposobem postępować będzie, to niech sobie szuka innego pisarza; bo co do mnie, będę prosić o uwolnienie.
— Panie Jobsohn, — rzekła Djana; — nie radzę panu powtarzać téj pogróżki przed sędzią, bo może pana uchwycić za słowo: — ale jakże się ma dzierżawca Rutledge? spodziewam się, że miał dosyć siły do podpisania testamentu.
To zapytanie jeszcze bardziéj rozgniewało prawnika: — spoglądał na Miss Vernon z taką złością i wzgardą, że uczułem w sobie wielką chętkę nagrzać mu dobrze plecy narapem, który miałem w ręku: wstrzymałem się jednak przez wzgląd na nikczemność téj facyjaty.
— Dzierżawca Rutledge moja pani, — rzekł pisarz, — jak tylko odzyskał gniewem przytłumioną mowę; — dzierżawca Rutledge nigdy się lepiéj nie miał jak dzisiaj, — jest to zdrada, podejście, — jeżeli Miss nie wiedziała o tém wprzódy, to niech się teraz dowié.
— Czy to być może! — zawołała Dijana, — udając jak największe podziwienie; — nie, — to niepodobna panie Jobsohn.
— Jakto niepodobna moja pani? — tak jest rzeczywiście; — jeszcze ten gbur śmiał mię nazwać wydrwigroszem moja pani; i dodał, że ja czatuję na cudzą kieszeń moja pani, — a taka przymówka tak dobrze jak i do wszystkich moich kolegów może być zastosowana; w oczy tak mnie nazwał moja pani, mnie, który zostałem pisarzem sądów pokoju, na zasadzie prawa Trigesimo septimo Henrici octavi et primo Guilelmi zapadłego; — króla Wilhelma mówię, sławnéj i wiekopomnéj pamięci monarchy, który nas oswobodził od Papistów i Pretendentów, szanowna pani.
— No proszę, — co to za śmiałość tego pana dzierżawcy? — rzekła Djana, — czyniąc sobie igraszkę z gniéwu pisarza; — któż wié nawet czy Gaffer Rutledge poprzestał na słowach? a może jeszcze w zapędzie zuchwałości ośmielił się podnieść rękę na...
— Niepodniósł ręki na mnie moja pani? — On-by się ważył mię dotknąć? — jeszcze ten się nie urodził, coby mię śmiał palcem ruszyć, moja pani.
— Panie Jobsohn, — nie radzę ci być tego przekonania, — rzekłem, — wasze odpowiedzi kobiecie zacnego urodzenia, są tak nieprzyzwoite, że jeżeli nie zmienicie tonu natychmiast, znajdzie się ktoś taki, co wam przytnie języka.
— Co, mnie przytnie języka, mnie, mój panie? a czy pan wié, z kim pan mówi?
— Wiém dobrze, — wszakże sam to dopiero objaśniłeś, — jesteście pisarzem pokoju: a podług tego, co mówi Gaffer Rutledge, i wydrwigroszem także: — żaden z tych tytułów nie nadaje wam prawa obchodzić się z damami po grubijańsku.
Miss Vernon ujęła mię za rękę i rzekła: — Daj mu pokój panie Osbaldyston: on nie wart nawet tego, żebym ci pozwoliła dać mu przyjacielską przestrogę, którąby przynajmniéj przez kwartał pamiętał; dość na ten raz, żeś go nazwał grubijaninem.
— U mnie słowa nic nie znaczą moja pani, — odpowiedział pisarz, już nieco mniéj zuchwale; — a przytém wyraz grubijanin nieobraża honoru; ale wydrwigrosz, to co innego: popamięta pan Gaffer Rutledge i wszyscy, co za nim powtarzają to krzywdzące słowo, — co to jest naruszać publiczną spokojność, i chciéć mi wydrzéć moją sławę, niczém dotąd nieskażoną.
— Czcze twoje pogróżki panie Jobsohn! — rzekła Miss Vernon; — wiécie dobrze, że gdzie nie ma winy tam i król nawet karać nie może, co zaś do waszéj dobréj sławy, żałuję każdego, coby się na nią pokusił; a wam życzę z całego serca, żebyście się jak najprędzéj pozbyli tak złego towaru.
— Dobrze, dobrze, moja pani, — szczęśliwéj podróży moja pani, — ja tylko powtarzam, że są prawa przeciw papistom: i że byłoby lepiéj dla kraju, gdyby je ściśléj zachowywano: obacz trzeci i czwarty artykuł dekretu Edwarda VI. Są tam kary na tych, co przechowują u siebie brewijarze, manuały, żywoty świętych i t. d. — Kary na papistów, co niechcą wykonać przysięgi. — Kary na tych co Mszy słuchają. — Obacz daléj rozdział dwudziesty trzeci statutu królowéj Elżbiety, a dwudziesty piąty statutu Jakóba I. — Obacz.....
— Obacz, — przerwała Miss Vernon, — nowe i zupełne wydanie wszelkich statutów nakładem Józefa Jobsohn, pisarza sądów pokoju. — Bądźże mi zdrów szanowny wydawco, wzorze pisarskiéj grzeczności. — Dziękuje wam uprzejmie za objaśnienie o prawach przeciw katolikom.
— Dobrejnocy życzę szanownéj pani, — pamiętaj Miss, że prędzéj czy późniéj odpłacę ja za te żarciki.
I tak rostaliśmy się nareszcie.
— Czyż to nie przykro, — rzekła Miss Vernon, — spoziérając za odjeżdżającym Jobsohnem; — że lada służalcowi rządowemu wolno bezkarnie prawić grubijaństwa osobom wyższego stanu, dla tego tylko, że wyznają wiarę, którą przed stu laty wyznawał świat cały, — nikt jéj bowiem przynajmniéj starszeństwa zaprzeczyć nie zdoła.
— Mocno żałuję, — rzekłem, — żem mu nie dał porządnéj nauki....
— Byłby to czyn godny młodzieńczéj płochości, — przerwała Miss Vernon; — a jednak wyznać muszę, że gdyby moja ręka miała trochę więcéj wagi, uczułby może pan Jobsohn ciężar jéj na swoich plecach. — Nie lubię się skarżyć, — dodała po chwili; — ale z trzech powodów godna jestem prawdziwéj litości, jeżeli tylko jest kto na ziemi, któryby zechciał ubolewać nad mojém położeniem.
— Jakież to powody, Miss Vernon?
— A czy będziesz mię szczérze żałować, jeśli ci je wyjawię?
— Jakże pani możesz o tém wątpić? — rzekłem, — zbliżając się ku niéj i nie mogąc utaić wzruszenia.
— A więc, powiem panu te trzy powody, bo miło mi wierzyć, że jest choć jedna istota, która podziela moje cierpienia. — Naprzód, urodziłam się kobiétą, a nie mężczyzną; — bo teraz, gdybym chciała wykonać choć jednę część tego, co mi przez głowę przechodzi, jużby mię okrzyczano, żem utraciła zmysły; ale posiadając przywiléj mężczyzn, robienia co się tylko podoba, uwielbianoby moje czyny.
— Wyznaję szczerze, że co do tego punktu, nie mogę się litować nad panią: — nieszczęście jéj jest spólne całéj połowie ludzkiego rodu; — a druga połowa...
— Myśli tylko o sobie, — przerwała Miss Vernon, — i mało uważa na to, co się z pierwszą dzieje. — Zapomniałam, że za sędziego obrałam przeciwną stronę, — nie słucham ani słowa, — dodała, — postrzegłszy, że chciałem mówić; — domyślam się, że ten uśmiech zwiastuje jakąś nową grzeczność, nowe androny o szczęściu krewnych i przyjaciół Djany Vernon, że się urodziła kobiétą, ale proszę cię; — mój panie Frank, nie łam sobie głowy na próżno. — Może druga moja skarga na los, trafi lepiéj do twego przekonania. — Należę do uciśnionych dawnéj wiary wyznawców; stałe do niéj przywiązanie przyniosłoby gdzieindziéj zaszczyt; — tu za to właśnie, że oddaję cześć Bogu przodków moich, przyjaciel nasz sędzia Inglewood mógłby, gdyby chciał, zamknąć mię w domu poprawy, mówiąc jak niegdyś stary Pembrock do księni w Wilton, — do kądzieli moja pani, — do kądzieli!
— Na takie złe, łatwo znaleźć lekarstwo, — rzekłem poważnie, — poradź się pani uczonych naszych teologów, nadewszystko poradź się własnego rozsądku; a pewny jestem, że wszystkie zasady, któremi nasze wyznanie różni się od...
— Dosyć! — przerwała Djana, — kładąc palec na ustach: — ani słowa więcéj o tém. — Ja, — miałabym odstąpić wiary moich ojców!.. Powiedz mi panie Frank, czybyś mię pochwalił, gdybym będąc mężczyzną, opuściła wśród najsroższego boju własną chorągiew i przeszła bezczelnie na stronę nieprzyjaciela dla tego, że jest silniejszy?
— Szanuję i uwielbiam tę niezachwianą, stałość; — co do nieprzyjemności, na jakie pani z tego względu jesteś narażoną, to tylko powiedzieć mogę, że rany otrzymane w sprawie sumienia, same z siebie uzdrawiający balsem wydzielają.
— Tak, ale pomimo tego nie przestają być bolesne i dotkliwe! — Lecz jak widzę, próżno oczekiwać litości od tak twardego serca; — bo ani niebezpieczeństwo kądzieli, do któréj mię wyrok sędziego zasadzić może, — ani smutne przeznaczenie, iż zamiast kapelusza z kokardą, nosić muszę czepek i wstążki, nic pana nie porusza! — Nie będę więc sobie zadawała pracy, wyjawienia panu ostatniéj mojéj skargi na losy.
— O! nie pozbawiaj mnie pani swego zaufania droga Miss Vernon; przyrzekam ci potrójną litość, jeśli tylko trzecia skarga nie jest jak dwie pierwsze spólną wszystkim kobietom i wszystkim katolikom Anglii, których liczba jeszcze zbyt wielka, i sprawiedliwie przeraża nas protestantów, troskliwych o dobro tronu i kościoła.
— Ta skarga, — rzekła Djana z uczuciem prawdziwego smutku, — jest nieszczęściem istotnie godném politowania; wyszłam z rąk natury, jak łatwo dostrzedz mogłeś otwartą i szczérą; — taką radabym być w każdéj chwili i ze wszystkiemi co mię otaczają; — a jednak los mię postawił w tak dziwném i trudném położeniu, że słowa jednego przemówić nie mogę nie obawiając się o drugich.
— Jest to w rzeczy saméj nieszczęście, nad którém z duszy ubolewam, ale domyślić się nie mogę.
— O! panie Osbaldyston, — gdybyś wiedział jak trudno przychodzi mi często pokrywać boleść serca uśmiechem, żałowałbyś mię zapewne. — Może źle robię, że to nawet mówię; ale wiém, iż ci nie zbywa na uwadze i przenikliwości, i że mi zadasz tysiąc pytań o zdarzeniach dnia dzisiejszego, tak co do wpływu Rashleigha na uwolnienie twoje, jak i inne okoliczności, które ciekawość naturalnie wzbudzać muszą; — ja na te pytania nie mogłabym odpowiedziéć bez fałszywych i niegodnych charakteru mego wykrętów, któreby mi odjęły prawo do szacunku pańskiego, lepiéj więc ostrzedz cię wcześnie, — nie pytaj mnie o nic, gdyż nie mogę odpowiedziéć stosownie do pańskiego i mego własnego życzenia.
Miss Vernon wymówiła te słowa z czułością, która na sercu mojém głębokie uczyniła wrażenie. — Zapewniłem ją, że nie myślę zadawać natrętnych pytań, i że nie miałbym za złe, gdyby mi odmówiła odpowiedzi na te nawet, którebym uczynił w przekonaniu, że nie sprawię żadnéj przykrości: dodałem, że byłbym niegodny dobroci, któréj tyle odebrałem dowodów, gdybym jéj nadużywał dla dogodzenia próżnéj ciekawości, i że jedyném mojém życzeniem i prośbą jest, aby Miss Vernon dozwoliła mi cieszyć się nadzieją, iż nie wzgardzi usługą moją, kiedy się trafi szczęśliwa pora przyjścia jéj w czémkolwiek z pomocą.
— Dziękuję, dziękuję panu szczérze, — rzekła Dijana, — widzę że to, co mówisz, nie jest czczą grzecznością, lecz niewątpliwą i sercem natchnioną prawdą: jeżeli... ale to być nie może, — jeżeli jednak ujrzę kiedykolwiek potrzebę pomocy, przypomnę panu tę obietnicę; jednak nie będę się dziwiła, jeżeli o niéj zapomnisz; dość mi, że w téj chwili chęci twoje są szczére; — ileż to razy chęci te odmienić się jeszcze mogą, nim nadejdzie chwila, w któréj Dijana Vernon wezwie pomocy Franka Osbaldyston z tém zaufaniem, jakby był bratem jéj.
— Nawet bratem pani będąc, — zawołałem w uniesieniu, — nie mógłbym więcéj pragnąć udzielenia ci pomocy! — A teraz godziż mi się zapytać, czyli Rashleigh z własnéj i dobrowolnéj chęci oddał mi dzisiaj usługę.
— Nie mnie, ale jego samego zapytać o to możesz, i bądź pewny, że odpowié panu tak; ilekroć bowiem zdarzy się, że dobry jaki uczynek, nakształt przymiotnika w źle ułożonym okresie, nie wiedziéć do kogo należy, Rashleigh podstawi wnet imię swoje, w miejscu rzeczownego imienia.
— Więc i tego wiedzieć mi nie wolno, czyli Campbell nie był jednym z tych, którzy porwali Morrisowi tłomoczek? i czy bilet, który nasz pisarz odebrał, nie był sztuką umyślnie na to ułożoną, aby go z miejsca rozprawy oddalić, i usunąć tym sposobem główną oswobodzenia mego przeszkodę? I o to zapewne nie godzi mi się zapytać...
— Mnie saméj o nic się pytać nie wolno; napróżno więc oznaczać granice, za które ciekawość pana przechodzić nie może: — Rashleigh na te i inne pytania odpowiedziałby bez zająknienia najgrubsze fałsze; ale ja fałszywą być nie umiém. — Proszę raz na zawsze pamiętać, że ile razy przyłożę palec do ust, będzie to znakiem, że nie mogę mówić o przedmiocie, któryby uwagę pańską zajmował. — Musimy utworzyć sobie osobny język, abyśmy się pośród najliczniejszego nawet towarzystwa zrozumieć mogli; — masz pan bowiem wiedziéć, że obieram cię za doradzcę mego i powiernika, z tym jednym wyjątkiem, że wszystko co mię najbliżéj dotyka, będzie na zawsze dla pana tajemnicą.
— Rozumiem, — rzekłem z uśmiechem, — i możesz pani być pewną, że trafność rad moich odpowié zupełnie rozciągłości twego zaufania.
Tak rozmawiając przybyliśmy w najlepszym humorze do Osbaldyston-Hallu w chwili, kiedy godna nasza rodzina, podług chwalebnego zwyczaju, zajmowała się kieliszkami.
— Podajcie nam objad do biblijoteki, — rzekła Miss Vernon jednemu ze służących, — muszę miéć litość nad panem, — dodała zwracając się ku mnie, — i pamiętać żebyś nie umarł z głodu w tym gościnnym domu; inaczéj nie wiem, czybym go wprowadziła do mojéj kryjówki. — Biblijoteka jest jaskinią, w któréj znajduję bezpieczne schronienie od napaści orangutangów kuzynów moich, nigdy tam nie zachodzą, może przez bojaźń, aby ogromne folijały nie spadły z półek i nie strzaskały im czasek; tak tylko na ich głowy działaćby mogły. — Chodź pan więc za mną.
Przebywszy nieskończone mnóstwo sal, kurytarzy, galeryi i schodów kręconych, dostaliśmy się nakoniec do biblijoteki.






ROZDZIAŁ  X.
Miejsce, — jéj tylko znane, — nauki, zabawy;
Skarby jakie zamyka, rzadko kto tu ruszy.
W niém to; na głód umysłu tuczące potrawy;
I jedyne lekarstwa na cierpienia duszy.
Bezimienny.

Biblijoteka Osbaldyston-Hallu zajmowała dużą ponurą salę; około jéj ścian staroświeckie dębowe półki uginały się pod ciężarem in folio ulubionych siedmnastego wieku utworów, z których my wyciągnęliśmy ekstrakt do naszych in quarto i in octavo, a które jeszcze raz przepędzone przez literacki alembik, synów naszych, zmniejszą się do duodecimo i nakoniec zamienią w świstki. Księgozbiór składali klassycy, dzieła historyczne i teologiczne, te były najliczniejsze; wielki w nim nieporządek panował; tylko księża kapelani przez długi lat przeciąg zaglądali niekiedy do tego nauk przybytku, póki żądza oświaty nie otworzyła do niego drogi Rashleighowi, na nieszczęście pająków, które na odwiecznych pyłem zakurzonych ścianach, bezpiecznie między księgami spoczywały. Sposobienie się do stanu duchownego, było mu niejako w oczach ojca wymówką; bo gdyby który inny z synów barona Hildebranda ważył się zajmować tak nikczemném zatrudnieniem, nie uniknąłby kary. — Mimo napraw, jakie przez wzgląd na prośby Rashleigha dozwolił nakoniec baron w biblijotece uczynić, pełno w niéj było jeszcze nieładu; — skarby mądrości porozrzucane i kurzem okryte; — opłowiałe, i już tylko gdzieniegdzie szmatami wiszące obicia; — szafy i półki potoczone od robactwa; — stoły i krzesła po największéj części na trzech nogach i bez poręczy; blachy u komina zardzewiałe i dowodzące, że ogień dawno na nim niepowstał, — wszystko to okazywało wzgardę dziedziców Osbaldyston-Hallu ku nauce, i szacownym księgom, które ją w sobie zawierały.
— Prawda, że tu smutno, — rzekła Dijana, — uważając, że rzucam w koło siebie wzrokiem podziwienia; — lecz dla mnie sala ta jest małym rajem, bo jako samowładna pani, używam w niéj bez przeszkody miłego spoczynku. Niegdyś Rashleigh miał do niéj równe ze mną prawo, pókiśmy żyli z sobą w zgodzie.
— Alboż ta zgoda, — przerwałem, — dziś już nie istnieje?
Djana przyłożyła do ust palec, dając mi do zrozumienia, że na to pytanie nie powinienem spodziewać się odpowiedzi, — po chwili jednak dodała; — przymierze między nami trwa dotąd. — Wzgląd na własne dobro łączy nas mimowolnie jak dwa groźne mocarstwa, co szanują jeszcze umowę, lubo stosunki przyjacielskie, które były jéj podstawą, dawno już są zerwane. Coraz rzadziéj spotykaliśmy się w tém miejscu; i za zwyczaj, gdy Rashleigh wchodził temi drzwiami, ja się wymykałam przez tamto. Spostrzegłszy nakoniec, że jakkolwiek sala ta wydaje się obszerną, jest przecież za szczupłą dla nas obojga, kuzyn mój uniesiony wspaniałością, ustąpił mi jéj zupełnie: — odtąd musiałam własnemi siłami kończyć te nauki, w nabywaniu których Rashleigh mi niegdyś przewodniczył.
— Jakież to nauki jeżeli mi wolno zapytać?
— Wolno — i tą razą nie ujrzysz pan palca przy ustach moich. — Historyja jest moim ulubionym przedmiotem, chociaż nie zaniedbuję poezyi i klassyków.
— Klassyków? — czy ich pani czyta w oryginale?
— Jako tako, — Rashleigh, któremu na tém nie zbywa, obznajomił mię cokolwiek z starożytnemi językami, i temi, które dziś trzymają pierwsze miejsce w uczonym świecie. Wychowanie moje pod tym względem niezupełnie zaniedbane: lubo wyznać muszę, że nie bardzo zręczna jestem do igły, i na wielkie zgorszenie pani Pastorowéj, nawet placka z rodzénkam upiecbym niepotrafiła.
— Któż ułożył plan nauk i wybór uczynił? Rashleigh, czyli uczeń jego?...
— Kto uczynił wybór? — rzekła Dijana, — jak gdyby nie była pewną czy ma odpowiedziéć; — dla tak małéj rzeczy nie warto jeszcze palca podnosić. Ucząc się za domem jak mam dosiąść konia, osiodłać w razie potrzeby, sadzić przez płoty, wystrzelić nie zmrużywszy oka, i tym podobnych talentów, które są jedynym celem zatrudnień mojéj rodziny; lubiłam zajmować się w domu z Rashleighem greczyzną i łaciną, częścią z własnéj ochoty, częścią z jego porady, i zbliżać się tym sposobem do drzewa umiejętności z którego wy panowie mędrki radzibyście sami jedni zbierać owoce, jakby przez zemstę, nad rodem niewieścim za przestępstwo naszéj wspólnéj matki Ewy.
— Więc Rashleigh gorliwie pracował nad uczniem swoim?
— Temu zaprzeczyć nie mogę; ale trudno mu było nauczyć mię, czego sam nie umiał; i dla tego sztuka prania korenek i znaczenia chustek, jest mi zupełnie obcą.
— Nie wątpię, że chęć udoskonalenia takiego ucznia musiała być silnym bodźcem dla uczącego.
— O! jeżeli pan zaczniesz rozbierać pobudki Rashleigha, użyję niezawodnie pomocy palca; wtenczas tylko, gdy idzie o mnie samą, otwarcie tłomaczyć się mogę: — dość na tém, że mi odstąpił praw swoich do biblijoteki, i nie wchodzi nigdy do niéj bez mego pozwolenia, i dla tego widzisz pan tu i owdzie sprzęty, będące wyłączną moją własnością.
— Przebacz mi piękna kuzynko, ale zdaje mi się, że tu nic takiego nie ma, coby do was należyć mogło.
— Czy dla tego, że nie wiszą na ścianach w złoconych ramach pasterze i pasterki, że nie ma na stoliku wypchanéj papugi, nie ma klatek z kanarkami, kołowrotka, gotowalni, lutni o trzech strónach, i bonońskiego pieska? — Tych skarbów nie posiadam, — rzekła, — odetchnąwszy po długiém wyliczaniu; — ale za to macie szpadę przodka mego Ryszarda Vernon, który poległ pod Shrewsbury. Oczernił go najniesprawiedliwiéj ten półgłówek Szekspir, któremu jednak nie zbywało na dowcipie; chcąc przypodobać się książęciu Lancaster, któremu hołdował, przekręcił on historyczne fakta. Tuż przy niéj wisi pancerz innego Vernona, giermka księcia Czarnego; spotkał go los zupełnie różny; poeta bowiem śpiewający jego pochwałę, okazał bardziéj życzliwe chęci, niż znamienity talent. — Daléj oto leży model wędzidła mego wynalazku, nierównie, doskonalszego nad te, które książę Newcastel doradza. Tam znowu kapturek i dzwonki mego sokoła Cziviot, który w Horsely-moss przebił się na dziobie czapli, nie masz równego mu ptaka! — To jest moja strzelba z zamkiem zupełnie nowego wynalazku, i inne równie ważne i użyteczne sprzęty. Na to nie potrzeba tłomaczenia, — mówiła daléj, — wskazując na obraz naturalnéj postaci pędzla Vandycka, pod którym był napis gockiemi literami: Vernon semper viret. — Spojrzałem na nią, szukając objaśnienia: — jest to, — rzekła, — godło rodziny Vernonów, a pod spodem herb jéj, dwa flety na krzyż złożone.
— Flety? wziąłbym je raczéj za groszowe piszczałki; ale przebacz pani nieumiejętności mojéj — dodałem, — postrzegłszy żywy rumieniec na jéj twarzy, — nie mam ani chęci, ani prawa ganienia cudzych herbów, nie znając moich własnych.
— Jakto! potomek starodawnéj Osbaldystonów rodziny, nie wstydzi się wyznać tak haniebnéj niedbałości? Miałżeby Percy, Thorncliff, John, Dick, sam nawet Wilfred być waszym nauczycielem? — O prawdziwie trudno temu dać wiarę!
— Przyznaję ze wstydem, piękna Djano, że herby są równie dla mnie niezrozumiałe jak hieroglify egipskie.
— Czy to być może! wtenczas, kiedy stryj mój nawet czyta niekiedy w długie wieczory Gwillyma. — Nie znać znaków herbarza? — O czemże myślał wasz ojciec?
— O znakach arytmetycznych; zero u niego więcéj waży, jak wszystkie herby razem, ale mimo tak grubéj niewiadomości, mam przecież dosyć wrodzonego smaku, i oko dosyć wprawne, żeby ocenić ten piękny obraz, w którym znajduję rodzinne rysy twojéj twarzy. — Co za szlachetność postawy, jak bogaty koloryt, jak doskonałe światło i cienie!
— Czy to jest w rzeczy saméj piękne malowidło?
— Widziałem wiele dzieł tego sławnego malarza; ale żadne mi się tyle nie podobało.
— Wyznać panu muszę, że tyle się znam na malarstwie, ile pan na herbach; a jednak unosiłam się nad pięknością tego obrazu, wtenczas nawet, kiedym o wartości jego nie wiedziała.
— Czyjże to jest portret?
— Mojego dziada, który dzielił nieszczęśliwe losy Karola I — i, ze smutkiem dodać muszę, — zbytki jego syna. Przez rozrzutność nadwerężył znacznie ojczyste mienie; a następca jego, mój nieszczęśliwy ojciec utracił je do reszty, — ale utracił dla dobréj sprawy.
— Ojciec pani, jak słyszałem wiele ucierpiał podczas wojny domowéj.
— O! i bardzo wiele! — nic mu bowiem nie pozostało oprócz dziecka, które dziś tuła się w cudzym domu, cudzy chléb pożywa, cudzéj woli, wymysłom nawet podlegać musi! — a jednak pyszna cnotami takiego ojca, wolę żyć z ich pamięcią uboga, jak posiadać dawne przodków moich dostatki, gdyby zebranie takowych okupione było z ujmą honoru.
Wejście służących z obiadem, przerwało dalszą rozmowę.
Niedługo trwała skromna nasza uczta; a gdy miejsce półmisków zajęło wino, wszedł znowu służący, i oznajmił, że pan Rashleigh kazał sobie dać znać, jak tylko obiad skończymy.
— Oświadcz mu, — rzekła miss Vernon, — że jeżeli zechce nas odwiedzić, będziemy mu radzi, ale wprzód podaj drugi kieliszek i krzesło. — Mój panie Franku, gdy Rashleigh ztąd wyjdzie, musisz mię pożegnać, gdyż mimo całéj mojéj hojności, nie mogę ci więcéj poświęcić nad ośm godzin z dwudziestu czterech, a już przynajmniéj tyle upłynęło odkąd razem jesteśmy.
— Starzec ze swoją nieubłaganą kosą, — odpowiedziałem, — tak prędko dziś przebiegł, że nie byłem wstanie policzyć jego kroków.
— Cicho! — przerwała miss Vernon, odsuwając śpiesznie krzesło swoje do któregom się przybliżył, — zdaje mi się, że Rashleigh nadchodzi.
Lekkie zapukanie, — lubo wiedział, że wejść może, stąpanie na palcach ze skromną i pełną uszanowania postawą, przekonały mię, że wychowanie które Rashieigh odebrał w Kollegijum Sę-Omer, odpowiadało zupełnie wyobrażeniu memu o powierzchowności prawdziwego Jezuity; a nie potrzebuję ostrzegać, że wyobrażenie to w protestanckiéj głowie nie musiało być bardzo pochlebne.
— Pocóż ta ceremonia pukania, — rzekła Djana, — kiedyś wiedział dobrze, że nie jestem sama.
Słowa te wymówiła niecierpliwie, jakby była przekonana, że pod maską pokory i grzeczności, Rashieigh ukrywał jakieś krzywdzące ją podejrzenie.
— Przecież sama, — odpowiedział, — wyuczyłaś mię kuzynko, jak do twych drzwi pukać potrzeba, cóż więc dziwnego, że przyzwyczajenie stało się drugą naturą.
— Rashleighu, milsza dla mnie otwartość jak grzeczność.
— Grzeczność uściéła drogę do serca piękności, i zawsze jest dla niéj pożądaną.
— Lecz szczerości tylko ufać może i dla tego więcéj ją cenić powinna; ale skończmy ten spór, który gościa naszego nie bardzo jak uważam bawi, usiądź, i daj dobry przykład panu Frankowi, — oto jest kieliszek i wino; — przeléwam na was prawa gospodyni, któréj dotąd grałam rolę, dla utrzymania sławy gościnnych mieszkańców Osbaldyston-Hallu.
Rashieigh usiadł, i napełnił swój kiéliszek, spozierając kolejno na Djanę i na mnie z niespokojnością, któréj mimo wszelkich usiłowań nie mógł ukryć; domyśliłem się, że głównym jéj powodem była niepewność o granicach zaufania, jakie miss Vernon we mnie położyła. Starałem się więc dać mu uczuć, że tajemnice których wyjawienia tak się obawiał, zupełnie były mi niewiadome.
— Miss Vernon, — rzekłem, — zaleciła mi, abym ci złożył powinne dzięki za prędkie ukończenie sprawy, w którą mię uwikłało niedorzeczne zaskarżenie Morrisa; a lękając się niesłusznie, abym nie zaniedbał obowiązku, jaki mi sama wdzięczność nakazuje, użyła jeszcze na pomoc ciekawości mojéj, po zaspokojenie któréj kazała mi udać się do ciebie panie Rashleigh.
— Jakto? — zawołał Rashleigh, — alboż miss Vernon nie udzieliła ci wszelkich wiadomości, jakich tylko żądać mogłeś?
To mówiąc wpatrywał się w twarz moją, jakby chciał z niéj prawdę wyczytać. Miss Vernon odpowiedziała mu pełnem wzgardy spojrzeniem, ja zaś tłumiąc w sobie gniew, który niesłuszne jego podejrzenie we mnie obudziło, rzekłem:
— Możesz, jeżeli się podoba, nie dać mi żadnéj odpodzi, ale nie powinieneś jéj odmawiać, pod pozorem, że już ją od miss Vernon otrzymałem; ręczę ci słowem honoru, że tyle tylko wiem o zdarzeniach dzisiejszego rana, iż się czynnie przyłożyłeś do wydobycia mię z rąk sądowników.
— Miss Vernon, — odpowiedział Rashleigh, — przyznaje nadto wiele wagi błahym moim usiłowaniom. Chciéj jednak wierzyć, że mi nie zbywało na szczeréj chęci przyniesienia ci pomocy; śpiesząc napowrót do domu, by namówić któregokolwiek z braci moich, aby ze mną dał za wami rękojmię, spotkałem tego Camwmela-Colvela-Cambella, czy jak go tam nazywają. Wiedziałem już od Morrisa, że ten Cambell był obecny rozbojowi, i udało mi się nareszcie, chociaż z wielką trudnością skłonić go, aby poświadczył niewinność i uwolnił cię z przykrego położenia, w jakiém najniewinniéj zostawałeś.
— Jestem ci bardzo wdzięczny, żeś go tak w samą porę przysłał. — Lecz nie rozumiem dla czego się tak drożył, jeżeli świadectwo mogło pomódz do wykrycia prawdziwego winowajcy, lub uwolnienia niewinnego.
— Uważam, kochany kuzynie, że nie znasz charakteru Szkotów, głównym ich przymiotem jest ostrożność, baczna na przyszłość uwaga, i źle zrozumiane, ale zapamiętałe własnego kraju przywiązanie; są to, że tak powiém pierwsze moralne okopy, za któremi szlachetne uczucie miłości bliźniego, do serca Szkota przystępu miéć nie może. Przedarłszy się przez nie, znajdziesz drugą silniejszą zaporę, — przywiązanie do rodzinnéj okolicy, wioski, czyli raczéj klanu; przebywszy tę, trafisz na trzecią mocniéj jeszcze obwarowaną, — przywiązanie do własnéj rodziny, do ojca, matki, synów, córek, stryjów i krewnych aż do czwartego pokolenia. W tych to granicach, zamyka Szkot wszelkie towarzyskie stosunki i cnoty; — w najbliższéj serce jego bije żywo i mocno; coraz słabiéj w dwóch dalszych, a po za niemi, zupełnie bić przestaje. Lecz co najgorsza, ten nawet co po długiem i stałem usiłowaniu wszystkie trzy okopy zdobyć potrafi, z wielkiém swém podziwieniem ujrzy ostatnią już wprawdzie, ale nie twierdzę tylko miłość własną, albo raczéj samolubstwo szkockie.
— Obraz ten jest bardzo pięknie, a nawet metaforycznie skreślony, — rzekła miss Vernon, doczekawszy niecierpliwie końca, — brak mu tylko dwóch rzeczy; najprzód prawdy, powtóre związku z tém o czem była mowa.
— Obraz ten jest rzetelny, moja kuzynko, a nawet i stosowny do rzeczy; rzetelny, — bo oparty na długiem doświadczeniu i głębokiéj rozwadze nad ludem, który jak sama musisz przyznać, lepiéj znać mogę jak ktokolwiek inny; — a stosowny do rzeczy, bo odpowiada na zarzut pana Franka, i tłumaczy, dla czego ten ostrożny Szkot, — zważając, że nasz kuzyn nie jest jego ziomkiem, nie należy do klanu Cambellów, i w najmniéjszym nie jest z niemi pokrewieństwie, a nadewszystko, że nietylko nie może się spodziéwać żadnéj ztąd dla siebie korzyści; ale owszem naraża się na stratę czasu i opuszczenie własnych interesów...
— Zważając przytém, — przerwała miss Vernon, — inne jeszcze równie ważne zapewne powody...
— Których bardzo wiele przytoczyćby można, — rzekł daléj Rashleigh tym samym tonem, — wszystko to, mówię, tłómaczy, dla czego ten jegomość nie odrazu się zgodził na złożenie świadectwa za panem Osbaldyston.
— Szczególna rzecz, — odezwałem się, — że przebiegając zeznanie Morrisa, nie znalazłem żadnéj wzmianki o Campbellu.
— Wspominał mi Campbell, — rzekł Rashleigh, — że wymógł na Morrisie solenne przyrzeczenie, iż w akcie oskarżenia nie wymieni jego nazwiska; — przyczyny łatwo domyślicie się z tego, com wyżéj powiedział. — Campbell chce wrócić jak najspieszniéj do Szkocyi; a gdyby się wykryło, że był świadkiem rozboju, musiałby być przytomnym całemu sądowemu śledztwu. — Ale niechno tylko Morris przepuści go za granicę Anglii, obaczycie że wyśpiéwa o nim wiele rzeczy! — Do wszystkich tu przytoczonych powodów ostrożności Campbella, dodać należy jeszcze i ten, że trudniąc się handlem bydła i przeprowadzając często znaczne trzody przez nasze okolice, nie radby wejść w zatargi z złoczyńcami Northumberlandyi, najmściwszymi ze wszystkich złoczyńców.
— O! co to, to prawda, i wielka prawda, — zawołała miss Vernon tonem, który kazał się domyślać czegoś więcéj nad zwykłe potakiwanie.
— Przyznaję, — odezwałem się znowu wracając do głównego przedmiotu, — że Campbell miał ważne powody ostrożności; ale radbym wiedzieć, jakim sposobem potrafił wymódz na Morrisie milczenie o tak ważnéj okoliczności, która mogła podać w wątpliwość całe jego zeznanie, gdyby z czasem odkrytą została.
Rashleigh nie taił, iż to przechodziło jego pojęcie, i zdawał się żałować, że nie wybadał u Szkota téj tajemnicy; ale dodał natychmiast:
— Jestże to rzecz pewna i niezaprzeczona, iż w oskarżeniu Morrisa niéma o Campbellu wzmianki?
— Szkoda, — rzekłem, — że nie zadałem sobie pracy przeczytać uważnie całego aktu, ale zdaje mi się, że nie wspomniano w nim o Campbellu, albo jeżeli wspomniano to tak nieznacznie, żem tego spostrzedz nie mógł.
— O! zapewne, zapewne, — przerwał Rashleigh korzystając z obojętności, z którą się wymówiłem, — okoliczność ta musiała być wspomniana, ale, jak mówicie, bardzo nieznacznie; zresztą nie trudno było Campbellowi zastraszyć Morrisa. Tchórz ten, jak słyszałem, otrzymał od rządu jakąś posadę w Szkocyi; a nie mając więcéj odwagi jak kurczę, co się dziś dopiero z jajka wykluło, lękał się zapewne zniechęcić tego olbrzyma, którego jedno groźne spojrzenie, przyprawić go mogło o utratę zmysłów. — Uważaliście, że ten Campbell ma coś marsowego w całéj swojéj postaci.
— Tak, — rzekłem, — postać jego surowa nie odpowiada spokojnemu powołaniu, którem się zajmuje; czy służył w wojsku?
— Tak... nie... to jest właściwie mówiąc nie służył; ale jak największa część młodzieży szkockiéj, uczył się bronią robić. Górale nie wypuszczają jéj nigdy z ręki od dzieciństwa do późnéj starości, wiedząc o tém Morris nie chciałby z żadnym z nich rozpoczynać zwady. Ale jak widzę, kieliszek masz dotąd pełny; ja co do butelki, jestem prawdziwym imienia Osbaldystonów wyrodkiem; jeżeli zechcecie mię odwiédzić w mojém mieszkaniu — zrobimy partyją pikiety.
Pożegnaliśmy miss Vernon, która, jak uważałem, chciała nieraz przerwać opowiadanie Rasleigha; lecz gdy już mieliśmy odejść, ogień długo tłumiony nagle wybuchnął.
— Panie Franku, — rzekła, — zostawiam własnéj twojéj uwadze, czy masz wierzyć lub nie, temu, co Rashleigh mówił o Campbellu i Morrisie; ale co się tyczy Szkocyi i jéj mieszkańców, wszystko co powiedział jest fałszem i szkaradną potwarzą; proszę cię więc abyś temu wcale nie wierzył.
— Nie tak to łatwo przyjdzie mi być posłusznym rozkazom twoim kuzynko; wyznać bowiem muszę, że od dzieciństwa mam uprzedzenie przeciw północnym naszym sąsiadom.
— Zapomnij więc o tak niesłuszném uprzedzeniu; i niech córce Szkotki wolno będzie mieć nadzieję, że zachowasz szacunek dla jéj rodaków, póki się nie przekonasz osobiście, że niezasługują na szacunek. Tymczasem zaś niech nienawiść twoja i wzgarda, spadnie na chytrość, obłudę i podłość, których podostatkiem znajdziesz, nie opuszczając nawet Anglii. — Dobranoc moi panowie.
Kończąc te słowa, wskazała na drzwi z powagą monarchy, który swój dwór odprawia.
Udaliśmy się do pokoju Rashleigha, przyniesiono nam herbatę i karty; postanowiłem nie zadawać mu więcéj pytań o tajemnicach podejrzanéj natury, które zdawały się otaczać jego postępki; widziałem bowiem, że chcąc dojść prawdy, należy oczekiwać sposobniejszéj chwili, w któréjby mniéj miał się na ostrożności: Rozpoczęliśmy grę nie drogą, bo tak chciał Reshleigh; a przecież chciwość jego i żądza przewodzenia, przebijała się w téj nawet bagatelnéj zabawie. Lubo prawidła gry znał doskonale, pogardzał jednak niemi, zaniedbywał małych korzyści, w nadziei zadania przeciwnikowi swemu niepowetowanéj kapotowéj klęski. Głównym atoli celem téj gry było, jak się ze wszystkiego domyśleć mogłem, przerwanie ciągu poprzedniéj naszéj rozmowy: bo jak tylko spostrzegł, że kilka odegranych partyj, nakształt muzyki między aktami dramy zajęły czém inném uwagę moją, rzucił karty i rozpoczął rozmowę o rzeczach obojętnych.
Więcéj uczony niż rozsądny, Rashleigh lepiéj znał umysł i serce ludzkie niż moralność, która niemi kierować powinna. Posiadał on dar tłómaczenia się, jakiego w życiu mojém nie znałem; trafny i szczęśliwy dobór wyrazów, żywość wyobraźni, głos nadzwyczajnie przyjemny, nadawały szczególny jakiś urok zajmującéj jego rozmowie. Nie było w niéj widać żadnego wymuszenia, żadnéj przesady, nigdy nie nadużył cierpliwości, nie utrudził uwagi słuchacza; pomysły jego płynęły jedne po drugich, podobne do czystych i obfitych zdrójów nieprzebranego źródła, nie zaś do téj sztucznéj kaskady, która za odjęciem zastawek, pędzi z gwałtownym szumem spienione swe wody, póki zebrany w górze zapas wystarcza, — wierny obraz trudnéj i pracowitéj wymowy tych, którzy nie mają do niéj wrodzonego talentu. Północ nadeszła nim potrafiłem opuścić czarujące towarzystwo Rashleigha; a gdym wrócił do siebie, wiele mię kosztowało przywieść na pamięć pierwsze tak niepochlebne o charakterze jego wyobrażenia. — Tak to dalece, wrażenia przyjemnych uczuć usypiają władze zdrowego o rzeczach sądu! — działają one na nas jakby te słodko-kwaśne owoce, po których wszelki napój traci swój smak naturalny.






ROZDZIAŁ  XI.
Młodzieńcy! słusznie to dziwi,
Że w tym przybytku wesela,
Gdzie radość każdy podziela,
Stoicie jakby nieżywi.
Stara ballada Szkocka.

Nazajutrz przypadła niedziela, dzień szczególnie przykry mieszkańcom Osbaldyston-Hallu; gdyż po ranném nabożeństwie, na które cała rodzina regularnie uczęszczała, widmo nudów dręczyło najdotkliwiéj wszystkich jéj członków, wyjąwszy Djanę i Rashleigha. — Jednak rozmowa o wczorajszym moim przypadku, przyniosła niejaką baronowi Hildebrand rozrywkę; zaczął on najprzód winszować, żem uniknął więzienia w Morpeth albo Hexam, z taką obojętnością, jakbym spadł z konia bez szwanku.
— Zręcznieś się wywinął chłopcze, ale na drugi raz bądź ostrożnym, i pamiętaj, — że publiczna droga jest wolna dla wszystkich, bądź Wigów, bądź Torisów.
— Czyż możesz mniemać mój stryju, że nie dzielę tego przekonania? — Ale prawdziwie jest to rzecz niepojęta, że wszyscy jakby się zmówili obwiniać mię o tak obrzydliwy występek, za który gardłem się odpowiada.
— Mniejsza o to, mój chłopcze, niech sobie i tak będzie, przecież nie jesteś tak głupi, żebyś sam siebie oskarżał.
Tu Rashleigh przybył mi na pomoc, ale tak bronił, że zdawał się raczéj namawiać ojca aby mi uwierzył, jak oczyszczać mię z zarzutu.
— Niech kochany ojciec raczy sobie przypomniéć, że mówi do swego synowca, który jest jego gościem. — Nie chciéj dłużéj zasmucać pana Franka niedowierzaniem temu, co go tak żywo obchodzi; pewny jestem ojcze, że posiadasz zaufanie jego i że wezwałby niezawodnie łaskawéj twéj pomocy w téj osobliwszéj sprawie, gdyby pomocy téj potrzebował, — ale kuzyna naszego uznano niewinnym, i nikt niema prawa posądzać go o występek. — Co do mnie, niewątpię bynajmniéj o niewinności jego, a honor rodziny naszéj nakazuje nam bronić go mową i orężem, przeciw wszelkiéj potwarzy.
— Rashleighu! — rzekł ojciec spoglądając nań surowym wzrokiem, — bystry ptak z ciebie, — zanadtoś mądry dla mnie, — zanadtoś mądry i dla wielu innych; ale pamiętaj, aby ta mądrość nie wyszła ci na złe. — Dwóch głów pod jednym kapeluszem nie znajdziesz w całym herbarzu... — ale ponieważ mowa o herbarzu, pójdę trochę poczytać Gwillima.
Wyraziwszy to postanowienie, mój stryj tak głośno ziewnął jak bogini Duncyjady, i z równym skutkiem, bo każdy z olbrzymich synów jego ziewnął straszliwie, nim opuścił salę dla wyszukania właściwéj sobie rozrywki; Percy udał się do szafarza spróbować marcowego piwa, Thornkliff do lasu, wyrżnąć z parę smagłych kijów, — John polować na muchy, — Dick grać w cetno sam ze sobą, to jest prawą ręką przeciw lewéj, a Wilfred wyciągnąć się gdzie pod drzewem, i spać jeśli się uda, aż do obiadu; — wkrótce i miss Vernon oddaliła się do bibljoteki; Rashleigh tylko i ja zostaliśmy w sali, z któréj służący ze zwykłą sobie opieszałością i hałasem, uprzątnęli nakoniec reszty obfitego śniadania. — Korzystając z téj chwili, zacząłem mu wyrzucać sposób w jaki mię bronił przed ojcem, i nie zataiłem słusznéj urazy, iż chciał raczéj zniewolić stryja mego, aby pokrył milczeniem podejrzenie swoje, niż otworzyć mu oczy i wyprowadzić z błędu.
— Nie znasz mego ojca kochany kuzynie? — odpowiedział Rashleigh, — jest on równie uparty jak podejrzliwy; a gdy sobie co uroi, doświadczyłem, że lepiéj przytłumiać w nim zwolna mylne zdania, niż widocznie na nie powstawać, — chcąc się pozbyć szkodliwego zielska, które wykorzenić trudno, najskuteczniejszy sposób jest ścinać je, ilekroć pokaże się nad ziemię, póki wysilone, samo przez się nie zniknie. — Nie jest ani rozsądnie, ani korzystnie rozpoczynać spory z człowiekiem takim jak baron Hildebrand, który broni się wszelkiemi siłami przeciw rozumowi, a natchnieniom własnym wierzy tak mocno, jak my prawowierni katolicy, w natchnienie Ojca Ś-go.
— Jednakże niemniéj boleśném jest dla mnie żyć w domu człowieka, który gwałtem chce mi wmówić, żem popełnił rozbój na publicznéj drodze.
— To niedorzeczne mniemanie ojca mego, nietylko nie jest zarzutem przewinienia, ale nawet nie poniża cię wcale w jego oczach; — owszem, bądź pewny, że czy pod moralnym czy pod politycznym względem, czyn taki ojciec mój za chwalebny uważa, i tém więcéj cię szacować będzie, że jest przekonany, iż w spełnieniu jego mieliście uczestnictwo.
— Nie życzę sobie nabywać szacunku poniżeniem samego siebie, i przyznawaniem się do czynu który potępiam; sądzę, że to krzywdzące podejrzenie da mi sprawiedliwy powód opuszczenia Osbaldyston-Hallu, jak tylko porozumiem się z ojcem moim w téj mierze.
Chociaż uczucia wewnętrzne Rashleigha rzadko kiedy uwydatniały się na twarzy, dostrzegłem jednak na niéj lekki uśmiech, który natychmiast pokryło głębokie westchnienie.
— Zazdroszczę ci twéj wolności panie Frank! — udać się możesz gdzie tylko chcesz, a przy swéj zręczności i talentach, znajdziesz łatwo ludzi, którzy je lepiéj cenić będą umieli, aniżeli nieokrzesani tego zamku mieszkańcy; a ja!.... — i zamilkł.
— Czyliż twoje położenie jest tak przykre, że aż zazdrościsz mnie, wygnańcowi z domu ojca, pozbawionemu jego łaski?
— Zważ tylko, — odpowiedział Rashleigh, — żeś zyskał złotą wolność, przez chwilową, jak nie wątpię, ofiarę! — Zważ, iż nabyłeś sposobność rozwijania swego talentu i zyskania sławy, dogadzając własnéj skłonności! — Tak jest: sławę i wolność okupiłeś smutném wprawdzie, ale kilkutygodniowém tylko wygnaniem na północ. — Drugi Owidyjusz w Tracyi, nie masz przecież powodu pisać Tristia, na wzór wielkiego poety.
— Nie wiem, — rzekłem zarumieniony, — jakim sposobem mogłeś się dowiedzieć o ulubioném mojém zatrudnieniu?
— Był tu niedawno posłaniec twego ojca, niejaki Twincall, który mi opowiedział, że tajnie muzom palisz ofiary; i że najlepsi nawet znawcy, poezyje twoje pod niebiosa wynoszą.
— Treshamie! nie skleciłeś podobno nigdy ani jednego wiersza; ale znasz wielu uczniów, czeladników, a może nawet i mistrzów świątyni Apollina; próżność jest ich zwykłą słabością, i ja nie byłem od niéj wolny. Nie zważając na to, że było niepodobieństwem, aby ten młody trzpiot Twincall znał którykolwiek z płodów muzy mojéj, czytywanych niekiedy w kawiarni Buttona, albo, aby potrafił zrozumiéć i powtórzyć zdanie krytyków, którzy uczęszczali do tego przybytku literackich dowcipów, — wpadłem jak ślepy w zastawione sidła; a Rashleigh korzystając z mojéj łatwowierności, począł mię usilnie prosić, abym mu ukazał próby pióra mego.
— Musisz koniecznie, — rzekł, — poświęcić mi jeden cały wieczór; — wkrótce bowiem trzeba będzie zapomniéć o literaturze, a zaprządz się do nudnéj handlowéj pracy, i oddać światowym zatrudnieniom; zgodzenie się z wolą ojca dla dobra rodziny, jest prawdziwą z mojéj strony ofiarą, zwłaszcza gdy przypomnę sobie poważne i spokojne powołanie, do któregom się dotychczas sposobił.
Próżność jednakże moja nie zaślepiła mię jeszcze do tego stopnia, abym nie dostrzegł w tych słowach obłudy Rashleigha.
— Trudno ci będzie, — odpowiedziałem, — wmówić we mnie, że rzeczywiście z żalem zamieniasz skromny stan katolickiego księdza z całém jego ubóstwem na ziemskie bogactwa i ich powaby.
Spostrzegł się Rashleigh, że zadaleko posunął swą chęć udawania skromnisia; — po chwili milczenia, w któréj rozważać musiał, jaką miarą otwartości może mię obdarzyć, (bo nie lubił jéj rozrzucać), odezwał się z uśmiéchem:
— W moim wieku, być skazanym, jak mówisz, na dostatki i uciechy świata, nie jest wprawdzie wielkiém nieszczęściem; ale pozwól sobie powiedzieć, że może nie przewidujesz losu który mię czekał; — miałem być duchownym katolickim, ale nie bez nadziei wyniesienia się kiedyś na pierwsze tego stanu szczeble. — Nie panie Frank; Rashleigh Osbaldyston daleko mniéjby znaczył będąc nawet najbogatszym kupcem Londynu, aniżeli zostawszy członkiem kościoła, którego słudzy, widzą u nóg swoich, jak się pewny autor wyraża, najznakomitsze osoby świata. — Rodzina moja posiada względy jednego dworu, który wielkiéj w Rzymie używa powagi, zdolności moje odpowiadają wychowaniu, jakiem odebrał, i mógłbym bez zarozumienia zapragnąć piérwszych dostojeństw kościoła; — a popuściwszy nieco wodze wyobraźni, mógłbym nawet obiecywać sobie najwyższą godność. — Dlaczegóżby, — dodał z uśmiechem, — (rozmowa jego bowiem w podobnych przedmiotach trzymała zwykle średnią drogę między żartem i prawdą), — dla czegożby kardynał Osbaldyston, z dawnéj i znakomitéj rodziny, nie miał rządzić losem państw, jak niegdyś niskiego urodzenia Mazarini, lub Alberoni, syn włoskiego ogrodnika.
— Zapewne, — nie zaprzeczam temu bynajmniéj; — jednak na twojém miejscu, łatwobym odstąpił nadziei tak wątpliwego, i będącego przedmiotem tylu intryg wyniesienia.
— I jabym jéj nie żałował, gdybym tylko mógł wiedzieć, że dzisiejsze moje widoki przedstawiają coś więcéj pewnego i nie zależą od okoliczności, któremi wtenczas tylko mógłbym trafnie kierować, gdybym miał dokładne wiadomości o charakterze i sposobie myślenia ojca pańskiego.
— Dlaczegóż nie powiész odrazu Rashleighu, że pragniesz, abym ci je opisał.
— Ponieważ na wzór Djany Vernon odwołujesz się do mojéj szczerości, przeto odpowiem ci wyraźnie: — tak jest.
— Oświadczam ci więc, że ojciec mój obrał drogę handlu nie dla tego, aby się uganiać za dostatkami, ale przez miłość czynnego i pracowitego życia. — Praca, jest razem celem i nagrodą wszelkich jego zabiegów; — zebrał jednak bogactwa, bo wydatków nie powiększał, jak to wielu robi, w miarę pomnażających się przychodów. — Ojciec mój nie cierpi obłudy, nigdy sam jéj nie używa, a prawdę choćby najzręczniéj utajoną, bez trudności rozpoznać umié. — Nawykły więcéj słuchać jak mówić, brzydzi się gadatliwością, témbardziéj, że przedmiot któremu się poświęcił, na czynach, nie zaś na mowie polega. — Przepisów swojéj religii ściśle dopełnia, — nie obawiaj się jednak, aby przeszkadzał dopełnianiu tych, które ci własne wyznanie naznacza, bo wolność wyznań uważa za główną zasadę politycznéj ekonomii. Lecz jeżeli jak sądzę, należysz do stronnictwa Jakóbitów lub Torrisów, życzę nie wydawać się z tém w jego przytomności, bo stronnictwami temi najmocniéj pogardza. — Zresztą słowo dane jest prawem dla niego i dla wszystkich jego podwładnych; nie uchybił nigdy obowiązkom swoim względem drugich, i od nikogo uchybienia względem siebie nie zniesie. — Nie przez pochlebstwo, ale przez ścisłe spełnianie woli i rozkazów, pozyskasz względy swego stryja. — Jedyna słabość, którą mu zarzucić można, jest zbyteczne zamiłowanie handlu; nic u niego nie zasługuje na pochwałę, co się nie daje zastosować do handlu.
— Co to za obraz! — zawołał Rashleigh, jak tylko umilkłem, — Vandyk mój kuzynie, nie godzien przy tobie farb rozcierać. — Zdaje mi się, że mam przed oczami twego ojca ze wszystkiemi przymiotami i słabościami; — w królu widzi tylko lorda majora całego państwa i niejako pierwszą handlową głowę; — szacuje izbę niższą jedynie za bile wywozu; poważa izbę parów dla tego szczególnie, że lord kanclerz zasiada na worku wełny.
— Mój obraz Rashleighu był tylko podobnym, a twój jest karykaturą; — cokolwiekbądź, zawdzięczając mi za nakréślenie karty kraju, który życzyłeś poznać, winieneś wskazać choćby główne rysy nieznanych okolic.
— W które cię zapędziła burza, — przerwał Rashleigh, — kraina ta nie zasługuje na żadną uwagę; — nie jest to wyspa Kalipsy, ocieniona wiecznie kwitnącemi gajami, lecz przestronne i nudne błota, nie przedstawiające nic ciekawego oku; — za jedném spojrzeniem doskonaléj ją poznasz, aniżeli z najdokładniejszego opisu.
— Przecież musi tu być coś godnego zastanowienia; — cóż mi powiész o miss Vernon? nie jestże to prawdziwie miły i godny uwagi przedmiot wśród tych okolic równie smutnych jak wybrzeża Islandyi?
Moje zapytanie widocznie Rashleighowi niebardzo przypadło do smaku, lecz moja otwartość nadawała mi prawo żądania równie szczéréj odpowiedzi; — rad nie rad musiał zaspokoić ciekawość moją, i wydobyć się jak tylko mógł najzręczniéj z przykrego położenia.
— Nie jestem, — rzekł, — teraz w takiéj ścisłości z miss Vernon jak dawniéj. — Póki była młodsza, miałem nad nią władzę opiekuna, ale gdy zaczęła zbliżać się do dojrzalszego wieku, rozmaite moje zatrudnienia, powaga stanu do któregom się sposobił, układy familijne względem przyszłego jéj losu, wszystko to czyniło równie nieprzyzwoitém jak niebezpiecznym ścisłe i ciągłe z nią przebywanie. — Być może, iż ostrożność moją miss Vernon obojętności przyznawała; ale tak kazał głos sumienia i rozsądku, jakkolwiek dla mnie, a może i dla niéj saméj przykry. — Trudno być pewnym siebie przy boku pięknéj i czułéj dziewicy, która, jak wiecie, wybierać musi między klasztorem a mężem?
— Między klasztorem i mężem? — powtórzyłem zdziwiony, — takie jest przeznaczenie miss Vernon?
— Takie! — rzekł Rashleigh wzdychając. — Sądzę iż niepotrzebuję ostrzegać cię, abyś zachował ostrożność; — pewny jestem, iż posiadając wielką znajomość świata, nie zapomnisz przy miss Vernon o tém, coś winien własnéj spokojności i przeznaczeniu, które ją czeka; — powiem tylko, że jéj żywy charakter wymaga ze strony twojéj podwójnéj czujności i nad nią, i nad sobą; miałeś wczoraj jeszcze przykład jéj nierozmysłu i lekceważenia prawideł światowych.
Słowa Rashleigha nie ze wszystkiém były pozbawione słuszności i rozsądku, — czułem to, i nie mogłem brać mu za złe przyjacielskiego na pozór ostrzeżenia, — a jednak każde jego słowo do takiéj wściekłości mię doprowadzało, że gotów byłem nóż w jego sercu utopić.
Co za piekielna obłuda i zarozumienie! — pomyślałem; — i on to chce we mnie wmówić, że miss Vernon w nim rozkochana do tego stopnia, iż musiał wzywać skromności i męstwa dla powściągnienia jéj ślepéj namiętności? Dowiem się prawdy, choćbym miał narazić się na największe niebezpieczeństwo.
Przytłumiwszy oburzenie moje ile tylko mogłem, zacząłem ubolewać, iż kobieta posiadająca tyle przymiotów, była zdolna poniżyć się do tego stopnia.
— Szczérość jéj i otwartość nie zna granic, — rzekł Rashleigh, — serce ma wyborne; — i jeżeli zawsze równy wstręt do klasztoru i narzeczonego okazywać będzie; — jeżeli przytém Plutus pobłogosławi pracom moim, kto wié, czy nie odnowię dawnych z Djaną stosunków, i nie ofiaruję jéj ręki mojéj i majątku?
Czy to podobna, — pomyślałem, — żeby się znalazła kobieta, któraby dla pięknego głosu i płynnéj wymowy, zgodziła się połączyć swój los z takim jak ty potworem.
— Jednakże, — dodał Rashleigh jakby rozmawiając sam z sobą, — przykroby mi było zająć miejsce Thorncliffa.
— Thornkliffa, — zawołałem zdziwiony, — Thornkliff miałby być narzeczonym Djany Vernon?
— Nie inaczéj — wola jéj ojca, i pewny układ rodzinny, przeznacza jéj rękę jednemu z synów barona Hildebranda; w dyspensie otrzymanéj z Rzymu, zostawiono próżne miejsce na imię oblubieńca; idzie tylko o wybór między braćmi, — lecz że najstarszy Percy nad wszystko przekłada butelkę, ojciec mój rzucił łaskawém okiem na drugiego z porządku Thornkliffa, i poruczył mu zaszczyt przedłużenia znamienitego Osbaldystonów rodu.
— Ta panienka, — rzekłem udając dość niezgrabnie daleką od serca mego wesołość, — wolałaby sobie zapewne obrać niższą jeszcze gałęź szczepu téj rodziny.
— Nie wiem o kim chcesz mówić, — odpowiedział Rashleigh, — Dick o grze tylko myśli. John jest istny parobek; Wilfredowi brakuje niejednéj klepki, — słowem przyznać trzeba, że ojciec mój nie mógł lepszego zrobić wyboru dla biédnéj Djany.
— Zapomniałeś o synu, z którym mam szczęście rozmawiać w téj chwili.
— Powołanie duchowne, któremu poświęcić się miałem, wyłączało mię z grona kandydatów; inaczéj, nie mogę zataić, że odebrawszy staranne wychowanie, byłbym może zdolniejszym od braci moich na nauczyciela i opiekuna miss Vernon.
— Tak, i ona zapewne, — rzekłem, — podziela również to zdanie.
— Bardzo wątpię, — odpowiedział Rashleigh z takim wymuszeniem, które zdawało się raczéj potwierdzać, niż zbijać moje domysły; — przyjaźń to tylko sama — przyjaźń była jedynym węzłem, który nas łączył; ożywiała ją czuła wdzięczność ucznia dla nauczyciela; — lecz miłość nie znalazła do serc naszych przystępu; powiedziałem już, że rozsądek wcześnie mi przybył na pomoc.
Nie będąc wstanie prowadzić dłużéj tak przykréj dla mnie rozmowy, pożegnałem może zbyt nagle Rashleigha, zamknąłem się w moim pokoju, i przebiegając szybkim krokiem całą jego długość, szarpany najżywszą niespokojnością, powtarzałem głośno wszystkie wyrazy Rashleigha, które mię najwięcéj ubodły. — Czułe... gorące... tkliwe przywiązanie... miłość!... — Diana Vernon — najpiękniejsza z kobiét, miałażby kochać tę poczwarę, któréj tylko garbu nie dostaje, aby była tak szkaradną jak Ryszard trzeci! — a jednak te ścisłe związki, które ich łączyły podczas tych przeklętych nauk... ta miodopłynna, pełna ognia wymowa, obok grubéj ciemnoty wszystkich co ją otaczają... te jéj uniesienia nad talentami Rashleigha, których sama nawet nienawiść, jaką zdaje się być ku niemu przejętą, może dla tego tylko że ją opuścił, zatłumić nie zdołała... ale dla czegóż ma mnie to wszystko niepokoić, dręczyć?... czyliż Djana Vernon pierwszą jest piękną kobietą, która szaleje dla brzydkiego mężczyzny?... A choćby nawet nie kochała Rashleigha... choćby nie była zaręczoną jednemu z braci... cóż mi potém?... Katoliczka!... Jakóbitka!... Kirassyjer w niewieścim stroju!... o! chybabym zmysły utracił, gdybym choć na chwilę marzył o połączeniu się z taką istotą.
Takie i tym podobne uwagi rzucałem na płomień zawiści, który mię pożerał, przygasiłem go nieco; ale pozostał najgorszy humor, z którym wszedłem do jadalnéj sali, kiedy na objad zadzwoniono.






ROZDZIAŁ  XII.
Pijanyś, kłócisz się, pleciesz jak papuga;
Nie ma co mówić, — przedni z ciebie sługa!
Bezimienny.

Wspomniałem już parę razy, że główną moją wadą była niepohamowana duma, która mię na częste narażała upokorzenia; — jeszczem nawet nie pomyślał, że kocham Djanę Vernon, a przecież, jak tylko Rashleigh dał mi do zrozumienia, że jest panem jéj serca i może niém rządzić podług upodobania, każdy krok, przez który ta luba dziewica ze zwykłą sobie otwartością starała się zbliżyć do mnie i pozyskać przyjaźń moją, zdawał mi się pokrywać obłudę zręcznéj zalotnicy. — Tak! — rzekłem sam w sobie; — Jejmość życzyłaby sobie zapewne trzymać mię w odwodzie, naprzypadek, gdyby pan Rashleigh Osbaldyston okazał się niewdzięcznym! — ale myli się bardzo, jeżeli rozumié, że mnie łatwo podejść, — przekona się wkrótce, że znam się na jéj wybiegach, i podejść się nie pozwolę.
Nie rozumiałem w téj chwili, że mój zły humor, już sam przez się dowodził, że wdzięki Miss Vernon nie były dla mnie obojętnemi; — siadłem więc do stołu, wypowiedziawszy w sercu wojnę nie tylko Djanie, ale i wszystkim innym córkom Ewy.
Z początku słuchała z podziwieniem oziębłych moich odpowiedzi na jéj zapytania, i złośliwe, podług zwyczaju, względem krewnych naszych uwagi; — nie sądząc jednak, abym miał zamiar ją obrażać, oddawała mi żart za żart, dowcipnie, lecz z dobrocią; — ale gdy w końcu nie mogła dłużéj powątpiewać o gniéwie, który w słowach moich coraz żywiéj przebijać począł, — rzekła. — Powiedział ktoś panie Frank, że i z ust głupca, można niekiedy coś mądrego usłyszyć; — byłam niedawno przytomna, jak kuzyn Wilfred nie chcąc grać w piłkę z kuzynem Thornkliffem, dla tego, że kuzyn Thornkliff bił mocniéj, niż prawidła gry dozwalają, odezwał się do niego; — bracie, i ja mógłbym bić ze złości; to nie sztuka! — ale czyliż sprawiedliwie, odpłacać mi kułakiem za szczutkę? — Czy pojmuje pan Frank sens moralny téj powieści?
— Łaskawa pani wierzyć raczy, że nie mam ochoty wyszukiwać kropli rozsądku w potoku niedorzeczności, który wypływa z ust téj zacnéj rodziny.
— Łaskawa pani..... wierzyć raczy!.... prawdziwie nie mogę wyjść z podziwienia.....
— Nie ma w tém nic dziwnego.
— Czy doprawdy gniéwasz się o co na mnie, czy udajesz tylko, aby w końcu dobry humor pana tém lepiéj się przedstawił?
— Miss Vernon znajdzie zapewne w rozmowie tylu przyjemnych osób, przedmioty daleko godniejsze jéj uwagi, nad to, czy gniew mój jest udany, czy prawdziwy.
— Więc pan opuściłeś moją stronę, i przeszedłeś do nieprzyjaciela!
Potém spojrzawszy na Rashleigha, który siedział naprzeciw i spoglądał na nas z złośliwym uśmiechem, dodała:
— A ha!.... wiém już co to znaczy.... poznaje po oczach Rashleigha, że odniósł zwycięstwo; — ale dzięki Niebu i smutnemu położeniu, które mię nauczyło być cierpliwą, nie łatwo zapalam się gniewem; jednak chcąc uniknąć zwady, wolę oddalić się wcześniéj jak zwyczajnie, i życzę, aby koniec obiadu był razem końcem złego humoru pana Franka.
To mówiąc wstała i wyszła.
Zaledwo straciłem ją z oczu, zacząłem się wstydzić mojego czynu. — Odrzuciłem prawie z pogardą przychylność Djany, któréj świéżo dała mi niewątpliwe dowody; — wypłaciłem się niewdzięcznością, przed którą, sam wzgląd na smutne położenie téj miłéj istoty pozbawionéj wszelkiéj opieki, powinien ją był osłonić. — Obejście się moje, sam za szkaradne uważałem; a nie mogąc je niczém usprawiedliwić, starałem się przynajmniéj rozerwać dręczące myśli, częstszém jak zwyczanie spełnianiem kielichów, które po skończonym obiedzie w koło stołu krążyć zaczęły.
Umysł mój miotany niespokojnością, uczuł wkrótce działanie gorących napojów, do których nieprzywykłem. Opoje z powołania mogą się zalewać i nie doznają zawrotu głowy, która i wtrzeźwym stanie nie wiele im pomaga; lecz ci, którzy potępiają tak obrzydły nałóg, nie mogą bezkarnie przebrać miary. — Zacząłem zwolna utracać przytomność, i oddałem się niepomiarkowanéj wesołości, gadałem bez końca, sam nie wiedząc o czém, plotłem różne historyje, i śmiałem się do rozpuku, gdy do końca trafić nie mogłem, — mnóstwo porobiłem zakładów bez żadnéj rozwagi, podjąłem się walczyć z olbrzymem, który w Heksam zeszłego roku, za swą siłę pierwszą otrzymał nagrodę.
Na szczęście stryj mój wstrzymał zapędy zapalonéj trunkiem głowy, i oswobodził od guza, któregom dobrowolnie szukał.
Obwiniały mię nawet złośliwe języki stryjecznych braciszków, iż zacząłem śpiewać Bachusowe piosnki. Nie pamiętam wprawdzie co się zemną działo; wiém jednak, że nigdy nie lubiłem muzyki, — sądzę więc, że pomiędzy tylu zdrożnościami téj przynajmniéj nie mam sobie do wyrzucenia. — Nie utraciwszy zupełnie zmysłów, postradałem przecież wszelką moc nad sobą, i władzę poskromienia wzburzonych namiętności, siadłem do stołu rozgniewany, i milczący; wino zrobiło mnie gadułą i kłótliwym, wszystkiemu, co mówiono, zaprzeczałem; a niepamiętny na uszanowanie winne stryjowi, w jego własnym domu, powstawałem namiętnie na jego polityczne i religijne mniemania. — Skromność i pomiarkowanie Rashleigha, które udawał dla tego zapewne, aby mię pobudzić do większego jeszcze szaleństwa, rozjątrzyły gniew mój stokroć mocniéj, niż krzyk i obelgi jego braci; — wyznać muszę, że stryj mój i tu jeszcze usiłował przywrócić pokój między nami; ale głos jego zniknął śród okropnéj wrzawy, a ja uniesiony niejako wściekłością za istotną czy domniemaną urazę ze strony Rashleigha, porwałem się, i uderzyłem go w policzek. — Żaden Stoik nie zniósłby téj dotkliwéj obelgi tak ciérpliwie i tak zimno, jak Rashleigh; — lecz Thornkliff chciał się ująć za niego; — dobyliśmy szpad i już mieliśmy rozpocząć walkę, gdy inni bracia rzucili się pomiędzy nas i rozbroili obudwóch. — Nigdy nie zapomnę piekielnego uśmiéchu, który dostrzegłem na twarzy Rashleigha w chwili, kiedy te młode Tytany porwały mnie, zaniosły do mego pokoju i na klucz zamknęły. — Wściekałem się ze złości, słysząc ich śmiéchy szyderskie, gdy od drzwi moich odchodzili; nadaremno chciałem je wyłamać; wyrwać żelazne kraty u okien, — zemdlony bezskuteczném usiłowaniem, rzuciłem się na łóżko, i śród pogróżek okropnéj zemsty, zasnąłem.
Udręczenia późnego żalu obudziły mię przed świtem, ze ściśnioném sercem rozbierałem wypadki wczorajsze, i musiałem wyznać przed sobą samym, że gniéw i wino postawiły mię niżéj od kuzyna mego Wilfreda, który był celem powszechnéj wzgardy. — Konieczność pojednania obrażonéj rodziny; myśl, że Miss Vernon przytomną będzie upokorzeniu, które znieść przyjdzie; a nadewszystko pamięć grubijańskiego z nią obejścia się, którego nawet nędzną wymówką nieprzytomności umysłu usprawiedliwić nie mogłem; zaprawiały nową goryczą smutne moje dumania. — W takim to stanie poniżenia i wstydu, zszedłem na śniadanie do jadalnéj sali, jako zbrodniarz dla wysłuchania wyroku. — Mróz nadzwyczajnie ostry przeszkodził polowaniu; znalazłem więc trybunał familijny w całym komplecie (oprócz Djany i Rashleigha), zwijający się około wołowéj pieczeni i pasztetu na zimno. — Łatwo wnieść mogłem, że śmiéch i żarty, na które trafiłem, kosztem moim bawiły przytomnych; — zdziwiłem się jednak mocno, iż to właśnie co mnie tak dręczyło, wprawia stryja mego i jego synów, w najżywszą, wesołość. Baron Hildebrand nażartowawszy się do woli ze sławnych czynów synowca, skończył na tém, że w moim wieku lepiéj upić się dwa i trzy razy na tydzień, jak obyczajem presbiteryjanów, pójść do łóżka nie umoczywszy języka; a dla nadania większéj mocy téj pocieszającéj uwadze, nalał mi spory kieliszek wódki, i radził klin klinem wybić.
— Ich to bawi mój chłopcze! — dodał, — i mają słuszność; — byliby tobie podobni, gdybym ich wprzódy nie nauczył wysuszać butelki, niż bąkać po elementarzu.
Bracia moi nie mieli złego serca; widząc, że przypomnienie wczorajszego wieczora, było mi bolesne, starali się acz z właściwą sobie niezgrabnością, ukoić moje cierpienia, — jeden tylko Thornkliff stał opodal, zachmurzywszy czoło. Od dnia przybycia mego, widziałem w nim jakąś niechęć ku mnie, nigdy mi nie dał najmniejszego dowodu téj przychylności, którą niekiedy bracia jego mi okazywali. — Jeżeli tak było rzeczywiście, o czém atoli powątpiewałem, że układy rodzinne przeznaczały mu Djanę Vernon; to chyba oznaki przyjaźni, jakiem od niéj odbierał, obudziły w sercu Thornkliffa skrytą zawiść i bojaźń, abym nie był niebezpiecznym dla niego współzalotnikiem.
Wszedł nakoniec Rashleigh; — postać jego ponura i zamyślona okazywała widocznie, że nie zapomniał o srogiéj i niczém nieusprawiedliwionéj obeldze, którą mu zadałem. Już wprzódy ułożyłem sobie, jak mam się znaleźć w téj trudnéj okoliczności; pomnąc na to, że prawdziwy honor nie zależy na uporczywém obstawaniu przy wyrządzonéj krzywdzie, lecz na szlachetném przyznaniu się do winy.
Pospieszyłem więc na spotkanie Rashleigha, oświadczając w najczulszych wyrazach żal mój za gwałtowność, któréj się dopuściłem.
— Daję ci słowo, iż tylko przekonanie, żem cię silnie obraził, zniewala mię do téj prośby o przebaczenie — Mam nadzieję, że mi darujesz przewinienie, którego się wstydzę, a do którego w znacznéj części przyczyniła się zbytnia gościnność Osbaldyston-Hallu.
— Nie będzie się gniewać na ciebie Franku, — zawołał stryj mój z całém uniesieniem dobroci swojéj, inaczéj, niech mię d.... porwą, jeżeli go kiedykolwiek synem nazwę. No, i czegóż tam stoisz jak kołek, Rashleighu? żałuję, jest wszystko, co człowiek dobrze wychowany powiedzieć może, gdy mu się zdarzy zboczyć z drogi grzeczności, zwłaszcza, kiedy miał w czubku. Służyłem w wojsku, i zdaje mi się, że powinienem znać na pamięć prawa honoru. — Ani słowa więcéj o tém, i ruszajmy wszyscy razem do Birkenwood na borsuki.
Twarz Rashleigha, jak to już namieniłem, różniła się od wszystkich ludzkich twarzy, nie tylko rysami, ale i łatwością zmieniania wyrazu. Inne przechodząc ze smutku do radości, z gniewu do zadowolenia, ulegają pewnemu stopniowaniu, za nim późniejsze uczucie zatrze ślady pierwszego; równie jak zorza, która następuje po cieniach nocy, a uprzedza wschód słońca, nieznacznie naprężone muszkuły miękczeją, oko się rozjaśnia, nikną marszczki czoła, aż nakoniec cała postać, oddaliwszy chmury smutku, okrywa się blaskiem pogody i szczęścia. — Lecz na twarzy Rashleigha nigdy nie było widać téj powolnéj zmiany, rysy jéj przemieniły się w oka mgnieniu, podobnie jak dekoracyja teatru, kiedy za świśnięciem maszynisty, znika jaskinia, a powstaje pałac.
Osobliwość ta nigdy mię mocniéj nie uderzyła, jak w owéj chwili. Wszedł z wejrzeniem pałającém, zawziętością gniewem; z takim słuchał przeprosin moich, i napomnień ojca; lecz zaledwo baron Hildebrand wymówił ostatnie słowa, zniknął wszelki ślad niechęci z oczu Rashleigha, a usta jego oświadczyły mi zupełne zapomnienie przeszłości w sposób jak najgrzeczniejszy.
— Ja sam, — rzekł, — mam tak słabą głowę, że jeśli sobie pozwolę wypić cokolwiek więcéj nad zwyczajne trzy kieliszki wina, tracę przytomność i pamięć o tém co zaszło; — to samo właśnie trafiło mi się wczoraj, — przypominam sobie tylko jak przez sen, że była jakaś kłótnia, — ale o co? — i jak się skończyła? nie wiem. — Sądź więc kochany kuzynie, — dodał, ściskając mi rękę, — o mojém zadziwieniu, gdy widzę, że nie ja szukam przebaczenia, ale mnie proszą o przebaczenie. Nie mówmy już dłużéj o tém. — Byłbym nierozsądny, gdybym wchodził w szczegóły rachunku, z którego wbrew oczekiwaniu memu, wypada dla mnie należytość, zamiast obowiązku wypłaty. — Widzisz, że już zaczynam się tłomaczyć po kupiecku, i że się wprawiam nieznacznie do przyszłego powołania.
Chciałem coś odpowiedzieć, ale podniosłszy głowę, spostrzegłem Miss Vernon, pilnie słuchającą rozmowy. — Zmieszany i zawstydzony jéj widokiem, spuściłem znowu oczy, i nic nie mówiąc, usiadłem do stołu, pomiędzy kuzynami moimi, którzy ani na chwilę nie przerywali śniadania.
Stryj mój korzystając z okoliczności, zwrócił mowę do mnie i Rashleigha, i dał nam moralną naukę, — że czas już pozbyć się téj panieńskiéj, jak nazywał, skromności; — czas przyzwyczaić głowy nasze do znoszenia trunków, jak przystoi na dobrze urodzonych ludzi. — Radził zacząć od butelki porto na dzień, nie licząc wódki i marcowego piwa; a dla zachęcenia upewniał, — iż znał wielu nam podobnych, którzy z razu nie mogli znieść kwarty wina, a późniéj zachęceni dobrem towarzystwem i naśladując znamienite przykłady, tak się wprawili, że spełnić sześć butelek było u nich niczém, żadnéj bowiem zmiany, ani w głowie, ani w mowie, dostrzedz w nich było nie podobna.
Jakkolwiek mądra była ta rada, i pocieszający widok przyszłości, nie czułem chęci z niéj korzystać témbardziéj, że spotykając często oczy Miss Vernon, czytałem w nich politowanie, połączone z lekką urazą. — Zacząłem już rozmyślać o sposobie przebłagania jéj i uniewinnienia mojego postępku, gdy ona sama kilką słowami oddychającemi dobrocią, podała mi zręczność: — Kuzynie, — rzekła, — dając mi tytuł, jakiego zwykle używała rozmawiając z braćmi memi stryjecznemi, lubo rzeczywiście nie byłem jéj krewnym; — znalazłam dzisiejszego rana w Divina Comedia Dantego kilka miejsc tak niezrozumiałych, że bez twojéj pomocy obejść się nie mogę. — Bądź łaskaw pójść za mną do biblijoteki; a gdy mi wytłomaczysz zawiły sens ciemnego Florentczyka, udamy się razem do Birkenwood, i obaczymy jak ci panowie uganiają się za borsukami.
Domyślasz się zapewne, żem nie omieszkał korzystać z zaprosili Miss Vernon, — Rashleigh chciał nam towarzyszyć. — I ja także, — rzekł, — lepiéj umiem wyśledzić prawdziwe znaczenie przenośni lub wyrzutni poematu Dantego, jak się upędzać za biédnemi borsukami.
— Bardzo ci dziękuję Rashleighu, — odpowiedziała Miss Vernon. — Masz zająć miejsce pana Franka w kantorze jego ojca, słuszną więc jest rzeczą, abyś mu ustąpił roli nauczyciela swojéj wychowanki w Osbaldiston Hallu. Zaprosimy cię jeśli tego okaże się potrzeba; nie zachmurzaj więc czoła tak straszliwie; — wstyd mi doprawdy za ciebie, że się nic nie znasz na łowach. — Cóż odpowiesz wujowi z Cran-Alleij, gdy się ciebie zapyta, jak się odbywa polowanie na borsuki.
— Masz słuszność Djano! — rzekł baron Hildebrand z westchnieniem, — nie wiém jakby się wywinął; lecz cóż począć z taką głową, — był u źródła pożytecznych wiadomości, — mógłby zeń czérpać jak i drudzy bracia; ale nie, — wolał chwycić się książki, i książki go zgubiły, tak jak zgubią wkrótce całą starą Angliją, — Rashleighu, pojedziesz z nami, i weźmiesz z sobą mój oszczep, — Djana nie potrzebuje ciebie; a co ona chce, to stać się musi. — Nikt nie powié, że jedna tylko była kobiéta w Osbaldyston-Hallu, a i ta umarła z rozpaczy, iż się sprzeciwiano jéj woli.
Usłuchał Rashleigh i wyszedł za ojcem; lecz mijając Djanę, — rzekł do niéj po cichu, — gdybym dziś wchodził do biblijoteki, nie zaniedbałbym ceremonii zapukania do drzwi.
— A ta obłudna ceremonija, — odpowiedziała Miss Vernon, — zamknęłaby ci na zawsze przystęp do naszych klassycznych posiedzeń.
To mówiąc, udała się do biblijoteki, i ja za nią:.... chciałem dodać, jak zbrodzień na ścięcie; ale przypomniałem sobie, żem już raz lub dwa razy użył tego porównania; powiem więc tylko, że szedłem przejęty wstydem i bojaźnią, których przytłumić nie mogłem, mimo najusilniejszego starania. Uczucia te upośledzały mię w własném mojém uznaniu, dość długo bowiem oddychałem powietrzem stałego lądu, abym nie miał wiedzieć, iż lekkomyślność, i nieco zarozumienia, zalecać powinny dobrze ułożonego młodzieńca, kiedy mu piękność poświęca chwilę na osobności.
Ale niestety, wrodzona skromność angielska wzięła górę nad francuskiem wychowaniem, i musiałem miéć godną politowania minę, gdy Miss Vernon poważnie zająwszy miejsce na ogromném krześle, jak sędzia mający słuchać ważnéj jakiéj sprawy, dała mi znak, abym usiadł naprzeciw niéj, co natychmiast uczyniłem, i rozpoczęła bardzo przykrą dla mnie perorę.






ROZDZIAŁ  XIII.
Okrutne serce miał pełne zdrady,
Kto zbójczy oręż trucizną uzbroił;
Lecz okrutniejsze, kto kiélich biesiady
Śmiertelnym jadem napoił.
Bezimienny.

Chcę ci właśnie powinszować panie Osbaldyston, — rzekła Djana takim tonem, jakby miała istotne prawo czynić mi wyrzuty, — przewyższyłeś nas wszystkich. — Nie spodziewałam się nigdy, abyś tyle dokazać potrafił. Dzień wczorajszy miał być tylko dniem próby, czy możesz należeć do cechu Osbaldystonów; a tu jak słyszę, znalazłeś się po mistrzowsku.
— Tak, Miss Vernon, wyznaję, żem grubo przewinił, i tyle tylko za sobą powiedzieć mogę, że pewne wieści, które doszły uszu moich, pozbawiły mię prawie władzy myślenia; jednak czuję, że postępek mój trudno jest usprawiedliwić.
— Nie słusznie się oskarżasz, — rzekł znowu niemiłosierny sędzia; — w jeden wieczór okazałeś na raz wszystkie przymioty, które pojedyńczo braci twoich odznaczają: słodycz i dobroć Rashleigha, trzeźwość Percego, zimną odwagę Thornkliffa, cierpliwość Johna; — wszystkie te mówię przymioty, rozwinął w oka mgnieniu jeden i ten sam pan Frank Osbaldyston, wybrawszy czas i miejsce z tą przezornością, któraby samemu nawet mądremu Wilfredowi zaszczyt przyniosła.
— Ależ zlituj się nademną, Miss Vernon! — zawołałem, — cierpliwie wysłuchawszy tych srogich lecz zasłużonych wyrzutów, może dla tego, że z jéj ust wychodziły; — przebacz mi, — że za wymówkę nie wstrzemięźliwości, któréj dopuściłem się pierwszy raz w życiu, przywiodę ci codzienne krewnych moich przykłady. — Daleki jestem, abym je chciał usprawiedliwiać; lecz nie powiedziałże sam Szekspir, że dobre wino jest czarodziejskim napojem, którego potędze żaden żywy człowiek oprzéć się nie może?
— To prawda, — ale przypomnij sobie panie Franku, że słowa te włożył Szekspir w usta najobrzydliwszéj poczwary ze wszystkich, jakie jego pióro odmalowało. — Mogłabym jeszcze przytoczyć na zbicie twojéj cytacyi, odpowiedź nieszczęśliwego Cassio daną kusicielowi; — ale nie chcę wdawać się w próżne spory; powiem tylko, że jest tu jedna przynajmniéj osoba, która szczérze nad tém boleje, iż młodzieniec tak pięknych nadziei, chce być uczestnikiem hańbiących zbytków, jakich mieszkańcy domu tego codziennie sobie pozwalają.
— Upadłem raz, to prawda; ale Miss Vernon może być pewną, że nadto się brzydzę tak obmierzłym nałogiem, abym miał upaść powtórnie.
— Postanowienie to, jest godném twego rozsądku; — ale przystąpmy do rzeczy; — uderzona tém, co mi o tobie doniesiono, zapomniałem na chwilę o sobie, — chociaż obejście się twoje ze mną w czasie obiadu, okazało mi widocznie, że musiano ci powiedziéć o mnie coś krzywdzącego i poniżającego; — mogęż się zapytać, o co mię oskarżono?
Zapytanie to tak nagłe, bez żadnego wstępu i przygotowania, — wyrzeczone tonem, jakiegoby użył mężczyzna żądający tłomaczenia w sposób grzeczny, ale nie cierpiący odmówienia; zmieszała mię tembardziéj, że przypominając sobie wszystko, co mi Rashleigh powiedział, czułem, iż położenie Djany zasługiwało raczéj na litość moją jak na gniéw dziecinny; i że trudnoby mi było powtórzyć dwuznaczne słowa Rashleigha wtenczas nawet, gdybym nic sobie nie miał do wyrzucenia. — Wahanie się moje nie uszło uwagi Miss Vernon. — Spodzjewam się, — rzekła, — że pan Osbaldyston nie zaprzeczy, iż mam prawo żądać objaśnienia o tém co zaszło. — Nie mając nikogo, coby za mną przemówił zmuszona jestem mówić sama za sobą.
Usiłowałem usprawiedliwić moje postępowanie przy stole, już to stanem zdrowia, już niepomyślnemi wiadomościami, jakie z Londynu odebrałem. Z anielską cierpliwością, ale z uśmiechem niedowierzania, wysłuchała moich niezgrabnych wymówek. — A teraz panie Frank, — rzekła, — po długim i dość nudnym prologu, zechciéj podnieść zasłonę ukazać to, co widziéć pragnę; — czyli jaśniéj mówiąc, powtórz mi coś usłyszał od Rashleigha, pierwszego maszynisty, i skrytego działacza wszystkiego, co się w Osbaldyston-Hallu dzieje.
— Gdyby nawet Rashleigh odkrył mi niektóre szczegóły o kuzynce swojéj; na jakież imię zasługuje ten, co zdradza powierzoną sobie tajemnicę jednego sprzymierzeńca przed drugim? — wszakżeś mi powiedziała, że Rashleigh jest zawsze sprzymierzeńcem pani, lubo przestał być jéj przyjacielem.
— Dość już tych żartów panie Franku. Rashleigh nie może, nie powinien, nie ma prawa nic takiego mówić o Djanie Vernon, czegoby nie śmiał w oczy jéj powtórzyć. — Że są między nami tajemnice, to pewna; ale tych nie mógł panu powierzyć, — zresztą takowe wcale się nie odnoszą do mojéj osoby.
W trakcie téj rozmowy odzyskawszy przytomność umysłu, postanowiłem nie zdradzić w niczém zaufania Rashleigha; — uważałem za podłość powtarzać przyjacielskie zwierzenia, zwłaszcza, że te zamiast korzyści, przynieśćby mogły zmartwienie mojéj pięknéj kuzynce; — odpowiedziałem więc poważnie, — żeśmy wprawdzie rozmawiali z Rashleighem o stryju moim i jego rodzinie; lecz, że nic takiego nie słyszałem, coby na umyśle moim nie korzystne względem niéj wrażenie pozostawić mogło; i spodziewam się, iż przestanie na tém ogólném zaręczeniu, nie wymagając, abym z obrazą jéj delikatności, rozbierał szczegóły poufałéj gawędki dwóch mężczyzn.
Aż się z krzesła porwała usłyszawszy te słowa, — i zawołała z uniesieniem. — Na nic się panu nie przydadzą te wykręty, — ja żądam wyraźnéj odpowiedzi. — Twarz jéj pokrył żywy rumieniec; oczy zaiskrzyły się gniewem. — Żądam objaśnienia, — mówiła daléj, — jakiego kobiéta niegodnie oczerniona, słusznie żądać może od każdego mężczyzny, któremu honor jest miły, jakiego sierota opuszczona od przyjaciół, pozbawiona wszelkiéj opieki, dopomniéć się ma prawo od szczęśliwszéj istoty, w imie tego Boga, którego niedościgłe wyroki skazały pierwszą na ciągłe cierpienia; — drugą, pomyślnym obdarzyły losem; — nie możesz odmówić mi tego, — inaczéj, — dodała, — podnosząc oczy z najżywszém wzruszeniem, — odniesiesz zasłużoną karę, jeżeli jest sprawiedliwość na tym, lub na tamtym świecie.
Wzruszony do żywego tak uroczystém zaklęciem, uważałem sobie za obowiązek odłożyć zbytnią delikatność na stronę, i opowiedziéć jéj pokrótce główne szczegóły mójéj rozmowy z Rashleighem.
Jak tylko mówić zacząłem, usiadła spokojnie; a ilekroć zastanawiałem się, szukając najmniéj drażliwych wyrażeń, powtarzała mi zawsze; — Daléj, daléj, — pierwsze słowo najlepsze, bo prawdziwe, — nie myśl wcale o mnie; mów jak do osoby obojętnéj, którą to wcale nie obchodzi.
Przyciśniony w tak naglący sposób, wybąkałem nakoniec to, co mi Rashleigh powiedział o układzie rodzinnym, przeznaczającym rękę Djany jednemu z Osbaldystonów, i o trudności wyboru między nimi. Chciałem na tém zakończyć; ale ze zwykłą sobie przenikliwością, odkryła, że coś jeszcze zataiłem, a nawet zdawała się domyślać, czegom nie domówił.
— Wszystko to tak, — rzekła, — ale Rashleigh musiał panu jeszcze coś więcéj powiedziéć; coś tak naprzykład, co szczególniéj dotycze jego własnéj osoby.
— Tak, — powiedział mi, — że gdyby nie miał odrazy kopać dołki pod bratem, postarałby się, aby w skutku zaszłéj zmiany w przyszłém jego powołaniu, imie Rashleigh zajęło próżne miejsce w dyspensie, zamiast imienia Thornkliff.
— Czy być może? — Więc raczył się do tego stopnia poniżyć? — O! za wiele honoru dla pokornéj jego sługi Djany Vernon, — i ona téż zapewne doznałaby najżywszych uniesień radości, gdyby tylko ta zmiana nastąpić mogła?
— Jeżeli mam prawdę powiedziéć, dał mi uczuć coś podobnego; a nawet dodał, że...
— Co? niech wszystko usłyszę.
— Że on sam zerwał ścisłość wzajemnych związków, jedynie przez bojaźń, by się nie zamieniły zwolna w uczucia niezgodne z jego przeznaczeniem na sługę kościoła.
— Wielce jestem obowiązana, — rzekła Djana z uśmiéchem: — lecz w każdym rysie ślicznéj jéj twarzy malowały się najżywszy gniew wzgarda. Zamilkła na chwilę, — potém dodała spokcjnie, — wszystko coś mi powiedział, spodziewałam się usłyszéć; bo wszystko, wyjąwszy jednę okoliczność, jest prawdą; — ale jak między truciznami, są tak zjadliwe, iż kropla wystarcza na zarażenie całego źródła, tak w zwierzeniu się Rashleigha jest jeden fałsz tylko, lecz zdolny zatruć całą ową bajeczną studnię, w któréj prawda założyła mieszkanie. — Jest to bezczelna potwarz, że znając dobrze Rashleigha na nieszczęście moje, choć na chwilę pomyśléć mogłam, aby z nim losy moje połączyć. Nie! — zawołała ze drżeniem objawiającém mimowolną zgrozę, — raczéj umrzeć, jak być żoną Rashleigha! — Strzelec, pijak, masztalérz, bokser, niedołęga, sto kroć więcéj od niego warci; a klasztor więzienie, grób nawet, pożądańsze od nich wszystkich razem.
Miły i melancholiczny dźwięk jéj głosu, odpowiadał osobliwszemu i zajmującemu jéj położeniu. — W kwiecie młodości i wdzięków, zostawiona saméj sobie, bez doświadczenia, bez przyjaciółki, przy któréj pomoc i opiekę znaleśćby mogła, bez téj nawet obrony, którą same prawidła oświeconéj społeczności zaręczają płci pięknéj.... O Treshamie! zaledwo mógłbyś nazwać przenośnią, gdybym ci powiedział, że myśląc o tém wszystkiém, mało mi serce nie pękło! — Jakiś szczególny wyraz powagi w jéj odrazie ku wyszukanéj grzeczności; — wyraz szlachetnéj dumy w pogardzie obłudy; — niezachwianego męstwa wśród otaczających niebezpieczeństw zajmował duszę moją litością i podziwieniem. — Zdawała mi się królową opuszczoną od poddanych, pozbawioną władzy, lecz i tak jeszcze gardzącą formami towarzyskiego życia, jakby zaprowadzonemi tylko dla osób niższego rzędu; polegającą śmiało, w trudném swém położeniu, na sprawiedliwości nieba, i niewzruszonéj stałości własnego charakteru.
Chciałem wysłowić uczucia, które mię przejmowały, lecz zaledwo otworzyłem usta, przerwała mi natychmiast:
— Mówiłam panu nie raz żartem, że nie lubię pięknych grzeczności; — dziś bez żartu powiadam, że nie chcę litości a próżném użalaniem się pogardzam; — co miałam znieść, zniosłam; co jeszcze cierpieć przyjdzie, — wyciérpię, jeśli siły dozwolą, — słowa politowania nie ulżą więźniowi ciężaru, który dźwigać musi na rękach i nogach, — jeden człowiek, co mógł mi dopomódz, lecz wolał raczéj pogrążyć mię w nędzy, jest... Rashleigh Osbaldyston. — Tak! był czas, kiedy mogłam się doń przywiązać; ale wielki Boże! cel dla którego pozyskał zaufanie słabéj, i opuszczonéj od wszystkich istoty; do którego zmierzał stale ciągle, bez chwili spoczynku, bez litości i sumienia, obracając w truciznę pokarm, który umysłowi memu udzielał... O dobroczynna Opatrzności! w cóżbym się obróciła w tém, i w przyszłém życiu, gdybym kierowana twą ręką, nie uszła sideł téj poczwary.
Uderzony obrazem piekielnéj obłudy, którą mi te słowa odkryły, porwałem się do szpady sam nie wiedząc, co czynię, i biegłem utopić ją we krwi Rashleigha; — gdy na pół żywa, i rzucając wejrzenie, w którém bojaźń zajęła miejsce gniéwu i pogardy, miss Vernon rzuciła się ku drzwiom sali.
— Stój, — zawołała, — stój! Jakkolwiek zapał twój jest sprawiedliwy, nie znasz ani połowy tajemnic tego straszliwego więzienia. — Rzuciła niespokojném okiem naokoło siebie, potém dodała cichym głosem: — jest urok, który życie jego zasłania; zadając mu śmierć, naraziłbyś na niebezpieczeństwo wiele osób — gdyby nie to, ta sama, acz mdła ręka, w godzinie oznaczonéj przez sprawiedliwość nieba, zdołałaby pomścić mą krzywdę; powiedziałam ci, że nie chcę litości, dodam jeszcze, że nie potrzebuję mściciela.
Kończąc te słowa, wróciła na miejsce: usiedliśmy znowu, i przez czas niejaki milczeliśmy oboje; miss Vernon chciała zapewne ochłonąć z gwałtownego wzruszenia, a ja zastanawiałem się nad jéj mową, i wyznałem przed sobą to, co w piérwszym zapale gniéwu nie przyszło mi na myśl, — że nie miałem żadnego prawa przyjmować na siebie roli jéj rycerza. Nareszcie Djana odzyskawszy spokojność, rozpoczęła znowu rozmowę.
Wspomniałam panu o tajemnicy przywiązanéj do życia Rasleigha, równie ważnéj jak niebezpiecznéj; — jakkolwiek jest podłym: jakkolwiek mu nie tajno, że nim pogardzam, jednak nie mogę — nie śmiém otwartą wypowiedziéć mu wojnę. I ty panie Osbaldyston, w postępowaniu z nim zachowaj ostrożność; — przeciw jego podejściom walcz, ale rozsądkiem nie gwałtownością, a nadewszystko, unikaj scen podobnych do wczorajszéj, bo te mogłyby mu nadać niebezpieczną nad panem przewagę. Chciałam cię o tém ostrzedz, i to miało być celem dzisiejszéj rozmowy; ale zaufanie moje znacznie się posunęło za granice jakie mu naznaczyłam.
— Zaręczyłem jéj, że nadużyć je nie jestem zdolny.
— Wcale o tém nie wątpię, — rzekła, — jest cóś takiego w twarzy pana i całym układzie, co ufność obudzą. Bądźmy przyjaciółmi; nie masz powodu lękać się, — dodała z uśmiéchem i rumieniąc się nieco, ale śmiało, i bez zająknienia, — aby przyjaźń między nami, jak mówi nasz poeta, była tylko maską innego uczucia. Tak ze sposobu myślenia, jak i postępowania, należę więcéj do płci waszéj, pośród któréj odebrałem wychowanie, jak do mojéj; — przytém nieszczęsny habit wisi nademną prawie od kolébki, i muszę go wdziać w końcu; — bo łatwo uwierzysz, że spełnienie jedynego warunku, który mię od klasztoru, oswobodzić może, ani na moment nie postało w mojéj myśli; — ale ponieważ chwila ostateczna nie nadeszła jeszcze, będę używać wolności mojéj jak tylko można najdłużéj. — A teraz, kiedy już sens zawiły Dantego wyjaśniony, pośpieszaj za myśliwymi na borsuki, ja zaś zostanę w domu; — głowa tak mocno mię rozbolała, że nie mogę brać udziału w téj zabawie.
Wyszedłszy z biblioteki, nie udałem się za myśliwymi. — Czułem, iż samotna przechadzka, potrzebna mi jest dla zebrania myśli przed spotkaniem Rashleigha, którego podłą i zbrodniczą duszę tak uderzającym ujrzałem obrazie. — Z zimną krwią ułożony zamiar przewodniczenia w naukach sierocie znakomitego rodu, i tak bliskiéj krewnéj, jedynie w zdradzieckiéj myśli uwiedzenia jéj w końcu; zamiar, — opowiedziany przez samą omylonéj zbrodni ofiarę, z całą mocą cnotliwego uniesienia, — wydał mi się stokroć okropniejszym nad wszystkie wyuzdanéj namiętności przykład. Trudno mi było zejść się z Rashleighem i nie dać mu poznać wzgardy i nienawiści, które mnie oburzały; a jednak pokryć je nakazywało mi tajemnicze zwierzenie się Djany, i ta uwaga, że nie miałem prawa być jéj mścicielem.
Postanowiłem więc miéć się na baczności przeciw obłudzie i podejściom Rashleigha, póki razem będziemy; a jak tylko do Londynu odjedzie, uwiadomić o charakterze jego, Owena, aby ostrzeżony o niebezpieczeństwie, czuwał nad interesami mego ojca. — Chciwość i pycha, pomyślałem, dla duszy takiéj jak Rashleigha, więcéj zapewne mają powabów, aniżeli chwilowa i występna rozkosz. — Stałość w przedsięwzięciach, obok władzy udawania wszelkich godnych uwielbienia przymiotów, zjednają mu niezawodnie to zaufanie, którego nadużyć mógłby, za nic ważąc prawidła dobréj wiary i wdzięczności. — Zamiar ten był nieco przytrudny, zwłaszcza w okolicznościach w których się podówczas znajdowałem, gdzie ostrzeżenie z mojéj strony mogło być uznane jako zawiść ku temu, co miał po mnie odziedziczyć względy mojego ojca. — Osądziłem atoli za konieczny obowiązek, napisanie listu do Owena, zostawiając rozsądkowi jego i przezorności, jak ma korzystać z wiernego obrazu serca i umysłu Rashleigha. Jakoż napisawszy list takowy, odesłałem na pocztę przy piérwszéj sposobności.
Kiedym po raz piérwszy od owéj chwili ujrzał Rashleigha, uważałem, iż podobnie jak i ja unikał zbytniego zbliżenia się ku mnie, a nadewszystko jakiéjkolwiek do sprzéczki pobudki; — domyślał się zapewne, że zwierzenie się Djany, nie było dlań pochlébne; — lubo nie mógł wiedziéć, że mi odkryła jego haniebne przeciw niéj zamysły. Ztąd rozmowy nasze o rzeczach obojętnych i nic nieznacznych, nosiły cechę obustronnéj nieufności. Na szczęście Rashleigh bawił w Osbaldyston-Hallu tylko dni kilka, w ciągu których dwie szczególnie okoliczności zajęły moją, uwagę: piérwszą, była niepojęta szybkość, z jaką bystrym i czynnym umysłem obejmował i porządkował główne zasady nowego zawodu; — popisywał się niekiedy z postępami, jakie w nim uczynił; — chcąc zapewne okazać, że ciężar który zrzuciłem dla tego, iż siły moje przechodził, jest lekkim i łatwym dla niego. Ale trudniéj mi było pojąć drugą okoliczność, że mimo zarzutów jakie miss Vernon Rashleighowi czyniła, spędzała z nim częstokroć długie chwile sam na sam; chociaż w obec rodziny, nie widać było między niemi większéj jak zwykle ścisłości.
Gdy nadszedł dzień odjazdu Rashleigha, ojciec rozstał się z nim obojętnie — bracia, z źle pokrytą radością, jak dzieci, które się wyrwały z pod rózgi nauczyciela, a jawnie wesołości, okazać nie śmieją — ja nakoniec z zimną grzecznością. — Kiedy się zbliżył do miss Vernon i chciał ją pożegnać, cofnęła się, rzucając nań wejrzenie najwyższéj pogardy, lecz obok tego, podając mu zdaleka rękę, rzekła:
— Bądź zdrów Rashleighu! niech ci Bóg nagrodzi za dobro, któreś mi udzielił, a przebaczy złe, któreś zamierzał wyświadczyć.
— Amen! moja kuzynko, — odpowiedział nabożnym tonem seminarysty St. Omer, — szczęśliwy ten, którego dobre chęci wydały pożądane owoce, a złe myśli zwiędły przy samym rozkwicie!
Te były ostatnie jego słowa.
— Co za doskonały obraz obłudy! — rzekła miss Vernon, jak tylko drzwi się za nim zamknęły, — jak mały częstokroć przedział odgranicza to, czém powinniśmy gardzić, od tego, co zasługuje na uwielbienie.
Pisałem do ojca mego przez Rashleigha, i kilka słów do Owena, oprócz listu, o którym namieniłem, a który ostrożność doradziła powierzyć innéj drodze. — Zapewne sobie wyobrażasz, — że i ojcu i przyjacielowi, przedstawiałem uwagi o mojém położeniu, z którego żadnéj innéj korzyści spodziewać się nie mogłem, nad wprawę w myśliwstwie, a w którém dłużéj pozostając, zapomniéćbym musiał wszelkich użytecznych wiadomości. Sądzisz, — że nie należało mi taić odrazy i tęsknoty, jakich doznawałem w towarzystwie osób oddanych próżniackiemu życiu i poniżającym namiętnościom, — że obowiązkiem moim było użalać się na niewstrzemięźliwość rodziny, wśród któréj gościłem, — na niechęć z jaką stryj mój przyjmował wymawianie się moje od trunków, — bo ta uwaga zwłaszcza, obudziłaby niezawodnie troskliwość ojca mego, który brzydził się pijaństwem, otworzyłaby mi podwoje więzienia i skróciła czas, a przynajmniéj zmieniła miejsce wygnania — jeżeli tak mniemasz Treshamie, mylisz się, bo niewspomniałem ani słowa o tych wszystkich nieprzyzwoitościach, i gdyby Osbaldyston-Hall był tém samem co Ateny, otoczony całym blaskiem naukowéj sławy, napełniony mędrcami, bohaterami i poetami, nie okazałbym mniejszéj chęci opuszczenia jego posępnych murów.
Jeśli czujesz jeszcze w sobie cokolwiek młodzieńczego ognia, łatwo się domyślisz przyczyny. — Nadzwyczajne wdzięki Djany, o których ona tylko zdawała się nie wiedziéć; — jéj romantyczne i tajemnicze życie, — jéj niebezpieczeństwa i śmiałość, z jaką się na nie zapatrywała; — jéj układ może mniéj płci pięknéj przyzwoity, który jednak w oczach moich był najwymowniejszym dowodem czystości téj duszy, a nadewszystko widoczne i pochlebne piérwszeństwo, jakiemi nad innymi zamku mieszkańcami okazywała; zajmowały mię niewypowiedzianie, wzbudzały ciekawość, działały na wyobraźnią, i dogadzały mojéj próżności. Nie śmiałem wyznać przed sobą, jak mocne wrażenie uczyniły na sercu mojém piękność i przymioty miss Vernon: nie chciałem się zastanawiać, że cała myśl moja nią jedynie była zajęta. Razemeśmy czytali, razem używali przechadzki, wszystkie zabawy i zatrudnienia nasze były wspólne; — przerwane nauki z Rashleighem, miss Vernon rozpoczęła pod przewodnictwem nauczyciela, którego zamiary były czyściejsze, lubo może zdolności nie tak znakomite.
Jakoż w rzeczy saméj nie byłem wstanie wykładać jéj owych głębokich i uczonych przedmiotów, nad któremi przy Rashleighu pracować zaczęła, a które wydawały mi się potrzebnemi raczéj duchownemu, jak młodéj i pięknéj kobiécie. — Pojąć nawet nie mogę, w jakiéj myśli chciał ją wprowadzić w ten ciemny labirynt, który podobało się uczonym nazwać filozofiją; — albo uczyć pewniejszych wprawdzie, lecz zarówno niestosownych nauk: matematyki i astronomii. Chyba żądał tym sposobem zatrzeć w umyśle Djany różnicę powołania i zatrudnień dwom płciom oddzielnym właściwych, i przyzwyczaić ją nieznacznie do owych zręcznych rozumowań, przez które zczasem mógłby nadać haniebnym zamiarom swoim barwę prawości. W tym duchu zapewne, lubo mniéj zdradliwie, ośmielał ją Rashleigh, aby lekceważyła prawidła przyzwoitości, które nakształt czujnéj straży, otaczają zewsząd płeć piękną. Wprawdzie pozbawiona wszelkich z kobiétami stosunków, miss Vernon nie mogła miéć dostatecznéj o tych prawidłach wiadomości; — wrodzona jednak skromność i rozsądek, nie dozwoliłyby jéj przybrać ten układ zbyt śmiały i otwarty, który za piérwszém mojém z nią spotkaniem tak dziwnym mi się wydał; gdyby jéj nie wmówiono, — że pogarda form uświęconych zwyczajem, jest oznaką wyższości, cechą szlachetnéj i czystéj duszy. Nie bez celu zapewne ten podły jéj przewodnik usiłował zniszczyć owe zapory, któremi skromność cnotę osłoniła.
Oprócz znacznych postępów, które miss Vernon, przez nader bystre pojęcie swoje, w naukach umysłowych uczyniła, posiadała jeszcze niepospolitą znajomość języków, i literatury nowożytnéj i starożytnéj. — Gdyby nie było dowiedzioną prawdą, że wyższe talenta tém daléj zachodzą, im mniéj mają postronnéj pomocy, zaledwoby pojąć można, — jakim sposobem Djana w tak krótkim czasie — nabyć mogła tylu wiadomości, które, obok zupełnego jéj w pożyciu towarzyskiem niedoświadczenia, tém większe wzbudzały podziwienie. Zdawało się, iż dla niéj nic nie jest obce, wyjąwszy to, co najwięcéj znać była powinna. Ale ta sama właśnie sprzeczność, nadawała zdaniem mojém szczególny jakiś pociąg wszystkiemu, co mówiła lub czyniła; bo niepodobna było przewidziéć, czy pierwsze jéj słowo lub czyn objawią najbystrzejszy dowcip, lub największą prostotę. Każdy więc łatwo oceni, na jakie niebezpieczeństwo narażał się młodzieniec z tak bujną jak moja wyobraźnią, przebywając ciągle w towarzystwie tyle przyjemnéj i zachwycającéj istoty.






ROZDZIAŁ  XIV.
To światło błyska w oknie drogiéj mi osoby:
Lecz czemuż je tam widzę śród północnéj doby?
Stara ballada.

Życie jakie pędziliśmy w Osbaldyston-Hallu zbyt było jednostajne, aby na szczegółowe opisanie mogło zasługiwać — Djana Vernon i ja, spędzaliśmy większą część czasu na wspólnéj nauce; reszta rodziny zajmowała się jak zwykle stosownemi do pór roku rozrywkami, do których my niekiedy należeliśmy. — Stryj mój jak wielu innych, do wszystkiego zczasem przywykał; przywykł więc nieznacznie i do mnie, tak dalece nawet, iż mnie polubił; i gdybym na wzór Rashleigha, korzystając z nieczynności barona, objął nieznacznie zarząd całego majątku, możebym większe jeszcze łaski u niego pozyskał. — Ale chociaż piórem mojém i wiadomościami arytmetycznemi zawsze służyłem stryjowi, ilekroć wypadło napisać do sąsiada, lub zrobić obrachunek z dzierżawcą, nie miałem jednak chęci wyręczać go we wszystkich domowych zatrudnieniach; i dla téj przyczyny, aczkolwiek zacny starzec przyznawał, że synowiec Frank jest zdatny i dobry chłopak, przecież dodawał, zwykle, że dopiéro teraz czuje, jak wielkie miał z Rashleigha wyręczenie.
Jest to bardzo nieprzyjemną rzeczą, żyć w niezgodzie z rodziną, pośród któréj mieszkać jesteśmy zniewoleni; usiłowałem zatem przezwyciężyć niechęć moich krewnych ku mnie: — zamieniłem mój galonowany kapelusz na myśliwski kaszkiet, i tym sposobem pozyskałem względy Johna — ujeździłem dzikiego konia, i nabyłem szacunek Dicka — nakoniec kilka zakładów zręcznie przegranych Wilfredowi, — parę butelek spełnionych z Percym, zjednały mi przyjaźń wszystkich baronowiczów, oprócz jedynego Thornkliffa.
Miał on cokolwiek więcéj umysłowych zdolności, lecz przytém mniéj dobre serce jak inni bracia; — zawsze ponury i zwadliwy, pobyt mój w Osbaldyston-Hallu za natrętstwo uważał. — Spoglądał okiem zawiści na strosunki moje z Djaną, którą w skutku rodzinnego układu, miał za swoją narzeczoną. — Nie można powiedziéć, żeby ją prawdziwie kochał; — ale zapatrując się na nią jak na własność, nie mógł znieść przeszkody, któréj usunąć nie widział sposobu. — Nieraz chciałem zbliżyć się ku niemu, lecz każdy krok zgody odrzucał postawą warczącego brytana, gdy obca ręka chce go pogłaskać. — Musiałem przeto zaniechać bezskutecznych usiłowań, i zostawić go w złém dla siebie usposobieniu.
Takie więc było położenie moje względem osób składających rodzinę mego stryja; — nie mogę atoli przemilczyć o jednym mieszkańcu Osbaldyston-Hallu, z którym niekiedy rozmawiałem. — Był to znajomy ci Andrzéj Fairservice ogrodnik, który jak tylko się dowiedział, że jestem protestantem, częstował mię zawsze tabaką ze szkockiego różka, ilekroć koło niego przechodziłem. — Spełniając ten czyn grzeczności, miał niektóre korzyści na widoku; naprzód — nic nie tracił, bom nie zażywał tabaki: powtóre, miał wyśmienitą wymówkę zawieszenia na kilka chwil pracy, którą nie tak bardzo kochał, a potrzecie — zyskiwał sposobność wytrząśnienia jak z worka wszystkich nowin, które uzbiérał, lub satyrycznych uwag, które mu nastręczał złośliwy północny dowcip.
— Mam panu coś powiedziéć, — rzekł do mnie jednego wieczora, przybiérając postać pełną tajemnicy, — byłem dziś w gospodzie pod trzema młotami.
— Domyślam się mój Andrzeju, słyszałeś zapewne jakie nowinki w téj szynkowni?
— W szynkowni? a uchowaj Boże! — ja nigdy do szynku nie chodzę... nie... chyba sąsiad jaki zaprosi na piwo, — gdyż, jeślibym ja miał płacić... pieniądz trudny panie! i czasu szkoda. — Otóż jak powiadam panu, byłem pod trzema młotami celem załatwienia niektórych interesów z tą starą Mattie Simpson, — potrzebowała kilka kóp gruszek, na których dzięki Bogu nie zbywa w naszym ogrodzie. — Jużeśmy dobijali targu, w tém, — zgadnij pan kto przyszedł?... Oto ten, co to na piechotę handluje — Patrick Macready.
— Co roznosi towary, chciałeś zapewne powiedziéć.
— Wszystko jedno, niech i tak będzie — ale czy tak, czy owak, jest to uczciwe i korzystne rzemiosło, i w naszym kraju oddawna znane. — Patrick jest to niby jakiś mój krewniak — uściskaliśmy się, i...
— I wypiliście kwartę piwa, nieprawdaż? No i cóż daléj — przystąpcie do rzeczy.
— Ale powoli, nie tak prędko! — Wy panowie z południa jesteście w gorącéj wodzie kąpani — tu przecież o pana chodzi, a cierpliwości ani za grosz — kwartę piwa? tak — Patrick chciał postawić kwartę piwa, ale stara Mattie dała nam miskę mléka i kawał owsianego chleba; zabrawszy się tedy do jedzenia, rozpoczęliśmy gawędę, to o tém, to o owém.
— Zmiłuj się Andrzeju; powiédz mi, co masz powiedziéć, — nie mogę tu stać przez noc całą.
— Tak samo jak i ja mój panie — uchowaj Boże — nie na to człek napoci się od świtu do zmroku, aby w nocy gwiazdy liczył. — Otóż Patrick powiedział mi, że tam w Londynie wielki był harmider o ten figiel.
— O jaki figiel?
— O figiel... co to pan wiész na gościńcu.
— Na gościńcu? — niech umrę jeśli cię rozumiem!
— O ten tam tłómoczek, — rzekł Andrzéj przybiérając znowu tajemniczą postawę.
— Jaki tłómoczek? powiédz mi proszę.
— Tłómoczek Morrisa, który mu skradziono; — ah, jeśli to pana nie obchodzi, to i dajmy temu pokój.
To rzekłszy, jął się motyki, i zaczął kopać.
Ciekawość moja, jak to przewidział ten niecnota, zaczęła mię dręczyć coraz żywiéj; nie chciałem jednak jéj okazać, aby się jeszcze bardziéj nie drożył i nie przedłużał dokończenia przerwanéj rozmowy; ale pan Andrzéj nie przestawał kopać; i chociaż odzywał się kiedy niekiedy, to nie o nowinach kramarza. — Stałem przeklinając go w duszy, ale chciałem się przekonać, jak prędko przezwycięży w nim upór nałogowa gadatliwość.
— Tu się posadzi szparagi, tam zasieję fasolę — trzeba aby te pasibrzuchy miały czém bifsztyk przyprawić; ale nigdy miéć nie będą tyle przyjemności jedząc to co ja uprawię, ile ja mam uprawiając to co oni jedzą. — Andrzeju! — krzyczy stara Marta — kapusty nie ma! — Im się zdaje, że dosyć zawołać, a kapusta zaraz wyskoczy z ziemi... — Oho! niebo się wyjaśniło — ani chmurki nie widać — to zapewne dla tego, że jutro niedziela; bo jeżeli ma być pogoda choć jeden dzień w tygodniu, to z pewnością przypadnie na niedzielę, dla tego, że nic robić nie można. — Ale już musi być około ósméj — trzeba iść do domu.
Wbił w ziemię motykę, a spoglądając na mnie i robiąc poważną minę człowieka posiadającego tajemnicę, którą podług woli wyjawić lub zamilczyć może; — odwinął rękawy od koszuli, i poszedł po kurtkę złożoną starannie na pobliskiéj ławce.
Nie ma rady, pomyślałem sobie, trzeba odpokutować za przerwanie opowiadania tego nudnego gaduły, i słuchać od początku do końca.
— No i cóż tam się stało w Londynie panie Andrzeju? — rzekłem przystępując ku niemu, — jakie wam przyniósł nowiny ten krewny, — co to na piechotę handluje?
— Chyba ten co to roznosi towary? — chciałeś pan powiedziéć, — rzekł Andrzéj ze złośliwym uśmiéchem, — ale niech sobie będzie jak chce, są to ludzie bardzo użyteczni w kraju takim jak Northumberland, gdzie miasta tak rzadkie! W Szkocyi to wcale co innego! — Naprzykład hrabstwo Fite, — to panie — z końca w koniec, na prawo i na lewo, miasteczko za miasteczkiem, jakby jedno miasto, — a jakie ulice! jakie domy! aż miło patrzéć. — Weź pan Kirkaldy — czy się znajdzie choć jedno tak długie miasto w waszéj Anglii?
— Wszystko to śliczne rzeczy — prawda, ale mieliście mówić Andrzeju o tych nowinach z Londynu.
— Myślałem, że panu nie pilno o nich wiedziéć, — rzekł spoziérając na mnie z ukosa. — Otóż tedy Patrick Macready utrzymuje, że była żwawa sprzéczka w parlamencie o rozbój tego Morrisa, czy jak go tam nazywają.
— W parlamencie, a to znowu dla czego?
— Takie samo właśnie pytanie zadałem Patrickowi: — Mój Patku, — rzekłem, — czy to być może, aby te lordy, barony, magnaty, zajmowały się na obradach tłómokiem? — Kiedy my w Szkocyi mieliśmy parlament (niech zaraza wydusi tych co go nam odebrali), stanowiono prawa dla dobra kraju, a nie wtykano nosa w drobne sprawy, należące do zwyczajnych sądów; — ale u nich w Londynie, niech tylko kot wypije komu śmietankę, już o tém gotowi rozprawiać w parlamencie — tracą czas, tak jak nasz jegomość i panicze, którzy z niezliczoną psiarnią, trąbami i rogami upędzają się po całych dniach za zwierzyną, co i sześciu groszy niewarta.
— Co prawda to prawda Andrzeju, — przerwałem chcąc go naprowadzić na drogę. — A Patrick co na to?
— Patrick na to: — alboż ty myślisz, że te angielskie puddyngi mogą co zrobić po ludzku? — Kiedy się tam kłócili niewiedziéć o co, powstał jakiś gębacz i powiedział: że w północnéj Anglii pełno Jakóbitów; (i między nami mówiąc, powiedział prawdę) że ci podnieśli bunt otwarty, — że królewskiego posłańca zatrzymano, i zrabowano na publicznéj drodze, — że piérwsze osoby w Northumberland należą do téj sprawy, i że zabrano mu piéniądze, papiéry ważne, i inne rzeczy — kiedy zaś posłaniec zaniósł skargę przed sędziego pokoju, dwaj rabusie którzy go obdarli, zasiedli z nim do stołu, jedli i pili, i tak go podéjść umieli to groźbą, to prośbą, że w końcu odwołał skargę, i wyniósł się co prędzéj, żeby go jeszcze co gorszego nie spotkało.
— I to wszystko ma być prawda Andrzeju?
— Patrick przysięga, że taka prawda, jak to, że jego łokieć trzyma najprawdziwiéj dwie stopy, i tak jest; (tylko że na cal krótszy od angielskiego). — Jak tylko więc ów gębacz skończył, powstała wielka wrzawa — pytano o nazwiska, — wymienił Morris, stryja pańskiego, sędziego Inglewood, i innych jeszcze, — dodał Andrzéj uśmiechając się i przymrużając jedno oko. — Potem powstał jegomość z przeciwnéj strony, i zapytał: czy można obwiniać najznaczniejsze osoby kraju, na słowo zawołanego tchórza, który stracił rangę za to, iż z pola bitwy uciekł, i oparł się aż we Flandryi, — i dodał jeszcze ten drugi, że całą tę historyję ułożył minister z Morrisem, wprzód nim ten ostatni wyjechał z Londynu. — Wtenczas kazano przywołać Morrisa aby wszystko opowiedział; — ale ba! — Morris tak się zaląkł, — iż jak powiada Patrick, podobny był raczéj do trupa, jak do żyjącego — dwóch słów przemówić nie mógł. — Nie musi miéć w głowie węcéj mózgu jak zgniła rzepa; bo gdyby tak na mnie, wygadałbym im wszystko od a do z, nie zająknąwszy się ni razu.
— I jakże się skończyło to wszystko? czy wié o tém twój przyjaciel?
— Rozumié się że wié? — umyślnie dla tego zatrzymał się cały tydzień w Londynie, aby znajomym swoim przynieść ważne nowiny. — Ów gębacz co to pierwéj mówił, schował rogi jak ślimak, rzekł: że chociaż jest przekonanym o rozboju, jednak być może że się pomylił co do szczegółów. — Drugi znowu powstał i odpowiedział: że mniéj dba czy tam Morrisa okradziono lub nie? — idzie tylko o to, aby nie plamiono dobréj sławy szlachty, a zwłaszcza szlachty północnéj Anglii, z któréj sam jest rodem. — I to to jest, co oni nazywają porozumiéć się — jeden odstąpi pół słowa, drugi całe słowo, i zgoda. — Ale nie koniec na tém; — jak się izba niższa wygadała do woli o téj sprawie Morrisa, przeniesiono ją do izby parów — tam znowu powtórzony hałas. — W naszym parlamencie szkockim, posłowie zasiadali razem z parami, i nie rozprawiano dwa razy o jednéj rzeczy, ale u nich w Londynie nic nie zrobią jak należy. — Otóż tedy w téj drugiéj izbie była mowa o jakimś Campbellu, który miał należyć do rozboju, choć na usprawiedliwienie swoje pokazywał świadectwo podpisane przez księcia Argyle. — Gdy to usłyszał Maccalumore, porwał się, jakby mu kto fajerkę z żarem podsunął pod brodę — czerwony jak burak, rzucił okiem na około siebie, i zawołał, że każdy z Campbellów jest tak cnotliwy, tak mądry, waleczny, godny zaufania, jak sam stary sir John Grame. — Kiedy mam prawdę powiedziéć, książę pan skłamał trochę; — ale ponieważ zawsze na dwóch stołkach siadywał, a miał przyjaciół i z téj i z owéj strony, nikt nie śmiał wystąpić przeciw niemu; historyją więc Morrisa uznano za podłe oszczerstwo, i gdyby nie umknął podkasawszy poły, kto wié, czyby go nie wystawiono na świéże powietrze... pod pręgiérzem.
Domawiając tych słów, zacny Andrzéj pozbiérał swoje grabie, grace i motyki, włożył je do taczek, nie śpiesząc jednak, i dając mi czas wypytania się o wszelkie szczegóły. — Postanowiłem nadmienić mu o tém, co zaszło, z obawy, aby ten niecnota nie naplótł ludziom Bóg wié czego z powodu mego milczenia.
— Bardzobym chciał, — rzekłem, — zobaczyć się z twoim krewnym panie Andrzeju, i pomówić z nim samym: słyszeliście zapewne, że i mnie wmieszano do téj dziwnéj sprawy Morrisa; (Andrzéj uśmiechnął się złośliwie) i dla tego chciałbym zapytać Patricka o niektóre jeszcze okoliczności.
— I owszem, proszę pana, powiem mu tylko, że pan potrzebuje kilku par pończoch; to on tu zaraz przyjdzie.
— Dobrze, dobrze — możesz mu nawet zaręczyć, że znajdzie kupca, który nie lubi długich targów; — niech wejdzie przez tylną furtkę, ja tymczasem będę się przechadzać po ogrodzie i oglądać twoje piękne kwiaty.
— Idę więc, idę... Spojrzyj no pan na moje kalafiory, — jak to rosa na nich błyszczy przy świetle księżyca — wyglądają jak panny w dyjamentach.
To mówiąc, Andrzéj Fairservice pobiegł śpiesznie; — dwie mile drogi uważał za nic, gdy szło o zarobek krewnego; chociażby go nie poczęstował piwem, bo musiałby za nie zapłacić sześć groszy. — Anglik, znalazłby zupełnie przeciwnie na miejscu Andrzeja, pomyślałem sobie, przechadzając się po wysadzanych owocowemi drzewami ulicach staroświeckiego ogrodu.
Kiedym się zbliżał do końca jednéj alei i już wracać miałem, rzuciłem okiem na okna biblioteki, wychodzące na ogród; ujrzałem w nich światło, nie zdziwiło mię to; — wiedziałem bowiem, że miss Vernon często do późna w bibliotece bawiła. Grzeczność i przyzwoitość nie dozwoliła mi nigdy zbliżać się do niéj w owéj porze, kiedy cała rodzina bawiła się wieczorną, biesiadą; — lękałem się być z nią sam na sam. — Rano, kiedyśmy czytali, wchodził ten lub ów krewny, nie wiedząc co robić z czasem, albo chcąc ze starych książek powydzierać karty na przybitki do strzelby; — rano więc biblioteka była otwartą dla wszystkich; — wieczorem tylko dla miss Vernon. — Wychowany w kraju, gdzie przyzwoitość jest, a przynajmniéj była za moich czasów na pierwszym względzie, stosowałem się do jéj prawideł i za siebie i za Djanę, która przez brak doświadczenia, często je mijała; — i dla tego wybrawszy stosowną porę, nadmieniłem jak najostrożniéj o potrzebie przyzwania trzeciéj osoby, ilekroć mielibyśmy zejść się wieczorem w bibliotece.
Miss Vernon zrazu zaczęła się śmiać, potém rumienić, a w końcu chciała się i gniéwać; lecz po chwili namysłu rzekła:
— Zdaje mi się iż pan ma słuszność; odtąd więc gdy mię napadnie chęć pracy wieczorem, zaproszę starą Martę na herbatę.
Marta, stara ochmistrzyni w Osbaldyston-Hallu, miała te same skłonności co i jéj panowie; — kawał pieczeni i butelka marcowego piwa, lepiéj jéj smakowały, jak najlepsza chińska herbata; ale ponieważ herbatę piły natenczas tylko osoby wyższego stanu, przyjęła zaprosiny miss Vernon tém chętniéj, że oprócz dobrego przyjęcia, znajdowała podostatkiem cukru, grzanek i masła. Zresztą żaden ze służących, żaden z moich krewnych bez koniecznéj potrzeby, nie śmiał ani przejść koło biblijoteki po zachodzie słońca, przekonany, — że w téj stronie domu przebywają strachy. Ukazywały się tam nieraz, podług ich powieści, okropne widma, i dawały się słyszéć jęki przeraźliwe.
To wrażenie strachu pomnażała jeszcze uwaga, że biblijoteka przez długi czas była ulubioném siedliskiem Rashleigha, i że skryte drzwi łączyły ją z odludném jego mieszkaniem. — Liczne znajomości i stosunki, — biegłość w rozmaitych naukach, nareszcie fizyczne doświadczenia, któremi bawił się niekiedy, dostatecznie usprawiedliwiały domysł, że Rashleigh posiadać musiał sztukę czarnoksięzką. — Rozumiał po grecku, po łacinie i po hebrajsku; — do czegóżby mu się to przydało, — mówił brat jego Wilfred, — jeśli nie do rozmowy z duchami? — Służący utrzymywali, że siedząc sam jeden w biblijotece, gadał niewiedziéć z kim, i niewiedziéć o czém; a gdy wszystkich głęboki sen ogarnął, on wtenczas przez noc całą gwiazdy liczył i nie poszedł spać, aż dobrze rozwidniało, i kiedy cała rodzina dawno już uganiała się za zwierzyną.
Chociaż tych i tym podobnych baśni słuchałem obojętnie i gardziłem niemi, z tém wszystkiém powszechne stronienie od tak okrzyczanego miejsca, równo z początkiem wieczora, skłoniło i mnie, żem unikał przebywać w niém o téj porze z Djaną Vernon.
Wracając tedy do opowiadania mego, — powtarzam, — że światło w biblijotece bynajmniéj mię nie zadziwiło; lecz uczułem mimowolne wzruszenie, gdym ujrzał cień dwóch osób, który się przesunął po pierwszém oknie, zasłaniając na chwilę światło, które z niego błyskało. — Rozumiałem, że mię wzrok myli. — Lecz nie, cień podwójny wyraźnie mi się okazał w drugiem oknie; zniknął, — znowu w trzeciém; to samo w czwartém. — Z kimżeby Djana być mogła? — Przesuwanie się cienia dwóch osób między światłem i oknami, powtórzyło się jeszcze podwakroć, jakby dla zupełnego przeświadczenia mię o tém, co przypadkiem dostrzegłem; poczém znikło światło, i ciemność wszystko pokryła.
Tak mała na pozór okoliczność, na długo mi utkwiła w pamięci. Nie chciałem wyznać sam przed sobą, że przyjaźń moja ku Miss Vernon pokrywała jakieś osobiste widoki; a jednak cierpiałem niewymownie na samo pomyślenie, że przyjmuje kogoś w tém miejscu i o téj godzinie, w których, przez wzgląd na jéj dobrą sławę, przebywać z nią, — uważałem za nieprzyzwoitość.
— Dziwne, płoche, niepoprawione stworzenie! — rzekłem sam do siebie. — Na próżno dawać jéj przyjacielskie rady; na próżno być względem niéj delikatnym. — Szczerość jéj i otwartość, które mię tyle ujęły, — są tylko chęcią odznaczania się jakąś szczególnością. — Sam Ariost, gdyby mógł powstać z grobu, nie byłby dla niéj równie pożądanym gościem, jak jeden z nieokrzesanych tego zamku mieszkańców!
Nie bez powodu przyszła mi na myśl ta ostatnia uwaga; — tego samego wieczoru, zdobywszy się na śmiałość, miałem jéj przeczytać tłomaczenie moje pierwszych ksiąg Ariosta, i prosiłem, aby w przytomności Marty dała mi posłuchanie w biblijotece; — ale Miss Vernon nie przyjęła méj prośby, odkładając to na czas inny, co mię mocno dziwiło. — Kiedy nad tém rozmyślałem, otworzyła się furtka ogrodowa, i Andrzéj wszedł z krewnym swoim, uginającym się pod ciężarem kramiku.
Pan Macready, jakem się spodziewał, zręczny i złośliwy Szkot, i z potrzeby, i z upodobania, chciwie zbierał zewsząd nowinki. — Opowiedział mi dokładnie co zaszło w Izbie niższéj i w Izbie Parów, względem sprawy Morrisa, któréj, jak się zdaje, użyto jak probierczego kamienia dla odkrycia ducha parlamentu. Zapewnił mię, jak już Andrzéj namienił, że strona ministeryjalna nie śmiała popierać zaskarżenia przeciw pierwszym osobom kraju, na wiarę człowieka nie mającego prawa do ufności, i w którego opowiadaniu nie było ani związku, ani podobieństwa do prawdy. — Macready udzielił mi egzemplarz gazety opisującéj całą tę sprawę, i mowy księcia Argyle, na którą spodziewał się znacznego odbytu po tamtéj stronie Tweedy. — Z pierwszéj nie dowiedziałem się nic więcéj nad to, co mi już Szkot opowiedział; — druga, chociaż wymownie i śmiało napisana, poświęcona prawie wyłącznie pochwale kraju, rodziny i klanu księcia, nadmieniała niekiedy skromnie, ale również szczérze, i o własnéj jego zasłudze. — Przekonałem się jednak, że dobréj mojéj sławy dotknięto sposobem krzywdzącym, lubo nie wyraźnie przeciw mnie wymierzonym; — zeznał bowiem Morris, że Campbell, który podług niego był najczynniejszym z rozbójników, miał śmiałość przybyć na pomoc sam swoją osobą niejakiemuś Osbaldystonowi, i zmównie z sędzią wyjednać jego uwolnienie; — co do téj okoliczności, zeznanie Morrisa zgadzało się z własném mojém zdaniem, które powziąłem o Campbellu, jak tylko wszedł do mieszkania sędziego Inglewooda.
Nowiny te mocno mię dotknęły; — odprawiłem obu Szkotów, zakupiwszy wprzódy kilka drobiazgów u Patricka, i wróciłem do siebie, rozmyślając jakie rozpocząć kroki, dla obrony méj sławy, którą bez żadnych danych szarpano publicznie.






ROZDZIAŁ  XV.
Kto jesteś? zkąd przychodzisz?
Milton.

Całą noc oka nie zmrużywszy, wstałem z postanowieniem wrócenia jak najspieszniéj do Londynu, i usprawiedliwienia się z krzywdzącego zarzutu; lecz pamięć na rozkaz ojca; bojaźń ściągnienia jeszcze większego gniewu, gdybym miejsce wygnania przeciw jego woli opuścił, zachwiały moje przedsięwięcie. Atoli jego doświadczenie, i związki z pierwszymi członkami stronnictwa Whigów, mogły mi przynieść najdzielniejszą pomoc, ułatwić obronę, i wykryć moją niewinność; — osądziłem więc, iż najlepiéj zrobię, gdy całą rzecz ojcu memu ze wszelkiemi szczegółami opiszę, a że sposobność przesłania listów rzadko się zdarzała, postanowiłem więc pojechać do najbliższego miasta, i złożyć osobiście list na poczcie.
Niezmiernie mię to dziwiło, że lubo upłynęło od wyjazdu mego kilka miesięcy, nie odebrałem przecież żadnego pisma ani od ojca, ani od Owena; gdy przeciwnie Rashleigh uwiadomił już barona Hildebranda o szczęśliwem swojém przybyciu do Londynu, i uprzejmém przyjęciu, jakiego doznał od stryja. — Przypuściwszy nawet, że zasłużyłem na naganę, nie mogłem pojąć tak zupełnego zaniedbania; i miałem nadzieję, że za przyjazdem na pocztę, znajdę jakąkolwiek wiadomość, na którąbym może napróżno w Osbaldyston-Hallu oczekiwał. Przy końcu listu do ojca o sprawie Morrisa, wyraziłem najmocniejszą prośbę o kilka słów odpowiedzi: — o radę jak mam postąpić w okoliczności zbyt ważnéj, abym własnemu mógł zawierzyć rozumowi. Nie czując dość mocy proszenia o rozkaz, bym wrócił na zawsze do Londynu, — pokryłem istotne powody, dla których nie chciałem opuścić Osbaldyston-Hallu, pozorném poddaniem się woli ojca; — a żądałem tylko, aby mi pozwolił odwiedzić stolicę na dni kilka; przeto jedynie, bym zbił fałszywe i krzywdzące moje imię zarzuty. — Tak zakończywszy pismo, którego ułożenie tém więcéj mię kosztowało, że byłem w ciągłéj walce między postanowieniem bronienia mego honoru; a niechęcią rzucenia na chwilę nawet miejsca mego pobytu, odwiozłem list mój do najbliższego miasta, oddałem na pocztę, i jakby w nagrodę trudu, znalazłem następną wiadomość od mego przyjaciela Owena:

Kochany panie Franku!

List pański odebrałem z rąk pana B. Osbaldyston, i spełnię chętnie polecenia, które zawiera. Będę chciał być użytecznym panu R. O., stosownie do możności. Byłem już z nim w banku i na giełdzie, — zdaje się, że jest pilnym i przykładnym młodzieńcem, — zna arytmetykę i rachunek podwójny. Pragnąłbym, aby kto inny przewodniczył mu w handlowym zawodzie, ale niech się dzieje wola Boża! — Ponieważ gotowizna w tamtych stronach jest rzadka, ośmielam się załączyć weksel na sto funtów szterling. na pp. Hooper i Girder z Newcastle, płatny w sześć dni po wręczeniu; co jak mniemam niezawodnie nastąpi, — zostaję mój kochany panie Frank jak zawsze życzliwym i najniższym sługą.

Józef Owen.
P. S.  Zechciéj pan z łaski swojéj zawiadomić mię o dojściu niniejszego listu. Ojciec pański mówi, wprawdzie, że jest zdrów odmienił się jednak widocznie.

Przeczytawszy ten list noszący na sobie cechę prawdziwie kupieckiéj korrespondencyi, zdziwiłem się mocno, że w nim nie znalazłem żadnéj wzmianki o tym, który do Owena pisałem, uwiadamiając go o charakterze Rashleigha; chociaż miarkując po czasie, powinien go był już dawno odebrać. Posłałem list na pocztę przez domownika mego stryja, i nie wątpiłem, że go oddał; — ale ponieważ szło o rzecz wielkiéj wagi tak dla ojca mego, jak i dla mnie; napisałem natychmiast do Owena, powtarzając osnowę poprzedniéj odezwy, i prosząc, aby mię pierwszą pocztą zawiadomił o dojściu; — załączyłem rewers na odebrany weksel, zapewniając, że go użyję w potrzebie. — Bolało mię to wprawdzie, że ojciec zostawiał komisantowi swemu staranie o moich potrzebach, lecz uspokoiłem się myślą, iż to był skutek zawartego między nimi układu. Zresztą, ponieważ Owen nie miał ani żony, ani dzieci, był dość majętnym, i kochał mię; mogłem mu być dłużnym tak małą sumkę, którą przy pierwszéj zręczności umyśliłem zwrócić, jeśliby mój ojciec jéj nie zapłacił; i napisałem o tém Owenowi. — Kupiec, którego mi wskazał, utrzymujący pocztę, zaliczył natychmiast wyrażoną w przesłanym wekslu summę; wróciłem przeto do Osbaldyston-Hallu znacznie bogatszy. Ten zasiłek nie był mi obojętny; zapas bowiem, który przywiozłem z Londynu, bardzo się zmniejszył. Przybywszy do zamku, Andrzéj uwiadomił mnie, że mój stryj z całém potomstwem udał się patrzeć, że użyję słów jego, — jak się czubią koguty w pobliskiéj wiosce.
— Ta barbarzyńska zabawa, zapewne jest nieznana w Szkocyi?
— Broń Boże! — to jest..... chyba w wiliją jakiego wielkiego święta. — Zresztą, niech sobie robią co chcą z tym przeklętym ptastwem, — mało mu podwórza! — jak wpadnie ta zaraza do ogrodu, to mi wszystkie grzędy do góry nogami powywraca! — Ale niech mi pan powié, kto to zawsze otwiera te drzwiczki od wieży? — Pan Rashleigh wyjechał, — więc to ktoś inny chodzi.
Drzwiczki w wieży, na które Andrzéj wskazywał, prowadziły krętemi schodami z ogrodu do pokojów Rashleigha; pokoje te, jak namieniłem, odosobnione od części zamieszkanéj zamku, łączyły się skrytém przejściem z biblioteką, a z resztą domu przez długie ciemne kurytarze. Ścieżka ciasna między dwoma płotami, wiodła od drzwiczek wieży, do małéj furtki w murowanym parkanie ogrodu. Temi drogami Rashleigh, który miał różne od wszystkich zatrudnienia, mógł niepostrzeżony opuszczać zamek lub do niego wracać ilekroć mu się podobało; ale od wyjazdu Rashleigha, nikt owemi schodami przez te drzwiczki nie wychodził; — zadziwienie więc Andrzeja było bardzo naturalném.
— Czy już nie pierwszy raz, — rzekłem, — dostrzegłeś, że ktoś te drzwiczki otwiéra?
— A! gdzie tam!... to jest... przynajmniéj dwa razy, — mnie się zdaje, że to musi być ten..... jak go oni tam nazywają.... ojciec Voghan, — bo co do służących, pewno żaden nie śmiałby zejść temi schodami — tchórze, jakich świat nie widział! — lękają się, aby im upiór karku nie nadkręcił, — ale ojciec Voghan, to co innego! — on się uważa za uprzywilejowaną osobę. Pycha i nic więcej! — ręczę, że lada pastor, najnędzniejszéj szkockiéj wioski, dwa razy prędzéj złego ducha wypędzi, jak on przez swoją święconą wodę i inne bałwochwalcze ceregiele. — Czy pan dasz wiarę, — wszak on nawet po łacinie nie umié! kiedy mu nazwę jaką roślinę, to tylko oczy wytrzészcza jak zając.
Nie wspomniałem jeszcze dotąd o ojcu Voghan, który dzielił duchowne swoje prace między zamkiem, i kilką innemi domami katolickiego wyznania. Widziałem go tylko parę razy! — Był to człowiek mający około lat sześćdziesiąt, surowéj postaci, znakomitego rodu, i bardzo poważany u katolików northumberlandzkich, dla cnoty swéj i przymiotów. — Ale ojciec Voghan nie był wolny od oryginalności, stan jego odznaczającéj; — w całym jego układzie widać było jakieś tajemnicze dążenie; które my protestanci nazywamy bigoteryją. Mieszkańcy Osbaldyston-Hallu, okazywali ku niemu więcéj uszanowania jak miłości. — Zapewne surowo naganiał nieprzyzwoite ich biesady, bo mniéj było hałasu i zbytków, ilekroć w zamku przebywał; — sam nawet baron Hildebrand powściągał się natenczas w mowie i postępkach; dla tego też przytomność ojca Voghan nie była zbyt przyjemną stryjaszkowi.
Ksiądz ten żył bardzo ściśle z Rashleighem, i to był powód, że nie miałem chęci zbliżać się do niego, a że i on zdawał się mnie unikać, cała więc nasza znajomość ograniczała się wyrazami zwykłéj i obojętnéj grzeczności. — Że ojciec Voghan mógł zajmować mieszkanie Rashleigha, że mógł miéć przystęp do biblijoteki, było rzeczą bardzo naturalną; światło zatém, które widziałem przeszłego wieczora, mogło być przez niego wniesione. Domysł ten zwrócił mimowolnie uwagę moją na związki, jakie między nim i Djaną Vernon zachodziły; — zdawało mi się, że były téj saméj tajemniczéj natury jak i te, którem dostrzegł między nią i Rashleighem. — Nigdy nie wspominała ojca Voghan, unikała nawet wszelkiéj o nim rozmowy; — raz tylko, przy pierwszém naszém poznaniu nadmieniła, jak sobie przypomnisz, że wyjąwszy starego księdza i ją samą, nie ma do kogo i słowa przemówić w Osbaldyston-Hallu. Jednak, mimo téj pozornéj obojętności, za każdem przybyciem ojca Voghan, uważałem w niéj widoczną niespokojność i bojaźń, które trwały, póki nie spojrzał na nią zapewniającém wejrzeniem.
Jakakolwiek mogła być tajemnica, która zdawała się rządzić losem téj pięknéj i zajmującéj dziewicy, ojciec Voghan niewątpliwie musiał o niéj wiedzieć. Może on, pomyślałem, ma jéj ułatwić wejście do zakonu, w razie odmówienia ręki narzeczonemu, i to właśnie tłomaczy wrażenie, które na niéj sprawia przytomność tego kapłana. — Rzadko do siebie mówili, — rzadko ich razem można było widziéć. Związek między sobą, jeżeli był taki, utrzymywali raczéj przez pewne umówione znaki, aniżeli przez słowa; i jeśli mi się zdarzyło być świadkiem ich krótkiéj i cichéj rozmowy, przypuszczałem, że przedmiotem jéj być musiały narady o religijnych obrządkach, na których nie zbywa katolickiemu wyznaniu; — lecz późniéj przestałem wątpić, że rozmowy te odnosiły się do nierównie ważniejszéj tajemnicy, któréj przeniknąć nie mogłem. — Czy oni się schodzą w biblijotece? — to pytanie całą myśl moją zajmowało, — jeżeli tak, to w jakim celu? dla czego Djana pokładała zaufanie w przyjacielu przewrotnego Rashleigha?
Te i tym podobne wątpliwości dręczyły mój umysł témbardziéj, że nie widziałem sposobu jak je rozwiązać. Dawno już dostrzegłem, że przyjaźń moja dla Miss Vernon, nie była zupełnie wolną od osobistych widoków; odkrycie rodzinnego układu napełniło serce moje zawiścią do Thornkliffa; a nieprzyjazne jego zemną postępowanie, przykrości, które mi wyrządzał, mimo usiłowań rozsądku coraz żywiéj mię dotykały.
Zacząłem odtąd śledzić każde, najmniejsze nawet poruszenie Djany, usprawiedliwiając same przed sobą zwyczajną ciekawością. — Tymczasem wszystko to było dowodem miłości, ale rozum mój wcale się do tego przedemną nie przyznawał, jak to zwykle robi każdy zły przewodnik, co choć drogi znaleźć nie może, utrzymuje jednak, że dobrze prowadzi.






ROZDZIAŁ  XVI.
Raz około południa idąc do czółna mego,
ujrzałem zadziwiony ślady ludzkie na piaszczystym brzegu morza.
Robinson Krusoe.

Zaślepiony zawiścią, z taką uwagą przedłużałem śledzenie wszystkich kroków Miss Vernon, że to, pomimo całéj mojéj ostrożności nie uszło jéj przenikliwego oka. — Uważałem, że ją to razem smuci, zawstydzona, i gniéwa; — zdawało mi się niekiedy, że upatrywała zręcznéj pory, aby mi wymówić postępowanie, które témbardziéj dotykać ją musiało, że sama dobrowolnie odkryła mi przykrość swego położenia. — W innéj znowu chwili uważałem, że chce zmiękczyć mię prośbami, — lecz czy przez brak odwagi, czy przez inne jakie powody, nie śmiała zacząć stanowczéj rozmowy; wyrazy niechęci i prośby, niknęły jéj na ustach. — Oboje byliśmy w dziwném położeniu, przepędzaliśmy razem prawie wszystkie dnia godziny tłumiąc sprzeczne uczucia, — ja, dręczącéj zawiści, — Miss Vernon, sprawiedliwego gniéwu. — Zachodziła między nami ścisłość, lecz bez zaufania, — z jednéj strony miłość nieożywiona nadzieją i ciekawość, bez rozsądnego powodu; z drugiéj niedowierzanie, bojaźń, a niekiedy i niechęć. Ale namiętności ludzi tak są niepojęte, że zdaje się, iż ta sama sprzeczność podżegana tysiącem drobnych okoliczności, które zmuszały nas niejako ciągle zajmować się sobą, powiększała jeszcze wzajemne nasze przywiązanie. — Postrzegłem wprawdzie, że pobyt mój w Osbaldyston-Hallu przydawał nowy powód odrazy, jaką Miss Vernon okazywała ku klasztornemu życiu; nie mogłem jednak polegać na uczuciu osoby, będącéj pod nieograniczonym wpływem niepojętéj tajemnicy. — Charakter jéj nadto był stały, i można było być pewnym, że dla uczuć serca, jakkolwiek byłyby silnemi nie poświęci swoich obowiązków; ani téż nie dopuści się nic nierozważnego; — następująca, z rozmowy utwierdziła mię w tém przekonaniu.
Byliśmy razem w biblijotece, o któréj tyle razy wspominałem; — Miss Vernon przewracając poemat Ariosta, który przyniosłem, wyrzuciła przypadkiem zapisany papiér. — Chciałem go podnieść, ale mię uprzedziła.
— Wiérsze! — zawołała, — rzuciwszy nań okiem; — czy wolno przeczytać?... to milczenie, ten rumieniec, dają mi prawo nie czekać na odpowiedź, i przezwyciężyć zbytnią skromność tłomacza.
— Jest to pierwsza próba, niewarta uwagi. — Lękam się, aby Miss Vernon nie była zbyt surowym sędzią, znając tak dobrze piękności oryginału.
— Mój kochany kuzynie, proszę cię, zachowaj na inny czas twoje pochwały, i pokorę; możesz być pewnym, że nie otrzymasz za to ani jednego grzecznego słówka. Wiész dobrze, że należę do rzadkiéj rodziny Prawdomówskich, i że nic nie przepuszczę samemu nawet Apollinowi.
Zaczęła czytać pierwszą strofę:

Dla was me pienia damy i panowie!
Opiéwam miłość i odwagi czyny,
Z czasów gdy z królem młodzieńczym Maurowie
Z spiekłéj przebyli krainy.

— Cóż tego dużo jak widzę! — rzekła Djana, — zaglądając na drugą stroną papiéru, i przerwawszy najmilszą melodyją głosu uwielbianéj istoty, deklamującéj wiérsz autora i czciciela.
— O zapewne, że dużo, — odpowiedziałem, — tknięty do żywego, odbierając moje pismo; — zbyt wiele dla pani Miss Vernon; — zamknięty w tém odludném mieszkaniu, nie mogłem, mojém zdaniem, lepiéj użyć czasu, jak kończąc, jedynie dla własnéj zabawy tłomaczenie tego nieporównanego autora, rozpoczęte przed kilku miesiącami we Francyi.
— Tylko o to pytanie, — rzekła poważnie Djana, — czyli istotnie nie mogłeś pan lepiéj użyć czasu.
— Chcesz pani mówić zapewne, że powinienem był próbować sił moich w oryginalnych utworach, — przerwałem uradowany pochlébną uwagą Djany; — lecz wyznam prawdę, że muza moja łatwiéj wynajduje słowa i rymy, aniżeli pomysły; — i dla tego wolałem przestać na tych, które mi Ariost przygotował. — Jednak ośmielony radą....
— Przepraszam cię panie Frank; — ja nic wcale nie radzę, nie zachęcam cię ani do oryginalnych pism, ani do tłomaczeń, bom przekonana, że mógłbyś znaleźć daleko ważniejsze zatrudnienie. — Lecz widzę żem pana zasmuciła, bardzo mi to przykro.
— Bynajmniéj, mnie to nie smuci, — rzekłem, — zdobywając się na ton, ile mogłem obojętny, — i owszem, chciéj mi pani wierzyć, żem ci za to mocno obowiązany....
— O nie! — przerwała nielitościwa Djana; — w samym głosie pańskim przebija się mimowolnie wyraz niechęci. Przebacz mi, żem chciała doświadczyć jego męstwa; — bo to, co mam jeszcze powiedziéć, trudniejsze może będzie do zniesienia.
Wtenczas dopiero uczułem całą śmiészność dziecinnego mojego gniéwu, i zaręczyłem, że się poddam chętnie jéj krytyce, w przekonaniu, że przyjaźń kierować nią będzie.
— Tak, to co innego, — rzekła, — byłam pewną, że reszta poetyckiéj drażliwości zniknie razem z lekkiem westchnieniem, które poprzedziło to oświadczenie, — ale porzućmy żarty. — Czy odebrałeś pan w tych czasach jakie wiadomości o swoim ojcu?
— Ani słowa, — odpowiedziałem, — od chwili wyjazdu mego z Londynu, ani razu pisać do mnie nie raczył.
— To jest dziwna. — Wy Osbaldystowie macie w sobie coś osobliwszego! — Więc nie wiesz o tém, że ojciec twój popłynął do Hollandyi, dla załatwienia nagłych interesów, które przytomności jego wymagały.
— Pierwszy raz o tém słyszę.
— Więc i to będzie dla ciebie nowiną, a może najmniéj przyjemną ze wszystkich, że wyjeżdżając, ojciec pana zostawił Rashleighowi moc nieograniczoną działania w jego imieniu, póki nie wróci?
Na te słowa porwałem się z miejsca, nie mogąc utaić zadziwienia mego i obawy.
— Masz przyczynę być niespokojnym, — rzekła Miss Vernon; — i gdybym była na miejscu pana, postarałabym się wszelkiemi siłami zapobiédz skutkom tak niebezpiecznéj ufności.
— Alboż ja mogę temu zaradzić?
— Wszystko jest podobném dla tego, komu na odwadze i stałości nie zbywa, — rzekła Djana tonem bohaterki z wieków rycerskich, któréj jedno słowo podwajało męstwo wojowników w chwili niebezpieczeństwa; — lecz ten, który się waha i lęka, wszystko widzi niepodobném, bo wszystko takiém widziéć pragnie.
— Jakaż jest twoja rada, Miss Vernon? — zapytałem, — oczekując z bojaźnią jéj odpowiedzi.
— Wracać czémprędzéj do Londynu. — Może już za długo tu przebywałeś, — dodała słodszym tonem, — ale nie twoja w tém wina. — Odtąd każda chwila stracona będzie występkiem; tak, występkiem, — bo pomnij na słowa moje; jeżeli interesami ojca twego, dłużéj Rashleigh zawiadywać będzie, — majątek jego nieochybnie zginie.
— Jakim sposobem? — dla czego?
— Nie zadawaj mi próżnych pytań; lecz wierz, że widoki Rashleigha sięgają za granice zwykłéj chęci zebrania dostatków. Bogactw, które teraz ma w ręku, użyje jako niemylnego środka dopięcia dumnych i olbrzymich zamiarów; — co było nie podobném w przytomności twego ojca, nie zaniedba wykonać Rashleigh, korzystając z jego odjazdu.
— Ale jakimże sposobem ja znienawidzony przez ojca, pozbawiony wszelkiego wpływu na jego interesa, mógłbym zapobiedz niebezpieczeństwu, samą, obecnością moją w Londynie?
— Tak jest, sama obecność twoja sprawi już wiele dobrego. Jako syn, masz niezaprzeczone prawo czuwać nad majątkiem ojca; pierwszy kommissant, i zaufani przyjaciele będą ci pomagać; a przytém widoki Rashleigha są téj natury... — (tu zamilkła na chwilę jakby przez bojaźń, aby nie powiedzieć zanadto), — są jedném słowem téj natury, co wszystkie niesumienne i na chciwości oparte zamiary, które zwykle kończą się na niczém, jeśli tylko wcześnie odkryte być mogą. A zatém, tu — użyję słów twego ulubionego poety:
— Na koń! na koń! kto rozważa ten się boi.
— O Djano! — zawołałem, — nie mogąc pokryć dłużéj uczucia, które sercem mojém władało. — Możeszże doradzać mi, abym odjechał?... To więc prawdą jest coś wymówiła przed chwalą, żem tu zadługo przebywał.
Żywy rumieniec okrył jéj twarz, lecz z zniezachwianą stałością odpowiedziała, — nie tylko ci radzę opuścić niezwłocznie to miejsce, ale nawet nigdy doń nie wracać. Jednéj tylko przyjaciółki żałować tu możesz, — dodała z wymuszonym uśmiechem; — ale ta, dawno już przywykła poświęcać własną przyjemność i szczęście, szczęściu i przyjemności innych. Znajdziesz jeszcze tysiąc osób, których przyjaźń będzie równie szczéra, więcéj użyteczna, a mniéj uległa smutnym i nieszczęśliwym okolicznościom.
— Nie, nigdy! — zawołałem, — nigdy! — świat cały nie nagrodzi mi tego, co utraciłem. — Najżywiéj wzruszony ująłem jéj rękę i przycisnąłem do ust moich.
— Co za szaleństwo! — krzyknęła, — usiłując wyrwać rękę, którą przecież potrafiłem zatrzymać przez czas niejaki. — Słuchaj mię panie Frank, jak przystoi na rozsądnego człowieka. Nieodzowny wyrok poświęcił mię Bogu, jeślibym nie chciała dzielić losu takiéj poczwary jak Rashleigh, albo tak nieznośnych półgłówków jak jego bracia; — na chwilę nie waham się w wyborze; jestem więc oblubienica Nieba, i w murach klasztoru dni moich dokończę. Zważ jak jest nierozważnym ten dziecinny zapał, — dowodzi on nowéj potrzeby twego najprędszego oddalenia. — To mówiąc, wyrwała nagle rękę, i dodała po cichu, — zostaw mię samą, — spotkamy się jeszcze, ale już po raz ostatni.
Spostrzegłem, że się miesza i blednieje, a spojrzawszy w tę samą stronę, gdzie się i jéj oczy zwróciły, zdawało mi się, iż widzę nieznaczne poruszenie obicia właśnie tam, gdzie drzwi skryte prowadziły do pokojów Rashleigha. Nie wątpiąc, że ktoś nas podsłuchuje, rzuciłem okiem na Djanę, jakby żądając objaśnienia.
— To nic.... — rzekła słabym głosem, — wiatr zapewne....
— Niech zginie! — zawołać chciałem uniesiony gniéwem na samo podejrzenie zdrady; lecz chwila rozwagi, i ciągłe nalegania Djany, abym się oddalił, wstrzymały moją gwałtowność. Nie przemówiwszy więc ani słowa, wypadłem z sali w pomieszaniu, które na próżno opisaćbym usiłował.
Tysiączne myśli snuły mi się po głowie, jedna drugiéj ustępując z nadzwyczajną szybkością, nakształt owych chmur mglistych, które zstąpiwszy z wierzchołka góry, zaciemniają widnokrąg i niedozwalają podróżnemu rozpoznać, którędy ma się udać, aby trafił do zamierzonego krésu. Przeczucie niebezpieczeństw, które ojcu memu zagrażały ze strony Rashleigha, — to napółoświadczenie miłości, jakie Djanie Vernon uczyniłem, — trudny dla niéj wybór między klasztorem i widokiem źle dobranego związku; — wszystkie te obrazy mieszały się w moim umyśle, bo nie czułem zdolności rozwinąć je pojedyńczo, i uważnie zastanowić się nad niemi. Ale nadewszystko bolesne mi było wspomnienie sposobu, w jaki Miss Vernon przyjęła wyrazy mego przywiązania; — tego dziwne połączenie czułości i zimnéj rozwagi, które zdawało się zapewniać mię, iż pozyskałem jéj serce, lecz nie tyle, aby nie pomniąc na wszelkie przeszkody, miała mi wyznać wzajemną miłość. Bojaźń, która się malowała na jéj twarzy, gdy dostrzegła poruszenie obicia po nad skrytemi drzwiami, objawiała rzeczywiste niebezpieczeństwo; gdyż Djana Vernon nie była podległą owéj słabości nerwów, na którą płeć jéj zwykle się uskarża, i nie lękała się nigdy bez ważnéj przyczyny. — Jakiéjż więc natury były te tajemnice, które nakształt czarodziejskiego koła zewsząd ją otaczały, wywierając wpływ tak niepojęty na wszelkie jéj myśli i czyny? — To pytanie zajęło wyłącznie moją uwagę; zapomniałem o wszystkiém, co mnie osobiście dotykało, rozmyślając o osobie będącéj ulubionym moich dumań przedmiotem, i postanowiłem nie opuszczać Osbaldyston-Hallu, póki się nie dowiem czego pewnego o téj czarującéj istocie, któréj słowa zdawały się oddychać samą otwartością i prostotą, wtenczas, kiedy czyny pokrywała mgła niedościgłéj tajemnicy.
Jakby nie dość było czuć dla niéj żywe przywiązanie, i być dręczonym niezaspokojoną ciekawością; zawiść jeszcze, to dotkliwa namiętność, która jak kąkol w zbożu wzrasta razem z miłością, wkradła się mimowolnie do serca mego; a podżegana ciągle tą uległością, jaką widziałem w Djanie ku owym niedocieczonym istotom, które rządziły jéj losom, nie dawała mi ani chwili spoczynku. Im dłużéj zastanawiałem się nad charakterem Miss Vernon, tém mocniejszego nabierałem przekonania, że nie zniosłaby żadnych innych więzów nad te, za któremiby przemawiało uczucie jéj serca; zkąd naturalnie wniosłem, że właśnie wtém uczuciu ukrywać się musi istotna przyczyna wszystkiego, co tylko w postępowaniu Djany wydawało mi się niepojęte i dziwne.
To boleśne podejrzenie podwoiło we mnie chęć wyśledzenia prawdy. Na ten cel ułożyłem mądry zamiar, o którego skutku, jeżeli cię jeszcze nie znudziły te drobne szczegóły, dowiesz się w następującym rozdziale.






ROZDZIAŁ  XVII.
Słyszę głos który w drogę mię woła;
Lecz on przed uchem twym znika.
Téj ręki wzrok twój ujrzeć nie zdoła.
Która mi cel mój wytyka.
Tickel.

Wspominałem ci już mój Treshamie, że rzadko kiedy, i to chyba uzyskawszy pozwolenie — i w przytomności staréj Marty, wchodziłem wieczorem do biblioteki; — był to skutek dobrowolnego układu, do którego sam myśl podałem. Od niejakiego czasu, przez wzajemną nieufność, schadzki te ustały zupełnie. Miss Vernon nie mogła się spodziéwać, abym je znowu rozpoczął, — a szczególniéj bez poprzedniego zawiadomienia i jéj saméj, i Marty; lecz ponieważ wyraźnego nie miałem zakazu, biblioteka była otwartą dla mnie i dla całéj rodziny, we wszystkich dnia i nocy godzinach; i nie mogłem być obwinionym o niedelikatność, chociażbym wszedł do niéj nieoczekiwany. — Nie wątpiłem, że miss Vernon przyjmuje często ojca Voghan lub inną jaką osobę, któréj rady kierowały jéj postępowaniem, i tylko w godzinach wolnych od wszelkiéj przeszkody. — Światło o późnéj porze, — cienie które sam dostrzegłem, — ślady na ścieżce wiodącéj do ogrodowéj furtki; — głosy i widma, o których rozprawiali służący, a zwłaszcza Andrzéj Fairservice; wszystko wskazywało, że oprócz zwyczajnych mieszkańców, jakiś gość odwiedzał bibliotekę; a że gość ten musiał mieć niewątpliwe związki z miss Vernon; postanowiłem odkryć — kto nim był? — w jakim celu przychodził? a nadewszystko, czyli rządził krokami Djany przez wrażenie bojaźni, lub przywiązania? — Nie mogłem zataić przed sobą, że ciekawość moja, jest jedynie skutkiem zawiści; chociaż bowiem nie miałem żadnych dowodów, byłem pewny, że doradzca miss Vernon jest mężczyzną, a do tego młodym i pięknym. — Uniesiony przeto żywą żądzą spotkania jak najprędzéj szczęśliwego kochanka, poszedłem do ogrodu, pilnować chwili, kiedy światło błyśnie w oknach biblioteki.
Lecz tak wielka miotała mną niecierpliwość, że stanąłem na miejscu godziną przed zachodem słońca, oczekując wypadku, który nie mógł nastąpić jak po zupełnym dnia schyłku. — Był to wieczór sabbatu, wszędy panowało głuche milczenie, przechodziłem tu i owdzie, rozmyślając o skutku moich zamiarów. Chłodne i balsamiczne powietrze uspokoiło nieco moją gorączkę, i gwałtowne bicie serca; a w miarę tego ostygał i zapał namiętności. — Zacząłem zimniéj rozważać, jakie miałem prawo rozpoznawać tajemnicze sprawy miss Vernon, i całéj mego stryja rodziny? — Godziłoż się nadużywać gościnności, szpiegując kroki tych, którym on dawał schronienie? — godziłoż się śledzić postępowanie Djany, i wbrew jéj woli zdzierać zasłonę, która ją pokrywała?
Gwałtowna zawiść i miłość własna dały odpowiedź na te pytania: że odkrywając tajnego gościa, zrobię wielką przysługę baronowi Hildebrand, który podług wszelkiego podobieństwa nie wié o tém co się w jego domu dzieje; że uwolnię miss Vernon od niebezpieczeństwa, na jakie może być narażoną przez związki z osobą zapewne podejrzaną, że jeżeli zamiar mój zdaje się obrażać delikatność, z drugiéj strony usprawiedliwia go aż nadto cel szlachetny i bezinteressowany (takie śmiałem mu nadać nazwanie) strzeżenia Djany, i zasłonienia przeciw zdradzie, podejściu, a nadewszystko przeciw skrytemu doradzcy, którego obrała sobie za powiernika. Takiém to rozumowaniem umysł mój pragnął uśpić wyrzuty sumienia! — jakoż dało się zaspokoić, na wzór chciwego handlarza, który przyjmuje niekiedy i fałszywą monetę, byle tylko kupujących nie odstręczył.
Kiedym przebiegał ogrodowe ulice rozbiérając te pro i contro, wpadłem niespodzianie na Andrzeja Fairservice, który stał nieporuszony około rzędu ulów, spoglądając jedném okiem na rój pracowitych lecz złośliwych obywateli rzeczypospolitéj, krążący około słomianéj swojéj stolicy; drugiém prowadząc po książce do nabożeństwa, która mocno obszarpana po rogach, miała prawie okrągłą formę, a przez druk ścisły, i ciemny kolor dymem zakopconych okładek, wydawała się godnym poszanowania starożytności zabytkiem.
— Ja sobie przeglądałem Wonny kwiat zbawienia, przez Jana Quackleben, — rzekł Andrzéj zamykając książkę, w którą na znak gdzie przestał, włożył rogowe swoje okulary.
— Ale te pszczółki, jak uważam, były dla was panie Andrzeju, wielką przeszkodą w pobożném zatrudnieniu.
— Oj to przeklęte stworzenia! mają całe sześć dni w tygodniu do wyprowadzenia roju — nie, jakby umyślnie czekają sabbathu, aby przeszkodzić człowiekowi pójść na kazanie — przecież dziś niewiele straciłem, bo go nie było w kaplicy Graneagain.
— A czemużeś nie poszedł Andrzeju do parafialnego kościoła? — tam, tak wyborny kaznodzieja!
— Koście ogryzione! za pozwoleniem pana, dla psów przydatne, i nic więcéj. Ja, miałbym słuchać, jak wrzeszczy pastor w swojéj białéj koszuli, a muzykanty dudlą na piszczałkach? Wolałbym patrzéć na Doddie Docharty, kiedy mruczy pod nosem pacierze, trzymając brewiarz w ręku.
— Docharty? — rzekłem, — (było to imię starego irlandzkiego księdza, który czasem przyjeżdżał ze mszą do Osbaldyston-Hallu) — mnie się zdawało, że ojciec Voghan jest w zamku, widziałem go wczoraj rano.
— Tak, — odpowiedział Andrzéj, — ale wieczorem pojechał do Greystok, czy gdzie tam. — Wielkie jakieś poruszenie między nimi panuje; kręcą się, huczą, jak te oto pszczoły. — Ale mówiąc o pszczołach, czy pan wie o tém, że dziś już drugi rój osadziłem? piérwszy wyleciał o wschodzie słońca. — No, teraz zdaje się, że mogę być spokojnym, wszystkie powchodziły do ula; a więc życzę wielmożnemu panu dobréj nocy, i wszelkich pomyślności.
To rzekłszy odszedł Andrzéj oglądając się po kilkanaście razy na pszczoły swoje.
Niespodzianie, dowiedziałem się odeń bardzo ważnéj dla mnie nowiny; to jest, że mniemano, iż ojca Voghan nie ma w zamku. Jeżeli więc tego wieczora światło błyśnie w oknach biblioteki, pomyślałem, będzie to oczywistym dowodem, że albo kto inny do niéj uczęszcza, albo postępowanie ojca Voghan jest tajemnicze, a zatém podejrzane. — Oczekiwałem niecierpliwie nocy, lecz zaledwo zmierzchać zaczęło, zabłysnął promień światła w téj odludnéj sali; jakkolwiek zrazu niewyraźnie, dla niezupełnéj jeszcze ciemności, rozeznałem je tak łatwo, jak zbłąkany żeglarz piérwsze błyśnienie morskiéj latarni, wskazującéj drogę do portu. — Uczucie delikatności, którego dotąd stłumić nie mogłem, zniknęło w jednéj chwili, gdy nadeszła szczęśliwa sposobność dogodzenia niepohamowanéj zawiści. — Wpadam do domu, unikając oka mieszkańców z ostrożnością człowieka, który nie chce miéć świadków swego czynu. Zbliżam się ku drzwiom biblioteki, kładę rękę na klamce i przez chwilę waham się jeszcze; ale słyszę wewnątrz stąpanie, otwiéram... i znajduję miss Vernon samą.
Zdziwienie malowało się w jéj spojrzeniu, czy z powodu nagłego mego wejścia, czy z innéj przyczyny, nie wiem; łatwo jednak poznałem, że nadzwyczajne jéj pomieszanie, musiało być skutkiem ważnéj pobudki. Cóżkolwiekbądź, pomieszanie to niedługo trwało. — Djana odzyskała wkrótce przytomność umysłu; a ja który wszedłem z myślą zawstydzenia téj niewinnéj istoty, sam dręczony sumieniem, wstydzić się zacząłem mego postępku.
— Cóż się stało? — zapytała miss Vernon, — czy kto przyjechał do zamku?
— Nic nie wiem, — odpowiedziałem rumieniąc się, — chciałem wziąść poemat Dantego.
— Oto jest, — rzekła wskazując na stół.
Przerzucając jednę książkę po drugiéj, dla wyszukania téj, po którą niby przyszedłem, myślałem jakim sposobem wycofać się zręcznie z przykrego położenia, w które mię popędliwość moja wtrąciła; wtém spostrzegłem na stole męską rękawiczkę — spojrzałem na miss Vernon, żywy rumieniec pokrył jéj policzki.
— Jest to jedna z moich relikwij, — odezwała się drżącym głosem, — rękawiczka dziada mego, którego wizerunek tyle panu się podobał.
Jakby sądziła, że czegoś więcéj potrzeba, abym uwierzył jéj słowom, otworzyła szufladę wielkiego dębowego stołu, a wyjąwszy drugą rękawiczkę, rzuciła przedemnie. Kiedy serce z natury otwarte i szczére, musi wezwać na pomoc fałszu, niepewne stąpanie po nieznajoméj drodze, prawie zawsze zdradza jego zamysły. — Rzuciłem okiem na rękawiczki, i rzekłem zimnym tonem:
— Podobne są, nie przeczę temu, i z kształtu i z rozmiaru; ale zdaje mi się, że nie należą do jednéj pary, bo obie z prawéj ręki.
Przygryzła wargi z niecierpliwości, a zapłoniona wstydem odpowiedziała:
— Wdzięczna jestem panu za naukę: — kto inny wniósłby może z tego, co usłyszał, że nie chcę dawać obszerniejszego tłómaczenia okoliczności, któréj zgłębiać nikt obcy niema prawa. Pan postąpiłeś szlachetniéj, boś mi dał uczuć nietylko nikczemność fałszu, lecz i to jeszcze, że fałszywą być nie umiem; — powiem więc istotną prawdę: — ta druga rękawiczka nie należy do pierwszéj; należy do przyjaciela, który mi jest droższy, nad sam oryginał tego wizerunku Vandycka do człowieka, którego rady kierowały mną dotąd, i nadal kierować będą; którego szanuję i poważam, którego....
— Którego kocham! chciałaś pani dodać, — przerwałem uniesiony najżywszą zawiścią.
— A gdyby i tak było, — rzekła przybiérając ton dumnéj powagi, — miałażbym zdawać komu sprawę z moich uczuć?
— O! nie, nie; racz pani wierzyć, że nie jestem tak zarozumiały, ale jeżeli wolno przyjacielowi, bliskiemu jak widzę utraty tak pięknego tytułu, wynurzyć radę...
— Proszę mi nic nie radzić, i o nic nie pytać, — przerwała żywo. — Nikt niéma prawa wglądać w postępowanie moje, i jeżeli wszedłeś tu o téj niezwykłéj porze, aby je szpiegować, przyjaźń którą mi oświadczasz, jest nędzną wymówką natrętnéj ciekawości.
— Pozostaje mi więc tylko, uwolnić panią od niemiłego widoku natrętnika, — rzekłem równie dumnie jak i ona; bo nieugięty mój charakter, nawet najżywszym uczuciom serca uledz nie umiał. — Był to jak uważam sen... miły wprawdzie, lecz zwodniczy, nader zwodniczy! i... ale rozumiemy się teraz.
Domawiając te słowa, już chciałem odejść; gdy miss Vernon, któréj poruszenia niekiedy były tak nagłe, jak gdyby wola nie miała w nich żadnego udziału, zabiegła mi drogę, i ująwszy rękę moją, wstrzymała mię z tą powagą, którą w potrzebie zręcznie przybrać umiała, a która w tak dziwnéj i pociągającéj zostawała sprzeczności, z jéj zwykłą wesołością i prostotą.
— Zaczekaj chwilę, — rzekła. — nie powinniśmy się tak rozstawać. — Liczba przyjaciół moich nadto jest szczupła, abym z niéj wykreślać miała imiona tych nawet, którzy się odznaczyli niewdzięcznością i samolubstwem. — Posłuchaj mię panie Franku; nic się nie dowiész o téj rękawiczce; nic ci nie powiem, ani na jotę więcéj jak to o czém już wiesz: — a jednak nie chcę aby była znakiem wzywającym nas do nieśmiertelnéj walki. Ja tu długo gościć nie mogę, — dodała smutnym tonem; — ty jeszcze krócéj bawić w tym zamku powinieneś. Za chwilę rozstaniemy się, i rozstaniemy na zawsze! — Bądźmy więc w zgodzie, i niech moje tajemnicze nieszczęścia nie zatruwają goryczą tych kilku godzin, które jeszcze z sobą przepędzić mamy z téj strony wieczności.
Nie wiem mój Treshamie, przez jaką moc czarodziejską, to lube stworzenie potrafiło wziąść górę nad charakterem, którego ja sam często nie mogę być panem. — Postanowiłem wchodząc do biblioteki, że nie wyjdę z niéj, póki się wszystkiego nie dowiem. Djana odrzuciła ze wzgardą prawie żądanie moje, i nie wahała się wyznać, iż przenosi nademnie innego współzalotnika; bo jakież imię nadać mogłem temu jéj skrytemu powiernikowi? — A przecież kiedy już byłem u drzwi, kiedy wszelkie z nią związki zerwać miałem; jedna zmiana w jéj spojrzeniu, jedno przejście z dumnego gniewu do rozkazującéj powagi, a następnie do tkliwéj przyjaźni, zatrzymały na miejscu pokornego sługę, i wymogły na nim bezwarunkowe poddanie się jéj wszechwładnéj sile.
— Cóż ztąd że zostanę! — rzekłem siedząc znowu, — mamże być świadkiem nieszczęść, od których pani oswobodzić nie mogę? — tajemnic, których, zgłębiać nie mam prawa bez narażenia się na gniéw miss Vernon? — Jakkolwiek brakuje ci na doświadczeniu, trudno jednak, abyś nie wiedziała, iż młoda osoba może mieć tylko jednego przyjaciela. Mężczyzna nawet, posiadający przyjaźń moją, wzbudziłby zawiść we mnie, gdybym zaufanie jego dzielił z trzecią skrytą i nieznajomą osobą; — cóż dopiéro mówić o tobie miss Vernon? o tobie...
— A więc to ma być zawiść, — przerwała Diana, — a do tego wściekła zapamiętała zawiść! — ależ mój przyjacielu, chciéj się zastanowić, że prawiąc mi od pół godziny te androny, idziesz za przykładem owych półgłówków, którzy naczytawszy się komedyj i romansów, zapominają w końcu, że żyją na rzeczywistym a nie na urojonym świecie. Chłopcy, dziewczęta, zaledwo mówić zaczną, już o miłości mówią; i póty mówią, aż nareszcie uwierzą, iż rzeczywiście kochają; gdy zaś ta namiętna miłość ostygnie i zgaśnie, dręczą się póty, aż znowu uwierzą, że zawiść opanowała ich serca. — Lecz my panie Frank, jako ludzie rozsądni, używajmy tylko języka czystéj i prawéj przyjaźni. Wszelki inny między nami związek tak jest niepodobny, jak gdybym ja była mężczyzną, albo ty kobietą; czyli jaśniéj mówiąc, — dodała po chwili milczenia — lubo bez zarumienienia się mówić o tém pannie nie wypada, nie możemy należyć do siebie, chociażbyśmy chcieli, i chciéć nie powinniśmy, chociażbyśmy mogli.
Anielski rumieniec pokrył jéj oblicze, gdy wyrzekła te okrutne słowa. Już się zabierałem zbijać nielitościwą odpowiedź, zapomniawszy o podejrzeniu, które w ciągu téj rozmowy nowéj nabrało mocy, gdy daléj mówić zaczęła zimnym, a nawet surowym tonem:
— To co powiedziałem, jest istotną i niezaprzeczoną prawdą; nie chcę słuchać żadnych pytań ani zarzutów. Jesteśmy przyjaciółmi panie Osbaldyston, czy zgoda? ale nic więcéj, ani teraz, ani nadal, jak przyjaciółmi. — Widząc, że w głębokim smutku pogrążony, nic nie odpowiadam, zmieniła przedmiot rozmowy.
— Oto jest list do ciebie panie Frank, czytelnie i dokładnie pisany, — który jednak mimo to, nigdyby może rąk twoich nie doszedł, gdyby przypadkiem nie wpadł w ręce zaczarowanego karzełka, którego podobnie jak inne dawnych romansów bohaterki, mam na moich usługach.
Otworzyłem pismo, lecz zaledwo rzuciłem okiem na pierwsze wyrazy, wypadło mi z drżącéj ręki, a usta wydały wykrzyk mimowolny:
— Wielki Boże! tak więc szaleństwo moje i upór, zgubiły ojca mego!
Miss Vernon powstała niezmiernie przerażona; lecz wkrótce wróciło jéj zwykłe męstwo:
— Cóż to jest? — rzekła bledniejąc, — źle wam, mamże przynieść szklankę zimnéj wody? — Bądźże mężczyzną panie Osbaldyston? — Cóż się stało? czy ojciec wasz już nie żyje?
— Żyje dzięki Bogu, ale w jakimże stanie! w jak okropném położeniu!
— Czy to tylko? — nie traćże więc serca, — czy mogę ten list przeczytać?
Zezwoliłem, zaledwo wiedząc co mówię, — miss Vernon wzięła fatalne pismo i przeczytała, je uważnie.
— Któż jest ten pan Tresham, którego podpis znajduję przy końcu?
— Spólnik ojca mego, (szanowny twój rodzic Wilhelmie), — lecz dawno przestał należyć do handlu.
— Namienia on o wielu listach poprzednio do ciebie pisanych.
— Żadnego nie odebrałem.
— Zdaje się więc, iż Rashleigh, który kierował wszelkiemi interesami po wyjeździe ojca pańskiego do Hollandyi, udał się przed kilku dniami do Szkocyi, zabrawszy znaczną summę przeznaczoną na opłatę długów, które dom wasz winien rozmaitym osobom w owym kraju?
— Nie inaczéj.
— Pisze daléj p. Tresham, że wysłał do Glasgowa w pogoń za Rashleighem niejakiego Owena, piérwszego komisanta, i wzywa cię abyś się tam udał dla udzielenia pomocy Owenowi.
— Tak jest, nie mam ani chwili czasu do stracenia.
— Ile ja sądzić mogę o tych nowinach, zdaje mi się, że w najgorszym nawet razie, macie tylko do stracenia pewną summę pieniędzy; a widzę już łzy w oczach twoich. Wstydź się panie Osbaldyston!
— Miss Vernon niesprawiedliwie mię obwinia — nie strata mię zasmuca, lecz wpływ szkodliwy jaki miéć będzie na umysł i zdrowie mego ojca. — Słowo kupieckie droższém mu jest nad życie, a niemożność uiszczenia się, wtrąciłaby go niezawodnie do grobu, podobnie jak podejrzenie o tchórzostwo byłoby wyrokom śmierci dla żołnierza. — Wszystkiemu mogłem zapobiedz, gdybym zwyciężywszy nierozsądną pychę i nieprzebaczone lenistwo, przystał na dzielenie z ojcem moim szlachetnéj i użytecznéj pracy. — O Boże! jakże teraz smutne skutki błędu mego naprawić potrafię!
— Oto przez najśpieszniejszy wyjazd do Glasgowa, gdzie cię wzywa list przyjaciela.
— Ale jeżeli w istocie Rashleigh uczynił postanowienie zgubić dobroczyńcę swego, jakże zdołam odwrócić haniebne, lecz zapewne dobrze wyrachowane zamachy.
— Słaba nadzieja! nie przeczę; ale i to pewna, że żadnéj ojcu waszemu nie przyniesiesz pomocy, zostając na miejscu. — Pomnij panie Frank, że gdybyś był poszedł za wolą jego, uniknąłbyś nieszczęścia, które wam teraz zagraża. Spiesz więc gdzie cię woła święta powinność, a wszystko jeszcze może być naprawione; ale zatrzymaj się chwilę, i nie wychodź dopóki nie wrócę.
W kilka minut weszła trzymając list zapieczętowany, ale bez napisu.
— Powierzam ci, — rzekła, — ten dowód przyjaźni mojéj, polegam bowiem zupełnie na charakterze twoim. — Jeżeli dobrze zrozumiałam pismo, któreście odebrali, summy będące w ręku Rashleigha, powinny być odzyskane przed dwunastym września, ile pomnę, aby było czém opłacić długi; i jeśli potrafisz tego dokazać, naówczas kredyt ojca twego będzie ocalony.
— Bezwątpienia, ta jest właśnie myśl pana Tresham. Spojrzałem raz jeszcze na odezwę ojca swego i dodałem: — rzecz nie podlega najmniejszéj wątpliwości.
— W takim razie karzełek mój może być dla was przydatnym. Słyszeliście zapewne o czarodziejskiéj mocy pisma. — Weź ten list, ale nie otwieraj go, chyba gdy wszelkie inne środki okażą się bezskuteczne. Jeżeli się obejdziesz bez mojéj pomocy, ufam honorowi twemu, że spalisz to pismo bez otworzenia; w przeciwnym razie możesz zerwać pieczęć na dziesięć dni przed terminem, a znajdziesz objaśnienia, które ci przydać się mogą. — Bądź zdrów Franku! nie zobaczymy się więcéj, ale pomyśl czasem o przyjaciółce twojéj Djanie Vernon.
Chciała mi podać rękę tylko, ale przycisnąłem ją całą do mego serca. Wydarłszy się z westchnieniem z mojego objęcia, wybiegła drzwiami prowadzącemi do jéj pokojów, i już więcéj nie ujrzałem najdroższéj sercu memu istoty.






ROZDZIAŁ  XVIII.
Jak mgła nikną z każdéj strony
Łąki, pola, wsie i grody;
Leci rumak rozogniony
Wprost przez lasy, wpław przez wody.
„Ha drżysz? — Księżyc świéci blado —
O! umarli prędko jadą:
Czy strach umarłych tobie?“
Burgher-Leonora przekł. Odyńca.

Zwykle wśród zewsząd przyciskających nas nieszczęść różnego rodzaju, i z różnych przyczyn pochodzących, tę przynajmniéj odnosimy korzyść, że sprzeczne wrażenia rozrywają nasz umysł, i niedozwalają upadać pod ciężarem smutku. Rozłączenie z miss Vernon możeby mi jeszcze boleśniejsze było, lecz niebezpieczeństwo grożące ojcu, zajęło myśli moje; i przeciwnie, może trudniéj zniósłbym doniesienia otrzymane z Londynu, gdybym nie miał innych odmiennéj natury powodów zmartwienia. Nie byłem ani nieczułym synem, ani zimnym kochankiem; ale uczucie smutku podobnie jak i majątek podupadłego dłużnika mimowolnie dzieli się na tyle części, ile jest przyczyn wzniecających cierpienie. Te i tym podobne dumania zajmowały mój umysł gdym wrócił do siebie; zaraził je nieco, jak uważasz duch kupiecki mimo całego wstrętu, który czułem do handlu.
Odczytałem znowu jak najuważniéj list twego ojca; nie wyrażał szczegółów, lecz odsyłał mię po objaśnienie do Owena; prosił usilnie, abym się z nim jak najprędzéj widział w Glasgowie, dodając, że wiadomość o starym moim przyjacielu powezmę u pp. Mac-Vittie, Mac-Fin i komapanii kupców tego miasta przy Gallowgate. Wspomniał o wielu listach pisanych do mnie, które jak się zdaje zaginęły na poczcie, albo przejęte być musiały i użalał się na milczenie moje w wyrazach, na którebym nie zasłużył, gdyby odezwy moje doszły na miejsce swego przeznaczenia. — Każde odczytanie było dla mnie źródłem coraz nowego podziwienia. — Że duch Rashleigha szedł za mną w ślady, wikłając mnie ciągle w sidła przeszkód trudności, nie mogłem ani na chwilę powątpiewać; a sama myśl o jego niepojętéj władzy z tak haniebną i podłą połączonéj zawziętością, przejmowała mię zgrozą. Lecz niech mi wolno będzie oddać samemu sobie sprawiedliwość, że jakkolwiek rozłączenie z Djaną przeszywało serce moje niewymowną boleścią; jakkolwiek w innym czasie i okolicznościach nie mógłbym go przenieść, ustąpił przecież obawie nieszczęść grożących memu ojcu. — Nie przywiązywałem wprawdzie żadnéj wartości do bogactw, i na wzór innych młodych zapaleńców sądziłem, iż szlachetniéj jest przestawać na małém, jak tracić czas i zdolności na zbiéranie dostatków; ale co do ojca mego, czułem dobrze, że bankructwo przyniosłoby mu męki, przy których życie byłoby dlań ciężarem, a śmierć jedyną nadzieją spoczynku.
Szukałem przeto sposobów odwrócenia téj klęski z usilnością, jakiéj własny interes nigdy we mnie nie wzbudził; a wypadkiem głębokich namysłów moich było niezmienne postanowienie opuszczenia następnego dnia Osbaldyston-Hallu i niezwłocznego udania się do Glasgowa. — Osądziłem za przyzwoite uwiadomić stryja o wyjeździe moim tylko listem dziękującym za gościnność; i przeprosić, iż równie ważne jak nagłe zamiary wzbroniły mi osobiście oświadczyć mojéj wdzięczności; — znając bowiem dobroć i szczérą prostotę starego barona, byłem pewny, że tego nie weźmie za uchybienie, gdy tymczasem piekielne podstępy i tajemnicza potęga Rashleigha taką we mnie wzniecały obawę, że nie chciałem mówić głośno o wyjeździe, aby zamiaru przeciwnego jego widokom nie spotkała wcześnie obmyślona przeszkoda.
Ułożyłem więc sobie równo ze świtem puścić się w drogę, i przebyć granicę Szkocyi wprzód, nimby w zamku postrzeżono moją niebytność. — Pozostała tylko jedna trudność mogąca zniweczyć ułożony zamiar, to jest, że nie wiedziałem drogi do Glasgowa; a ponieważ całe powodzenie zależało na pośpiechu, umyśliłem poradzić się Andrzeja Fairseryice, który najskuteczniéj mógł mi dopomódz. W tym więc celu, chociaż już późno, udałem się do mieszkania ogrodnika.
Był to domek czysty i porządny, prawdziwie Northumberlandzki, wymurowany z niezgrabnie ociosanego kamienia. Drzwi i okna dźwigały ciężkie architektoniczne ozdoby. Dach zamiast dachówki pokrywała trzcina. Stara lecz czerstwa grusza przy węgle, z lewéj strony strumyk i kilka grzęd kwiatów od przodu, a od tyłu ogródek warzywny, wygon na jedną krowę, i pólko zasiane różném zbożem, nie na sprzedaż, lecz na potrzebę właściciela, przedstawiały widok owéj szczęśliwéj mierności, którą stara Anglja nawet ku ostatnim krańcom północy obdarza swoich najuboższych mieszkańców.
Gdym się zbliżał do mieszkania mądrego Andrzeja, usłyszałem śpiéwanie, którego ton nosowy, przeciągły i uroczysty, kazał mi się domyślać, że właściciel idąc za chwalebnym przodków zwyczajem, zgromadził kilku sąsiadów na wieczorną modlitwę. — Andrzéj nie miał żony, ani dzieci, ani żadnéj w domu kobiety. — Ojciec mój, — rzekł mi jednego razu, — miał tego dość znaczną trzodę, i dlatego właśnie syn jego woli żyć sam jeden. — Lecz niekiedy zbierał słuchaczów z pomiędzy blisko zamieszkałych protestantów i katolików, — aby, — jak mówił, — wyrwać głownię z pożaru, lejąc na nie duchowny potok, na złość ojcu Voghan, ojcu Docharty, Rashleighowi, i całemu katolickiemu światu, który te jego pobożne usiłowania nazywał heretycką kontrabandą. — Rozumiałem przeto, że gorliwi sąsiedzi zeszli się właśnie w téj porze na podobną kapitułę; lecz gdym się lepiéj głosowi przysłuchał, przekonałem się, że jakkolwiek silny, wychodził przecież z piersi jednego tylko Andrzeja; i kiedym go przerwał otworzywszy drzwi domu, ujrzałem pana Fairservice za stołem, walczącego z całą usilnością na jaką się tylko mógł zdobyć, przeciw sążnistym wyrazom teologicznych dysput, które miał przed sobą.
— Szukałem właśnie ratunku przeciw czarom, — rzekł Andrzéj zamykając ogromną księgę in-folio w dziele sławnego doktora Lekki.
Lekki! — zawołałem spoglądając na łokciowy volumin. — A! mój Andrzeju, przyznasz, że autor twój dość niewłaściwe miał nazwisko.
— Właściwe czy niewłaściwe, to pewna, że się tak nazywał, a nie inaczéj. — Oj! to był teolog panie! Nie taki jak dzisiejsi wasi, ale przepraszam pana, żem dotąd siedziéć nie poprosił — tak mię przeszłéj nocy namęczyły te strachy, że nie śmiałem drzwi otworzyć, nie odmówiwszy wieczornéj modlitwy, i właśnie skończyłem dopiéro piąty rozdział Nehemiasza; jeżeli to nie pomoże, to już nie wiem co i robić!
— Strachy namęczyły, Andrzeju? Jak to być może?
— Oto tak, że całą noc nie dały mi pokoju, tak mi Boże dopomóż, zaledwom ze skóry nie wyskoczył, chociaż prawdę mówiąc żaden mię nie dotknął.
— No Andrzeju, zapomnij na chwilę o twoich strachach: przyszedłem cię zapytać, czy nie możesz mi wskazać najbliższéj drogi do jednego z miast kraju twego, nazwiskiem Glasgow?
— Drogi do Glasgowa? — czy ja nie wiem drogi do Glasgowa? — a jakżebym wiedziéć nie mógł, będąc rodem z Drepdayly, o mil kilka na zachód od miasta? — Ale proszę pana, pocóż pan znowu chcesz jechać do Glasgowa?
— Mam moje interesa.
— To tak właśnie, jak gdybyś pan powiedział, nie pytaj mię, jeżeli nie chcesz żebym cię zbył kłamstwem. — Do Glasgowa?... rozumié się, że pan nie pożałowałby kilku groszy przewodnikowi?
— Zapłaciłbym chętnie, gdybym go tylko znalazł.
— Wielmożny pan miałbyś wzgląd na czas i trudy?
— Powiadam ci, że nagrodzę sowicie temu, coby mi chciał towarzyszyć, — idzie mi nadewszystko o pośpiech.
— Dziś niedziela, — rzekł Andrzéj podnosząc w górę oczy, — o światowych rzeczach mówić niewolno, — inaczéj zapytałbym pana, coby téż dostał człek pewny, któryby pana doprowadził na miejsce, a w drodze potrafił nazwać każdą wioskę, każdy zamek, i nadto jeszcze opisał cały ród mieszkającego w nim dziedzica, począwszy od dziadów, pradziadów?
— Nie potrzebuję tak wiele: dosyć mi wiedzieć o drodze, za ukazanie któréj zapłacę przewodnikowi wszystko co sprawiedliwie zażądać może.
— Wszystko, a nic, to na jedno wychodzi: a człowiek o którym powiadam, zna każdą ścieżkę, każdą górkę, każdy...
— Mój Andrzeju, ja nie mam czasu; — ale ty sam się ułóż o cenę.
— A! to co innego, otóż kiedy mam powiedziéć prawdę, człek ten, — jest to ja.
— Jak to? więc chcesz porzucić służbę?
— Jużem kiedyś powiedział, że dawno pragnę rozstać się z moim panem, — to jest prawie od chwili jakem doń przystał, — ale co teraz to już niezawodnie porzucam, lepiéj późno jak nigdy.
— Ale cóż będzie z pensyją która ci należy?
— No i cóż robić, — przyjdzie zapewne coś stracić, ale przedałem jabłka i mam jeszcze pieniądze u siebie, chociaż stary baron, a raczéj jego komissarz napierał mię, abym je oddał, jak gdyby to był skarb jaki! — Potém, dano mi cokolwiek na zakupienie nasion. — Potém... słowem, będzie to prawie kwita; a do tego spodziéwam się, że wielmożny pan nagrodzi poczciwemu słudze wszelkie straty, jak tylko w Glasgowie staniemy. Ale kiedyż pan myśli wyjechać?
— Jutro, jak świt!
— To trochę za prędko, gdzież ja dostanę szłapaka?... Poczekajno pan... tak... mam już, mam.
— Więc o piątéj rano Andrzeju, spotkamy się przy końcu wysadzanéj ulicy.
— Niech się pan nie turbuje, nie zrobię zawodu, a nawet jeśli pan chcesz posłuchać mojéj rady, jedźmy dwoma godzinami wprzódy, znam drogę doskonale, trafię we dnie czy w nocy, choćby mi oczy zawiązano.
Przystałem chętnie na radę Andrzeja, i już ułożyliśmy, wyjechać o trzeciéj, gdy przyszły mój towarzysz znalazł jeszcze jedną trudność.
— Ale te strachy, — zawołał; — te przeklęte strachy! gdyby się im podobało zastąpić nam drogę o tak rannéj porze? — Nie radbym spotkać się z niemi dwa razy w ciągu jednego dnia.
— Nie lękaj się Andrzeju gości tamtego świata; jest i na tym dość szatanów, którzy potrafią ci tyle sztuk wypłatać, jakby mieli na usługi całą straż przyboczną Lucypera.
Domówiwszy tych słów, które mi własne położenie natchnęło, opuściłem mieszkanie Andrzeja, i wróciłem do zamku.
W oka mgnieniu zrobiłem potrzebne przygotowania do drogi, nabiłem pistolety, i rzuciłem się na łóżko, chcąc parę godzin wypocząć przed długą i przykrą podróżą. Zmordowany niespodzianém i bolesném wzruszeniem, jakiego w tym dniu doznałem, wpadłem nad moje oczekiwanie w głęboki sen, z którego się jednak przebudziłem, gdy zegar wieżowy uderzył drugą po północy. — Wstałem natychmiast, skrzesałem ogień, i napisałem list do stryja; a zabrawszy potrzebne ruchomości, przesunąłem się po cichu przez ciemne kurytarze, i wszedłem do stajni. — Lubo nie posiadałem tak doskonale sztuki masztalerskiéj jak krewni moi, nauczyłem się jednak w Osbaldyston-Hallu jak siodłać konia; — w kilka minut już byłem gotowy do podróży.
Wjeżdżając w ulicę wysadzoną odwiecznemi lipami, przez które przedzierało się blade i drżące światło księżyca, obróciłem się raz jeszcze, wydając serdeczne i głębokie westchnienie ku murom starego zamku, w którym opuszczałem Djanę Vernon, — podług wszelkiego podobieństwa, na zawsze! — Nie podobna mi było, między długim i nierównym rzędem gotyckich okien (których wystawy jakby duchy jakie bielały przy świetle księżyca), rozeznać okien Djany. — Utraciłem ją, — rzekłem, — wodząc tu i owdzie wzrok niepewny po starożytnym gmachu; — utraciłem na zawsze, wprzód jeszcze nim opuściłem miejsce jéj pobytu! Jakąż więc miéć mogę nadzieję spotkania jéj kiedykolwiek, gdy znaczna odległość przedzielać nas będzie?
Gdym wyrzekł te słowa, stałem nieporuszony w głębokiem zamyśleniu, żelazny język czasu przemówił trzecią pośród głuchéj nocy, i przypomniał mi umówioną chwilę z mniéj zajmującym panem Andrzejem Fairservice.
Przy końcu ulicy spostrzegłem jezdca ukrytego w cieniu murowanéj bramy; kaszlnąłem kilka razy na znak, że przybywam; lecz dopiero gdym wymówił cicho. — Andrzeju! — odezwał się ogrodnik, — jestem, — jestem panie.
— Jedź więc naprzód, i jeśli być może, nie gadaj, przynajmniéj póki nie miniemy téj wioski.
Andrzéj ruszył naprzód prędszym krokiem jak chciałem; i tak ściśle zachował rozkaz milczenia, że mi nawet nie odpowiedział, kiedym go kilkakrotnie pytał czemu tak śpieszy. — Omijając zwykłą drogę manowcami dobrze znanemi Andrzejowi, wjechaliśmy na równinę okrytą wrzosem, a następnie, między wzgórza dzielące Angliją od Szkocyi znane pod nazwiskiem Middle Marches. Drogę, a raczéj ścieżkę, po któréj jechaliśmy, zapełniały doły i kamienie; mimo to Andrzéj sporym kłusem ubiegał ośm lub dziesięć mil na godzinę. Upór jego dziwił mię i gniewał. Co krok prawie musiałem spuszczać się ze spadzistéj góry, i znowu wdrapywać na inną, mijać przepaście po nad samym brzegiem tak, że jedno podknienie się konia, mogłoby jezdzca o śmierć przyprawić. — Kiedy niekiedy przyświécał nam mdły promyk księżyca; ale najczęściéj osłonieni górami, jechaliśmy śród najgrubszéj ciemności; a wtenczas stuk podków konia Andrzeja, i sypiące się iskry, były jedyną skazowką drogi. — Z razu bieg prędki i ciągła baczność, aby uniknąć przypadku, rozrywały przynajmniéj smutne myśli moje; lecz w krótce zajęła je troskliwość o własne bezpieczeństwo. — Po bezskuteczném na Andrzeja wołaniu, aby cokolwiek wolniéj jechał; gdy ani słuchać, ani odpowiedziéć nie chciał, uniosłem się żywą niecierpliwością, która mi jednak nic nie pomogła. Próbowałem kilka razy dopędzić i nastraszyć harapem upartego przewodnika; lecz czyli, że siedział na lepszym koniu aniżeli ja, czyli że miał jakieś przeczucie nieprzyjaznych moich zamiarów, Andrzéj pośpieszał naprzód, ilekroć się ku memu zbliżałem. Nie mogłem i wolniéj jechać, i mimowolnie musiałem go z oka nie spuszczać; inaczéj, zbłądziłbym niezawodnie pośród téj dzikiéj pustyni, którą przebywaliśmy tak spiesznie. — Naostatek, zapalony najwyższym gniewem, porwałem pistolet, pogroziłem panu Andrzejowi, że jeżeli w téj chwili nie spełni niego rozkazu, poszle za nim kulę, która go na miejscu osadzi. Zdaje się, że te słowa trafiły do jego ucha; głuchego na pierwsze moje nalegania; natychmiast wstrzymał konia, i gdym stanął przy nim, rzekł najzimniéj; — Lecimy jak szaleńcy, a Bóg wié po co.
— A któż cię o to prosił niegodziwcze?
— Rozumiałem, że wielmożnemu panu pilno.
— Jakto? alboż nie słyszałeś, że od godziny krzyczę, abyś wolniéj jechał? Czyś głuchy, czy pijany?
— Nie mam ja tęgiego słuchu... a ten stuk podków o skalistą drogę... w końcu, jeśli mam szczerze powiedzieć, cokolwiek umoczył człek usta na odjezdném; a że nie było nikogo, ktoby do mnie pił, musiałem rad nie rad pić za dwie osoby, — nie chciałem zostawić ani kropli wódki tym papistom; — Wielmożny pan wié, że to jest gorzéj jak za okno wylać.
Wszystko to było podobne do prawdy; a położenie moje nakazywało zachować pokój z przewodnikiem; zaleciłem mu tylko, aby się starał nadal ściśléj wolę moją wykonywać.
Lecz Andrzéj ośmielony łagodnym tonem, jakim doń przemówiłem, podniósł głos swój podług zwyczaju przynajmniéj o oktawę.
— Ani wielmożny pan, ani nikt w świecie mię nie przekona, że jest rozsądném narażać się na chłód nocny, nie ogrzawszy żołądka sporym kieliszkiem wódki zaprawionéj pieprzem lub imbirém. Nikt o tém nie wie lepiéj ode mnie; ileż to razy jeździło się nocną porą przez te góry, utroczywszy po obu stronach siodła baryłkę!
— Czyli jaśniéj mówiąc Andrzeju, jeździłeś, przemycając zakazane towary. Lecz powiédz mi, jakim sposobem pogodzisz nabożeństwo twoje i kradzież publicznego skarbu?
— Są to łupy zdobyte na Egipcyjanach, — odpowiedział Andrzéj, — alboż mało od chwili nieszczęsnego połączenia z Angliją, wyciérpiała biedna Szkocyja od téj chmary celników, którzy jak szarańcza pożerają jéj zapasy?
Słowo po słowie, dowiedziałem się, że pan Andrzéj i przed i po zaczęciu służby w Osbaldyston-Hallu, często przebiegał z kontrabandą te wzgórza; okoliczność ta jakkolwiek obojętna, przekonała mię, że nie mogłem na lepszego natrafić przewodnika.
Jechaliśmy zwolna; uważałem jednak, że chęć pośpiechu nie opuściła jeszcze zupełnie Andrzeja. Spoglądał często poza siebie i wszędzie po drodze nieco gładszéj ruszał naprzód, jakby się lękał pogoni. — Te oznaki bojaźni znikały stopniowo w miarę zbliżani a się ku wiérzchołkowi gór wyniosłych i spadzistych, których pasmo zdawało się rozciągać o milę na wschód i tyleż na zachód. — Stare światło poranku zaczynało rozjaśniać widnokrąg, kiedy Andrzéj obróciwszy się raz jeszcze i nie widząc żywéj duszy za sobą, odetchnął wolniéj nieco, począł świstać, a nakoniec śpiewać wesoło ostatnią zwrotkę narodowéj swéj pieśni:

O moja Jenny, jużeśmy u siebie;
Nikt mi już teraz nie odbierze ciebie!

Śpiewając, głaskał kark wyniosły bystrego rumaka, który mu tak dzielnie usłużył. Te pieszczoty zwróciły uwagę moją na konia, i wnet z wielkiém mojém podziwianiem poznałem ulubioną klaczkę Thornkliffa Osbaldystona.
— Co to znaczy Andrzeju? — zawołałem rozgniewany, — to jest klacz pana Thornkliffa.
— Tak, prawda, to była klacz pana Thornkliffa; ale dziś, jest moją.
— Ukradłeś ją hultaju!
— Ukradłem? jeszcze mi nikt kradzieży nie dowiódł; oto tak było, — niech tylko wielmożny pan cierpliwie wysłucha. — Pan Thornkliff pożyczył u mnie dziesięć funtów, jadąc na konne wyścigi do Yorck; a kiedym się o oddanie dopominał, pokazał mi trzy złożone palce i jeszcze kijem pogroził. — Ale teraz jegomość musi zapłacić do ostatniego szeląga, jeżeli zechce się z swoją klaczką zobaczyć. — A nie zapłaci? to nie dostanie ani jednego włoska z jéj ogona. — Znam ja tu pewnego szczwanego lisa, prokuratora z Loughabem. Wstąpię doń po drodze, ułoży on ten interes w oka mgnieniu. — Ukradłeś!... Jeszcze się ten nieurodził, ktoby złapał rękę moją w cudzéj kieszeni. — Wziąłem zastaw, i kwita; — prawda, że wziąłem sam, bez rozkazu sądowniczéj władzy, ale za to koszta prawne zostały w kieszeni.
— Wyciągną ci one z worka dziesięć razy tyle Andrzeju! Alboż nie wiesz, że nie godzi się samemu sobie sprawiedliwość wymierzać?
— Tere fere, tere fere! — Jesteśmy już na Szkockiéj ziemi, a tu znajdziemy Adwokatów, Prokuratorów, Sędziów, którzy za mną silniéj przemówią jak za wszystkiemi Osbaldystonami na świecie. Krewny w trzeciém pokoleniu ciotki mojéj matki, spowinowacony z Burmistrzem w Dumfries nie ściérpi zapewne, aby czyniono krzywdę temu, w którym ta sama krew płynie! Tu prawa są jedne dla wszystkich, nie tak jak w Anglii; gdzie na rozkaz jakiegoś Jobsohna zwiążą panie człeka jak barana, i jeszcze nie powiedzą za co? — Ale obaczysz pan, że wkrótce jeszcze mniéj będzie sprawiedliwości w Northumberland jak teraz, i dla tego mówiąc między nami, wyniosłem się co prędzéj.
Postępek Andrzeja wiele mi przyniósł zmartwienia; i z boleścią rozważałem, iż dziwne jakieś przeznaczenie złączyło mię po raz drugi z człowiekiem więcéj niż podejrzanym. — Postanowiłem wykupić klacz tę od Andrzeja, jak tylko w Glasgowie staniemy i odesłać krewnemu memu; a tymczasem z pierwszego miasteczka, w którém się zatrzymamy, napisać do stryja i uwiadomić o tém co zaszło. Wiedziałem, iż na próżno chciałbym przekonać mego przewodnika o nieprawości czynu, który zdawał mu się bardzo godziwy; powściągnąwszy zatém gniéw mój, zapytałam co chciał wyrazić przez te słowa, — że wkrótce w Northumberland prawa jeszcze mniéj będą szanowane?
— Oho! — odpowiedział Andrzéj, — nie za długo bagnet będzie tam stanowił prawa; oficerowie Irlandzcy i cała trzoda papistów, których z zagranicy sprowadzono, jakby ich nie dość było w kraju, zaleli wszystkie kąty, a wiadomo dokąd kruki się zlatają, — tam, gdzie czują ściérwo. — Stary baron Hildebrand już ostrzy szabelkę; bodajem jutra nie doczekał, jeżeli nie prawda: pałaszów, karabinów, pistoletów, pełno wszędzie, — może na żarty? co? — Oj nie panie! te młode Osbaldystony żartować nie umieją; to są szatany; bez urazy Pańskiéj.
Słowa te przywiodły mi na pamięć własne moje podejrzenie, że Jakóbici rzeczywiście knuli jakieś zdradzieckie zamiary; lecz nie chcąc przyjmować na siebie ohydnéj roli szpiegowania słów i czynów stryja, unikałem wszelkiéj sposobności sprawdzania domysłów, które się mimowolnie nasuwały mojéj uwadze. Ale Andrzéj wolny od podobnéj delikatności, mówił głośno, co myślał; a myślał nie bez zasady, że tajemne spiski dojrzewają, i że ostróżność doradzała mu opuścić dom Barona.
— Wszyscy służący, — dodał, — wszyscy dzierżawcy i chłopi umieją robić bronią jak żołnierze. Chcieli oni i mnie zawerbować, ale Andrzéj nie głupi! — potrafi on szablą machać jak i drugi, lecz nie w sprawie wszetecznicy Babilońskiéj czy tam Angielskiéj, bo to wszystko jedno.






ROZDZIAŁ  XIX.
Widzisz ten pomnik?... bez szczytu niestety!
Zwalczony czasem... jednak czcią przenika:
Tu się roznieca wielka myśl poety,
Kochanków płomień, zapał wojownika.
Langhorn.

W pierwszém zaraz mieście Szkockiém Lugmaben, gdzie zatrzymaliśmy się, przewodnik mój poszedł do swego przyjaciela prokuratora po radę, jakim sposobem zająć w prawne posiadanie własność Thornkliffa, któréj nabył polityczną kradzieżą, dość w owym czasie pospolitą, a zwłaszcza nad granicą. Nie mogłem wstrzymać śmiéchu, widząc smutną minę, z jaką do gospody wracał. Zdaje się, iż Andrzéj nic nie zataił zaufanemu przyjacielowi; a w nagrodę otwartości, dowiedział się z wielkiém zadziwieniem, że pan Tuthope został niedawno pisarzem sądów pokoju, i przez sumienie ma obowiązek donoszenia sędziemu o podobnych sprawkach jak ta, któréj się dopuścił kochany jego przyjaciel pan Andrzéj Fairservice. Przebiegły członek policyi uznał za potrzebę wziąść konia pod straż, i umieścić na koszt strony w stajni Burmistrza Trumbull, licząc po dwadzieścia szyllingów (szkockich) per diem, do ostatecznego rozstrzygnienia sporu, do kogo wyż wymieniony koń ma należeć. Zaczął nawet przebąkiwać, że zachowując ściśle obowiązki swego urzędu, powinienby przytrzymać i samego kochanego przyjaciela pana Andrzeja; ale na usilne prośby, nie tylko mu dozwolił odejść spokojnie, lecz nadto darował chromą i dychawiczną szkapę, aby miał przecież na czém dalszą odbyć drogę. — Prawda, że za ten czyn wspaniały wymógł na biédnym Andrzeju zupełne i prawne odstąpienie tak kapitału jako i procentów umieszczonych na dziarskiéj klaczy pana Thornkliffa Osbaldystona; lecz odstąpienie to, jak dowodził pan Tuthope, było nader małéj wagi; ponieważ kochany jego przyjaciel po długim sporze, zamiast klaczy, w końcu wygrałby może uzdeczkę i biczyk.
Trzeba było widzieć smutną i pocieszną razem minę Andrzeja, gdym wyciągał z jego ust po słówku wszystkie te szczegóły. Narodowa pycha jego cierpiała niewypowiedzianie, gdy wyznać musiał, że prawnicy są prawnikami po obu stronach Tweedy, i że pan pisarz Tuthope jest ulany na tą samą formę, co i pan pisarz Jobsohn.
— Gdyby mi się to w Anglii trafiło, nie smuciłbym się tracąc com zdobył, jak on sam powiada, z narażeniem karku; ale widziałże kto, aby sokół szarpał sokoła, albo uczciwy Szkot łupił niemiłosiernie swojego ziomka? Jak uważam, wszystko w tym kraju przewróciło się do góry nogami, a to od chwili owego przeklętego połączenia. Była to epoka, do któréj Andrzéj odnosił każdy dowód zepsucia, jaki w krajowcach odkrywał podczas podróży; a szczególniéj zdzierstwa po karczmach, zmniejszenie miar napoju, i tym podobne oszustwa.
Widząc, że nie mogę już odkupić i odesłać klaczy Thornkliffa, doniosłem tylko jego ojcu, jakim sposobem zabłądziła do Szkocyi, i że jest w ręku sprawiedliwości, a raczéj godnych jéj stróżów, burmistrza Trumbulla i pisarza Tuthopa. Czy zaś wróciła do stajni northumberlandzkiego szczwacza, lub dźwigała do śmierci prawnika szkockiego? pytanie to, jako nie mające żadnego związku z historyją moją, zostawiam bez odpowiedzi.
Z Lughmaben udaliśmy się ku północno-zachodniéj stronie, ale daleko wolniéj, jak podczas nocnéj z Anglii ucieczki. Przebywszy liczne pasma gołych i smutnych wzgórków, wjechaliśmy nakoniec na żyzniejszą dolinę Klajdy, i wkrótce stanęliśmy u bram miasta Glasgowa, które przewodnik mój co do wielkości i bogactw porównywał ze stolicą. — W rzeczy saméj miasto to w kilkąnaście lat późniéj, mogło sprawiedliwie zasłużyć na to chlubne porównanie. Ożywiony i coraz wzrastający handel z Indyjami wschodniemi i osadami Ameryki, był dlań źródłem zamożności, i wyniesie je zapewne z czasem do rzędu najznaczniejszych miast Wielkiéj Brytanii; lecz naówczas jutrzenka nawet téj świetnéj nadziei jeszcze dla Glasgowa nie zabłysła. Wprawdzie po ogłoszeniu połączenia dwóch królestw, osady angielskie otwarto handlowi Szkocyi; ale brak kapitałów, i narodowa Anglików zawiść, nie dozwalały kupcom szkockim korzystać z wielu dobrodziejstw, jakie im zapewniała pamiętna uchwała połączenia. Położenie miasta na zachodniéj stronie wyspy, wyłączało je od handlu ze stałym lądem, który jakkolwiek mało znaczący, był podówczas jedynym Szkocyi zasiłkiem. Mimo to, jako punkt środkowy zachodniéj części kraju, Glasgow niepoślednie między Szkocyi miastami zajmował miejsce.
Górzyste północne okolice, dostarczały mu obficie trzód dzikich, karłowatych, i długą sierścią pokrytych wołów, które poganiał równie dziki, równie włosem zarosły, a często równie karłowaty góral. Jeżeli cudzoziemcy ciekawém spoglądali okiem na dziwny jego ubiór, i zadumieni przysłuchiwali się twardéj i niezrozumiałéj mowie; góral, uzbrojony muszkietem, pistoletami, szablą, puginałem i tarczą (wtenczas nawet kiedy się zajmował spokojnym handlem), więcéj jeszcze zdumiony, zapatrywał się na przedmioty zbytku, o których użyciu nie wiedział; a chciwe i nieco zatrważające, rzucał spojrzenia na te, które znał i cenić umiał. — Nigdy mieszkaniec gór chętnie swych pustyń nie opuszcza; a w owym czasie, łatwiéj było stuletnią sosnę ze skalistéj góry przenieść na dolinę, jak górala w obcym osadzić kraju. Atoli za pomnożeniem ludności (orężem i głodem często przerzadzanéj), mieszkańcy ci musieli niekiedy opuszczać niedostępne swoje skały, zajmować stopniowo coraz bliższe miasta równiny, i tam oddawać się zatrudnieniom odmiennym wprawdzie, lecz korzystniejszym od tych, któremi się dawniéj zajmowali. Sąsiedztwo tylu rąk silnych i pracowitych, korzystny miastu podało sposób pomnożania nielicznych rękodzielni, i położyło fundamenta przyszłéj jego wielkości. Widok jaki przedstawiało to miasto, odpowiadał tym przyjaznym okolicznościom.
Główną ulicę szeroką i piękną zdobiły publiczne gmachy, odznaczające się raczéj szczególnością, aniżeli czystym smakiem budownictwa. Dwa rzędy wysokich ciosowych i bogato w architektoniczne ozdoby przystrojonych domów, nadawały téj ulicy wspaniały widok, jakiém miasta angielskie, po większéj części złożone z nędznych ceglanych lepianek, poszczycić się nie mogą.
Do téj stolicy zachódniéj Szkocyi, przybyliśmy w niedzielę rano. Odgłos dzwonów po wszystkich wieżach, tłumy cisnącego się do kościołów ludu, zapowiadały uroczystość dnia. Wjechaliśmy do zajezdnego domu, którego opasła gospodyni mile nas przyjęła.
Pierwszą moją myślą było szukać jak najprędzéj Owena; ale mi powiedziano, że go nie znajdę przed ukończeniem nabożeństwa. I gospodyni i Andrzéj, zgodnie zapewniali mię, — że żywéj duszy nie zastanę w domu pp. Mac Vittie, Mac Fin i komp. — do których mi list ojca twego Treshamie udać się zalecał; — że wszyscy są tam, gdzie każdy uczciwy chrześcijanin być powinien, to jest w kościele Baronii.
Andrzéj Fairservice, który świeżéj niechęci ku prawnikom ojczyzny nie rozciągał jeszcze do innych stanów, wielkie oddawał pochwały kaznodziei, który tego dnia właśnie miał kazanie; a gdy gospodyni ciągle potakiwała tym pochwałom; postanowiłem iść do kościoła, lecz wyznam, nie tak dla duchownego obroku, jako raczéj w nadziei powzięcia wiadomości o Owenie. Nadzieję tę ożywiało we mnie zaręczenie gospodyni; — że jeżeli tylko pan Ephraim Mac Vittie, zacny człowiek! nie rozstał się jeszcze z tym światem, nie omylnie zaszczyci dzisiaj przytomnością swoją kościół Baronii, a jeżeli ma gości u siebie, to i ci zapewne towarzyszyć mu będą. — Nie tracąc więc czasu, poszedłem z wiernym Andrzejem do owego kościoła.
Tą razą jednak mógłbym się był obejść bez przewodnika; tłum bowiem ludu, tłoczącego się przez ciasną nienajlepiéj brukowaną uliczkę, na kazanie najsławniejszego mówcy zachodniéj Szkocyi, wniósłby mię mimowolnie do samego kościoła. — Gdyśmy stanęli na wierzchołku pagórka, na którym jest zbudowany; zwróciliśmy się na lewo, i przez otwarte podwoje, weszliśmy na obszerny cmentarz, otaczający na około katedrę Glasgowa. — Gmach ten zajmuje swym ponurym ogromem, równie jak wytwornością gotyckiéj architektury; ale szczególna jakaś i uroczysta powaga, tak właściwie celowi budowy odpowiadająca, na przychodniu raz pierwszy ją zwiedzającym, niepojęte czyni wrażenie. — Co do mnie, takiém podziwieniem byłem przejęty, że przez kilka minut, mimo wszelkich usiłowań, Andrzéj nie mógł mnie wprowadzić do wnętrza téj katedry.
Chociaż pośród dość wielkiego i ludnego miasta, gmach ich przecież zdaje się, że leży w samotnéj pustyni. Wysokie mury oddzielają go z jednéj strony od pobliskich zabudowań; z drugiéj ciągnie się głęboki parów, na którego dnie niedostrzeżony okiem strumień, szumem swym dodaje nowego wdzięku temu czarującemu obrazowi; a wyniosłe i posępne jodły okrywające przeciwny brzég parowu, rzucają cień przyjazny na spokojne zmarłych mieszkanie. Sam nawet cmentarz, lubo dość obszerny, ledwie jednak obejmujący nieprzeliczone grobowce, szczególny i zajmujący przedstawia widok; wzgląd na oszczędzenie miejsca sprawił, iż nie ma na nim ani murawy, ani krzewin, zdobiących zwykle te miejsca, w których zły szkodzić, a sprawiedliwy cierpiéć przestaje: Kamienie grobowe tak blisko siebie złożone, że prawie żadnego między niemi nie widać przedziału; i lubo nad cmentarzem wznosi się tylko niebios sklepienie, spód zupełnie jest podobny do kamiennéj, okrytéj napisami posadzki dawnych angielskich kościołów. Osnowa tych smutnych pomników śmierci, oznaczających żal niewczesny, i dających wymowne świadectwo o nicości ludzkich zamiarów; — rozległość przestrzeni, które zajmują; — smutna jednostajność w samym ich kształcie, — wszystko to przypomniało mi księgę proroka, wewnątrz i zwierchu najściśléj zapisaną, a w któréj czytamy tylko — żal, rozpacz narzekanie!
Poważna okazałość świątyni odpowiada zupełnie otaczającym ją przedmiotom. Jeżeli na pierwszy rzut oka, wydaje się zbyt ogromną ciężką; pewna jest, że nie sprawiłaby na widzu tak mocnego wrażenia, gdyby miała rysy delikatniejsze i więcéj nosiła powierzchownych ozdób. Jest to jedyny katedralny kościół Szkocyi (wyjąwszy katedrę w Kirkwall na wyspach Orkadzkich), który uniknął burz reformy. Andrzéj uniesiony narodową pychą, uważając moje zadziwienie, tak opowiedział mi szczegóły ocalenia téj wspaniałéj budowy.
— Nie prawda, że piękny? — a przecież nie ma na nim tych cacek, jakiemi wasze zdobicie kościoły. Mocna i gruntowna budowa! — wyjąwszy proch i bezbożną rękę, żadna siła jéj nie obali do skończenia świata; już jéj groziło zniszczenie, kiedy reformowani zburzyli kościół w Perth, i S. Andrzeja! aby zniszczyć od razu wszystko, co tylko trąciło papizmem, czcią obrazów, i bałwochwalstwem. Zgromadzeni mieszkańcy Renfrew, Gorbals i okolic, już mieli rozpocząć dzieło zniszczenia katedry; ale Glasgowianie pomyślawszy, że tylu lekarzy może chorego zabić, — pośpieszyli na pomoc. Szczęściem, szanowny Jakób Rabat, naówczas przezydent magistratu jako budowniczy, postanowił ocalić kościół, — kazał uderzyć w dzwony, zebrał i uzbroił mieszczan, na ich czele oświadczył oblegającym, że sam bez ich pomocy zburzyć potrafi wszelkie ślady papizmu, — ruszył naprzód, i rozpędził gromadną hałastrę. Może je pan rozumiesz, że to uczynił przez miłość papizmu? — O nie! — nie tak u nas grano! — żaden święty nie został w framudze, żaden obraz na ścianie, złożono to wszystko na wielki stós, i puszczono z dymem na cztery strony świata; a kościół stanął uradowany jak kot, który szyję wyciąga i grzbiet podnosi, kiedy się pcheł pozbędzie. Mądrzy ludzie powiadają, że tak należało zrobić i w całéj Szkocyi, mielibyśmy więcéj, co się nazywa kościołów, a teraz — Boże odpuść grzechy, większa część Przybytków Pańskich, nie warta psiarni w Osbaldyston-Hallu!
Kończąc te słowa, Andrzéj wszedł do kościoła i ja za nim.






ROZDZIAŁ  XX.
Widok tych grobów, pomników zniszczenia.
Odwagę w przestrach, radość w smutek zmienia.
Żałoba narzeczonej.

Nie zważając na niecierpliwość mego przewodnika, jeszcze chwil kilka przypatrywałem się zewnętrznemu widokowi świątyni. Głucha samotność przydawała jéj nowéj i uroczystéj powagi; natłok bowiem ludu, który przed chwilą zajmował całą przestrzeń cmentarza, teraz zebrany w Przybytku wznosił modły do Pana Zastępów; — zgodny śpiew tylu głosów, połączony z szumem strumienia i kołysanych wiatrem jodeł, zachwycał mię. Zdawało się, iż całe przyrodzenie, na rozkaz Psalmisty, — którego czułe nucono śpiéwy, — z radości i bojaźni razem jednoczyło się ku chwale swego Stwórcy. — Nie wiem jak długo trwałoby to miłe zadumanie, lecz Andrzéj najwyższą uniesiony niecierpliwością, pociągnął mię za rękaw, mówiąc: — Idźmy już, idźmy, bo późniéj przerwiemy nabożeństwo; a gdyby nas tu zastali kościelni słudzy, odwiedzilibyśmy kozę za to, że się włóczemy po kościele w czasie nabożeństwa.
Po tém napomnieniu, rad nie rad musiałem iść za nim. — Tędy, tędy. — wołał Andrzéj, — widząc, że się zwracam ku głównym drzwiom kościoła; — tam usłyszelibyśmy tylko czcze i próżne słowa; morały, zimne jak powietrze na Boże narodzenie. — Tu pan idź, tu zakosztujem słodyczy prawdziwéj nauki.
To rzekłszy, wszedł małemi w niskiéj arkadzie drzwiczkami, które poważny jakiś starzec właśnie miał zamykać. — Schody o kilkunastu stopniach, wprowadziły nas do obszernego pod kościołem sklepu, który nie wiem dla czego obrano na miejsce nabożeństwa presbiteryjanów.
Przedstaw sobie Treshamie, ogromną przestrzeń niskich i ciemnych sklepień, jakie w innych krajach służyćby tylko mogły za groby, a i tu téż pewno przed laty to samo miały przeznaczenie; część tych sklepień zamieniono na kościół i poustawiano ławki; a lubo mnóstwo ludu pomieścić mogła, zdawała się przecież niknąć pośród jeszcze ciemniejszych niezmiernych lochów, które ją z trzech stron otaczały. W tym to podziemnym Przybytku zapomnienia, wiszące gdzieniegdzie szmaty podartych i zakurzonych chorągwi, sterczące tu i owdzie ułamki pokruszonych herbów, wskazywały miejsce spoczynku tych, którzy niegdyś musieli być — książętami Izraela, — a napisy, które — chyba biegły, jaki starożytnik mógłby wyczytać, — przedawniałemi wyrazy, polecały modłom przechodnia dusze nieboszczyków.
Nabożeństwo się już rozpoczęło. — Presbiteryjanie odbywają tę religijną powinność stojąc a nie klęcząc, może dla tego tylko; aby okazać, że w niczém naśladować nie chcą obrządków katolickiego wyznania. Uważałem jednak, że gdy się modlą w domach, pojedyńczo lub z rodziną, zachowują powszechny chrześcijan zwyczaj, i obierają postawę najwłaściwszą pokorze i uszanowaniu, jakie człek winien bóstwu. — Całe zatém zgromadzenie obojéj płci i rozmaitego wieku, tysiąc ludzi wynosić mogące, stało z odkrytą głową, słuchając uważnie modlitwy, którą podeszły a uwielbiany duchowny mówił bez przygotowania, a przynajmniéj żadnego przed sobą nie mając pisma. — Nawykły od lat dziecinnych zachowywać się skromnie w kościele, nie śmiałem rzucić okiem na około siebie przed skończeniem modlitwy. — Wielu nakryło głowy; a wszyscy którzy mieli miejsca swoje, usiedli. My z Andrzejem, jako najpóźniéj przybyli, nie znalazłszy próżnéj ławki, musieliśmy stojący słuchać kazania; — z boków i z tyłu otaczały nas lochy, o których namieniłem; — a przed sobą mieliśmy grono wiernych, oświecone mdłem światłem dnia, przeciskającém się przez wązkie gotyckie okienka. To światło pozwalało widziéć rozmaite wyrazy twarzy, zwróconéj na kaznodzieję; a cichość powszechną przerywały tylko niekiedy szepty matek strofujących dzieci za nieuwagę lub ospałość. Twarde, lecz najczęściéj piętnem dowcipu oznaczone rysy głów szkockich, lepiéj się wydawały podczas religijnych obrządków, jak pośród zgromadzeń poświęconych mniéj uroczystym czynnościom; malowały się na nich żywe coraz odmienne uczucia, jakie wzbudzała w słuchaczach mowa tego kaznodziei.
Wiek i niedołężności, osłabiły głos jego niegdyś zapewne mocny i donośny. — Odczytał tekst kazania cicho i niewyraźnie; lecz gdy zamknął świętą księgę i zaczął naukę, ton stopniowo nabiérał siły; coraz z większym zapałem rozwijał swoje założenie, odnoszące się po największéj części do niezgłębionych rozumem tajemnic chrześcijańskiéj wiary; — lecz zręczny mówca wyjaśnić je usiłował licznemi i trafnie dobranemi Pisma Św. przytoczeniami. — Choć wprawdzie nie oswojony ze sposobem rozumowania kaznodziei; mogłem jednak ocenić jego głęboką naukę, i niepospolity dar malowania zawiłych myśli. — Szkotów jak wiadomo, więcéj odznacza chytrość umysłowych władz, jak czułość serca; mocniéj przeto działa na nich rozumowanie, jak krasomówstwo; chętniéj słuchają trudnych, lecz gruntownych tłomaczeń miejsc Pisma Św. potrzebujących wykładu, aniżeli płynnéj i zręcznéj wymowy, przez którą kaznodzieje innych krajów, zniewalając serca, i kierując wedle upodobania namiętności słuchaczów, jednają sobie powszechną wziętość.
Nie jedna głowa pośród zgromadzenia, przywiodła mi na pamięć wyraz twarzy pogan na sławnym obrazie św. Pawła każącego w Atenach. — Tu siedział gorliwy Kalwin; brew zmarszczona i ściśnione usta, okazywały głęboką uwagę; a lekki uśmiech objawiał, że słuchacz dzieli tryumf odniesiony przez mówcę nad zawiłością dowiedzionéj prawdy. — Tam, zawzięty Purytanin rzucający ponurym i srogim wzrokiem, zdawało się, że gardzi wszystkimi, którzyby słowom Pasterza mniéj wierzyli jak saméj Ewangelii, i radośnie rozmyśla o zapowiedzianéj im karze. — To znowu, stronnik innéj zapowne nauki, zabłądziwszy przypadkiem lub przez ciekawość, słuchał obojętnie rozumowań kaznodziei, z lekkiem poruszeniem głowy, zdradzał odmienne o nich przekonanie. — Największa część zgromadzenia przyjmowała słowa kaznodziei z wyrazem spokojnéj radości, lubo podobno nie zupełnie je rozumiéć mogła. Do tego oddziału należały kobiety: starsze siliły na ciągłą uwagę; młodsze, pozwalały sobie niekiedy rzucać skromnym wzrokiem na słuchaczy; i jeżeli próżność mię nie myli, zdawało mi się Treshamie, iż zatrzymywały dłużéj nieco spojrzenie na nieszpetnym Angliku, to jest na przyjacielu i słudze twoim.
Co do innych przytomnych, — jedni ziéwnąwszy kilka razy, chrapali sobie szczęśliwie, póki pobożny szturchaniec zgorszonego sąsiada, ze snu ich nie ocucił; — drudzy, rozbijali swe nudy, przypatrując się twarzom i ubiorom siedzących blisko siebie osób. — Między mieszkańcami dolin, ukazywał się gdzie niegdzie plaid[1] góralski, którego właściciel oparty na kiju, zwracał na wszystko ciekawość dzikiego człowieka, nie dając najmniejszéj uwagi na kazanie, z przyczyny bardzo naturalnéj, że nie rozumiał języka. Marsowa jednak postać tych przybyszów, ożywiała jednostajność ogólnego obrazu; a liczbę ich dosyć znaczną, Andrzéj przypisywał jarmarkowi na bydło, odbywającemu się w okolicach Glasgowa.
Takie to fizyjognomije przedstawiały się oczom moim w podziemnym gmachu katedry, przy słabém świetle, które wdarłszy się jak namieniłem, ciasnemi okienkami i przebiegłszy zgromadzony tłum ludu, ginęło w przestworze sklepień, oświecało lekko piérwsze tylko zakręty, a dalsze zostawiało w zupełnéj ciemności.
Już mówiłem, że stojąc twarzą ku pastorowi, miałem za sobą owe tylekroć wspomnione lochy. Miejsce którém zajmował, było powodem częstych roztargnień; najmniejszy bowiem szelest, chociażby od kropli deszczu, spadającéj kiedy niekiedy przez górną szparę na kamienną lochów posadzkę, śród tych ciemnych sklepień, powtarzany tysiącznym echa odgłosem, zwracał mimowolnie moją uwagę; — a kiedy raz wzięło ten kierunek, niepodobna było zwrócić go w inną stronę; bo przedmioty zaostrzające ciekawość, tém większą dla wyobraźni naszéj przedstawiają ponętę, im trudniéj zgłębione być mogą. — Nieznacznie wzrok mój oswoił się z ciemnością, po któréj ciągle błądził, a umysł bardziéj zajmowały nowe w głębi sklepień odkrycia, niż metafizyczne rozumowania, jakie rozwijał kaznodzieja.
Ojciec mój nieraz mi naganiał tę skłonność bujania po urojonym świecie, która mogła być skutkiem żywości wybraźni, zupełnie dlań obcéj. Przypominałem sobie właśnie, jak surowo zalecał mi uwagę, gdy mię prowadził na sławne kazania pana Shower; ale te same wspomnienia były nową roztargnień pobudką, bo im przywiodły na pamięć grożące mu niebezpieczeństwa. Poleciłem więc Andrzejowi, ile tylko mogłem najciszéj, aby się dowiedział, czy jest ktokolwiek w kościele z domu pana Mac-Vittie: lecz Andrzéj pogrążony w głębokiéj uwadze, odpowiedział mi tylko trąceniem, abym mu nie przeszkadzał. Zwróciłem natenczas oczy na twarze pobożnych słuchaczów w nadziei, iż między tłumem głów skierowanych ku ambonie, jakby ku powszechnemu środkowi przyciągania, odkryję wypogodzone rysy Owena: ale żaden ogromny kapelusz obywateli glasgowskich, żadna obcisła czapka mieszkańców Lanarkshiru nie pokrywały nic podobnego do wymuskanéj Owena peruczki. Nigdzie nie widziałem onych nakrochmalonych mankietów, orzechowego garnituru, które odznaczały piérwszego komisanta banku pod firmą Osbaldyston i Tresham. Niespokojność na nowo dręczyć mię zaczęła tak gwałtownie, że nie pomnąc na powinne miejscu uszanowanie, pociągnąłem mocno Andrzeja za rękaw i rozkazałem mu wyjść za mną z kościoła, celem dalszych poszukiwań, dla których jedynie do Glasgowa przybyłem. Andrzéj zarówno nieubłagany w katedrze glasgowskiéj, jak na wzgórzach Czywiot, nie chciał mi odpowiedziéć; — ale nakoniec widząc, że niecierpliwość moja coraz bardziéj się wzmaga, raczył mię przecież uwiadomić, iż możemy wyjść dopiéro po skończonem nabożeństwie, albowiem na samym początku drzwi na klucz zamknięto. Wyszeptawszy te słowa, Andrzéj zwrócił głowę ku ambonie, i najgorliwiéj zaczął słuchać kazania.
Rad nie rad, musiałem i ja zdobyć się na uwagę, którą jednak po chwili przerwało osobliwsze zdarzenie; ktoś szepnął mi do ucha: — „strzeż się, bo ci w tém mieście niebezpieczeństwo zagraża.“ — Obróciłem się w okamgnieniu.
Dwaj, jak miarkować mogłem, wyrobnicy, stali za mną; jedno spojrzenie na ich twarze, przekonało mię, że żaden z nich nie mógł wyrzec tych słów kilku, oba słuchali pilnie nauki, a na podziwienie, które wzrok mój objawiał, zdawali się obojętnie spoglądać. — Byłem oparty o jedną z ogromnych kolumn unoszących sklepienie, ten co do mnie przemówił, mógł łatwo schronić się za nią natychmiast, uczyniwszy tajemnicze ostrzeżenie; — lecz kto on był, dla czego wybrał to miejsce i na jaki rodzaj niebezpieczeństwa chciał zwrócić moją uwagę? mimo wszelkich usiłowań, zgadnąć nie mogłem. Nakoniec przyszło mi na myśl, że życzliwy nieznajomy nie przestanie na tak ogólnych wyrazach, postanowiłem czekać cierpliwie ażali nie odezwie się raz jeszcze, wnosząc ze spokojnéj miny mojéj, żem niedosłyszał piérwszych jego słów.
Jakoż pięć minut nie wyszło, gdy ten sam głos rzekł mi cicho: — „Słuchaj, lecz nie odwracaj się“ — stałem nieporuszony. — Jesteś w niebezpieczeństwie, i ja także. Bądź na moście o saméj północy, a poki nie zmierzchnie, siedź w domu, i nikomu się nie pokazuj.
Jak tylko głos ustał, obróciłem się natychmiast; ale nieznajomy prędzéj jeszcze schronił się za kolumnę, i zniknął. — Chcąc go ujrzyć koniecznie, ruszyłem na drugą stronę kolumny. — Nikogo już nie było; — postrzegłem tylko jakąś osobę owiniętą obszernym płaszczem, przesuwającą się jakby duch pod cieniem rozległych sklepień. Puściłem się w ślad; ale zaledwie kilka ubiegłem kroków, zawadziłem nogą o stérczący kamień i upadłem. Na szczęście przypadek ten spotkał mię śród zupełnéj ciemności; gdyż kaznodzieja ze zwykłą pastorom szkockim surowością strzegący porządku między słuchaczami, przerwał mowę, i rozkazał kościelnemu słudze przytrzymać śmiałka, który się poważył zakłócić spokojność zgromadzenia. — Ale że stuk nie trwał nad chwilę, polecenie nie mogło wziąść skutku, a ja po niejakim spoczynku, niepostrzeżony, wróciłem na dawne miejsce, i tam bez żadnéj już przeszkody, doczekałem końca kazania.
Kiedy już wszyscy ruszyli ku drzwiom kościoła, Andrzéj obejrzawszy się w prawo i w lewo, zawołał:
— Patrzno pan! oto idzie zacny pan Mac-Vittie, i małżonka jego pani Mac-Vittie, i pan Tomasz Mac-Fin, który jak mówią, ma zaślubić pannę Alison, jeżeli mu kto nogi nie podstawi. Nie jest to cud piękności, ale pod poduszką nie pustki!
Spojrzałem w stronę, gdzie mi Andrzéj wskazywał; — Pan Mac-Vittie był to chudy, wysoki i już nie młody człowiek; jasne oko, zapadłe pod brwią gęstą i najeżoną, nadawało mu ponurą i odrażającą postać. Przypomniałem sobie ostrzeżenie nieznajomego; i lubo nie miałem żadnéj podejrzenia przyczyny, nie czułem w sobie chęci zbliżenia się do pana Mac-Vittie.
Namyślałem się jeszcze co mam uczynić, gdy Andrzéj biorąc wahanie się moje za nieśmiałość, dodał mi odwagi.
— No, panie Frank, przystąpcie doń; wszak jeszcze burmistrzem nie został; chociaż, jak mówią, niezawodnie będzie nim na rok przyszły. — Podéjdź pan śmiało, — choć bogaty, ale nie pyszny, — ręczę, że odpowié panu grzecznie, bylebyś nie prosił o pieniądze; bo jeśli o to chodzi, będziesz doń gadać, jak do ściany.
Te słowa Andrzeja ostrzegły mię, — jeżeli rzeczywiście pan Mac-Vittie jest skąpy i chciwy, nie wypada działać z nim otwarcie i odkrywać swego nazwiska, póki się nie przekonam jak stoją handlowe rachunki między nim i moim ojcem. — Ta uwaga obok mimowolnéj ku człowiekowi temu odrazy i pamięci na to, com usłyszał z ust nieznajomego, sprawiła, iż zamiast udania się do pana Mac-Vittie, posłałem Andrzeja, aby się w domu jego dowiedział o Owenie, nie wymieniając z czyjego polecenia przychodzi. Andrzéj zapewnił mię, że wszystko stanie się podług woli mojéj, i namienił o obowiązku znajdowania się na wieczornéj nauce, dodając jednak z właściwą sobie złośliwością, — iż ci, którzy na miejscu ani chwili ustać nie mogą, i gwałtem szukają guza łażąc po grobowcach, jakby umarłych ze snu wiecznego zbudzić chcieli, lepiéj zrobią, jeżeli się pomodlą w domu przy kominku.






ROZDZIAŁ  XXI.
Po Rialto, wolnym krokiem
Codzień o północy saméj
Chodzę w myśleniu głębokiém;
Więc tam się z sobą spotkamy.
Oswobodzenie Wenecyi.

Dręczony jakimś złowrogim przeczuciem, którego przyczyny sam sobie wytłómaczyć nie mogłem, — za powrotem do gospody, odprawiwszy Andrzeja, (który napróżno usiłował mię skłonić, abym poszedł do kościoła Ś-go Enocha posłuchać innego kaznodziei, którego słowa aż do głębi duszy przenikają), zamknąłem się w pokoju i zacząłem rozmyślać, co mi czynić wypada. Nie byłem nigdy przesądnym; zdaje mi się jednak, że niéma człowieka, któryby w niebezpieczném i wątpliwém położeniu, wezwawszy kilkakrotnie, a zawsze napróżno pomocy rozsądku, nie uczuł skłonności oddania się zupełnie losowi i niespodzianym natchnieniom, które mu wyobraźnia przedstawia jako jedyną nadzieję ocalenia. — Rysy twarzy szkockiego kupca miały coś tak odrażającego, że nie mogłem zdobyć się na śmiałość zwierzenia się jemu wbrew wszelkim fizyjognomików prawidłom; — głos tajemniczy usłyszany w kościele, — widmo które mi się ukazało na chwilę, i znikło śród ciemnych lochów, prawdziwie zasługujących na nazwisko „Doliny cienia śmierci“; uczyniły mocne wrażenie na wyobraźni młodego, a do tego jeżeli raczysz sobie przypomniéć, poetyckiego umysłu.
Gdyby w saméj rzeczy groziło mi nieszczęście, jakże mógłbym się dowiedziéć o niém i o sposobie zastawionych na mnie sideł, gdybym chciał uniknąć spotkania nieznajomego doradzcy, któremu nie dałem żadnego do nienawiści powodu? — Nieraz mi przyszedł na pamięć Rashieigh i jego złośliwe podejścia; lecz odbywszy tak śpieszną podróż, mógłżem wnosić, że już wié o przyjeździe moim do Glasgowa, a témbardziéj, że miał czas dostateczny przygotować środki przeciw osobistemu memu bezpieczeństwu? — Wreszcie bojaźń była mi z natury obcą, a siła, i nabyta zagranicą zręczność użycia wszelkiéj broni, nie kazały mi się lękać żadnego przeciwnika. Zabójstwa zbyt rzadko się zdarzały podówczas w Szkocyi; a miejsce spotkania tak uczęszczane, nie mogło wzniecić podejrzenia o zamiarze gwałtu. Wszystkie te względy utwierdziły postanowienie, że pójdę na most w oznaczonéj godzinie, i postąpię stosownie do okoliczności. — Muszę ci jednak wyznać Treshamie to, co w owéj chwili przed sobą samym ukryć pragnąłem: jakieś szczególne przeczucie napełniało mię płonną może, ale niewypowiedzianie miłą nadzieją, że Djana Vernon nie jest obca przestrodze, którą tak dziwnie otrzymałem. Ona jedna, powtarzało to przeczucie, wié o celu podróży twojéj, — ona ci wyznała, że ma związki i przyjaciół w Szkocyi, — ona cię opatrzyła talizmanem, którego dzielności masz doświadczyć wtenczas, gdy wszelkie inne środki okażą się bezskuteczne; — któż więc inny jeśli nie Djana, miałby chęć i sposobność wykrycia niebezpieczeństw, któremi jesteś otoczony? — Ten pochlebny wniosek snuł mi się ciągle przed obiadem; nowéj nabrał mocy podczas uczty; a na końcu (może za pomocą kilku kieliszków wybornego Bordo) tak silnie opanował mój umysł, iż lękając się zwodniczego złudzenia, odepchnąłem butelkę, porwałem się od stołu, a uchwyciwszy za kapelusz, wypadłem na świéże powietrze, jakbym chciał własnych uniknąć myśli. — Jeżeli ten był mój zamiar, nie udał mi się; nieznacznie bowiem błędne kroki moje zawiodły mię do mostu, na którym o całéj tajemnicy dowiedziéć się miałem.
Chociaż zasiadłem do obiadu, po skończoném wieczorném nabożeństwie (szanując pobożność gospodyni niechcącéj rozkładać ognia wcześniéj, i stosując się do rady nieznajomego przyjaciela, abym przed zmrokiem nie opuszczał domu); jednak kilka godzin jeszcze upłynąć miało przed nadejściem oznaczonéj chwili, gdym stanął na miejscu spotkania. — Łatwo sobie wyobrazisz, jak długiemi wydawały mi się te godziny. Znaczna liczba osób płci obojéj, na których twarzy pozostał jeszcze wyraz nabożnych uczuć, z jakiemi opuściły kościół, przesuwała się po obszernéj łące na prawym brzegu Klajdy; inne przez most długi a wązki szły przeciwną stroną. Rzadko kiedy słyszałem głośną rozmowę; rzadziéj widziałem te same osoby wracające na przechadzkę, do któréj zachęcał pogodny wieczór i piękność okolicy. Wszyscy spiesznie dążyli do spokojnych mieszkań. — Dla oka nawykłego do owéj hucznéj wesołości, z jaką na stałym lądzie Ewangelicy francuscy przepędzają niedzielne wieczory; skromna postać Szkota wyda się zapewne nieco judaiczną, przywodząc na pamięć religijne i pobożne obchodzenie Sabbathu, dla serca jednak czułego i szanującego przepisy wiary, obojętną być nic może.
Przechadzając się tu i owdzie ponad brzegiem rzeki, uczułem po niejakim czasie, że mogę ściągnąć na siebie nieprzyjazne zamiarom moim podejrzenie; — opuściłem więc uczęszczaną drogę, wybierając najmniéj ludne ulice, które podobnie jak w parku Sę Dżems w Londynie, wysadzone drzewami, w różnym kierunku łąkę przerzynały.
Kiedym się zbliżał ku końcowi jednéj ulicy, usłyszałem zadziwiony głos chrapliwy Andrzeja Fairservice, rozprawiającego z żywością, którą pobożni jego ziomkowie w owym dniu świętym za grzéchby poczytali. Ukryć się spiesznie za gęsty szpaler, nie był to może najszlachetniejszy, ale jedyny sposób uniknienia jego uwagi i natrętnéj ciekawości. Mijając mnie, opisywał Andrzéj jakiemuś człowiekowi poważnéj miny, przybranemu w czarną suknię genewskim płaszczem pokrytą, i w ogromnym kapeluszu, następny obraz charakteru, który jakkolwiek zdawał mi się przesadzonym, jakkolwiek obrażał miłość własną twego przyjaciela, wyznać jednak muszę, iż wielkie z moim miał podobieństwo.
— Tak, tak panie Hammorgaw, powiedziałem ci istotną prawdę. — Nie zbywa mu czasem na rozsądku, kiedy niekiedy nieźle widzi rzeczy, ale to jak błyskawica wśród burzy. — Nieszczęśliwa ta poezyja przewróciła mu rozum. — Las ciemny, strumyki, skały, więcéj mu się podobają, jak najpiękniejszy klomb kwiatów, albo grzęda kapusty i kalafiorów. Po całych dniach gotów szeptać z tą... jak ją tam nazywają Djaną Vernon, niewiele lepszą od poganki z Efezu... co mówię lepszą?... gorszą sto razy! bo to zagorzała papistka! ale dla niego, to nic nie znaczy; i woli jedne jéj pieszczone słówko, jak naszych dziesięć; a przecież to coby od nas usłyszał, przydałoby mu się w tém, i w przyszłém życiu! Czy dacie temu wiarę panie Hammorgaw? Wszak to razu jednego psalmy Dawida... Boże odpuść ciężkie grzéchy!... śmiał nazwać ten młodzik piękną poezyją! jak gdyby ten święty prorok zatrudniał się podobnemi fraszkami! Ale niech sobie mówi co chce; lepsze dwa słowa naszego Davie Lindsay, jak wszystko, co on przez całe życie nabazgrał; — nieprawdaż?
Słuchając tak pochlébnego opisu moich zdolności i zatrudnień, łatwo pojmiesz, jak szczérze umyśliłem natrzéć uszy panu Andrzejowi za powrotem do domu. — Przyjaciel jego kiedy niekiedy powtarzał tylko krótkie zdziwieni a wykrzykniki:
— Aj aj! — jak to? czy to być może? — lecz na końcu zrobił pocichu przydłuższą uwagę, o któréj sądzić mogłem jedynie z odpowiedzi mego wiernego przewodnika:
— Ja miałbym powiedziéć mu co myślę? — Nie głupim panie Hammorgaw, to gorąca sztuczka, a wiecie co przysłowie niesie: chcesz miéć całe kości? nie pokazuj bykowi czerwonéj płachty. — Jednak w gruncie jest to dobre dziecko, nie chciałbym go porzucić, póki potrzebuje opieki rozsądnego i uczciwego człeka; a przytém i to jeszcze uwaga nielada, że garści nie ściska, sreberko płynie mu z dłoni jak woda, a chudy pachołek może czasami przy nim się pożywić. W końcu czuję w sobie jakiś szczególny do niego pociąg. — Szkoda tylko, że ma jeszcze wiatry w głowie!
Domawiając te słowa coraz cichszym głosem, Andrzéj i towarzysz jego udali się ku domowi — Gniew mój ustąpił wkrótce wewnętrznemu przekonaniu, iż sam sobie winienem, żem słuchał jak to mówią pode drzwiami. Nie masz pana, któryby w przedpokoju swoim nie ulegał częstokroć dyssekcyi równie zręcznego anatoma jak Andrzéj Fairservice; jednakże te szczególne spotkanie, oprócz moralnych uwag, do których dało powód, skróciło mi czas, który w miarę niecierpliwości mojéj nadzwyczaj leniwie upływał.
Nadeszła noc, a zwiększające się jéj cienie, rzucały smutną barwę na ciche wody wspaniałéj rzeki; jednostajność widoku przerywało niekiedy drżące i blade światło księżyca. Niewyraźne rysy starożytnego mostu, łączącego brzegi Klajdy, przywiodły mi na pamięć sławny most doliny Bagdadu, o którym rozprawia mirza, opisując nieporównane swoje zachwycenie. — Szérokie arkady, wydawały mi się jakby otchłanie, w których czarne nurty rzeki ginęły nazawsze. — Z postępem nocy coraz głębsza nadchodziła cichość. — Tu i owdzie przesuwało się jeszcze światło latarni, przewodniczące wracającym presbiteryjanom po skromnéj u przyjaciół biesiadzie. Jeszcze czasem słyszałem tentent konia, który od miejskiego zgiełku unosił pana w spokojne wsi zacisze. Lecz i światła te, i odgłosy stopniowo coraz rzadsze, wkrótce znikły zupełnie; a uroczystą cichość samotnéj mojéj przechadzki, przerywały tylko bijące wież kościelnych zegary.
Niecierpliwość moja wzrastała w miarę zbliżania się oznaczonéj godziny. — Niepewność losu, który miał mnie spotkać, coraz mocniéj uciskała mój umysł. Wezwanie nieznajomego, wydawało mi się naprzemiany igraszką jakiegoś półgłówka, lub zdradliwém złoczyńcy podejściem; trudno wyrazić pomieszanie, z jakiém na most wszedłem.
Nakoniec dźwięk chrapliwy katedralnego zegaru ogłosił północ uśpionym mieszkańcom Glasgowa; a wkrótce, jakby chór wiernych za pasterzem swoim, powtórzyły godzinę dwunastą pomieszanym dźwiękiem, inne zegary miasta. Jeszcze się rozlegał brzęk ostatniego uderzenia, gdy po raz piérwszy od dwóch godzin prawie, ujrzałem zmierzającą ku mnie postać ludzką. — Postąpiłem na jéj spotkanie z tém uczuciem, jak gdyby cały los mój od owéj stanowczéj chwili miał zależéć; do tego stopnia dojść może wzruszenie, jakie na umyśle naszym długa i dręcząca niespokojność sprawia! — Człowiek, który mię tak żywo zajmował, średniego wzrostu, lecz barczysty i silny, zupełnie okryty był w płaszcz széroki. Zwolniłem krok mój i wstrzymałem się prawie, kiedym go mijał, w nadziei, że przemówi do mnie; lecz nadzieja ta niestety! zawiodła mię. — Przeszedł nie rzekłszy ani słowa, a ja mimo najżywszéj chęci nie śmiałem się odezwać piérwszy przez bojaźń, abym nie trafił na zupełnie obcą mi osobę. Uszedłszy kilka kroków, zatrzymałem się spojrzałem raz jeszcze na nieznajomego, rozważając czyli mam pójść za nim. Zbliżył się do końca mostu, — stanął; — potém zwróciwszy się nagle szedł znowu ku mnie wolnym krokiem. — Tą razą, — pomyślałem sobie, — mogę już śmiało przemówić do niego; jakoż gdyśmy się powtórnie spotkali, rzekłem:
— Późnéj jak widzę, używasz pan przechadzki.
— Oczekuję tu na kogoś, podobnie jak pan Frank Osbaldyston.
— To więc pan naznaczyłeś mi dziś rano to miejsce i tę godzinę? Cóż mi pan chce powiedziéć?
— Chodź za mną, a dowiesz się o wszystkiém.
— Nim pójdę, muszę wiedziéć kto pan jesteś i czego żądasz ode mnie?
— Jestem człowiek i chcę panu zrobić przysługę.
— Człowiek? to nadto ogólna odpowiedź.
— Musisz pan jednak poprzestać na niéj — innéj ci dać nie mogę. — Ten którego pozbawiono imienia, przyjaciół, ojczyzny; który niéma gdzie schronić głowy przed burzą, jest również człowiekiem, jak ten, który we wszystko opływa.
— Prawda, — lecz przyznasz sam, że podobne uwagi nie mogą wzbudzić zaufania.
— Nic innego przecież nie dowiesz się ode mnie! wybieraj więc jedno z dwojga, — iść za mną, — lub pozostać na tém miejscu, bez otrzymania objaśnień, które ci obiecałem.
— Czy nie możesz tu mi ich udzielić?
— Nie moje usta, lecz własne oczy pana uwiadomić go powinny o tém, co wiedziéć pragniesz.
Nieznajomy przemawiał do mnie zimno i obojętnie, jakby się wcale nie troszczył, czy mu zaufać zechcę.
— Czegóż się lękasz? — rzekł zniecierpliwiony, — czy życie pana jest tak wielkiéj wagi, aby rękę zabójcy ściągnąć na cię miało?
— Niczego się nie lękam — idźmy.
Wbrew oczekiwaniu memu weszliśmy do miasta, i przesuwaliśmy się jak cienie zmarłych przez ciasne ulice. — Niewyraźne światło księżyca nadawało wyniosłym domom ponurą i olbrzymią postać. Po długiém milczeniu przewodnik mój odezwał się:
— Nie czujesz pan żadnéj obawy?
— Obawy? — rzekłem, — odpowiem panu to samo, coś mi przed chwilą powiedział; życie moje nie jest tak ważném, abym się miał lękać śmierci z rąk zbrodniarza.
— Jesteś jednak w mocy nieznajomego wśród miasta, w którém nietylko nie masz życzliwych sobie, — ale owszem wielu nieprzyjaciół.
— Nie lękam się nikogo, gdy mam broń przy boku.
— Ja jéj nie mam wprawdzie, ale śmiała ręka potrafi broń znaléźć w potrzebie. — Mówisz że nieczujesz żadnéj obawy — lecz gdybyś wiedział kto ci towarzyszy, żadrżałbyś może od strachu!
— Bynajmniéj; nigdy bojaźń do serca mego nie miała przystępu.
— Być może, a jednak miałbyś sprawiedliwy powód do obawy, gdyby cię ujrzano w towarzystwie człowieka, którego imię wyrzeczone po cichu w tém samotném miejscu, zdołałoby podnieść nawet martwe głazy tych gmachów, które nas otaczają! — Na którego głowie połowa mieszkańców Glasgowa zakłada przyszłe szczęście swoje jakby na odkrytym niespodzianie skarbie! — którego ujęcie, uradowałoby stolicę więcéj może, jak odniesione we Flandryi zwycięztwo.
— Jakież imię, podobną trwogą i nienawiścią zdołałoby przejąć kraj cały? któż jesteś?
— Nie jestem pańskim nieprzyjacielem, gdy was poprowadzę do miejsca, w którém, gdyby mię poznano, ujrzałbym natychmiast kajdany na ręku i nogach, a wkrótce i powróz na szyi.
Zatrzymałem się nagle, a odskoczywszy na kilka kroków, starałem się wyczytać w oczach przewodnika mego, o ile mdłe światło księżyca dozwalało, dalsze jego zamiary.
— Powiedziałeś mi pan, — rzekłem, — zbyt wiele i nadto mało. — Zbyt wiele, abym mógł ufać człowiekowi, który sam wyznaje, że ma powody lękać się surowości prawa. — Nadto mało, abym mógł być przekonanym o niewinności, jeżeli niesprawiedliwe znosi prześladowanie.
Gdym przestał mówić, nieznajomy chciał przystąpić do mnie, cofnąłem się i dobyłem szpady.
— Jakto? — rzekł, — przeciw bezbronnemu — przeciw przyjacielowi?
— Czyś bezbronny? — nie wiem, — czyliś przyjaciel? — wątpię po tém com usłyszał.
— Słusznie, tak odpowiada każdy, co ma głowę i serce. — Szanuję tego, który ręce swéj obronę życia powierza i na dowód szacunku powiem panu otwarcie, że go prowadzę... do więzienia.
— Do więzienia? — zawołałem, — za czyim rozkazem — za co? — Prędzéj mi wydrzesz życie jak wolność. — Broń się — nie pójdę ani kroku daléj.
— Uspokój się! — Niechcę pana wcale wolności pozbawić. — Nie jestem, Bogu dzięki, policyjnym pachołkiem. Chcę ci tylko ukazać pewnego więźnia, który panu objawi powód mego ostrzeżenia. Włos ci z głowy nie spadnie nawet w razie nocnego przeglądu. — O sobie, tak powiedzieć nie mogę — ale chętnie narażę się za pana na niejakie niebezpieczeństwo; bo najprzód, nie dbam o nie, powtóre, lubię krew młodą i żywą, która nie zna innéj nad sobą opieki jak ostrze szpady.
Gdy to mówił, wyszliśmy na główną miasta ulicę i stanęliśmy przed ogromnym gmachem z ciosowego kamienia, którego okien broniły gęste żelazne kraty.
— Czegóżby nie dał burmistrz i radni Glasgowa, — rzekł znowu mój przewodnik, — gdyby mię w téj klatce z łańcuchami na rękach i nogach osadzić mogli? — A cóżby im z tego przybyło? — Oto zamknąwszy dziś nieszczęśliwego ptaszka z ciężarem stu funtów u każdéj piszczeli, jutro znaleźliby miejsce próżne, a więzień byłby już daleko! — Ale dość tego — chodźmy.
To mówiąc, zapukał do małego przy drzwiach okienka, wkrótce dał się słyszéć wewnątrz głos nosowy jakby ze snu przebudzonego człowieka:
— Kto tam? — Kogo tam szatan nosi o téj godzinie. — Pójdź precz — nie otworzę.
Mocne ziewnięcie, a następnie długa cichość, kazały się domyślać, że po grzecznéj odpowiedzi, zabierano się do spoczynku. — Ale przewodnik mój odezwał się cicho:
— Dugal, Dugal, czyście już zapomnieli o Gregaragh?
— Póki dusza w ciele, nigdy tego nie zapomnę! — wykrzyknął stróż więzienia, i usłyszałem jak skwapliwie porwał się z łoża.
Tu nastąpiła krótka rozmowa językiem zupełnie mi obcym, poczém otworzono jedne po drugich ogromne zamki więzienia, lecz ostrożnie, aby ile można najmniéj sprawić hałasu. Weszliśmy do sieni, z któréj ciasne schody prowadziły na wyższe piętra, a dwa niskie wejścia do dolnego mieszkania. Wszystkie opatrzone były mnóstwem żelaznych zapór i łańcuchów. Na ścianach wisiały tu i owdzie kajdany i inne, bardziéj jeszcze nieludzkie surowéj sprawiedliwości narzędzia. Gdzieniegdzie widziałem rozmaitego kształtu broń zaczepną: odporną, starożytne rusznice, pistolety, i zardzewiałe szable.
Ujrzawszy się niespodzianie i niejako przez podejście w jednéj z sądowych szkockich warowni, przypomniałem sobie mimowolnie nieprzyjemne zdarzenie, które mi w Northumberland spotkało, i rozmyślałem nad dziwnym wypadkiem losu, który mi powtórnie, i bez żadnéj winy, zagrażał utratą wolności w kraju, który zwiedzałem jako spokojny turysta.






ROZDZIAŁ  XXII.
Tu są zamknięci, których cała zbrodnia
Że byli losem na nędzę skazani.
W tych murach gaśnie nadziei pochodnia.
Łzy są pokarmem, rozpacz serce rani.
Więzienie. Scena III, Akt I.

Każdy łatwo domyśléć się może, że zaledwie wszedłem do tego przybytku rozpaczy, rzuciłem cieikawym wzrokiem na mego przewodnika, ale przy słabém świetle lampy, twarzy rozpoznać nie mogłem. Lampę trzymał stróż więzienia, a cały blask nadawał jemu samemu dziwną postać, która jednak mniéj mnie obchodziła. Było to, ledwie nie powiem, szkaradne jakieś zwierzę, którego rażące rysy pokrywały w znacznéj części czerwone i gęste jak las włosy. Patrząc na radosne zachwycenie, z jakiém spoglądał na mego towarzysza, zdawało mi się, że widzę przed sobą dzikiego pustyń Ameryki mieszkańca, oddającego cześć swemu bożyszczu; twarz jego i każde poruszenie okazywało to zupełne poświęcenie się, tę niecierpliwą gotowość spełnienia wszelkich rozkazów, które jedynie powyższém porównaniem objaśnić się dają. Zdawało się, że zbytek radości mowę mu odjął. — O!... Ach!... wieki pana nie widziałem!... i inne tym podobne krótkie wykrzyknienia językiem niezrozumiałym, którym się przed wejściem naszém odezwał, to tylko zdołał wyrzec. Nieznajomy przyjmował te osobliwsze powitania poważnie, lecz i dobrotliwie razem; jak monarcha, któremu pochlebstwa dworzan nie są nowością, a jednak płaci za nie wdzięcznym uśmiechem. Podał swą rękę stróżowi i zapytał łaskawie:
— Cóż tam słychać u ciebie poczciwy Dugalu?
— Rany Boskie, — zawołał Dugal stłumionym głosem, spozierając trwożliwie naokoło siebie. — Pan tu, na tém miejscu?... a gdyby któremu z tych oprawców zamarzyło się odbyć przegląd dzisiejszéj nocy?...
Przewodnik mój przyłożył palec do ust i rzekł:
— Nie bój się Dugalu; ręka twoja nie obróci za mną klucza w tém więzieniu.
— Z pewnością że nie — bodaj mi wprzódy po sam łokieć odpadła!... Ale kiedyż wrócisz pan tam? — Nie zapomnij mię ostrzedz, wszak biedny Dugal jest krewnym pana choć w siódmém pokoleniu.
— Dowiesz się o tém Dugalu, niech się tylko spełnią moje zamiary.
— Zaręczam panu, że kiedykolwiek powiesz mi o tém choćby o północy w sobotę, — Dugal rzuci klucze więzienia w oczy komendantowi i pobiegnie za panem, nie czekając do poniedziałku. — Obaczysz pan, że dotrzymam słowa.
Nieznajomy przerwał oświadczenia stróża, przemawiając doń językiem (jak się późniéj dowiedziałem) szkockich góralów. Zapewne uwiadomił go jakiéj żąda posługi, stróż bowiem zawołał skwapliwie:
— Całém sercem, z całéj duszy! — a podniósłszy nieco knot lampy, dał mi znak, abym szedł za nim.
— Czy pan nie idzie z nami? — rzekłem do piérwszego.
— Niepotrzeba, — odpowiedział, — towarzystwo moje mogłoby panu przeszkadzać, a zostawszy tu, potrafię przynajmniéj odwrót zabezpieczyć.
— Niespodziewam się, żebyś mię pan chciał narazić na jakie niebezpieczeństwo.
— Na żadne, któregobym sam nie podzielał, — odpowiedział nieznajomy takim szczerości tonem, że o prawdzie słów jego wątpić nie mogłem.
Udałem się więc za stróżem, który przez kręte schody wprowadził mię na długi i wąski kurytarz, opatrzony z obu stron rzędem drzwi żelaznych. Otworzywszy jedne, wszedł do małego pokoiku, rzucił okiem na leżący w kącie słomiany barłóg, a postawiwszy lampę na stole, rzekł po cichu:
— Śpi biédna istota.
— Biédna istota... Wielki Boże! — pomyślałem, — miałżebym w tém okropném miejscu znaleźć Djanę Vernon?
Spojrzałem na posłanie, i przekonałem się uradowany, że obawa moja była próżna. Ujrzałem twarz ani młodą, ani piękną; część jéj niższą pokrywała siwa, od kilku dni niegolona broda, a głowę czerwona obcisła szlafmyca. — Lecz jakżem się zdumiał, gdy po przebudzeniu się więźnia, rozpoznałem zupełnie odmienne, lecz żywo mię obchodzące rysy przyjaciela mego Owena! — Odwróciłem się natychmiast w bojaźni, aby zobaczywszy mię niespodzianie, nie wydał okrzyku, którymby wszystkich nas o niebezpieczeństwo przyprawił.
Lecz nieszczęśliwy formalista opiérając się jedną ręką na barłogu, a drugą zdejmując szlafmycę, rzekł niezupełnie jeszcze rozbudzony:
— Masz wiedzieć panie Dugwell, czy jak cię tam nazywają, że jeżeli raz jeszcze przerwiesz mi mój spoczynek, oskarżę cię niezawodnie przed lordem majorem.
— Jest tu ktoś, co chce z panem mówić, — rzekł Dugal przybiérając ton ostry stróża więzienia, zamiast radosnéj i pokornéj mowy, jaką przywitał mego przewodnika. — Poczém odwrócił się, i wyszedł.
Długo biédny Owen wpatrywał się we mnie, nim zdołał mię poznać. W końcu, rozumiejąc żem przyszedł dzielić z nim więzienie, zawołał w rozpaczy:
— Oj panie Franku, panie Franku, jakie to nieszczęścia ściągnęłeś na siebie i na dom twój! — Nie mówię nic o sobie, jestem proste i nic nie znaczące zero; ale za cóż dożyłem tego smutku, abym ciebie, który byłeś ogólną summą nadziei swego ojca, jego omnium jedném słowem; który mogłeś zostać pierwszą osobą, w pierwszym banku, pierwszego miasta Wielkiéj Brytanii, ujrzał w nędzném szkockiém więzieniu, gdzie nawet szczotki dostać nie można do oczyszczenia zakurzonéj sukni!
Mówiąc to, ociérał z gniéwem ów niegdyś bez żadnéj plamki frak orzechowy; a długi nałóg wykwintnego ochędóstwa, zdawał się nową goryczą zaprawiać jego położenie.
— O Boże zlituj się nad nami! — mówił daléj Owen. — Co za nowina na giełdzie! nie było podobnéj od bitwy pod Almanza! — Chociaż w niéj padło naszych koło 5,000 ludzi, nie licząc rannych i w niewolę wziętych; ale cóż to znaczy w porównaniu z wiadomością, że dom Osbaldyston i Fresham zawiesił wypłaty.
— Przerwałem te wyrzekania, uwiadamiając go, że nie jestem więźniem, chociaż sam nie wiem za czyją pomocą odwiedzam więzienie. — Nie mogłem położyć końca ciekawości jego inaczéj, jak zadając mu nawzajem pytania o nieszczęściu, które go spotkało. — Po długim i dość niezrozumiałym wywodzie (wiész bowiem, że Owen nie był tak mocny w wymowie jak w arytmetyce), otrzymałem następną acz nie zbyt dokładną wiadomość.
Z dwóch korrespondentów ojca mego, którzy w Glasgowie jego handlowe interesa ułatwiali, dom Mac Vittie, Mac Fin i komp.: zdawał mu się podobnie jak i Owenowi, na szczególniejszą zasługiwać ufność. — Gotów na wszelkie rozkazy, spełniał je spiesznie i trafnie; a przytém ograniczając się rolą szakala, który się spuszcza na wspaniałomyślność lwa, tak dom ten jakkolwiek szczupłą nagrodę mu wyznaczono za jego pomoc, nie omieszkał nigdy zaręczać, — że zupełnie jest zadowolniony; — chociaż poruczona czynność wiele mu pracy zadawała, — zawsze mienił się szczęśliwym, iż miał sposobność zasłużenia na szacunek i względy zacnych swych przyjaciół z Crane-Allej.
Wola ojca mego była dla domu Mac Vittie prawem Medów i Persów, w którém żadnéj odmiany, żadnego dodatku nie śmiano uczynić; na który nawet nie godziło się zwrócić uwagi. — Co większa, samą najściślejszą dokładność, jakiéj wymagał formalista Owen w rachunkach i korrespondencyi, ilekroć przemawiał ex cathedra, równie święcie zachować pp. Mac Vittie i Mac-Fin: — nie dziwna przeto, że podobna uległość podbiła zupełnie serce pierwszego kommissanta. Ale mój ojciec, który nieco głębiéj umysły ludzkie przenikał, nie dowierzał zbytniéj gorliwości korespondentów swoich, i stale opierał się ich żądaniu wyłącznego kierowania jego interesami w Szkocyi; owszem znaczną część poruczył innemu domowi, na którego czele był człowiek zupełnie odmiennego charakteru; — pełen dobrego w sobie rozumienia, nieciérpiący wszystkich Anglików, podobnie jak ojciec mój Szkotów, do żadnego nie chciał przystąpić układu, tylko pod warunkiem zupełnie równéj korzyści, — niemniéj uparty w zdaniu jak Owen, nie ustąpiłby ani kroku, gdyby nawet miał przeciw sobie wszystkich bankierów Londynu.
Ponieważ podobne ułomności charakteru pana Nikol Jarvie utrudniały stosunki handlowe między nim a domem angielskim, i dawały często powód niechęci, którą jednak wkrótce uśmierzał obustronny interes; ponieważ takowe zatargi miłość własną Owena nieraz obrażały, łatwo pojmiesz Treshamie, że stary nasz przyjaciel wolał zawsze odbywać handlowe czynności z układnymi i pełnymi uległości panami Mac-Vittie i Mac-Fin, aniżeli z tym jak go nazywa, nadętym i zuchwałym Szkotem Jarvie.
Jak tylko więc po odjeździe mego ojca i nagłém zniknięciu Rashleigha, Owen ujrzał się w trudném i niebezpieczném położeniu, pośpieszył natychmiast do Szkocyi, a stanąwszy w Glasgowie dwoma dniami przed mojém przybyciem, wezwał ufnie pomocy owych doświadczonych przyjaciół, o których wdzięczności i przywiązaniu dla swego pryncypała, nigdy nie powątpiewał. Jakoż piérwsze przyjęcie pp. Mac-Vittie i Mac-Fin odpowiedziało zupełnie jego oczekiwaniu; ale niestety! piękna pogoda niedługo trwała; kiedy bowiem opowiedział im najotwarciéj niespodziane mego ojca nieszczęście, i prosił o pomoc i radę wiernych korespondentów, — Mac-Vittie osłupiał zdumiony, a Mac-Fin niedoczekawszy końca, przerzucał karty dziennika, znosząc skwapliwie kolumny Credit i Debet. — Jak na nieszczęście bilans odkrył, że ojciec mój znaczną summę zawinił szkockiemu domowi. — Zasępione twarze zacnych przyjaciół, pokryła wkrótce czarna chmura bojaźni i gniewu; na prośbę Owena o cierpliwość i ratunek, odpowiedzieli wzajemném żądaniem zabezpieczenia od wszelkiéj straty, a w końcu oświadczyli wyraźnie, że chcą miéć w swoich rękach zastaw wyrównywający należącéj im summie. — Rozgniewany Owen odrzucił to żądanie dowodzące ich niewdzięczność, uchybiające pryncypałowi, i niesprawiedliwe względem innych jego wierzycieli.
Powstała kłótnia, z któréj korzystając bankierowie; szkoccy, niby przez zemstę za doznaną obelgę, użyli broni, jakiéj w każdym innym razie, jeżeli nie przez sumienie, to przynajmniéj przez wzgląd na przyzwoitość, użyćby może nie śmieli.
Owen, jako piérwszy komissant banku ojca mego, miał w nim szczupły udział, był przeto odpowiedzialnym w części za wszelkie zobowiązania. — Wiedzieli o tém Mac-Vittie i Mac-Fin, a mniemając, że tym sposobem skłonią Owena do spełnienia ich życzeń, postanowili wyjednać przeciw niemu wyrok uwięzienia, który stosownie do praw szkockich (otwiérających w tym względzie obszerne nadużyć pole), nie może być odmówionym wierzycielowi zeznającemu pod przysięgą, że dłużnik zamyśla opuścić granice królestwa. — Na skutek takiego wyroku, biédny Owen wszedł do więzienia, do którego mi tak dziwnym sposobem ułatwiono przystęp.
Powziąwszy wiadomość o tém co zaszło, należało zastanowić się co czynić wypada; lecz im jaśniéj widziałem otaczające nas niebezpieczeństwa, tém trudniéj mogłem wynaleźć skuteczne przeciw nim środki. — Ostrzeżenie, które w tym dniu rano odebrałem, zdawało się wskazywać, że działając otwarcie za oswobodzeniem Owena, mogę sam wolność moją postradać: przyjaciel mój tak był mocno o tém przekonany, że w uniesieniu bojaźni, zaręczał mi, iż Szkot za jeden grosz długu wtrąci do więzienia Anglika, z żoną, dziećmi służącymi płci obojéj, a nawet i gośćmi, którzy by się u niego w owéj znajdowali chwili. — Prawa przeciw dłużnikom są w wielu krajach tak surowe, że obawy Owena uważałem za podobne do prawdy; co większa, uwięzienie moje w tym zbiegu okoliczności, odjęłoby ostatnią nadzieję ratowania mego ojca. — W tak dotkliwém położeniu, przyszło mi na myśl zapytać Owena, czyli się nie zgłosił do drugiego korespondenta, pana Nikol Jarvie?
— Pisałem dziś rano do niego, — odpowiedział Owen, ale jeżeli słodziuchni mieszkańcy Gallowgate tak postąpili, czegóż się spodziewać po tym niezgrabnym dziku z Saltmarket? — Czyliż można pomyślić, aby wekslarz kiedykolwiek odstąpił swego procentu? — Oto nawet nie raczył odpisać na list mój, chociaż wiem pewno, że mu go w ręce podano, gdy do kościoła wchodził. — Tu biédny Owen rzucił się w rozpaczy na posłanie i zawołał: — upadliśmy bez nadziei! — O panie Frank, panie Frank! — wszystkiego jest przyczyną twój upór!... Ale co ja mówię? — Mamże pomnażać jeszcze pańskie cierpienia? — O nie, nie! — Tak się podobało Bogu, a człowiek winien poddać się bez szemrania Jego mądréj woli.
Pomimo całéj mojéj filozofii Treshamie, nie zdołałem oprzéć się smutkowi. — Połączyliśmy łzy nasze, — lecz moje, zaprawiła gorycz, nieznana Owenowi; czułem bowiem, że wyrzuty, które mi przez dobroć chciał oszczędzić, są aż zanadto sprawiedliwe; że rzeczywiście nieposłuszeństwo moje woli ojca, sprowadziło wszystkie nieszczęścia nasze.
Kiedyśmy tak smutnie siedzieli, słyszemy naraz mocne stukanie do zewnętrznych drzwi więzienia. Wybiegłem przelękniony na kurytarz i zbliżyłem się ku schodom, chcąc poznać przyczynę hałasu; alem nie usłyszał nic więcéj oprócz głosu stróża, który naprzemian, raz podniesionym tonem odpowiadał przybylcom, to znowu po cichu przemawiał do przewodnika mego: — zaraz, zaraz! (Burmistrz z wartą przychodzi; skryjcie się pod łóżko więźnia). Idę, już idę! — (Bieżcie na schody, bo już muszę otworzyć). — Oto jestem; cóż znowu u licha temu zamkowi? zardzewiał czy co?
Kiedy Dugal niechętnie i jak najpowolniéj otwierał zapory jednę po drugiéj, przewodnik mój wpadł do pokoju Owena, i ja za nim. Rzucił okiem naokoło siebie, jak gdyby chciał rozpoznać, gdzie się ma ukryć, potem rzekł do mnie:
— Daj mi pan swoje pistolety... albo nie, nie potrzeba, obejdę się bez nich. — Cokolwiek wyniknie, nie mięszaj się pan do niczego i zostaw mię własnym siłom. — Sam wpadłem w łapkę, sam wydobyć się potrafię. — Ileż razy daleko większe groziły mi niebezpieczeństwa!...
To mówiąc, zdjął płaszcz którym był okryty, a nie spuszczając drzwi z oka, cofnął się o kilka kroków jak dzielny koń, mający przesadzić wysoką zagrodę. Domyśliłem się, że postanowił rzucić się na wchodzących jak tylko drzwi otworzą; a korzystając z piérwszéj chwili zamięszania, wypaść na ulicę. Siła i zręczność ciała, zimna odwaga w spojrzeniu, nie dozwoliły mi ani na chwilę powątpiewać, że pokona przeciwników swoich, jeżeli nie mają palnéj broni.
Zostawaliśmy czas niejaki w trudnéj do opisania niespokojności. — Otworzyły się drzwi pokoju, — a zamiast bagnetów i szabel, ujrzeliśmy młodą i nieszpetną dziewczynę, trzymającą jeszcze w jednéj ręce czerwoną spódniczkę, którą z powodu błota była podniosła, a w drugiéj latarnię. — Postępowała za nią poważna jakaś osoba, niskiego wzrostu, dość otyła, i w ogromnéj peruce. Był to, jak dowiedzieliśmy się późniéj, burmistrz miasta, nadęty godnością swoją, i pałający gniewem. Przewodnik mój na widok téj figury, zaniechawszy jak widać piérwszych zamysłów, usunął się na bok nieznacznie; nie uszedł jednak bystrego wzroku dygnitarza.
— Pięknie! bardzo pięknie, panie kapitanie Stanchells, rzekł burmistrz do głównego dozorcy, — pół godziny stać musiałem na dworze, nim mię wpuszczono! powiedziałby kto, że równie trudno wejść do więzienia, jak wyjść z niego! — Cóż to jest?... a to co takiego?... Nieznajomi... tu... po północy? Panie Stanchells, — to nie ujdzie bezkarnie. — Zamknąć drzwi natychmiast! mam pomówić z tymi panami; ale wprzód słowo tylko do starego przyjaciela. — Jakże się macie panie Owen?
— Nieźle na ciele, — dziękuję panie Jarvie; ale na duszy!...
— Wiem, wiem; nic dziwnego — smutna to rzecz, a zwłaszcza dla kogoś co nos do góry zadziérał. — Ale fortuna kołem się toczy; co tobie dziś, mnie jutro. Pan Osbaldyston jest to zacny człowiek — uczciwy człowiek; lecz ja zawsze mówiłem, że za wysoko chciał latać. — Kto powoli postępuje, ten daléj zajedzie, powtarzał świętéj pamięci ojciec mój wielki Dyjakon. Nieraz do mnie przemawiał temi słowy: Nicku! (trzeba wiedziéć, że ojciec mój miał na imię Nikol, tak jak i ja: dla różnicy więc, nazywano go stary Nick, a mnie młody Nick) — Nicku! mawiał tedy mój ojciec, — nie wścibiaj palców tam, zkąd je trudno wydobyć. — Powtarzałem ja to nieraz panu Osbaldyston, ale nie chciał słuchać, choć był człowiek rozumny.
Słowa te wyrzeczone niepospolicie szybko, a pełne wyrażeń miłości własnéj, słabą zapowiadały nam pomoc ze strony pana Jarvie; — wkrótce jednak przekonaliśmy się, że lubo usta jego omijały przyzwoitą dobremu wychowaniu delikatność, serce pełne było szlachetnéj i niezmyślonéj dobroci, bo gdy Owen okazał niechęć swoją téj niewczesnéj i dotkliwéj przemowie, bankier glasgowski ujął go za rękę i rzekł:
— Bądź dobréj myśli panie Owen! — czyliż rozumiesz, że tu przyszedłem o drugiéj w nocy, i to jeszcze nocy niedzielnéj dla tego tylko, abym wymawiał człowiekowi który upadł, że nie patrzał gdzie nogę stawia? — O nie, nie! — nigdy burmistrz Glasgowa, ani ś. p. czcigodny ojciec jego Dyjakon, nie popełnili nieludzkiego czynu. — Macie zatém wiedzieć, że piérwszém mojém prawidłem, jest usuwać na bok wszelkie światowe zatrudnienia w dniu uroczystym sabbathu; a lubo robiłem co mogłem, aby nie myślić o liście pana, który wczoraj rano odebrałem, więcéj mię on jednak zajmował aniżeli kazanie. — Zwyczajem jest również u mnie, iść codzień do łóżka (ozdobionego żółtemi firankami) o dziesiątéj wieczorem, — chyba gdy mię sąsiad zaprosi, albo ja sąsiada na wędzonego łososia. — Zapytaj tego wisusa, jeżeli to nie jest fundamentalne domu mojego prawidło? — A przecież siedziałem cały wieczór nad bibliją, ziewając kiedy niekiedy, jakbym chciał połknąć kościół św. Enocha, póki nie wybiła północ. — Wolno mi było natenczas zajrzyć do dziennika dla przeświadczenia się, jak rzeczy stoją między nami? — A ponieważ wiatr pomyślny nie czeka na nikogo, rozkazałem dziewczynie zapalić latarnię, i ruszyłem w drogę, abyśmy z sobą pomówili, czémby wam można dopomódz. — Burmistrz Glasgowa wchodzi do więzienia w dzień lub w nocy, o któréj porze mu się spodoba, tak jak wchodził przed nim czcigodny jego ojciec wielki Dyjakon, świeć Panie nad jego duszą.
Chociaż głębokie westchnienie Owena, podczas uczynionéj wzmianki o dzienniku, przejęło mnie bojaźnią, czyli i tu także bilans rachunkowy nie jest nam przeciwny? chociaż słowa zacnego urzędnika objawiały niepospolite o znaczeniu swojém i zdolnościach umysłowych zarozumienie; dobroć jego atoli i szczera prostota, ożywiała w sercu mojém pomyślną nadzieję. Zażądał niektórych papiérów, wyrwał je niecierpliwie z rąk Owena, a usiadłszy bez ceremonii na łóżku, rozkazał służącéj przybliżyć się z latarnią i zaczął czytać, kręcąc głową, marszcząc się i tupając nogami, ilekroć znalazł co przeciwnego oczekiwaniu swemu.
Widząc, że burmistrz był zbyt pogrążony w rachunkach, aby miał spostrzedz, co się koło niego działo, człowiek, który mię tu wprowadził, przedsięwziął wymknąć się bez ceremonii, a dawszy mi znak milczenia, przysuwał się nieznacznie ku drzwiom bez najmniejszego szelestu. Ale czujny urzędnik (daleki od niedbałości sędziego Inglewooda), pomiarkował o co rzecz chodzi, i zawołał:
— Kapitanie Stanchells, — baczność! — zamknij drzwi na klucz, i nie oddalaj się ani kroku!
Nieznajomy zmarszczył czoło i zdawał się gotować do otwartéj wojny; lecz w téj chwili zapadł rygiel ogromnego zamku. Przybrawszy zatém spokojną postać, wrócił nazad wolnym krokiem, usiadł na stojącym w kącie stole i z najzimniejszą krwią świstać począł jakąś piosnkę góralską.
Pan Jarvie, który jak uważałem, łatwo obejmował interesa, skończył przegląd papierów Owena i odezwał się doń temi słowy:
— Pokazuje się panie Owen, że dom wasz zawinił pewną summę pp. Mac-Vittie i Mac-Fin, na skutek układów o kupno drzewa z lasu Glen-Cailziechat (układów które mi z garści prawie wyrwali, a to podobno z twojéj łaski panie Owen, — ale dajmy temu pokój). — Owóż, dom wasz winien im rzeczoną summę, i z tego to powodu zostajesz teraz pod kluczem Stanchellsa. Oprócz téj summy winiliście im może i coś więcéj. — Winniście podobno komuś innemu jeszcze. — Może i mnie samemu Nikolowi Jarvie, burmistrzowi Glasgowa.
— Nie mogę zaprzeczyć, — rzekł Owen, — że w téj chwili ostateczny bilans nie pada na nasza stronę; ale zechcesz zważyć panie Jarvie....
— Nie mam czasu rozważać, — przerwał burmistrz. Pomnij panie Owen, że dopiéro co skończyliśmy sabbath, że wkrótce dzień zawita, a ja jeszcze ani oka nie zmrużyłem — że tu zimno i wilgotno. Nie mam więc czasu rozważać — koniec końców mój panie, winniście mi pieniądze i kwita. — Mało czy wiele, ale winniście. Lecz smutno jest prawdziwie, że człowiek tak czynny i tak umiejący chodzić około interesów, jak ty panie Owen, siedzisz tu pod kluczem wtenczas, kiedy założywszy nogi za pas i pobiegawszy tu i owdzie, mógłbyś i wierzyciela i dłużników wyciągnąć z téj toni. — Owóż mój panie, gdyby się znalazł kto taki, coby złożył na ciebie porękę judicio sisti, to jest, że nie wyjedziesz z kraju, byłbyś wolny dziś rano jeszcze.
— Możesz być pewnym panie Jarvie, — odpowiedział Owen, — że gdybym znalazł podobnego przyjaciela, użyłbym wolności mojéj na dobro naszego domu i tych wszystkich co z nim mają stosunki.
— I stawiłbyś się niezawodnie na wezwanie sądu, stosownie do złożonéj za ciebie poręki?
— Jak dwa a dwa, są cztéry; choćbym leżał na śmiertelnéj pościeli.
— Nie wątpię o tém, nie wątpię panie Owen, i dam tego dowód. — Jestem człowiek staranny, wie o tém każdy, i przemyślny, całe miasto poświadczy. — Umiem zbierać pieniążki, i chować pieniążki, i liczyć pieniążki, tak jak i kto inny, a może i lepiéj jak kto inny, czy to z Salt-Market, czy z Gallow-gate. Jestem przytém ostróżny, jak przedemną był ś. p. ojciec mój wielki Dyjakon; ale znieść nie mogę, aby człek uczciwy, człek pracowity, który chce i umié zapobiedz nieszczęściu, siedział przykuty do ściany, nie mogąc ani sobie, ani drugim dopomódz. Dziéj się więc wola Boża! — Chybił, trafił. — Dam za pana porękę! — Ale pamiętaj, porękę judicio sisti, to jest, że staniesz, nie zaś judicatum solvi, to jest, że zapłacisz, — bo to wcale co innego.
Owen przyznał, że w tém rzeczy położeniu nie może się spodziéwać, aby ktokolwiek ręczyć miał za pewność wypłaty; lubo to prawdę mówiąc, żadnéj nie ulega wątpliwości; — lecz dodał, że co do stawienia się przed sądem, za to, każdy śmiało ręczyć może.
— Wierzę panu, wierzę, — rzekł burmistrz, — dosyć tego, dziś przed śniadaniem będziesz miéć wolne nogi. — A teraz zobaczmy co ci panowie powiedzą, i jakim sposobem dostali się tu po nocy.






ROZDZIAŁ  XXIII.
Wraca; nie mówiąc nikomu,
Wrócił, gościa zastał w domu!
„A to ślicznie! hola bracie!
Co tu waszmość porabiacie?
Stara piosnka.

Zacny urzędnik odebrawszy z rąk służącéj latarnię, z miną Dyjogenesa, a może i z równie słabą nadzieją odkrycia pożądanego skarbu, przystąpił do rozpoznania gości, których tak niespodzianie zastał w pokoju Owena. Zbliżył się naprzód do mego przewodnika, który siedząc przy stole, jak namieniłem, zwrócił oko na przeciwną ścianę, założył na krzyż ręce i nie okazując najmniejszéj niespokojności, wybijał piętami o nogi stołu takt piosnki, któréj gwizdać nie przestał. Postać jego pełna zimnéj odwagi i obojętności, zmięszała na chwilę przenikliwość i pamięć burmistrza.
— Ah!... eh!... oh!... — wykrzyknął nakoniec, — Czy to być może?... Nie, to niepodobna... Ale... O! nie, nie.... Jednak te oczy!... A niech mię d... porwą; wszak prawdziwie to on! — Zbójco! szatanie w ludzkiém ciele! powiédz mi, czy to ty jesteś?
— Na honor! na sumienie! sam własnym oczom nie wierzę! — Ty niecnoto, w więzieniu Glasgowa? — Może nie wiesz, ile waży twoja głowa?
— Wiem doskonale, — na dobrą hollenderską wagę, zaważy przynajmniéj jednego burmistrza, cztérech radnych, sześciu pisarzów, i dwunastu dozorców więziennych.
— Bezczelny łotrze! żałuj za grzechy, bij się w piersi, bo na jedno moje słowo...
— Prawda, — rzekł nieznajomy założywszy w tył ręce z najzimniejszą krwią, — ale tego słowa nie wymówisz nigdy.
— Nie wymówię? — a to dla czego mój ptaszku, powiédz mi dla czego?
— Dla trzech głównych przyczyn. Najprzód, że się dawno znamy. — Powtóre, że była kiedyś w Stuckavrallachan pewna poczciwa staruszka, z łaski któréj ta sama krew w żyłach naszych płynie; lubo nie bez wstydu wyznać mi przychodzi, iż tak bliski krewny poświęca się podłym zarobkom handlu, i jak nędzny wyrobnik między warsztatami życie przepędza! — Potrzecie nakoniec, że jeżeli się poważysz choć słowo pisnąć, jeżeli tylko palcem poruszysz, nim kto na ratunek pośpieszyć zdoła....
— Znam ja ciebie niecnoto! — zawołał nieustraszony burmistrz, — i wiem, że niebardzo bezpiecznie sprzeciwiać się tobie.
— I ja wiem, panie burmistrzu, że dobra krew w tobie płynie, i nie chciałbym krzywdy tak bliskiego krewnego; ale wolny ztąd wyjść muszę, jak wolny przyszedłem, inaczéj, w dziesięć lat jeszcze ze drżeniem wspominać będą o tém, co zajdzie dzisiejszéj nocy w glasgowskiém więzieniu.
— Dajże pokój, krew nie woda, — rzekł pan Jarvie po krótkim namyśle; — wiem co jéj winienem, po co sobie wydzierać oczy, kiedy można uniknąć. — Piękna nowina dla staruszki w Stuckavrallachan, żeś ty mi koście pogruchotał, albo żem ja tobie stryczek na kark zarzucił! — Ale przyznasz hultaju, że gdyby nie to, zyskałbym więcéj w jednym dniu, jak ty przez całe życie w twoich górach.
— Że chciałbyś zyskać, nie przeczę, ale czyby się udało, nie wiem. — Wy mieszkańcy nizin, nie macie jeszcze dość mocnych i ciężkich więzów na górala.
— O! co do tego, bądź pewny, że potrafiłbym znaleźć i bransoletki i podwiązki, jak raz na twoją miarę; a możebym nawet przysłużył się konopnym halsztuchem! — Nikt z żyjących na ucywilizowanym świecie tylu sztuczek nie wypłatał co ty; — kradłbyś nawet z własnéj kieszeni, gdybyś w cudzych nic nie znalazł; — ale do czasu dzban wodę nosi; i wspomnij moje słowo; jeśli tak dłużéj będzie, umrzesz na powietrzu.
— Cóż robić! będę miał przynajmniéj tę pociechę, że krewny mój włoży po mnie żałobę.
— Nie troszcz się, mój Robie! będzie dość czarnego na twoim pogrzebie, gdy policzysz kruki które cię osiądą. Ale powiedz mi co się stało z owym tysiącem funtów szkockich, którem ci pożyczył; i kiedy ja się z niemi zobaczę?
— Co się z niemi stało? trudno na to odpowiedziéć, ale zapewne są tam gdzie śniég przeszłoroczny.
— Tak; ale śnieg znajdziesz jeszcze i dzisiaj na wiérzchołku Schehalionu, niecnoto! — Czy chcesz abym sam poszedł po moje piéniądze?
— A rozumié się, bo ja ich przecież nie noszę przy sobie. Co zaś do tego kiedy się z niemi zobaczysz, zaśpiewam ci starą piosnkę, jak król wróci do swojéj ziemi.
— Cicho Robie, cicho! — to już trąci buntem. Czy nam znowu chcesz sprowadzić papizm, despotyzm, księży, i tym podobne klęski? — Pilnuj lepiéj swego rzemiosła. — Kraść, rozbijać, nakładać kontrybucyje, wszystko to prędzéj ci ujdzie, jak podżegać do wojny domowéj.
— Tylko nie praw mi kazania, panie burmistrzu. Jesteś Whig zapalony; znamy się dawno; ale mniejsza o to. Gdy wybije godzina sprawiedliwości, postaram się o załogę dla banku na Salt Market, i tym sposobem odwdzięczę ci dzisiejszą uczynność. Lecz nim to nastąpi, ilekroć mię ujrzysz, radzę ci, udawać lepiéj żeś mię nie spostrzegł.
— Wiem że jesteś nieustraszony zbójca Robie, i że skończysz na gałęzi; jednak nie pójdę za przykładem ptaka, który własne gniazdo szpeci, chyba konieczna zmusi mię potrzeba? — Ale któż jest ten panicz? — rzekł daléj wskazując na mnie. — Zapewne jeden z twoich czeladników, — kandydat do szubienicy?
— Za pozwoleniem panie Jarvie, — odezwał się Owen, który podobnie jak i ja, oniemiał zadziwiony podczas téj szczególnéj dwóch krewnych rozmowy. — Bardzo przepraszam, jest to pan Frank Osbaldyston, syn jedyny mego pryncypała, którego miejsce w domu naszym nie zająłby ten przeklęty Rashleigh (tu poczciwy Owen westchnął głęboko), gdyby...
— Słyszałem już o tém, — przerwał bankier szkocki. Twój stary pryncypał uparty jak kozioł, chciał go podobno gwałtem w kantorze osadzić; a on, wolał raczéj przystać do bandy koczujących aktorów, jak zajmować się uczciwą pracą. Dobrze, dobrze młodziku; niechże teraz duch Hamleta przybędzie na pomoc panu Owenowi!
— Nie zasługuję na te zarzuty, panie Jarvie, — rzekłem, — lecz szanuję uczucie, które było do niego powodem, a przytém nadto wiele winienem panu wdzięczności za wyrządzoną przyjacielowi memu przysługę, aby mię słowa pańskie, jakkolwiek dotkliwe, obrażać miały. Przybyłem tu jedynie z chęcią pomożenia Owenowi w interesach mego ojca; a za mój wstręt do handlu, sam tylko przed sobą będę odpowiadać.
— Wybornie! — zawołał góral, — miałem już wprzódy słabość do tego młodzieńca; teraz go tém więcéj szanuję, że pogardza kantorem i warsztatem, jako podłém i niegodném dusz szlachetnych zatrudnieniem.
— Głupiś Robie! — rzekł burmistrz, — głupiś jak marcowy zając; chociaż nie wiem dla czego zając ma być głupszy w marcu, jak w listopadzie. Kantor, daje zysk większy i uczciwszy, jak pałka w ręku górala; a warsztat za to przynajmniéj wart poszanowania, że gotuje łotrom ostatnią chustkę na szyję. — Co do tego młokosa, którego twoje pochwały wpędzą żywcem do piekła, jeżeli stryczek nie przeszkodzi; tyle mu dopomogą wiersze i komedyje, ile tobie hultaju, sztylet i pistolety. Czyliż mniemasz, że Totire tu patulae, jak to mówią, wskaże mu miejsce pobytu Rashleigha Osbaldyston? — albo że Makbeth przyniesie mu pięć tysięcy funtów na wykupienie wekslów, których wypłata za dni dziesięć przypada?
— Dni dziesięć? — zawołałem; a wyjąwszy skwapliwie list, który mi dała Djana Vernon, oderwałem pieczęć, którą podług jéj przykazu, do dziesięciu dni tylko przed wypłatą wekslów szanować miałem. Z pod wiérzchniéj koperty, wypadł bilet zapieczętowany pod nogi pana Jarvie, który go podniósł prędko, przeczytał po adres, i ku wielkiemu memu podziwieniu, wręczył krewnemu swemu góralowi, mówiąc:
— Niepojętém jakiémś szczęściem bilet ten spotyka osobę, do któréj był pisany; inaczéj, stawiłbym tysiąc przeciw jednemu, że nigdy by rąk jéj nie doszedł.
Góral spojrzawszy na adres, chciał już bilet otworzyć, lecz wstrzymałem rękę jego:
— Wprzód nim panu pozwolę przeczytać to pismo, rzekłem, — winieneś mię przekonać, że masz do tego prawo.
— Bądź spokojny, panie Osbaldyston, — odpowiedział góral najzimniéj. — Przypomnij sobie tylko sędziego Inglewooda, pisarza Jobsohna, pana Morris; a nadewszystko przypomnij sobie pokornego sługę swego Roberta Campbella i piękną Djanę, a nie będziesz wątpić, że list ten jest do mnie pisany.
Nie mogłem wyjść z podziwienia nad własną moją nieprzenikliwością. Przez całą noc, głos tego człowieka i skład twarzy (acz przy słabém świetle księżyca i lampy, nie łatwo dający się rozpoznać), obudzały w myśli mojéj wspomnienia, którym jednak ani czasu, ani miejsca pewnego naznaczyć nie umiałem; lecz w owéj chwili spadła mi z oczu zasłona. Był to rzeczywiście Campbell, poznałem go po dumném spojrzeniu, twardych lecz szlachetnych rysach, mocnym głosie, i owym właściwym Szkotowi sposobie wymawiania, którego w potocznéj rozmowie umiał się wystrzegać, ale który go zdradzał przy każdém żywszém wzruszeniu. — Lubo wzrost miał zaledwie mierny, jednak budowa jego wróżąca niepospolitą siłę i zręczność, byłaby wzorem doskonałości, gdyby z dwóch względów nie mijała zwykłéj składu ciała proporcyi — barki były zbyt szérokie w miarę wysokości, a ręce nadzwyczajnie długie. Słyszałem późniéj, iż nieraz się przechwalał, że wdziéwając ubiór swój narodowy, mógł nie schyliwszy się zawiązać podwiązki, i że długość rąk ułatwiała mu szczególniéj robienie pałaszem, w czém okazywał nadzwyczajną zręczność. Cóżkolwiekbądź te wady budowy ciała nadawały mu jakąś dziką i prawie nieludzką postać, i mimowolnie przywodziły mi na pamięć bajki staréj Mabeli o dawnych Piktach, którzy niegdyś łupili Northumberlandyję, a podług jéj powieści, trzymając średnie miejsce między człowiekiem i szatanem, mieli podobnie jak Campbell, długie ręce, szérokie plecy, i odznaczali się chytrością, męztwem, i zawziętością w boju.
Wnosząc z okoliczności towarzyszących pierwszemu mojemu spotkaniu z Campbellem, wątpić nie mogłem, że rzeczywiście bilet musiał być do niego pisany. — On to grał pierwszą rolę między tajemniczemi osobami, które kierowały postępowaniem Djany, i nawzajem zdawały się ulegać jéj wpływowi; — lubo ze smutkiem rozważałem, iż los téj zajmującéj istoty zależał od ludzi tak podejrzanych, z tém wszystkiém niepodobna mi było myślić inaczéj — Ale jakimże sposobem Campbell mógłby naprawić interesa mego ojca? — Tę zagadkę rozwiązałem, przypominając sobie zaskarżenie Morrisa. — Jeżeli Rashleigh na prośbę Djany Vernon potrafił wynaléść Campbella wtenczas właśnie, gdy przytomność jego była nieodbicie potrzebną, czemużby Campbell, podobnież na jéj żądanie, nie miał mi odkryć pobytu Rashleigha? — Chcąc sprawdzić mój domysł, zapytałem Campbella, jak dawno widział zacnego mego kuzyna i gdzie go teraz znaléść można?
— To czego po mnie żądają, — rzekł Campbell jakby nie usłyszał pytania, — jest cokolwiek przytrudne; ale cóż robić? — Panie Osbaldyston, ja niedaleko mieszkam; krewny mój pokażę ci drogę. — Niech pan Owen ułatwia jak może interesa w Glasgowie, panowie zaś raczcie mię odwiedzić w moich górach. — Wierzaj mi pan, że pragnę pomódz jego ojcu. Jestem ubogi, ale lepszy rozum jak bogactwo. — Potém zwracając mowę do p. Jarvie, — Kuzynie, — rzekł, — jeżeli się nie lękasz zwiédzić piękne góry nasze, i zakosztować sarniéj pieczeni, przybądź razem z tym młodym panem do Drymen lub Bucklivie... albo najlepiéj do wsi Aberfoil; znajdziecie tam kogoś, co wam pokaże moje mieszkanie. — Cóż na to kuzynie? — Daj mi rękę. — Rob was nigdy nie zdradzi.
— Nie, nie, mój Robie! — odpowiedział ostrożny mieszczanin. — Rzadko kiedy opuszczam Glasgow, i nie mam ochoty wałęsać się po dzikich waszych górach, pośród równie dzikich i na pół nagich mieszkańców: to jest przeciwne memu znaczeniu i powadze urzędu, który piastuję.
— Niech tam d.... porwą urząd twój i znaczenie! Najlepszą kroplę krwi płynącéj w twoich żyłach, otrzymałeś z łaski pradziada naszego, powieszonego w Dunbarton, a ty mi śmiész mówić, że uchybiłbyś powadze odwiédzając mię w moim kraju? Słuchaj, kuzynie. — Oto winienem ci tysiąc funtów szkockich; zapłacę wszystko do szeląga, jeżeli przyjedziesz do mnie z panem Osbaldyston.
— A zapłacisz, pewno, bez zawodu?
— Przysięgam na popioły tego, który spoczywa pod szarym kamieniem w Inch-Calleach!
— Dość Robie, dość. — Obaczymy co się da zrobić; ale nie mniemaj, abym zabrnął zbyt daleko na wasze góry. Musisz nas spotkać w Backlivie, albo w Aberfoil; a nadewszystko nie zapomnij o tém, co najpotrzebniejsze; rozumiesz?
— O to się nie bój, — będę rzetelny jak ta szabla, która nigdy nie zawiodła méj ręki. — Ale czas opuścić te mury. — Powietrze więzienia niezdrowe dla górala.
— Wierzę ci, wierzę; gdybym postąpił jak powinienem, nie prędkobyś oddychał inném powietrzem. Miły Boże! gdyby o tém wiedziano, że ja sam podaję rękę złoczyńcy, wieczna hańba okryłaby pamięć moją i czcigodnego mego ojca!
— Tere tere, tere fere! — dość tych wyrzekań. — Jak błoto oschnie, łatwo się z niego oczyścić. Ojciec twój umiał także patrzeć przez szpary na grzeszki przyjacielskie.
— Może masz słuszność Robie. — Był to mądry człowiek, świéć Panie nad jego duszą! — Wiedział, że nikt bez ale, i że ręka rękę myje, — to więc nie zapomniałeś go jeszcze?
— Jakżebym miał o nim zapomniéć? — Nie było równego mu tkacza; — on to mi zrobił piérwszą parę pończoch. — Ale dość już tego kuzynie; wiesz o piosence:

Jeszcze raz wina, i daléj w drogę,
Bo już tu dłużéj bawić nie mogę.

— Dajże pokój! — zawołał urzędnik poważnie, — zapominasz o tém, żeśmy zaledwo sabbath ukończyli; zapominasz, że nim wyjdziemy, możesz jeszcze zaśpiéwać innym tonem. — Panie Stanchells proszę otworzyć.
Otworzyły się drzwi, a pan Jarvie uprzedzając wszelkie pytania ze strony Stanchellsa, rzekł:
— To są moi przyjaciele, panie kapitanie, moi przyjaciele.
Zeszliśmy do sieni, wołano kilkakrotnie na Dugala, ale żadna odpowiedź nie dała się słyszyć; a Campbell przybliżywszy się do burmistrza, rzekł po cichu z ironicznym uśmiechem:
— Nie spodziewam się, aby Dugal oczekiwał tu spokojnie na podziękowanie za przysługi dzisiejszéj nocy; jeżeli się nie mylę, musi już przebywać w pełnym biegu wąwóz Ballahama.
— Jak to, co znowu? — zawołał rozgniéwany burmistrz. — Ten wisielec śmiałby mnie tu zamknąć w więzieniu! — Daléj do młotów, do siekiér! — zawołać ślusarza! — powieszę tego hultaja!
— Jeżeli złapiesz, — rzekł Campbell, — ale poczekajcie tylko; zdaje mi się że drzwi niezamknięte.
Jakoż Dugal nietylko drzwi nie zamknął, ale nawet zabrał klucze, aby kto inny tego nie zrobił.
— Jak widzę ten Dugal nie napróżno nosi głowę na karku, — szepnął znowu do nas Campbell, — pomyślał poczciwiec, że drzwi otwarte lepiéj mu usłużą aniżeli zamknięte.
Wyszliśmy na ulicę.
— Robie! — rzekł szanowny urzędnik, — jeżeli nie odmienisz sposobu życia, radzę, abyś na wszelki przypadek miał w każdém więzieniu znajomego stróża.
— Jeszcze lepiéj byłoby dla mnie, — odpowiedział Campbell, — gdyby w każdém mieście krewmy mój piastował urząd burmistrza. — Życzę wam dobréj nocy, czyli raczéj dobrego dnia. — Pamiętajcie o Aberfoil.
Nie czekając odpowiedzi, dał skok na drugą stronę ulicy i zniknął w ciemności. W téj chwili usłyszeliśmy świśnienie, jakby na znak umówiony, i zaraz drugie, zupełnie podobne pierwszemu.
— Czy słyszysz, jak się wabią te szatany? — rzekł pan Jaryie, — im się zdaje, że już są na górze Benlomond, gdzie mogą świstać bezpiecznie, nie zważając na sabbath.
Kiedy to mówił, upadło coś z brzękiem przed nami.
— Wszelki duch Pana chwali! — zawołał burmistrz. Cóż to takiego? Poświećno Mattie... A na sumienie! to klucze więzienia! — Tém lepiéj, nie trzeba będzie płacić za nowe i odpowiadać na zapytania, jakim sposobem zginęły. — Piękniebym się miał, gdyby nasz burmistrz Grahame wiedział o tém co zaszło téj nocy!
Ponieważ byliśmy jeszcze niedaleko od więzienia, wróciwszy przeto oddaliśmy klucze dozorcy, który nieśmiał opuścić sieni, i oczekiwał nowego stróża, mającego zająć miejsce Dugala.
Mieszkanie pana Jarvie było mi po drodze, korzystałem więc z jego latarni, a on z mego ramienia, i tak wspierając się wzajemnie, przebywaliśmy kręte ulice Glasgowa, podówczas źle oświécone, a jeszcze gorzéj brukowane. — Starzy zazwyczaj czule przyjmują znaki poszanowania od młodszych. — Pan Jarvie podziękował mi za moją pomoc i dodał: — że ponieważ nie należę do towarzystwa aktorów, których całą duszą nienawidzi, zrobię mu przyjemność, jeśli dnia następnego przyjdę doń na śniadanie:
— Będzie śledź świéży i cielęce zrazy przypiekane na ruszcie, będzie i pan Owen, o którego uwolnienie postaram się niezwłocznie.
— Ale mól szanowny panie, — rzekłem przyjąwszy wdzięcznie zaprosiny. — Kpi panu powiedział, że ja byłem tym aktorem?
— Jakiś gaduła Fairservice, który przyszedł do mnie przed samą północą, prosząc, abym natychmiast kazał obębnić po całém mieście, że ktokolwiek da o panu wiadomość o panu, dostanie sowitą nagrodę. Powiedział mi kto jesteś, i że ojciec wypędził pana z domu za to, żeś nie chciał pomagać mu w handlu, żeś pisał wiérsze i przystał nakoniec do towarzystwa aktorów. — Przyprowadził z sobą jakiegoś Hammorgaw, jednego z naszych kościelnych śpiéwaków, który poświadczył, że go zna oddawna. Wypchnąłem za drzwi obu, aby mi tak późno w nocy nie kłopotali głowy. — Teraz się domyślam, co to znaczy. — Ten Fairservice, jest to rodzaj pół-waryjata; ale zdaje mi się, bardzo do pana przywiązany — i nie ma nic dziwnego; ja sam pana polubiłem, bo nie można nie polubić młodzieńca, który nieszczęśliwemu przyjacielowi na pomoc pośpiesza. — Tak i ja czynię, tak uczynił przede mną ś. p. czcigodny ojciec mój wielki Dyjakon. Ale chcesz mieć czyste palce? nie dotykaj smoły, mówi przysłowie. — Pamiętaj o tém. — Wprawdzie nie ma tak mądrego człeka, któryby nie popełnił żadnego głupstwa. — Zaraz.... raz, dwa, trzy.... oto ja sam téj nocy dopuściłem się trzech rzeczy, którychby ś. p. ojciec mój nigdy nie popełnił.
Gdyśmy już stanęli przed bramą pana Jarvie; zatrzymał się, i mówił daléj tonem pełnym skruchy. — Najprzód, zajmowałem się doczesnemi sprawami w dzień sabathu: — powtóre, dałem porękę za Anglikiem; — potrzecie, dozwoliłem złoczyńcy wymknąć się z więzienia. — O słabości ludzka!.... Mattie! — ja sam daléj trafię, poświęcisz panu Osbaldyston do jego mieszkania, tam na rogu, u Łucyi Flyters. — Panie Osbaldyston, zachowaj się téż przyzwoicie; — Mattie jest córką uczciwych ludzi, i spowinowacona z domem Leirda O’Limmerfield.






ROZDZIAŁ  XXIV.
„Raczcie przyjąć pokorne usługi moje. —
Chléb choćby najczarniejszy, będzie moim
pokarmem — czysta woda napojem moim. —
Za czterdzieści szylingów lepiéj wam usłużę,
jak kto inny za trzy funty.“
Green Tu-quoque.

Choć nie zapomniałem o przestrodze szanownego Burmistrza; uważałem jednak, że bez obrazy przyzwoitości mogę dodać jeden całus do pół korony, którą, ofiarowałem Mattie za fatygę; — nie widziałem też zbytniego z jéj strony gniewu, gdy mi zwykłe „wstydź się pan,“ — powtórzyła. — Głośne moje stukanie do bramy pani Flyters obudziło najprzód dwóch brytanów, które z całéj siły ujadać zaczęły; potém bliskich mieszkańców, których głowy opatrzone nocnemi czépkami, tu i owdzie wychylały się z okien: nie jeden z nich żywo mi naganiał zgwałcenie uroczystości niedzielnéj nocy; ja zaś drżałem z bojaźni, aby pioruny gniewu tych pobożnych protestantów, podobnie jak niegdyś Ksantyppy, w dészcz się nie zmieniły. Nakoniec przebudziła się sama pani Flyters, i równie groźnym tonem jak małżonka Sokratesa, zaczęła krzyczyć na tych, co jeszcze w kuchni bawili, czemu nie otwierają bramy?
Do téj zacnéj kompanii należeli: mój wierny pan Andrzéj Fairservice, przyjaciel jego pan Hammorgaw, i trzecia równie godna osoba, któréj powinnością było (jak się późniéj dowiedziałem), wybębniać miejskie ogłoszenia po wszystkich głównych ulicach. Siedzieli sobie nad dzbanem piwa, za które przy odjeździe sam zapłacić musiałem, i naradzali się, jakiemi wyrazy ułożyć ogłoszenie na dzień jutrzejszy, aby — nieszczęśliwy młodzieniec — (jak mnie nazwać raczyli), co prędzéj na łono przyjaciół powrócił. Łatwo się domyślić, że nie zataiłem gniewu, który obudziła we mnie ich niewczesna troskliwość; ale Andrzéj powitał mię z takiem uniesieniem radości, że wyrzuty moje zginęły śród głośnych jego okrzyków. — Radość ta wprawdzie, niezupełnie musiała być szczéra; łzy które wylewał wypływały zapewne po największéj części z owego źródła czułości, nad którém go zastałem, to jest z marcowego piwa; — wstrzymałem jednak rękę moją od nieco ostrego napomnienia, które mu gwałtem, najprzód za rozmowę z śpiéwakiem, powtóre za historyją życia mego, ułożoną umyślnie dla pana Jarvie. Cała moja zemsta skończyła się na tém, że mu zamknąłem drzwi przed nosem, gdy wchodził za mną do sypialnego pokoju, składając dzięki niebu za szczęśliwy mój powrót, i udzielając rad przyjacielskich jak mam nadal postępować. — Udałem się na spoczynek z mocném postanowieniem odprawienia natychmiast mądrego i wymownego pana Andrzeja, który chciał raczéj być moim nauczycielem, jak sługą.
Nazajutrz więc rano, zawoławszy go do siebie, spytałem, ile mu się należy za wskazanie drogi z Osbaldyston-Hallu do Glasgowa? Na te słowa pan Fairservice osłupiał, domyślając się zapewne o co rzecz idzie.
— Wielmożny pan, — rzekł nakoniec, — nie zechce... nie może chciéć...
— Cóż takiego? — mów hultaju, — jeżeli chcesz miéć grzbiet cały.
Lecz Andrzéj, lękając się utraty wszystkiego, jeśliby żądał zbyt wiele; a nie chcąc prosić u mniéj nad to, co mogłem mu sam przeznaczyć, stał w milczeniu, i nie wiedział co ma począć. Nakoniec z taką trudnością, jak zadławiony, co się chce pozbyć uwięzłéj w gardle kostki, — wyrzekł. — Zdaje się, że ośmnaście pennów per diem, to jest na dzień, nie będzie za wiele.
— Jest to dwa razy tyle jak się zwyczajnie płaci, a trzykroć więcéj aniżeliś zasłużył. Z tém wszystkiém masz oto gwineę, i idź sobie gdzie ci się podoba.
— Cóż to? — czy pan zmysły postradał?
— I niezawodnie bym je postradał, gdybym cię dłużéj trzymał hultaju. — Daję ci więcéj jak sam żądałeś, — nie masz więc krzywdy, — ruszaj sobie gdzie ci się podoba.
— Ale czémże ja wielmożnego pana obrazić mogłem? Prawda, że człowiek jest słaby, — słaby, jak kwiat polny; ale rumianek aptekarzowi nie może być potrzebniejszy, jak ja panu, — nie, — wielmożny pan nie może się obéjść bezemnie.
— A to co znaczy? — więc chcesz pozostać przy mnie, nawet wbrew mojéj woli?
— Tak jest, — bo jeżeli wielmożny pan nie umié cenić dobrego sługi, to ja umiem cenić dobrego pana; i dopóki nogi moje słuchać mnie będą, nie odejdę od pana. Takie jest moje ostateczne postanowienie. — A przytém, należało mi wcześniéj wypowiedzieć służbę.
— Jaką służbę? Umówiłem cię tylko za przewodnika, jak świadoniego drogi.
— Prawda żeś pan nie zawarł ze mną umowy na ciągłą służbę, — ale czyliż nie opuściłem dobrego miejsca na pańskie żądanie? Tam sobie zarobić mogłem czystém sumieniem dwadzieścia funtów per annum; — miałżebym tracić tak piękny dochód dla jednéj gwinei? Spodziewałem się, że na ciągłe zostanę przy panu, i że zasługi moje, podarunki i obrywki, przynajmniéj tyle mi przyniosą, co ogród w Osbaldyston-Hallu.
— Dosyć tych żartów; — bezwstydne twoje wymagania przywiodą mię do niecierpliwości, i doznasz, że nie sam tylko Thornkliff z rodziny Osbaldystonów ma siłę w ręku.
Kiedym to mówił, osobliwsza ta sprzeczka tak mi się wydała pocieszną, że mimo istotnego gniéwu zaledwo śmiéch wstrzymać mogłem, patrząc na bezczelną minę Andrzeja. — Poznał się na tém niecnota, i nowéj nabrał nadziei; osądził jednak, że korzystniejsza będzie nie nadużywać dłużéj mojéj cierpliwości i nadrabiać raczéj pokorą.
— Chociażby, — rzekł, — wielmożny pan mógł się obéjść bez wiernego sługi, który we dnie i nocy przez lat dwadzieścia jemu i jego rodzinie pracę swoją poświęcał; nie spodziewam się jednak po sercu i wspaniałości pańskiéj, abyś chciał opuścić biednego człeka, który zboczył z drogi o mil cztérdzieści, pięćdziesiąt, sto może, dla tego jedynie, aby miał szczęście towarzyszyć panu; i który szeląga więcéj nie posiada nad to, co w téj chwili otrzymał.
Przypominam sobie Treshamie, żeś raz powiedział o mnie: iż pomimo całego mego uporu, w pewnych okolicznościach, każdy zrobi ze mną, co zechce. W rzeczy saméj; zwykłem być uporczywym wtenczas tylko, kiedy przeciwne spotykam zdanie; lecz ilekroć nie widzę konieczności zbijania cudzych mniemań, dla uniknienia sprzeczki, ustępuję z łatwością. Wiedziałem dobrze, że Andrzéj jest chciwy, nudny i pełen niedorzecznéj próżności; ale jużem doń przywykł, i gadatliwość chytrego Szkota nieraz mię zabawiła; wreszcie w obecném mojém położeniu nie mogłem się obejść bez służącego. Rozmyślając przeto, co mam począć, zapytałem Andrzeja, czy zna wsie i drogi północnéj Szkocyi, dokąd podług wszelkiego podobieństwa wypadnie mi się udać w interesach mego ojca. Gdybym go w owéj chwili zapytał o drogę do raju, pewny jestem, że podjąłby się bez namysłu i tam mię doprowadzić; ale przyznać muszę, że jak się późniéj przekonałem, znał rzeczywiście prawie wszystkie miejsca, o których mi rozprawiał. Naznaczyłem mu więc pensyją, lecz zachowałem sobie prawo oddalenia go w każdym czasie, za opłatą z góry tygodniowych zasług. — Dałem mu w końcu przyzwoite napomnienie za przestępstwa, których się dopuścił, odszedł więc z miną na pół radośną, na pół pomieszaną, zapewne chcąc uwiadomić swego przyjaciela śpiewaka, który tymczasem w kuchni oczekiwał, jakim sposobem potrafił ułagodzić nieszczęśliwego młodzieńca.
Stosownie do przyrzeczenia, udałem się do pana Jarvie, burmistrza miasta Glasgowa. Sute śniadanie zastawiono w pokoju bawialnym, który był razem salą posłuchań zacnego urzędnika. Dotrzymał mi słowa; znalazłem Owena już wolnego, a za pomocą brzytew i szczotki, zupełnie odmiennéj postaci, jak był dniem wprzódy w więzieniu; — trudne jednak okoliczności zachmurzały jego czoło; a ojcowskiemu ściśnieniu, którém mię przywitał, towarzyszyło głębokie westchnienie. Gdy usiadł, wzrok jego ponury i niewzruszony, zdawał się okazywać, że liczył w myśli dnie, godziny i minuty, które upłynąć miały między fatalną chwilą wypłaty wekslów, a ostatecznym upadkiem wielkiego handlowego domu pod firmą Osbaldyston i Tresham. Ja więc sam jeden znosić musiałem cały ciężar gościnności gospodarza i zajadać smaczne śniadanie. — Pan Jarvie nie zaniedbał uwiadomić mię przy tak zręcznéj okoliczności, że herbatę prawdziwie chińską dostał w podarunku od pierwszego z armatorów w Wapping; że kawę miał z własnéj plantacji Salt-Marketgrove na Jamajce, że piwo było angielskie, łosoś szkocki, śledzie z Loch-fine, a obrus tkany własną ręką ś. p. ojca jego wielkiego Dyjakona. — Chwaliłem wszystko; a zjednawszy tym sposobem względy gospodarza, bo komuż nie jest miłą pochwała? — chciałem nawzajem otrzymać objaśnienia, które mogły mi być przydatne i zaspokoić moją ciekawość.
Dotąd me mówiliśmy ani słowa o zdarzeniach przeszłéj nocy; korzystając więc z przerwy między historyją obrusa a opisem serwet, który miał nastąpić z kolei, — zapytałem śmiało; — Raczże mi powiedzieć p. Jarvie, kto to jest ten Robert Campbell, któregośmy téj nocy spotkali?
Tak nagłe zapytanie zbiło, jak mówią, zupełnie z tonu szanownego urzędnika. Zamiast odpowiedzi, powtórzył kilka razy, — kto jest Robert Campbell?... — co?... jak?... kto jest Robert Campbell?...
— Tak jest, chciałbym wiedzieć, co to za jeden?
— On... on jest... hm!... jest to... ale gdzieżeś pan poznał tego Campbella, jak go tam nazywasz?
— Spotkałem go przypadkiem kilka miesięcy temu, w północnéj Anglii.
— A więc panie Osbaldyston, tyle go znasz, co i ja.
— To być nie może panie Jarvie, jesteś przecie krewnym jego; i jak się zdaje przyjacielem.
— Jest tam wprawdzie jakieś między nami pokrewieństwo; ale od czasu, kiedy Rob przestał handlować bydłem, rzadko się z sobą widujemy. — Nieborak! doświadczył wiele prześladowań, i od wielu ludzi! — Ale cóż oni na tém zyskali? — Oto dziś żałują tego; i nie jeden z nich wolałby raczéj widzieć go za trzodą wołów, jak na czele kilkudziesiąt hultajów.
— Ale jakiż jest stan jego, obyczaje, sposób życia?
— Stan? — jest to szlachcic Szkocki; nie ma pod słońcem wyższego stanu. — Co do obyczajów; — ile wiem, — obyczajem jego jest nosić ubiór góralski pomiędzy góralami, a przywdziewać nieco dłuższe suknie, ilekroć do Glasgowa przybywa. — Jaki ma sposób życia? — co to do nas należy, kiedy nas o nic nie prosi? — Lecz nie mam teraz czasu rozprawiać dłużéj o tém, trzeba zaraz przystąpić do interesów pańskiego ojca.
To mówiąc, włożył okulary, i zaczął przeglądać papiery wyjaśniające stan majątku mego ojca, które złożył mu Owen. Jakkolwiek mało posiadałem wiadomości handlowych, łatwo jednak dostrzegłem, że uwagi pana Jarvie trafne i sprawiedliwe przynosiły zaszczyt szlachetności jego uczuć; jednak nieraz poskrobał głowę, gdy przyszedł do bilansu rachunków, jakie miał z domem Osbaldyston i Tresham.
— Może tu być strata, — rzekł nakoniec, — strata dość znaczna dla bankiera z Salt-Market, niech sobie mówią co chcą wasi bogacze z Lombard-Street. — Wyleci tu może nie jedno piórko ze skrzydeł moich. — Nie pójdę jednak za przykładem tych sępów z Gallow-Gate. Jeżeli poniosę szkodę przez was; nie zapomnę i o tém, że nieraz przez was zyskałem. Nigdy Nikol Jarvie nie wyrwał kładki z pod nóg tego, który przez strumień przechodzi.
Choć nie zupełnie pojąłem znaczenie tego ostatniego przysłowia, to jednak przynajmniéj wyrozumieć mogłem, że pan Jarvie szczérze chciał pomódz memu ojcu; — podawał zdrowe rady, roztrząsał plany Owena, cieszył go, ośmielał i po części rozpędził w końcu chmury z czoła wiernego kommisanta londyńskiego banku.
Ponieważ w téj całéj kupieckiéj rozmowie nie wiele mogłem brać udziału; a nawet, usiłując nieraz zwrócić ją do przedmiotu, który mię bardziéj zajmował, i dowiedzieć się czegoś więcéj o Campbellu, przeszkadzałem radzącym; pan Jarvie pożegnał mię bez ceremonii, radząc zwiedzić biblijotekę szkolną. — Znajdziesz pan tam, — rzekł do mnie, — ludzi co umieją po grecku i po łacinie; — nie mało na to wydano pieniędzy. — Znajdziesz Pismo Św. przełożone wierszem przez Zacharyjasza Boyd. — Nie ma nad tę lepszéj poezyi; tak przynajmniéj mówią ludzie, którzy się na tém znają. — Pożegnanie jednak swoje osłodził pan Jarvie prośbą, abym wrócił na domowy obiadek punkt na godzinę pierwszą, uwiadamiając mię zarazem; że będzie pieczeń barania, a może nawet głowa, zalecając nadewszystko, abym się nie spóźnił; — bo o pierwszéj zawsze sam zwykł jadać; o pierwszéj jadał przed nim ś. p. czcigodny ojciec jego wielki Dyjakon; a oba, nigdy, i dla nikogo w świecie nie naruszali tak chwalebnego zwyczaju.






ROZDZIAŁ  XXV.
Stoi, czeka... Już się stało!
Leci z rykiem straszny goniec,
Niedźwiédź gniéwny!... Daléj, śmiało!
Już tu jemu, lub mnie koniec.
Palamon i Arcite.

Idąc za radą pana Jarvie, udałem się do kollegijum nie tak w nadziei odkrycia co godnego uwagi, ale raczéj abym w téj przechadzce zebrał myśli moje i zastanowił się nad tém, co mam czynić. — Minąwszy wiele starożytnych gmachów, wszedłem na plac szkolny wysadzany drzewami; a korzystając z samotności, była to bowiem godzina nauk, przechodziłem tu i owdzie, i rozważałem o szczególném mojém położeniu.
Wnosząc z okoliczności piérwszego mego spotkania się z Campbellem, nie wątpiłem wcale, że postępowanie jego było więcéj niż podejrzane. Obojętne odpowiedzi pana Jarvie, wypadki przeszłéj nocy, utwierdziły mię w tém przekonaniu; a jednak Djana Vernon nie wahała się polecić mnie takiemu człowiekowi! i sam nawet pan Jarvie zdawał się okazywać dlań przywiązanie, obok litości, — szacunek, obok pogardy. — Wniosłem przeto, iż musiało być coś nadzwyczajnego w charakterze i życiu Campbella; a co mię bardziéj jeszcze uderzało, że los jego z moim zdawał się miéć niepojęty jakiś związek. Postanowiłem za piérwszą zręcznością wziąć na ściślejsze badanie pana Jarvie, otrzymać więcéj wiadomości o tym tajemniczym człowieku, i osądzić, czyli wzgląd na dobrą sławę, dozwala mi wejść z nim w dalsze stosunki.
Kiedym nad tém wszystkiém rozmyślał, postrzegłem na końcu ulicy, przez którą przechodziłem, trzech ludzi zajętych żywą rozmową. To wewnętrzne przeczucie, które nas ostrzega daleko prędzéj niż oko o bliskości osób szczególnie nam miłych lub nienawistnych, wzbudziło nagłe w umyśle moim przeświadczenie, że jeden z nich Rashleigh być musi. Piérwszą moją myślą było, iść prosto ku niemu; drugą, czekać póki sam nie zostanie, a przynajmniéj rozpoznać wprzód towarzyszów jego. — W téj myśli, korzystając ze znacznéj odległości, przeskoczyłem niepostrzeżony przez płot stojący podłuż ulicy.
Młodzi ludzie używali podówczas na ranną przechadzkę płaszczów karmazynowych, wyszywanych bogato złotem lub srebrem, któremi owinięci, zasłaniali zupełnie prawie niższą część twarzy. — Moda ta, równie jak i dość znaczna wysokość płotu, dozwoliły mi zbliżyć się do mego kuzyna, nie ściągnąwszy na siebie szczególnéj uwagi. Jakżem się zadziwił, gdy w jednym z tych, co z nim rozmawiali poznałem tegoż Morrisa, który mię przed sędzią Inglewoodem zaskarżył, a w drugim kupca Mac-Vittie, którego wzrok ponury i złośliwy, tyle mi sprawił odrazy, dnia poprzedniego w kościele.
Trudno byłoby dobrać towarzystwo gorszéj wróżby dla moich własnych i mego ojca interesów. Stanęło mi na myśli oskarżenie Morrisa, które cofnąwszy przez bojaźń, mógł łatwo powtórzyć za namową złośliwych; wspomniałem równie na chytrość bankiera Mac-Vittie, jakiéj dał dowód przez uwięzienie Owena. — Widziałem jak oba naradzali się z człowiekiem, na którego nie mogłem spojrzyć bez zgrozy; który wedle mego przekonania, nie ustępował w niczém głównemu sprawcy wszelkiego złego na téj ziemi.
Jak skoro mnie minęli, udałem się za nimi. Przy końcu ulicy rozłączyli się. — Morris i Mac-Vittie opuścili ogród, a Rashleigh wracał tą samą drogą. — Postanowiłem korzystać z pory, i dopomnieć się o krzywdę ojcu memu wyrządzoną, lubo nie mogłem przewidziéć w jaki sposób Rashleigh zechce mi ją wynagrodzić. — Zostawiając to losowi, odrzuciłem płaszcz, przeskoczyłem płot napowrót, i stanąłem przed nim, gdy głęboko zamyślony zwolna postępował.
Rashleigh nie znał bojaźni; w żadnym wypadku jakkolwiek nagłym i niespodzianym, nie tracił przytomności umysłu; a jednak ujrzawszy mię tak blisko dobie i moje oko pałające gniéwem, nie mógł utaić mimowolnego wzruszenia.
— Cieszy mnie, — rzekłem, — że spotykam pana; — właśniem się wybiérał w długą i niepewną podróż jedynie, aby powziąść wiadomość o tobie.
— Mało więc jeszcze znasz tego, którego szukasz, odpowiedział Rashleigh ze zwykłą sobie zimną krwią i obojętnością. — Przyjaciel łatwo mię znajdzie; jeszcze łatwiéj nieprzyjaciel. Postać pańska daje mi powód zapytania, którego z nich spotykam w osobie pana Franka Osbaldyston?
— Nieprzyjaciela, — rzekłem, — śmiertelnego nieprzyjaciela, — jeżeli natychmiast nie uczynisz zadość dobroczyńcy swemu, a mojemu ojcu, zdając sprawę z wydartéj mu własności.
— A przed kimże to panie Osbaldyston miałbym zdawać sprawę z moich czynności i do tego w interesach, które się stały mojemi? — czy nie przed młodzieńcem, którego ucho wypieszczone na płodach literatury, nie zniosłoby nudnych handlowych rozpraw?
— Próżne wybiegi; nie opuszczę cię, póki mi nie odpowiesz za podstęp zdradziecki, — musisz pójść ze mną do sądu.
— Zgoda, — rzekł Rashleigh, kilka kroków postąpił, — lecz nagle odmieniwszy zamysł, wstrzymał się i dodał: — Gdybym spełnił żądanie twoje, wkrótcebym ujrzał, kto z nas ma większy powód lękać się sądowego wyroku; ale nie chcę zguby twojéj przyśpieszać. — Idź młodzieńcze pędzić wesołe chwile w świecie poetycznych urojeń; a zostaw interesa tym, co się znają na nich, i umieją je prowadzić.
Zdaje się, iż miał zamiar gniew mój coraz mocniéj rozjątrzyć; jakoż dokazał tego.
— Panie Osbaldyston, — rzekłem, — ta bezczelna zuchwałość na nic ci się nie przyda; powinieneś wiedzieć, że imię, które oba nosimy, nie cierpi obelgi; ja przynajmniéj nie dam jéj sobie wyrządzić bezkarnie.
— Rozumiem — chcesz mi przypomnieć tę, którą poniosłem, — odpowiedział Rashleigh spoglądając na mnie z wściekłością, — przypomnieć, kto mi ją zadał? — Czyliż mniemasz, że nie jest obecną pamięci mojéj ta chwila, w któréj śmiałeś podnieść na mnie swą rękę? Podobna obelga krwią tylko zmazana być może. Nieraz już spotkałem cię na drodze mojéj — zawsze stawiałeś mi przeszkody, i dziś jeszcze usiłujesz skrzyżować zamiary, których pojąć i ocenić nie możesz. Przyjdzie czas, że mi za to wszystko odpowiesz.
— Niech przyjdzie; znajdziesz mię na odpowiedź gotowym. — Ale dla czegóż w rzędzie zarzutów pominąłeś najważniejszy; żem dopomógł cnocie i rozsądkowi Djany Vernon w odkryciu haniebnych twoich zamiarów?
Na te słowa zdawało mi się, że czarne oko jego, ogniem na mnie miotało; poskromił jednak gniew i rzekł poważnie:
— Młodzieńcze! miałem inne względem ciebie widoki, mniéj niebezpieczne dla ciebie, a więcéj zgodne z dzisiejszém mojém powołaniem, i tém, do któregom się dawniéj sposobił; — lecz widzę, że chcesz koniecznie otrzymać karę, na którą zasługuje twój dziecinny zapał. — Pójdź za mną; znajdziemy miejsce mniéj uczęszczane, gdzie nam nikt nie przeszkodzi.
Szedłem, zważając pilnie, każde jego poruszenie, bom nie wątpił, że zdolnym jest dopuścić się najpodlejszego czynu. — Zaprowadził mię na plac obszerny, wysadzany drzewami w hollenderskim smaku; tu i owdzie stały jeszcze kawałki ogrodzenia, i dwa lub trzy posągi. Nie próżno miałem się na baczności, nim bowiem pośpieszyłem się wziąść do broni, już szpada Rashleigha była tylko na dłoń od mojéj piersi. Odskoczyłem na kilka kroków, a tak uniknąłem śmierci. Szpadę miał dłuższą od mojéj i trójgraniastą; to mu dawało przewagę nademną; zresztą walka była równa, bo jeślim posiadał może więcéj zręczności i sztuki, Rashleigh za to miał więcéj zimnéj krwi i siły; walczył wprawdzie z żądzą pozbawienia mię życia; ale razem z tą zimną uwagą, przy któréj zbrodnia wydaje się tém czarniejszą, że jest raczéj skutkiem rachunku, aniżeli popędliwości. — Chęć zadania śmiertelnego ciosu, nie czyniła go mniéj bacznym na własną obronę; w jednéj chwili usiłował wydrzéć mi życie i swoje ocalić.
Ja zaś chciałem zrazu zachować przyzwoite umiarkowanie; w gniewie moim nie czułem nieludzkiego zapału; a nim stanęliśmy na miejscu, miałem czas rozważyć, że Rashleigh jest synowcem mego ojca; synem stryja, który mi okazywał tyle przywiązania, ile serce jego czuć mogło, że zadając śmierć Rashleighowi, cały dom nasz okryję żałobą. Usiłowałem więc rozbroić mego przeciwnika, a ufając zręczności i wprawie, rozumiałem, że łatwo mój zamiar wykonam. Lecz wkrótcem się przekonał, że nie mam do czynienia z nieukiem; i gdy po dwakroć sam zaledwo zdołałem uniknąć niebezpiecznych razów, postanowiłem ostrożniéj postępować. Nieznacznie wściekłość Rashleigha zapaliła gniéw mój do tego stopnia, że śmierć tylko jego lub moja, walkę naszą zakończyć mogła. Jakoż o mało nie padłem ofiarą. W chwili gdym się posunął naprzód, chcąc zadać raz stanowczy przeciwnikowi memu, noga mi się poślizgnęła; korzystał z tego Rashleigh, i uderzył na mnie z taką gwałtownością, że gdy ostrze szpady któréj nie mogłem odbić dość silnie, zraniło mi lekko bok lewy, rękojeść jéj trąciła mię w pierś tak mocno, iż rozumiałem żem odebrał cios śmiertelny. Pałając zemstą, porwałem lewą, ręką szpadę Rashleigha, a prawą już go przebić miałem, gdy ktoś trzeci rzucił się między nas, i zawołał silnym głosem:
— Jakto! synowie tych, których jedna pierś karmiła, tak zawzięcie chcą sobie wydrzéć życie! — Na duszę ojca mego przysięgam, że ten, który pierwszy rękę podniesie, zginie z mojéj natychmiast.
Spojrzałem zadziwiony na mówiącego; był to Campbell. Jakby dla nadania większéj mocy pośrednictwu swemu, wywijał ogromną szablą ponad głową swoją; a widząc, że oba stojemy w milczeniu, rzekł daléj:
— Czyliż mniemasz panie Frank, że kredyt ojca twego zyska co na tém, gdy poderżniesz gardło stryjecznemu bratu, albo sam padniesz na placu glasgowskiéj szkoły? A ty panie Rashleigh czy możesz się spodziewać, że ludzie rozsądni zechcą powierzyć życie swoje i majątki człowiekowi, który nie pomnąc na poruczony sobie ważny cel polityczny, rozpoczyna kłótnie i bitwy jakby pijak jaki? — Tylko proszę, — nie spoglądaj na mnie zyzem i nie marszcz czoła. — Jeżeli cię gniéwają moje słowa, to przypomnij sobie, że się bez ciebie obejść możemy.
— Korzystasz pan z mego obecnego położenia, — odpowiedział Rashleigh, — inaczéj nie śmiałbyś mieszać się do sprawy, która honor mój obchodzi.
— Ba, ba, nie śmiałbym... a to dla czego mój panie? możesz być bogatszym i uczeńszym odemnie, nie przeczę; ale nie jesteś ani piękniejszy, ani bardziéj mężny, ani szlachetniejszego rodu, i nie znajdzie się nikt taki, ktoby powiedział, żeś coś lepszego odemnie. — Nie śmiałbym?... odważyłem się przecież na wiele rzeczy, i tylem przynajmniéj dokazał, ile każdy z was panowie; chociaż zapominam wieczorem o tém, com zrobił rano.
— Pan Frank przyzna, — rzekł Rashieigh ochłonąwszy nieco z zapału, — że sam dał powód do zwady. Cieszę się, że nam przerwano, nim zdołałem ukarać jego popędliwość.
— Jakto? czy pana ranił, — zapytał mię Campbell z troskliwością.
— Odebrałem wprawdzie lekkie draśnięcie, — rzekłem, — ale niedługo cieszyłby się z tego mój krewny, gdybyś mu pan nie przybył z pomocą.
— Trudno zaprzeczyć panie Rashieigh, — rzekł Campbell, — gdybym nie wstrzymał ręki pana Franka, szpada jego zabrałaby znajomość z krwią twoją. Nie trąb więc tak głośno, a pójdź raczéj za mną, usłyszysz nowiny, które uśmierzą twoją gorączkę.
— Za pozwoleniem panie Campbell, — odezwałem się widząc, że chcą odchodzić. — Lubo nie w jedném zdarzeniu odebrałem dowody przychylności pańskiéj, nie mogę wypuścić z rąk tego nędznika, póki mi nie odda papierów ojca mego, które przywłaszczył podstępnie.
— Jak to? — zawołał Campbell, — czyliż nie dosyć że z jednym miałeś do czynienia, chcesz jeszcze dwóch mieć przeciw sobie?
— Chociażby i dwudziestu, nie ujdzie rąk moich, — to mówiąc porwałem Rashleigha za kołnierz. — Zamiast obrony, spojrzał tylko na Campbella, i rzekł z szyderskim uśmiechem:
— Widzisz Mac-Gregorze! sam w przepaść leci, i nie będzie moja wina, jeżeli w nią, wpadnie. — Wszystko gotowe, rozkazy już wydane.
Słowa te obudziły w góralu widoczne pomieszanie. Obejrzał się na wszystkie strony, i rzekł:
— Nigdy nie zniosę, aby ten młodzieniec miał być prześladowanym za to, że broni swego ojca. — W imię Boga i moje własne, rzucam przekleństwo na wszystkich urzędników, sędziów, burmistrzów, szeryfów, konstablów, i całą zgraję oprawców, którzy dręczą biédną Szkocyją przeszło od wieku! — Był czas szczęśliwy, kiedy każdy siebie i praw swoich bronił, a kraj był wolny od téj zarazy! — Ale wracam do tego com powiedział: — sumienie moje niedozwala mi ścierpiéć, aby ten niewinny młodzieniec znosił prześladowanie, i to jeszcze w tak haniebny sposób; wolałbym widziéć was z bronią w ręku walczących, jak przystoi na uczciwych ludzi.
— Sumienie twoje panie Mac-Gregor!... — powtórzył Rashleigh z uśmiéchem. — Zapomniałeś że się oddawna znamy.
— Tak, sumienie moje, — rzekł Campbell, czy Mac-Gregor (bom nie wiedział już, jakie było prawdziwe jego nazwisko), — czuję że mam sumienie, i to właśnie różnicę między nami stanowi. — Co do znajomości naszéj, jeżeli wiész kto jestem, wiesz także dla czegom został tym, kim jestem, — i wierz temu, lub nie, — nie zamienię swego losu z najmożniejszym z prześladowców, którzy nad głową moją me zostawi innego sklepienia, jak niebo! Kto ty jesteś panie Rashleigh? i dla czegoś obrał sobie ten zawód, dowiemy się chyba w dzień ostatecznego sądu. A teraz panie Frank, puść jego kołnierz, bo on prawdę mówi, że daleko niebezpieczniéj tobie niż jemu stawić się przed sądem, — i gdyby sprawa twoja była tak prosta jak droga strzały, on i wtenczas jeszcze skrzywić ją potrafi? — A więc puść go, powtarzam.
To mówiąc szarpnął mi rękę niespodzianie i tak silnie, że uwolnił Rashleigha; a wstrzymując mię z nadzwyczajną mocą, zawołał:
— Daléj panie Rashleigh! nogi tak dobre jak i ręce w potrzebie — już nieraz dowiodłeś tego.
— Kuzynie, — rzekł Rashleigh, — dziękuj temu panu, żem ci nie wypłacił całego długu, jaki ci należy. Odchodzę w nadziei, że się wkrótce spotkamy; a wtenczas, nikt cię z rąk moich wydrzéć nie potrafi.
Otarł szpadę, schował ją do pochew, i zniknął między drzewami.
Góral, już to siłą, już namową, nie dał mi gonić za Rashleighem; jakoż uznałem sam wkrótce, że interesa mego ojca nicby na tém nie zyskały.
Campbell postrzegłszy, że już jestem spokojniejszy, zawołał:
— A! jak żyję, nie widziałem tak upartego człowieka! — Gdyby kto inny tyle mi zadał pracy, nie wiem jakbym z nim sobie postąpił. — Czegożeś chciał wpaść za wilkiem do legowiska? Powiadam panu, że już zastawił na ciebie sidła; namówił poborcę Morrisa, aby ponowił zaskarżenie; a ja nie mogę tu przybyć panu na pomoc, jak niegdyś u sędziego Inglewooda; powietrze ulic Glasgowa niebardzo mi służy, a tém mniéj zaduch sądowéj izby. Spiesz więc do domu, unikaj spotkania z Morrisem, Rashleighem i tym starym lisem Mac-Vittie. Pamiętaj o Aberfoil, a daję panu szlacheckie słowo, że otrzymasz sprawiedliwość; ale póki się tam nie spotkamy, siedź spokojnie; Rashleigha muszę z Glasgowa wyprawić, inaczéj nabroiłby więcéj złego. Bądź zdrów, pamiętaj o Aberfoil.
Odszedł i zostawił mię zadumanego nad szczególnemi dnia tego wypadkami. Zaledwo wziąłem płaszcz na siebie i okryłem się starannie, aby osłonić krew spływającą z rany; młodzież szkolna ukończywszy godziny naukowe, zaczęła napełniać plac walki naszéj; opuściłem go zatem śpiesznie i udałem się do mieszkania pana Jarvie, bo już się zbliżała godzina obiadowa. Po drodze jednak wstąpiłem do małego sklepiku, u drzwi którego był napis wielkiemi literami: „Krzysztof Neilson chirurg i aptekarz“. Tam zastałem chłopca z moździerzem w ręku, który mię wprowadził do pracowni uczonego farmaceuty. Był to człowiek już niemłody, lecz czérstwy i żywy. Potrząsł głową niedowierzając, gdym mu opowiedział ułożoną naprędce historyją, że zranił mnie floret, który przypadkiem pękł w ręku towarzysza mego, kiedyśmy fechtowali dla wprawy.
— Mała rzecz, tylko skóra przebita, — rzekł opatrując mi ranę, — ale to nie był złamany floret. — O młodzieży! młodzieży!... cóżkolwiekbądź, nikt lepiéj nie dotrzymuje tajemnicy, jak chirurg. — Gdyby nie krew zła, i nie krew gorąca, my lekarze niewiele mielibyśmy do roboty.
Skończywszy tę moralną uwagę, pożegnał mię, a wkrótce uśmierzył się zupełnie lekki ból, który mi zrazu dolegał.






ROZDZIAŁ  XXVI.
Ze szczytu skał, gdzie nawet nie znajdziesz rośliny,
Zkąd łatwo rozproszone trzody oko liczy,
Góral łakomym wzrokiem pogląda w doliny,
I cieszy się nadzieją przyszłéj w nich zdobyczy.
Gray.

Oho! spóźniłeś się młodzieńcze, — rzekł pan Jarvie, gdym w chodził do jadalnéj sali, — czyliż nie wiesz, że dość pięciu minut, aby zepsuć najlepszy obiad? — Mattie dwa razy już zaglądała, pytając, czy czas dawać. — Szczęściem, że miéć będziemy baranią głowę, — długie gotowanie nic jéj nie szkodziło; ale głowa skopa nadto przegotowana jest prawdziwą trucizną, jak powiadał ś. p. czcigodny mój ojciec, — ucho było dla niego szczególniejszym przysmakiem.
Przeprosiłem zacnego gospodarza za opóźnienie, i usiedliśmy do stołu. — Pan Jarvie częstował gości swoich tak uprzejmie, iż niepodobna było nie chwalić jego szkockich przysmaków, lubo niezbyt przyjemnych Angielskiemu podniebieniu. — Co do mnie, dość zręcznie pozbywałem się nietkniętych prawie talérzy; ale pocieszna było patrzyć na biednego Owena, który ściśléj zachowując prawidła grzeczności, i lękając się uchybić przyjacielowi swego pryncypała, zajadał wszystko, lubo każdy kęs trudno przełykał; i wszystko chwalił, lubo nie mógł utaić widocznego wstrętu.
Po obiedzie dał nam pan Jarvie poncz z wódki; napój, który po raz pierwszy zdarzyło mi się kosztować.
— Cytryny są z mojéj wioseczki tam oto, — rzekł, — skazując ręką ku Indyjom Zachodnim, — sposobu przyprawiania nauczył mię stary kapitan Coffinkey; a kapitana nauczyli (dodał cicho), morscy rozbójnicy. Zresztą kapitan Coffinkey był to najuczciwszy człowiek w świecie; tylko klął!.... aż włosy na głowie stawały; — ale zdał już rachunek tam nad nami, i spodziewam się, że odebrał zakwitowanie.
Poncz istotnie bardzo dobry, dał powód długiéj rozprawy między Owenem i naszym gospodarzem, o wpływie zjednoczenia dwóch królestw na handel Glasgowa z osadami Angielskiéj Ameryki i Indyjami Wschodniemi. — Na zarzut Owena, że ten handel składały w znacznéj części towary Anglii, pan Jarvie nadzwyczajnie uniesiony odpowiedział:
— Bardzo przepraszam mój panie, bardzo przepraszam. — Nie potrzebujemy prosić sąsiada; dość nam wytrząść własną kieszeń. — Są wyroby wełniane w Stirling, w Musselburgh, i w Edinburgu; pończochy w Aberdeen; płótna rozmaitych gatunków, — lepsze i tańsze jak w waszym Londynie; — muśliny, bawełnice i t. d. — Nie, nie mój panie; każdy śledź ma własne płetwy, każdy baran własne nogi, a Glasgow ma wszystko co mu potrzeba, i od nikogo nic nie pożycza. — Pana to nie bawi, — rzekł daléj pan Jarvie, uważając, że dawno siedzę milczący, — ale wiesz, o czém zwykle szewc gada? — o bótach.
Odpowiedziałem, że smutne okoliczności mego położenia powinny być mi wymówką; a korzystając ze sposobnéj pory, uwiadomiłem przyjaciół moich o ranném zdarzeniu, które mię spotkało; zamilczając tylko o odebranéj ranie jako o rzeczy nie wartéj wspomnienia. — Pan Jarvie widocznie wzruszony, słuchał pilnie opowiadania mego, kiedy niekiedy przymrużał oczy, zażywał tabakę i wzdychał. — Gdym wspomniał o pojedynku; Owen załamał ręce i zasmucony spojrzał w niebo; a pan Jarvie zawołał: — To źle, bardzo źle! porwać się do broni na krewnego, jest to powstać przeciw prawom Boskim i ludzkim; za dobycie szpady na ulicy królewskiego miasta, jest kara pieniężna i więzienie. — Okrąg szkólny ma jeszcze większe przywileje, bo powinien być przybytkiem pokoju. — Czyż wam się zdaje, że plac, który dawniéj przynosił Biskupom sześćset funtów rocznie, na to tylko do kollegijum przyłączono, aby półgłówki miały gdzie podrzynać sobie gardła? — Czyliż nie dosyć, że studenci grają na nim w pigułki od rana do wieczora; tak dalece, że kiedy ja i Mattie przechodzimy, musimy tańcować w prawo i lewo, aby nie dostać w kark lub po głowie? Muszę raz temu położyć koniec, — ale cóż daléj?
Gdym wspomniał o zjawieniu się Campbella, pan Jarvie powstał nagle z krzesła, i szybkim krokiem przechadzać się począł. — I znowu ten Robin! — Oszalał, prawdziwie oszalał! — Skończy się na tém, że będzie wisić, będzie wisić na hańbę swego rodu! On mówi, że ś. p. ojciec mój wielki Dyjakon zrobił mu pierwszą parę pończoch; a ja powiadam, że Dyjakon Threeplie, powroźnik, zrobi mu ostatnią chustkę na szyję. — Biedny, biedny Rob! sam w przepaść leci!.... Cóż się daléj stało?
Dokończyłem mego opowiadania, a lubo starałem się zachować wszelką dokładność, pan Jarvie jednak znajdował zawsze jakiś punkt zawikłany, potrzebujący objaśnienia, póki, acz niechętnie, nie opowiedziałem mu całéj historyi o Morrisie, i o spotkaniu się mojém z Campbellem w domu sędziego Inglewood. — Wysłuchał mię uważnie, i przez długi czas zachował milczenie.
— Teraz, — rzekłem, — kiedy już pan wiész o wszystkiém, spodziewam się, że mi nie odmówisz dobréj rady, jak mam sobie postąpić, abym ojcu memu pomógł, i własny honor ocalił.
— Dobrze mówisz młodzieńcze, bardzo dobrze; szukaj zawsze rady starszych i doświadczeńszych; a nie naśladuj bezbożnego Roboama, który szedł za zdaniem młokosów, pogardzając starymi powiernikami swego ojca Salomona, którego mądrość poczęści i na nich spływać musiała, jak mówi p. Meiklejohn w kazaniu swojém o tym rozdziale Biblii. — Ale tu nie idzie o honor, lecz o kredyt. — Honor jest to zbójca krwi chciwy, który nikomu nie da pokoju; a kredyt jest uczciwy, obyczajny, pilnuje domu i kłótni nie lubi.
— Bezwątpienia, — odezwał się Owen. — Kredyt, jest to kapitał, który oszczędzać należy, chociażby to najwięcéj kosztować miało.
— Słusznie mówisz panie Owen; słusznie i mądrze. — Kto tak myśli, prędzéj czy późniéj, trafi do celu. — Co do Roba, nie wątpię, że ci usłuży panie Osbaldyston, o ile będzie mógł. Biédny Rob ma dobre serce! a chociaż straciłem już dawniéj z jego łask dwieście funtów; chociaż nie mam nadziei odebrania i tysiąca, którém mu późniéj pożyczył, jednak zawsze i wszędzie oddam mu winną sprawiedliwość.
— A więc, — rzekłem, — mam go uważać za uczciwego człowieka?
— Hem!... hem!... tak.... istotnie, jest to rodzaj góralskiéj uczciwości. — On sobie jest uczciwym po swojemu jak to mówią: ś. p. ojciec mój śmiał się, tłomacząc mi zkąd poszło to przysłowie. — Niejaki kapitan Costlett strasznie wiele gadał o przywiązaniu swojem do króla Karola. — Pisarz Pettigrew (o którym słyszeliście zapewne), spytał go raz, gdzie się poddało jego przywiązanie, kiedy walczył w szeregach Cromwella pod Worcester? — Kaptan Costlett, któremu nie zbywało na dowcipie, — odpowiedział, że kocha króla po swojemu, odtąd po swojemu poszło w przysłowie, a czcigodny mój ojciec śmiał się serdecznie, ile razy opowiadał to zdarzenie.
Więc pan sądzisz, że Campbell może mi usłużyć po swojemu; i że powinienem udać się na miejsce, które mi wyznaczył?
— Jeżeli mam powiedzieć prawdę, zdaje się, że nie należy tego zaniedbać. Widzisz sam, że tu nie jesteś bardzo bezpieczny. — Ten niecnota Morris jest na cle w Greenock, ztąd o parę mil, przy ujściu Klajdy, wiadomo każdemu, że zwierze to na dwóch nogach, o gęsiéj głowie a kurzém sercu, przechodzi się po wybrzeżu, i dręczy biednych ludzi wszelkiemi sposobami, jakie mu nastręcza jego powołanie; jednak, jeżeli poda na pana skargę; urząd musi wypełnić swoją powinność, i zamknie cię między cztérema ścianami, dopóki się nieusprawiedliwisz; co nie ze wszystkiém się zgadza z interesami pańskiego ojca.
— Być może, — ale jakże pomogę tym interesom, jeżeli opuszczę miejsce, które podług wszelkiego podobieństwa będzie środkowym punktem działań Rashleigha; i powierzę się człowiekowi, o którym wiem tyle tylko, że się obawia sprawiedliwości nie bez ważnych zapewne powodów, i że jakieś tajemne a może i niebezpieczne zamiary, ściśle go wiążą z głównym zguby naszéj sprawcą?
— O ho! zbyt surowo sądzicie o biednym Robie, — zbyt surowo! — a to dla tego, że nie znasz jeszcze téj części mieszkańców Szkocyi, których my nazywamy Góralami. — W niczém oni do nas niepodobni. — Nie ma tam ani burmistrzów, ani urzędników trzymających miecz sprawiedliwości, jak niegdyś czcigodny ś. p. ojciec mój wielki Dyjakon, i jak ja dzisiaj. — Rząd jest przy naczelniku rodziny. — Każdy członek winien mu ślepe posłuszeństwo. — Ostrze szabli, stanowi prawa, i rozstrzyga spory; a kto ma łeb twardszy, ten wygrał. — Otóż macie w kilku słowach, czém są nasi Górale!
Owen westchnął głęboko. A ja wysłuchawszy tego opisu, nie czułem w sobie ochoty odwiedzenia téj dziczy.
— My o tém wszystkiém nie lubimy rozprawiać, — rzekł daléj pan Jarvie; — bo najprzód, nie jest to dla nas rzecz nowa; a powtóre, nie należy oczerniać własnego kraju; zły ptak, który swe gniazdo szpeci.
— Bardzo sprawiedliwie; ale ponieważ niepróżna ciekawość, lecz istotna potrzeba zmusza mię zadawać panu natrętne pytania; ufam, że nie zechcesz odmówić mi dokładniejszego objaśnienia. Przyznajesz pan sam, że interesa mego ojca wymagają, abym zwiedził te dzikie okolice; radbym przeto korzystać z życzliwych rad pańskich i doświadczenia.
To małe pochlebstwo powiodło mi się zupełnie.
— Doświadczenia! — zawołał pan Jarvie. — O tak! mogłem go nabyć w długiém mojém życiu, bo lubiłem zastanawiać się nad wszystkiém. — Powiem więc, ponieważ jesteśmy sami, że mam kilka nowin od Andrzeja Wylie, który dawniéj u mnie pracował, a choć dziś zostaje u Mac-Vittie i Komp.; chętnie przychodzi w sobotę wieczorem na szklankę wina do dawnego swego pryncypała. Owóż, ponieważ chcesz pan iść za radą kupca i fabrykanta miasta Glasgowa, on téż nie taki człowiek, aby jéj odmawiał synowi swego korespondenta; zwłaszcza, że i ś. p. jego ojciec nikomu rady nie odmawiał. Chciałem nie raz udzielić mojego światła księciu Argyle, albo bratu jego lordowi Ilay (bo napisano jest: nie na to światło, aby je trzymać pod garncem). Ale czyliżby oni zwrócili uwagę na słowa biédnego jakiegoś fabrykanta? Ci panowie zważają raczéj na tego, kto mówi, jak na to o czém mówi. Tém gorzéj! tém gorzéj! — Nie chcę jednak bynajmniéj uwłaczać przez to naszym panom. Nie złorzecz bogatemu w twojéj sypialni, mówi syn Sidracha, aby snać ptak powietrzny nie przeniósł mu słów twoich.
Przerwałem panu Jarvie nieskończone jego ustępy, zaręczając, że może z wszelką ufnością powierzyć myśli swoje jak mnie, tak i Owenowi.
— Nie wątpię o tém, nie wątpię, — odpowiedział, — ale tu nie o to chodzi; ja się nikogo nie lękam, bo o nikim źle nie mówię; tylko, że ci górale mają długie ręce! a że czasem odwiedzam krewnych moich mieszkających w ich sąsiedztwie, nie chciałbym, aby na mnie krzywo patrzyli. Otóż, przystępuje do rzeczy... ale najprzód macie wiedziéć, że wszystko co powiem, jest oparte na rachunku, na liczbie: liczba jest główną zasadą wszelkich ludzkich umiejętności. — Nieprawdaż panie Owen?
Owen chętnie przystał na założenie zgodne z jego sposobem myślenia, a mówca nasz tak rozpoczął:
— Ci górale, jak my ich nazywamy, zamieszkują kraj pełny skał, jaskiń, lasów, strumieni, i gór tak wysokich, że i sam djabeł zmęczyłby skrzydła, gdyby chciał dolecieć samego wierzchołka. Kraj ten, licząc w to wyspy należące do niego, a zupełnie mu podobne, zawiera dwieście trzydzieści parafij, w których, jakim mówią językiem? nie wiem; ale to wiem, że nie znajdziecie w nich ani cienia cywilizacyi. Owóż, gdybym tylko liczył ośmset osób na każdą parafiją, wyjąwszy dzieci nie mające lat dziewięciu; albo chcąc poznać całą ludność, gdybym dodał jeszcze piątą część wspomnionéj liczby, byłoby... zaraz... ileż byłoby?... Piąta część 800 dodana do 800, mnożnika; a 230, mnożna...
Iloczyn, — rzekł Owen, który z radością słuchał statystycznego rachunku pana Jarvie, — będzie 230,000.
— Dobrze — bardzo dobrze — 230,000. — Teraz, biorąc tylko samych dorosłych mężczyzn, zdolnych do noszenia broni to jest od ośmnastu do pięćdziesięciu sześciu lat, nie można ich mniéj liczyć, jak część czwartą całéj ludności, czyli 57,500. Owóż moi panowie, jest równie smutną, jak niezaprzeczoną prawdą, że kraj cały ledwo może dostarczyć zatrudnienia połowie téj ludności, to jest, że rolnictwo, pasterstwo, rybołóstwo, i inne równie uczciwe sposoby zarobku, zajmują tylko połowę ogólnéj liczby mieszkańców. A druga połowa, wynosząca...
— Sto piętnaście tysięcy dusz, — odrzekł Owen.
— Tak jest — tak właśnie — wynosząca sto piętnaście tysięcy dusz, zostaje bez zatrudnienia: a w niéj znajdziemy część czwartą, jak powiedzieliśmy, to jest dwadzieścia ośm tysięcy siedmset ludzi zdolnych do noszenia broni, i noszących ją rzeczywiście, którzy żadnego uczciwego zarobku znaleźć nie mogą; a gdyby i mogli, podobno nie chcieliby z niego korzystać.
— Czy to być może, — zawołałem. — aby taki był stan téj tak znacznéj części królestwa szkockiego?
— Taki jest istotnie, i dowiodę panu natychmiast. Dajmy, że każda parafia w średniém przecięciu posiada pięćdziesiąt pługów, co zaiste jest nadto wiele na tak złą ziemię, i że ma dostatkiem pastwiska dla roboczych wołów, koni, i koło czterdziestu lub pięćdziesięciu krów; liczmyż na uprawę roli i starania około dobytku, siedmdziesiąt pięć rodzin, z których każdą składa dusz sześć, i dla zaokrąglenia dodajmy jeszcze pięćdziesiąt dusz; będziemy więc mieli razem pięćset, to jest właśnie połowę ludności, która przy jakiéj takiéj pracy, zarobić może na kwaśne mleko przynajmniéj, i na chléb owsiany: — ale radbym wiedziéć, co pocznie druga połowa?
— Na miłość Bożą, panie Jarvie! — zawołałem, z czegóż żyją ci biédni ludzie? — Drżę na samą myśl o ich nędzy.
— O mój panie! drżałbyś jeszcze bardziéj, gdybyś mieszkał w sąsiedztwie; bo przypuszczając, że połowa wyżywi się jako tako na nizinach, najmując się do żniwa, sianokosu i t. d., zostaną jeszcze sta i tysiące silnych i zdrowych chłopów, którzy niechcąc ani pracować, ani umiérać z głodu, żyją z jałmużny lub kradzieży, albo kosztem naczelnika Klanu, którego rozkazy złe czy dobre, najściśléj spełniają. Zstępują więc tłumami na sąsiedzkie doliny, a złupiwszy biednych mieszkańców, wracają na swoje góry. Smutno pomyśléć, że podobne bezprawia dzieją się w kraju chrześcijańskim; a smutniejsza jeszcze, że górale uważają te bezprawia za czyny szlachetne, i mówią, że godniejszém jest człowieka — zrabować trzodę bydła z szablą w ręku, jak pracować za najem nad kawałkiem roli. Ale i naczelnicy ich nie lepsi! — bo jeśli wyraźnie nie rozkazują swoim podwładnym kraść i rozbijać, przynajmniéj patrzą na to przez szpary, i dają im przytułek w lasach, górach i miejscach obronnych, ilekroć dopełnią gwałtu. — Każdy z tych naczelników, utrzymuje pewną liczbę rabusiów noszących jego imię, czyli, jak my powiadamy, należących do jego Klanu; — ci uzbrojeni strzelbą, pistoletami, puginałem, gotowi wykonać wszystko na piérwsze jego skinienie. Owóż, jakim sposobem od niepamiętnych czasów żyją górale, ta horda barbarzyńców niegodna imienia chrześcijan, rozsiéwająca postrach i zniszczenie między spokojnymi sąsiadami.
— A ten krewny pański a mój przyjaciel, — rzekłem, czy i on jest jednym z tych znaczniejszych właścicieli, utrzymujących siłę zbrojną?
— Nie, nie, — odpowiedział pan Jarvie. — On nie należy do głównych naczelników, jak oni ich tam nazywają; lubo jest szlachetnego rodu, i pochodzi w prostéj linii z dawnéj, znakomitéj rodziny Glenstrae. — Wiem o tém dobrze, bo jestem bliskim jego krewnym; chociaż wierzcie mi, że nie szukam ztąd chwały; — jest to błyskotka i nic więcéj, promień księżyca w wiadrze wody; ale na przekonanie, mógłbym pokazać listy jego ojca, pisane do mojego, o pieniądze które był winien; — ś. p. ojciec mój, wieczny pokój jego duszy, zachował te listy dla objaśnienia i dowodu. O! był to człowiek porządny i ostrożny!
— Ale jeśli Campbell nie jest jednym z tych patryarchalnych dowódzców, musi używać przynajmniéj wielkiéj w swoich górach powagi.
— O! co w tém, to się mylicie. Żadne imię nie jest tak głośne między Lennox i Breadalbane, jak jego. Robin handlował niegdyś bydłem; nie było naówczas spokojniejszego i pracowitszego górala. — Miły to był widok, gdy ubrany w strój narodowy, z szablą przy boku, z tarczą zawieszoną na plecach, zstępował z gór swoich za liczną trzodą wołów, pośród kilkunastu parobków, równie dzikich jak bydlęta, które pędzili przed sobą. — W handlu był niezmiernie uczciwy, i wynagradzał tym, którzy się słusznie uskarżali na zbyt drogie kupno. Sam byłem przytomny, jak raz już po dobitym targu, odstąpił po pięć szyllingów na każdym funcie.
— Dwadzieścia pięć od sta! — zawołał Owen, — to nie bagatela!
— A przecież tak zawsze postępował mój panie, zwłaszcza, jeśli miał do czynienia z ubogim, dla którego i mała nawet strata jest znaczną. Ale przyszły złe czasy — Rob puszczał się na zbyt wielkie spekulacyje, i zabrnął w długi. — Nie było w tém mojéj winy, — sam przyzna, żem go ostrzegał. Wierzyciele, sąsiedzi, postąpili z nim nieludzko — zabrano mu wszystko, co posiadał, a nawet w jego niebytności wypędzono żonę z domu. — Hańba! — zgroza! Jestem człek spokojny, i urzędnik; a jednak, gdyby tak postąpiono ze służącą moją Mattie, kto wié, czy bym nie wyciągnął szabli ojca mego, która od bitwy przy moście Bothwela, do dziś dnia nie widziała światła. — Rob wrócił, i tam gdzie panowała obfitość, znalazł pustki, zniszczenie! Spojrzał na wschód, zachód, północ, południe, nigdzie ani schronienia, ani nadziei. — Cóż miał robić? — Przypasał miecz do boku, nasunął czapkę na oczy i poszedł za głosem rozpaczy.
Rozczulenie przerwało na chwilę mowę szanownego urzędnika; jakkolwiek zdawało się, że nie przywiązywał wielkiéj ceny do pokrewieństwa z góralem, widać jednak było, że los jego żywo go obchodził; wspomnienie na dawną pomyślność przyjaciela, podwajało w nim smutek i politowanie nad stanem, w który go wtrąciły późniejsze nieszczęścia.
— Tak więc, — rzekłem, — widząc że pan Jarvie nie kończy opowiadania, — krewny pański z rozpaczy został jednym z tych łupieżców, o których dopiero coś nam opowiadał?
— Nie — nie zupełnie — nie zupełnie — pobiérał tylko czarne kontrybucyje w Lennox, Menteith, i aż do bram Stirlinga.
Czarne kontrybucyje? cóż to znaczy?
— Zaraz wytłumaczę. — Rob ujrzał się wkrótce na czele licznéj zgrai podobnych sobie, bo znany był w całym kraju jako człowiek, który się niczego nie lękał; imię ma starożytne i sławne; nieraz chlubnie wspominane w dziejach wojen przeciw królowi, parlamentom i kościołowi, chociaż od niejakiego czasu, chcą je poniżyć, a nawet i zniszczyć. — Matka moja była z domu Mac-Gregor; nie rozgłaszam tego, ani kryję. Owóż, jak powiedziałem, Rob zebrał znaczną bandę towarzyszów, i ogłosił, że łupieztwa i zniszczenia dopełniane za południową gór granicą, przynoszą hańbę jego ojczyznie, i że zaręcza pewną i skuteczną obronę każdemu właścicielowi i dzierżawcy, który mu opłaci czwarty procent od swoich dochodów. — Jakoż, ilekroć którykolwiek z nich utracił choć jednego barana, Rob go natychmiast powrócił, albo wartość gotowizną, opłacił. — Słowo jego jest święte; nikt nie dowiedzie, aby je kiedykolwiek złamał.
— A to osobliwszy kontrakt assekuracyjny! — odrzekł Owen.
— Nie jest on prawny, — odpowiedział pan Jarvie, nie przeczę temu — owszem są, ustawy naznaczające karę równie na pobierających czarne kontrybucyje, jak i na tych, którzy je płacą. Ale jeżeli prawo nie może rozciągnąć opieki nad domem moim i dobytkiem, za cóż mi broni szukać jéj u tego, kto mi ją może zapewnić? — odpowiedzcie mi na to?
— Prawda, — rzekłem, — ale radbym wiedziéć, czy podobne umowy są dobrowolne, a szczególniéj ze strony opłacającego? — i jakie zwykle pociąga skutki odmówienie opłaty?
— Oho chłopcze! — zawołał burmistrz z uśmiechem, przytknąwszy palec do nosa, — zdaje ci się, żeś mię już złapał? W rzeczy saméj, radziłbym wszystkim przyjaciołom moim układać się z Robem; bo niech robią co chcą, niech pilnują jak mogą, nic nie dokażą, zwłaszcza podczas długich nocy. — Wszak Grahamy i Coohonowie nie chcieli z nim zawrzéć umowy; — cóż się stało? — Oto pierwszéj zimy, stracili całą oborę; a od téj chwili prawie wszyscy właściciele przyjęli żądanie Roba. — Jest to najlepszy człowiek, jeśli nic mu się nie sprzeciwia; ale cały szatan, gdy go kto zaczepi!
— Nie dziwię się teraz, że takiém postępowaniem oburzył na siebie władze krajowe.
— O! co do tego, wątpić nie można, że gdyby tylko wpadł w ich ręce, szyja jego dźwigaćby musiała ciężar całego ciała. — Ale ma on i przyjaciół między możnymi panami; jest pewna znakomita rodzina, która go wspiéra wszelkiemi sposobami, dla tego tylko, aby był kością w gardle jéj przeciwnikom — a potém jest to głowa nie lada! Ile to on sztuk wypłatał! nie spisałbyś i na wołowéj skórze! Jak drugi Robin Hood, albo Wiliam Wallace, tyle niebezpieczeństw pokonał, z tylu zręcznie się wywinął, że przez całą zimę w długie wieczory, trudno byłoby wszystkie opowiedzieć. — Rzecz dziwna, moi panowie, że ja człowiek spokojny, syn równie spokojnego ojca, który z nikim nie wojował, wyjąwszy na miejskiéj radzie, — ilekroć słucham tych dziwnych powieści, zdaje mi się, że krew góralska zaczyna grać we mnie, i słucham uważniéj i gorliwiéj (Panie odpuść ciężkie grzechy!) jak najlepszego kazania! — A jednak, jest to próżność; — co mówię próżność? — są to występki — tak występki, przeciw prawom, przeciw Ewangelii!
— Ale jakiż wpływ ten pan Robert Campbell miéć może na interesa mego ojca?
— Trzeba wiedziéć, — rzekł pan Jarvie po cichu, — spodziéwam się, że mogę mówić jak najotwarciéj — jak do przyjaciół. — Trzeba wiedzieć że górale siedzieli spokojnie, począwszy od roku 1689; — ale dla jakiéj przyczyny? Oto za pomocą złotka, panie Owen — za pomocą złotka panie Osbaldyston. — Król Wilhelm kazał im rozdzielić 20,000 f. s. i mówią, że hr. Breadalbane, któremu to poruczył, nie zapomniał i o swojéj kieszeni. — Późniéj królowa Anna wyznaczyła pensyje naczelnikom; mieli więc z czego utrzymywać podwładnych swoich, pozbawionych, jak powiedziałem, wszelkiego zatrudnienia; i siedzieli cicho, wyjąwszy kilka małych na niziny napadów, których wyrzec się nie mogli, i bitew między sobą, za które oświeceńsi sąsiedzi gniéwać się nie myśleli. Ale od wstąpienia na tron dzisiejszego króla, Panie pobłogosław jego rządom, nie widać w górach ani złotka, ani pensyi; naczelnicy nie mają z czego utrzymać swoich Klanów; a jednak ten, który na skinienie zebrać może tysiąc, albo i półtora tysiąca ludzi, gotowych na wszelkie jego rozkazy, ten mówię musi przecie myślić, jak ich wyżywić. A więc spokojność niedługo trwać może, i obaczycie, że wkrótce wybuchnie powstanie za sprawą Stuartów. Górale jak wezbrany strumień zaleją doliny nasze — będzie to powtórzenie okropnych wojen Montrosa. — Rok nie upłynie, a to wszystko się ziści — wspomnicie moje słowa.
— Wszystko to być może panie Jarvie; ale nie widzę jeszcze, jaki to ma związek z interesem mego ojca.
— Rob, mój panie, może zebrać najmniéj pięćset ludzi; wojna zatém nie jest dla niego obojętną; bo cóżby z nimi robił w pokoju? — I dla tego, jeśli mam powiedzieć otwarcie, zdaje mi się, że ma polecenie utrzymywania związków między góralami, a niektórymi z możniejszych obywateli północnéj Anglii. Słyszeliśmy o skradzionych Morrisowi rządowych pieniądzach, przez Roba, i jakiegoś Osbaldystona. — Coś tu przebąkiwano, żeś to pan zrobił panie Franku; a jam się smucił w duszy, że syn twego ojca popełnia podobne przestępstwa... Tylko proszę, ani słowa o tém; wszak ja wiem, żeś niewinny; ale podówczas wszystkiemu uwierzyć mogłem o człowieku, który jak mi powiadano, miał zostać komedyjantem. — Dziś nie wątpię, że to była sprawka Rashleigha, albo któregokolwiek z jego braci; bo jeden w drugiego, każdy zagorzały Jakóbita i papista; każdy rozumie, że kradzież rządowéj kassy, jest godziwa. — A ten niecnota Morris, — nie masz większego tchórza na całym świecie! — do dziś dnia nie śmiał oskarżyć publicznie Roba za to, że go złupił! — I prawdę mówiąc ma rozum. — Rob potrafiłby mu zamknąć usta, mimo całéj trzody celników, która go otacza.
— Dawno już miałem to podejrzenie panie Jarvie, i zupełnie zgadzam się z panem. Ale jakiż to ma związek z interesami mego ojca...
— Podejrzenie?... O ja wcale nie wątpię. Znam kogoś, który widział część papiérów zabranych Morrisowi. Ale wróćmy do rzeczy, — masz wiedziéć, że od lat dwudziestu, naczelnicy Klanów i możniejsi właściciele w górach Szkocyi, przyciśnieni potrzebą, zaczęli więcéj myślić o sobie. Niektórzy wyprzedali pańskiemu ojcu znaczne lasy, jak naprzykład, Glen-Disseries, Glen-Kissoch, Tober na Kippoch, i wiele innych jeszcze. Za te lasy wzięli zapłatę wekslami; a ponieważ Dom Osbaldyston i Tresham posiadał wielki kredyt (w oczy i za oczy panu Owenowi, powiem zawsze to samo, że przed ostatniém nieszczęściem, nie było pewniejszego domu); więc łatwo szlachta góralska mogła wymienić weksle na gotowe pieniądze w Glasgowie, a nawet w Edinburgu, — choć tam pycha w ustach, a w kieszeni pustki. — Koniec końców, rzecz jasna, rozumiész mię teraz?
Wyznałem pokornie, że nie rozumiem wcale.
— Jakto? — zawołał pan Jarvie. — Jeżeli dom pański płacić przestanie, kupcy glasgowscy dopomną się o swoje u panów górali; a u nich o pieniądze niełatwo — sam djabeł nie wydrze im tego co już wydali. Przyciśnieni, bez ratunku i nadziei, porwą się jak zwykle do szabli; za ich przykładem pójdą i inni, którzyby inaczéj spokojnie siedzieli; a tak upadek domu ojca pańskiego, przyśpieszy wybuch pożaru, który już dawno nam zagraża.
— A więc pan sądzisz, — rzekłem uderzony szczególnym wnioskiem pana Jarvie, — że Rashleigh dla tego tylko wyrządził krzywdę memu ojcu, aby przywieść do rozpaczy tych, którzy posiadali jego weksle za sprzedane lasy, i tym sposobem wzniecić na górach powstanie?
— Nie ma najmniejszéj wątpliwości panie Osbaldyston; rozumie się, to był główny powód postępku Rashleigha, gotowiznę schował do kieszeni; ale to fraszka w porównaniu z resztą, szkody; — lecz co do wekslów, które zabrał, na cóż mu się przydadzą? chyba na zapalenie lulki? Wszak chciał wymienić je w banku Mac-Vittie i komp., wiem o tém przez Andrzeja Wylle — cóż zyskał? ani złamanego szeląga; stary lis zwąchał łapkę, i nakrył się ogonem. — Znają u nas nadto dobrze Rashleigha, ażeby mu zaufać. W roku 1707, miewał tu długo schadzki z Jakóbitami i papistami, a potém zniknął, nie zapłaciwszy nic nikomu. — Nie, nie — nikt u niego tych wekslów nie kupi, nie będąc pewnym, czy istotnie jest ich właścicielem. — Mnie się zdaje, że one gdzieś w górach leżą spokojnie, i że mój kuzyn Rob potrafi je wynaléść, jeżeli tylko zechce.
— Bardzo wątpię, aby to chciał uczynić. — Powiedziałeś pan, że jest szczerze przywiązany do stronnictwa Jakóbitów; miałżeby, choćby i mógł nawet, przez wzgląd jedynie na mnie, albo przez wzgląd na sprawiedliwość, wyjednać zwrot tak przeciwny ich zamiarom.
— Nie mogę panu odpowiedzieć na to z zupełną pewnością; ale nie wszyscy dowierzają Robowi, i on nie wszystkim ufa. — Rodzina księcia Argyle udzielała mu zawsze szczególnéj opieki, i gdyby to od niego zależało, trzymałby raczéj z tą rodziną, jak z Breadalbanami, którzy mu nieraz zaleźli za skórę; ale Rob pamiętać musi na siebie, i bronić silniejszéj strony, choćby i sam djabeł był na jéj czele. W takiem jak on położeniu, nie można mu tego brać za złe. — Lecz jest jedna okoliczność, która panu może popsuć interesa. — Rob ma dzielną klacz w swojéj stajni!
— Dzielną klacz?... a cóż ja z nią mogę mieć wspólnego?
— Jest to jego żona, mój panie — tak — jego żona! Herod baba, jak to mówią — trudno znaléść podobnéj. Nie chcę spojrzyć na Szkota nizin; a cóż dopiero na Anglika! — Chcąc zaskarbić sobie jéj względy, nie ma innego środka, jak krzyczyć: niech żyje król Jakób, a precz z królem Jerzym!
— Prawdziwie, — rzekłem; — dziwną jest myśl, że handlowe czynności obywateli Londynu, mają ścisły związek z powstaniem odległego zakątka Szkocyi!
— Nie ma w tém nic dziwnego, mój panie. — Alboż nie czytałeś w kronice Bakera, że za staraniem kupców londyńskich, bank genewski wstrzymał wypłatę przyrzeczonéj królowi hiszpańskiemu summy; przez co wyprawę owéj sławnéj Armady, całym rokiem spóźniono? — Cóż mi na to odpowiesz?
— Że kupcy londyńscy zrobili ojczyźnie swojéj ważną przysługę, o któréj dzieje krajowe z wdzięcznością wspominać winny.
— Zupełnie zgadzam się z panem i sądzę, że niemniéjszą przysługę krajowi i ludzkość uczyniłby ten, któryby dziś zachował od zguby tysiące nieszczęśliwych górali, lecących dobrowolnie w otwartą przepaść, dla tego tylko, że ich naczelnicy nie mogą zwrócić pieniędzy, do których mają niezaprzeczone prawo! — Wsparcie kredytu pańskiego ojca, a przytém i zabezpieczenie summy, która się mnie od niego należy, byłyby nowym powodem wdzięczności za czyn tak chwalebny i tak szlachetny! — Powtarzam, że ten ktoby dokazał to wszystko, zasłużyłby sobie na łaskę króla imci i nagrodę, chociażby był ostatnim z jego poddanych.
— Nie do mnie należy oceniać publiczną wdzięczność; ale o naszéj, śmiało zapewnić mogę.
— Starałbym się, — dodał Owen, — odpłacić per contra uczynioną przysługę, jak tylko nasz pan Osbaldyston powróci z Hollandyi.
— Nie wątpię, nie wątpię. Jest to zacny, rzetelny człowiek, i jeżeli będzie mię słuchał, Szkocyja przyniesie mu skarby! — Owóż moi panowie, gdyby się udało wyrwać weksle z rąk tych Filistynów, wszystko możnaby naprawić. Były to dobre papiéry, póki zostawały w dobrych ręku, to jest w pańskich panie Owen; i myśl sobie o nas co chcesz; a ja ci ręczę panie Owen, że tu w Glasgowie znalazłbym trzy osoby, np. Sandie Steenson, John Pirie, i trzecią, któréj nie wymieniam, coby natychmiast złożyły potrzebną summę na utrzymanie kredytu pańskiego domu, nie żądając innego zabezpieczenia, nad też same papiéry.
Oczy Owena zajaśniały na ten promyk nadziei, ale na chwilę tylko; nie sądził bowiem podobném, aby weksle mego ojca, mogły być kiedykolwiek odzyskane.
— Nie rozpaczaj jeszcze panie Owen; nie trać nadziei, — rzekł zacny Burmistrz, — zabrnąłem już po kostki w wasze interesa; zabrnę i po kolana, jeśli będzie potrzeba. Podobnie jak ś. p. ojciec mój, wieczny pokój jego duszy, sprawę przyjaciela, za moją własną uważam. A więc, jutro rano, wciągam moje bóty, i ruszam z panem Frankiem w góry. Jeżeli ja nie dojdę ładu z tym Robem i z tą jego żoną, to nie wiem kto dojdzie. Zrobiłem mu już nie jedną przysługę, nie wspominając zeszłéj nocy; bo gdybym tylko słowo był wyrzekł, śmiałość swoją życiemby przypłacił. Ciekawy jestem, co powiedzą, burmistrz Grahame, Mac-Vittie i inni koledzy na moją podróż? już i tak nie raz mi wyrzucali pokrewieństwo z Robem; a ja im odpowiadałem, że niczyich występków usprawiedliwiać nie myślę; ale, że odłożywszy na stronę to, czego się dopuścił przeciw prawom krajowym; kilka napadów w Lennox, kilka zabójstw, których w zamieszaniu nie mógł uniknąć, Rob jest może uczciwszy, jak ci, którzy stoją na ich nogach. Dla czegóż miałbym zważać na ich hałasy? Jeżeli Rob jest wyjęty z pod prawa, to niech mu o tém sami doniosą. — Ale minęły już czasy Stuartów, kiedy nie godziło się mówić nawet z wyjętym z pod prawa. — Oho! niech mię tylko zaczépią, potrafię im odpowiedziéć, poczują, co to jest język Szkota!
Nie bez radości uważałem, że szanowny nasz burmistrz, dzięki wpływowi politycznych opinij, chęci usłużenia domowi mego ojca, osłonieniu, siebie od straty, a otworzenia nowéj drogi zysku; dzięki wreszcie niewinnéj próżności, coraz większéj nabierał odwagi. Jakoż nakoniec uczynił niezachwiane postanowienie, że sam swoją osobą pomoże mi odzyskać wydartą memu ojcu własność. — Ze wszystkiego com słyszał wniosłem, że jeżeli rzeczywiście własność tę posiadał Campbell, można było mieć nadzieję, że mi ją powróci, nie mogąc sam z niéj korzystać; — a że poważne wdanie się pana Jarvie mogło mi być wielce użyteczne, zatem z wdzięcznością przyjąłem oświadczenie, że mi w podróży do Aberfoil towarzyszyć będzie.
Długo się wprawdzie namyślał zacny urzędnik; ale raz powzięty zamiar, pragnął jak najśpieszniéj wykonać. — Zawołał Mattie, rozkazał przewietrzyć podróżny surdut, wyszmarować tłustością bóty, i zasypać obrok koniowi. Ułożyliśmy, że wyjedziemy nazajutrz o piątéj rano, i że Owen, bez którego mogliśmy się obejść, w Glasgowie czekać będzie naszego powrotu. Wkrótce pożegnałem gorliwego przyjaciela, którego spotkanie winien byłem był szczęśliwemu losowi, i wróciłem z Owenem do mego mieszkania; a wydawszy rozkazy Andrzejowi, aby o naznaczonéj godzinie był gotowy do podróży, — większą kiedykolwiek ożywiony nadzieją pomyślnéj przyszłości, rzuciłem się na łóżko: smacznie zasnąłem.






ROZDZIAŁ  XXVII.
Jak oko zajrzy, pustynia do koła:
Ziemia wyschnięta; próżno szukasz cieniu;
Ptak nie przeleci, nie zabrzęczy pszczoła,
Ni się przy chłodnym orzéźwisz strumieniu.
Przepowiedzenie głodu.

Była to pora żniwa, pogoda piękna i orzeźwiająca. Wyszedłem bardzo wcześnie z domu; — stosownie do mego rozkazu, zastałem już Andrzeja i konie przy bramie pana Jarvie, którego mieszkanie nie było zbyt odległe od domu pani Flyters. — Za pierwszym rzutem oka poznałem, że pan Fairservice nie miał już konia, którego otrzymał ze wspaniałéj łaski swego doradcy pisarza Tothope, w zamian klaczy Thornkliffa. W miejscu jego trzymał wychudłą szkapę, i tak chromą, że trzy tylko nogi unosiły ciężar jéj ciała, a czwarta jedynie dla proporcyi wisiała na powietrzu.
— Cóż znowu, — zawołałem niecierpliwie, — gdzież jest koń, na którym przyjechałeś do Glasgowa?
— Przedałem go panie, — rzekł Andrzéj, — była to dychawiczna szkapa; utrzymanie jéj kosztowało więcéj jak sama warta. — Kupiłem tego oto na pański rachunek, ale za bezcen; funt szterling za każdą nogę, to znaczy cztéry za całego konia. Z miejsca chromie trochę; a jak kłusuje! żaden koń mu nie wyrówna, — nazywają go tu Souple-Tam.
— Andrzeju! widzę, że cię grzbiet świérzbi; i jeżeli mi natychmiast nie przyprowadzisz dawniejszego konia, bądź pewny, że poczujesz ciężar mojéj ręki.
Andrzéj jednak mimo moich pogróżek, nie spieszył wykonać rozkazu, utrzymując, że musiałby przynajmniéj gwineę stracić na odhandlowaniu. Lubom nie wątpił, że to był podstęp tylko tego niecnoty, i że chciał mię obedrzéć, jednak jako prawdziwy Anglik, unikając straty czasu, już miałem mu dać gwineę, gdy w tém nadszedł pan Jarvie ubrany w wielkie bóty, zimowy surdut i ogromny płaszcz, jakby się do Syberyi wybiérał. Dwóch kupczyków za przewodnictwem Mattie prowadziło opasłego stępaka, który miał zaszczyt dźwigać burmistrza miasta Glasgowa. Nim się wgramolił na siodło (wyrażenie, którego właściwiéj użyć mogę, jak użył Spenser, opisując błędnych rycerzy), zapytał o powód sporu między mną i moim służącym; a dowiedziawszy się o wszystkiém, położył koniec sprzéczce, oświadczając, że jeśli Fairservice nie zwróci natychmiast szkapy na trzech nogach, a nie przyprowadzi drugiéj na cztérech, pójdzie do więzienia i połowę zasług swoich utraci. — Pan Osbaldyston, — dodał surowy sędzia, — umówił ciebie razem z twoim koniem, — dwoje bydląt, — rozumiesz mię hultaju! Ale poczekaj, — przez całą drogę będę cię miał na oku.
— Nie wielebyś pan zyskał, — odpowiedział Andrzéj, — skazując mię na pieniężną karę; bo nie mam ani grosza przy duszy, — byłoby to jedno, co chciéć ściągnąć z górala pantalony, których od urodzenia nie nosi.
— Jeżeli nie workiem, to skórą odpowiesz, niecnoto! ale bądź pewny, że ci to bezkarnie nie ujdzie.
Rad nie rad, musiał pan Fairservice spełnić rozkaz, i odszedł mrucząc pod nosem, — że nie masz większego nieszczęścia, jak służyć razem dwóm panom.
Widać, że nie doznał wielkiéj trudności w oddaniu Souple-Tama, a odzyskaniu swego Bucefała; wrócił bowiem za kilka minut, i nie dopominał się o pieniądze, które miał na przemianie utracić.
Ruszyliśmy więc w drogę; ale nim dojechaliśmy końca ulicy, usłyszeliśmy za sobą głośne wołanie, — czekaj, czekaj! — Byli to wspomnieni dwaj chłopcy, wysłani w pogoń przez pannę Mattie,: przynoszący dowody jéj czułéj pamięci o swoim panu. Piérwszy podał jedwabną chustkę, ale tak ogromną, że mogłaby być żaglem jednego z okrętów, które pan Jarvie do Indyi Wschodnich wysyłał. Chustkę tę, stosownie do życzenia Mattie, obwiązał burmistrz natychmiast na około szyi. Drugi młodszy, miał tylko ustne polecenie troskliwéj gospodyni, aby pan strzegł się pilnie chłodu i zbytniego utrudzenia. Uważałem, że spełniając dany sobie rozkaz, zaledwo mógł się wstrzymać od śmiéchu. — Powiédzże jéj, — rzekł pan Jarvie, — niech nie będzie dzieckiem! a jednak, — dodał, — obróciwszy się ku mnie, — jest to dowód dobrego serca. — O! Mattie jest uważna i rozsądna dziewczyna, chociaż jeszcze tak młoda! — To mówiąc, zaciął konia i wyjechaliśmy z miasta już bez żadnéj przeszkody.
Podczas naszej podróży, po dość dobréj drodze wiodącéj ku północno-wschodnim stronom, miałem zręczność ocenić szacowne mego towarzysza przymioty. Chociaż podobnie jak mój ojciec uważał handlowe czynności za najważniejsze życia ludzkiego sprawy, nie pogardzał jednak innemi umiejętnościami, i przeciwnie, mimo dziwnego, a często gminnego nawet tłomaczenia się; mimo próżności, która przez lekką zasłonę udanéj pokory wydawała się tém pocieszniejszą; nakoniec, mimo mniéj starannego wychowania; pan Jarvie miał rozsądek czysty, umysł wzniosły i szlachetny, a nawet dość naukowo wykształcony. Znał doskonale starożytności kraju i opowiadał dokładnie ważniejsze wypadki zaszłe w okolicach, któreśmy przebywali; a posiadając równie dobrze dawną historyją swego rodzinnego miasta, upatrywał już natenczas zarody przyszłéj jego pomyślności, które późniéj dopiero przyniosły spodziewany owoc. Uważałem także, i to mnie mocno cieszyło, że lubo szczerze kochał ojczyznę i wywyższał ją nad wszystkie inne kraje, oddawał jednak sprawiedliwość i sąsiedniemu królestwu. Gdy Andrzéj Fairservice (którego, mówiąc nawiasem, pan Jarvie znieść nie mógł), zaczął wyrzekać na zjednoczenie dwóch krajów, dla tego tylko, że koń jego zgubił na drodze podkowę, szanowny urzędnik powstał nań żywo.
— Milcz! ani słowa więcéj, — takie to języki jak twoje rozsiéwają zawiść i niezgodę między sąsiadami! — Co dziś dobre, jutro lepszém być może, — to właśnie o zjednoczeniu powiedziéć można. — Nigdzie ono tylu przeciwników nie znalazło jak w Glasgowie, — były szemrania, schadzki i bunty. — Nie ma wiatru, któryby wszystkim wiał pomyślnie; a przecież cóż pomoże dmuchać przeciw niemu? — Od czasu, kiedy Ś. Mungo począł łapać śledzie w Klajdzie, nigdy handel tak nie kwitnął w Glasgowie jak dzisiaj. Cóż nam otworzyło drogę Indyi Wschodnich, jeżeli nie zjednoczenie?
Nie tak łatwo było przekonać Andrzeja, — odpowiedział więc burkliwym tonem; — że smutno pomyślić, iż Anglija przepisuje prawa Szkocyi, że za wszystkie Glasgowskie śledzie, za wszystkie towary osad, nie oddałby Parlamentu Szkocyi, ani posłał korony, berła i miecza do Londyńskiego skarbca, pod straż tych żarłoków nadzianych plumpuddingiem. — Coby to powiedział William Wallace, albo stary Davie Lindsay na to zjednoczenie, i na wszystkich, którzy się doń przyłożyli?
Podczas tych sporów, już byliśmy około dwóch mil od Glasgowa. Droga wydawała mi się dość smutną, a w miarę jakeśmy daléj jechali, coraz dziksze przedstawiała widoki. Zewsząd otaczały nas rozległe równiny; gdzie niegdzie tylko natrafiało oko błota mchem uzielenione, lub czerniące się torfem: albo gołe, przykro-spadziste, i trudne do przebycia wzgórza. Żadne drzewo, żaden krzaczek, nie urozmaicał smutnéj barwy niepłodnego gruntu, na którym sam wrzos nawet, niski półzwiędły, trudno zdawał się porastać. Nie widzieliśmy żadnego żywego stworzenia, oprócz kilkunastu owiec, dziwnie pomalowanych czarną, żółtą lub błękitną farbą. Ptastwo zdawało się unikać tych pustyń; kiedy niekedy słyszeliśmy tylko krzyk smutny i jednostajny czajki lub kulika.
Przy obiedzie jednak, na który zatrzymaliśmy się około południa w nędznéj karczemce, odkryliśmy uradowani, że te krzykliwe ptaki nie były jedynymi tych okolic mieszkańcami; gospodyni nam powiedziała, że mąż jéj dopiero co wrócił z polowania, przyniósł bażanta. Był to traf szczęśliwy; gdyż oprócz owczego séra, owsianego chleba i kawałka wędzonego łososia, nic nie było w całym domu. Butelka dość dobrego piwa i kieliszek wybornéj wódki, zakończyły naszą ucztę; a że i konie już się były popasły, pokrzepieni na siłach, ruszyliśmy daléj.
Ale i po najlepszym nawet obiedzie nie zdołałbym się oprzéć smutkowi, który nieznacznie umysł mój ogarniał, kiedy spoglądając na pustynie jeszcze dziksze i okropniejsze nad te, któreśmy rano przebyli, zacząłem rozmyślać o wątpliwym skutku mojéj podróży. Nędzne chałupki ledwie do mieszkań ludzkich podobne, które dotąd gdzie niegdzie jeszcze natrafialiśmy, ukazywały się coraz rzadziéj, a nakoniec zupełnie znikły, gdyśmy wjechali między długie dość wyniosłych wzgórków pasmo. Jednak wyobraźnia moja nieco orzeźwiała, kiedym po chwili ujrzał ogromne góry po lewéj stronie drogi, między północą a wschodem. Oddalenie nadawało mi ciemno-błękitną barwę, a dziwny ich skład zapowiadał równie może dzikie, ale pewnie rozmaitsze i więcéj zajmujące widoki. Zapatrując się na te Szkockie Alpy, uczułem żywą chęć zwiédzenia lasów, dolin, jaskiń, wdzierania się na niebotyczne wierzchołki, acz z pracą i niebezpieczeństwem, podobnie jak żeglarz, który znudzony długą ciszą, wzdycha do bitwy i burzy. Zadawałem wiele pytań memu przyjacielowi panu Jarvie o nazwisku i położeniu tych gór; ale czy przez niewiadomość, czy przez niechęć, — odpowiedział mi tylko, — że tam się poczynają właściwe siedziby szkockich góralów.
— Nacieszysz się z niemi, — rzekł daléj, — nim wrócim do Glasgowa; co do mnie, nie lubię nawet patrzyć na te okolice; bo ile razy spojrzę na nie, zaraz źle mi się robi na sercu; nie ze strachu, — o! wcale nie ze strachu, ale ze smutku, tam tyle ludzi prawie z głodu umiéra! Ale dajmy temu pokój, — najbezpieczniéj nic nie mówić o góralach, tak blisko ich granicy. — Znałem nie jednego uczciwego człowieka, który nie przybyłby do tego miejsca, nie zrobiwszy testamentu. — Mattie nie cieszyła się wcale z téj podróży; i kiedym powiedział jéj, gdzie jedziemy, płakać zaczęła, — ale jak niesie przysłowie, łatwiéj widziéć kobietę we łzach, jak gęś w trzewikach.
Zacząłem znowu naprowadzać rozmowę na historyją i charakter człowieka, którego zamierzyliśmy odwiedzić; — lecz pan Jarvie nic powiedzieć nie chciał, może nie dowierzając bliskiemu sąsiedztwu pana Andrzeja Fairservice, który jadąc zaraz za niemi, łatwo mógł słyszyć każde słowo, i chętnie otwierał swe zdanie, ile razy znalazł ku temu sposobność. — Pan Jarvie chcąc się pozbyć towarzystwa jego zawołał:
— Tylko proszę cię nie przybliżaj się tak bardzo, i pilnuj swojego miejsca! — Gdyby mu tylko pozwolić, radby jechać obok z nami! — Ten błazen, jak widzę, chce gwałtem wyleźć z sérowéj formy, w któréj go ulepiono! — No, teraz, kiedy już jegomość nie potrafi złapać ani słówka, możesz śmiało pytać panie Osbaldyston, chociaż nie wiem prawdziwie, co, i jak ci odpowiem. — Biédny Rob! nie wiele dobrego o nim powiedzieć mogę, a źle mówić nie chce, — bo najprzód, jest to mój krewny, powtóre, jesteśmy w jego państwie; a kto wié, czy za tym oto krzakiem nie ukrywa się który z jego chłopaków? — Wierzaj mi, im mniéj będziemy mówić o nim, o miejscu dokąd jedziemy, i o celu naszéj podróży, tém lepiéj i prędzéj nam się powiedzie. — Nieprzyjaciele Roba krążą koło niego. — W téj okolicy jest ich nie mało: a wiatr słowa roznosi! — Dotąd Rob trzyma czapkę na bakier; ale w końcu..... jak wiész, że prędzéj czy późniéj, skóra lisa musi pójść do kuszniérza.
— Niech i tak będzie, — rzekłem, — słucham chętnie rady doświadczeńszych ode mnie.
— I dobrze na tém wyjdziesz panie Osbaldyston, — ale muszę znowu przemówić do tego hultaja, który ma długie uszy; bo dzieci i głupcy, zwykli powtarzać na rozstajnych drogach to, co usłyszą przy kominku. — Słyszysz! Andrzéj!... jak cię tam nazywają... Fairservice!
Andrzéj, który po ostatniém napomnieniu jechał dość daleko, nie spieszył na rozkaz pana Jarvie.
— No! daléj, pójdź tu!
— Pójdź tu! mówi się do psa, a nie do człowieka, — mruczał rozgniewany Andrzéj, zacinając konia.
— Przemówię ja do ciebie hultaju, jeżeli nie wypełnisz, co ci zalecę. — Oto masz wiedzieć, że jedziemy w góry.....
— Domyślałem się, — przerwał Andrzéj.
— Milcz i słuchaj. — Jedziemy w góry....
— Już wiem, — przerwał znowu uparty Andrzéj.
— Niecnoto! trzymaj język za zębami, bo ci kości pogruchoczę!
— Dzięki Bogu, nie ma kości w języku.
Musiałem się wdać w rozmowę; i jak tylko mogłem najpoważniéj rozkazałem milczyć Andrzejowi.
— Kiedy pan każesz, to co innego, — rzekł Andrzéj; — nie powiem już ani słowa, — matka moja nieraz mi powtarzała:

Choćby cię wziąć mieli kaci,
Rób, co każe ten co płaci.

możecie więc panowie mówić, co tylko chcecie, milczę i słucham.
Pan Jarvie korzystając z téj uległości, zabrał głos natychmiast.
— Uważaj dobrze co ci powiem, jeżeli dbasz o skórę, chociaż nie wiele warta. — Tam, gdzie jedziemy, i gdzie podług wszelkiego podobieństwa zabawimy do jutra, są ludzie rozmaitych wyznań, stronnictw i klanów; mieszkańcy gór, i mieszkańcy nizin. Ustawiczne między nimi zwady i bitwy. — U jednego Biblija w ręku, u drugiego pałasz, a wódka, u każdego. Nie wdawajże się z nimi, powściągnij język i nie wtykaj palca między drzwi.
— Nie ma potrzeby uczyć mię tego wszystkiego, — rzekł Andrzéj dumnie. — Jakbym to już nigdy nie widział góralów, i nie umiał żyć z tym ludem! Nieraz handlowałem z nimi mój panie; i jadłem z nimi, i piłem z nimi...
— I biłem się z nimi, chciałeś dodać, — przerwał pan Jarvie.
— Nie, mój panie! — zawołał Andrzéj, — tego nikt nie dowiedzie. — Człowiek taki jak ja, biegły w uczoném rzemiośle, nie zniża się do tego stopnia, aby się miał bić z nieukami, którzy nie są w stanie nazwać po łacinie, ani nawet czystym szkockim językiem żadnéj w świecie rośliny.
— Dobrze, dobrze, — rzekł pan Jarvie, — jeżeli więc chcesz zachować całe uszy i język, które u ciebie nigdy nie próżnują, rozkazuję ci, abyś do nikogo w karczmie nie przemówił ani słowa. — Nadewszystko nie wydawaj mego nazwiska, albo twego pana i nie wypaplaj przed kim: to jest pan Nicol Jarvie burmistrz miasta Glasgowa i bankier z Salt-Market; syn sławnego ś. p. Dyjakona Jarvie, który żyje w pamięci wszystkich; a ten drugi, jest to pan Frank Osbaldyston, syn naczelnika, wielkiego domu Osbaldyston i Tresham w Londynie.
— Dosyć tego, dosyć, — rzedł Andrzéj, — po co ja mam rozprawiać o nazwisku panów? Jakbym nie miał co ważniejszego powiedziéć!
— Otóż właśnie, głupcze ty jakiś, idze mi o to, abyś o tych ważniejszych rzeczach nie plótł trzy po trzy.
— Ha! — zawołał Andrzéj, — jeżeli pan rozumié, że ja nie potrafię wytłomaczyć się tak jak i drugi, to dobrze; zapłać mi pan pensyją i strawne, a wrócę do Glasgowa. — Nie będziemy płakać po sobie, mówiła stara szkapa do połamanego wozu.
Widząc, że pan Andrzéj znowu przybiera ton nieprzyzwoity, oświadczyłem mu, że może nas opuścić, jeśli mu się podoba, ale, że nie dostanie ani grosza za przeszłe usługi. Rozumowanie to ad crumenam (jakby go nazwał żartobliwy loik), trafia do przekonania większéj połowy ludzi; a że Andrzéj miał zwyczaj zawsze iść za większością, schował więc rogi jak ślimak, że użyję porównania burmistrza Jarvie, przeprosi za urazę i przyrzekł posłuszeństwo moim rozkazom.
Kiedy już zgoda między nami wróciła, jechaliśmy spokojnie. Droga, która przez sześć lub siedm mil Angielskich wiodła nas ciągle pod górę, zaczęła się zniżać, przebiegnąć zawsze krajem równie nudnym i nie przedstawiającym żadnéj rozmaitości, oprócz dalekiego gór szkockich widoku. Chociaż od popasu nigdzieśmy się nie zatrzymali, gdy jednak noc nadeszła i pokryła cieniem rozległe pustynie, które nas otaczały, pan Jarvie powiedział mi, że do noclegu mamy jeszcze przeszło trzy mile.






ROZDZIAŁ  XXVIII.
O baronie! drwisz ty z braci,
Niech cię wszyscy porwą kaci:
W tém miasteczku ani kołka,
Ani chleba, ani stołka.
Szkocka pieśń ludu.

Noc była piękna; a księżyc przyświécając naszéj podróży, bladym promieniem ożywiał nieco smutne okolice, ukrywał oku przerażający obraz zniszczenia i podobnie jak zasłona na twarzy niewiasty pozbawionéj wdzięków, obudzał ciekawość, któréjby widok przedmiotów usprawiedliwić może nie zdołał.
Spuszczając się ciągle po krętéj i dość spadzistéj drodze, wjechaliśmy nakoniec do głębokiego parowu, który zdawał się zapowiadać bliskość rzeki lub strumienia. Jakoż wkrótce stanęliśmy u brzegu wąskiéj i spokojnie płynącéj rzeczki, która mi bardziéj niż wszystkie inne, jakie dotąd w Szkocyi widziałem, przypominała rodzinną ziemię. Niewyraźne światło księżyca, odbijające się w cichych jéj wodach, wskazywało, że jesteśmy pośród gór wyniosłych, z których wypływa. — To jest Forth, — rzekł burmistrz tonem uszanowania, jakiem każdy Szkot jest przejęty dla znaczniejszych rzék swego kraju. — Klajda, Tweed, Forth, Spej, są imiona, które nadbrzeżni mieszkańcy wymawiają ze czcią i chlubą; a żart niewczesny w téj mierze, nie raz krwią niebacznych okupionym został. Daleki od natrząsania się z niewinnego tego zapału, przyjąłem uwiadomienie pana Jarvie tém radośniéj, że po długiéj i nudnéj podróży, zbliżyliśmy się nareszcie do kraju obfitego w piękne widoki; ale wierny mój giermek pan Andrzéj Fairservice, jak widać zupełnie odmienne miał zdanie, bo słyszałem jak sobie mruczał po cichu; — Forth! Forth! — co mi tam po nim? gdyby to była karczma, to co innego.
Jednak, o ile słabe światło dozwalało bieg rzeki rozpoznać, Forth zdawał się rzeczywiście zasługiwać na uwielbienie krajowców. Piękny, zupełnie okrągły wzgórek, pokryty gęstą leszczyną i młodemi dębami, z pośród których tu i owdzie stare i rozłożyste drzewa przedstawiały obnażone konary swoje srébrnym promieniom księżyca, osłaniał źródło strumienia. Jeżeli można zawierzyć słowom mego towarzysza, wzgórek ten podług miejscowéj powieści, zawierał w łonie swojém jaskinie i pałace, w których mieszkały wróżki, istoty trzymające pośrednie miejsce między człowiekiem złym duchem; niezupełnie tak szkodliwe jak ten ostatni, ale jednak dość złośliwe, kapryśne i mściwe.
— Nazywają je, — rzekł pan Jarvie po cichu, — Daoine Schie, co znaczy jak mi powiadano, istoty spokojne: zapewne nadając to imie, chciano pozyskać ich względy; cóżkolwiekbądź, nie widzę czemubyśmy inaczéj nazywać je mieli panie Osbaldyston? — Szanuj pana, po którego ziemi stąpasz, mówi przysłowie. — Tu szanowny urzędnik ujrzał światło błyszczące przed nami, i dodał natychmiast głośniéj i śmieléj; — Koniec końców, są to szatańskie figle, i nic więcéj; nie lękam się powiedziéć, bo oto Aberfoil, gdzie nocować mamy.
Ucieszyłem się z téj nowiny nie tak dla tego, że dozwozwoliła zacnemu memu przyjacielowi otworzyć prawdziwe swoje zdanie o Daoine Schie, jako raczéj, że mi dała nadzieję spoczynku, któregośmy bardzo potrzebowali ujechawszy około piędziesiąt mil drogi.
Przebyliśmy Forth po starożytnym z kamienia murowanym, wąskim i wysokim moście. Przewodnik mój powiedział mi, że górale udając się ku południowi, przejeżdżają zwykle tę znakomitą rzékę, brodem nazwanym Fords of Frew, zawsze trudnym, a częstokroć zupełnie niepodobnym do przebycia, i że oprócz tych dwóch miejsc, aż do mostu w Stirling, żadnéj już nie ma przeprawy; tak dalece, iż Forth stanowi niejako obronną granicę między górami i nizinami Szkocyi, począwszy od źródła swego, do odnogi Frith, gdzie do Oceanu wpada. Późniejsze zdarzenia, których byłem świadkiem, nie raz przywiodły mi na pamięć dobitne i właściwe wyrażenie pana Jarvie, — że Forth jest wędzidłem na dzikich górali.
Ujechawszy blisko pół mili, stanęliśmy nakoniec u wrót karczmy jeszcze nędzniejszéj jak ta, gdzieśmy popas mieli; ale małe jéj okienka jaśniały żywém światłem, wewnątrz słyszeliśmy rozmaite głosy, i wszystko zdawało się zapowiadać, że znajdziemy wygodę i posiłek, których potrzebę czuliśmy coraz mocniéj.
Andrzéj pierwszy dostrzegł, że przy progu drzwi na pół otwartych leżała gałązka wierzbowa, odarta z kory; odskoczył więc i zawołał; — Stójcie panowie! nie radzę iść daléj. — Musi tu być kilku naczelników zebranych na radę około kufla napełnionego wódką; nie przeszkadzajmy im; jeżeli nie chcemy oberwać kułaka, a może i coś gorszego!
Spojrzałem na pana Jarvie, który mi rzekł po cichu, — że Andrzéj przecież pierwszy raz w życiu prawdę powiedział.
Tymczasem kilka dziewcząt i chłopców nagich prawie, usłyszawszy tentent naszych koni, wybiegło z karczmy i pobliskich chałup. Żaden z nich nie okazał chęci usłużenia podróżnym, a na rozmaite pytania, każdy tę sama dawał odpowiedź: Haniel Sassenach (nie rozumiem po angielsku). — Lecz doświadczony burmistrz potrafił otworzyć im usta; zbliżywszy się do dziecka, które miéć mogło około lat dziesięć, i stało obwinięte szmatem podartego plaidu, — rzekł. — A kiedy ci dam ten pieniądz, czy zrozumiesz po angielsku?
— Dla czego nie? — odpowiedziało czystą angielszczyzną.
— Idź więc do matulki, moje dziecię, i powiedz jéj, że przyjechali dwaj panowie Sassenach, i chcą się z nią rozmówić.
Wyszła wkrótce karczmarka, trzymając w ręku zapalone sosnowe łuczywo; smolne to drzewo, którego torfowe błota obficie dostarczają góralom, zastępuje u nich zwykle miejsce świécy. Przy żywém świetle téj osobliwszéj pochodni, ujrzeliśmy dziką i pełną niespokojności postać kobiety chudéj, bladéj, i wysokiego wzrostu. — Ubiór brudny i pełny dziur, który ją okrywał, zdawał się raczéj służyć obyczajności, jak wygodzie. Czarne roztargane włosy wysuwające się z pod czépka, wzrok ponury i niechętny, jakim na nas rzucała, przedstawiały dokładny obraz czarownicy, któréj przerwano piekielne prace.
Oświadczyła nam wyraźnie, że nas przyjąć nie chce. Napróżno przekładaliśmy jéj, że po tak długiéj podróży, nie możemy daléj jechać, i że nie ma bliższéj karczmy, gdziebyśmy mogli przenocować jak w Callander, wiosce, podług rachunku pana Jarwie jeszcze o siedm mil szkockich odległéj, co na angielskie mile, przynajmniéj drugie tyle wynosi. — Nielitościwa gospodyni odrzuciła przełożenia nasze bez namysłu.
— Lepiéj jechać daléj, jak narazić się na nieszczęście, — rzekła dyjalektem używanym przez mieszkańców nizin, gdyż była rodem z Lennox. — Karczmę zajęli panowie, którzy nie lubią, wdawać się z nieznajomymi i oczekują gości... Kto wié?... może gości w czerwonych mundurach? — (Te słowa wymówiła po cichu, lecz zwolna i dobitnie). — Noc piękna, — rzekła daléj, — można spać smaczno i pod gołém niebem — to krew chłodzi — A zresztą okrywszy się płaszczem, będzie wam tak ciepło, jak szabli w pochwie. — O mech nietrudno, kto go szukać umié. Konie, mogą stać pod drzewem, nikt im słowa nie powié.
— Ależ dobra gosposiu! — odezwałem się widząc, że towarzysz mój wzdycha tylko i rozmyśla jak sobie poradzić, — sześć godzin upłynęło od obiadu — umieram z głodu i bez wieczerzy nie mam ochoty zasnąć pod gołém niebem. — Muszę zatem wejść koniecznie, cóżkolwiek na to powiedzą goście wasi. — Andrzeju, prowadź konie do stajni!
Hekate, spojrzawszy na mnie z podziwieniem, zawołała:
— Róbcież sobie panowie, co chcecie, ale pamiętajcie, żem was ostrzegała. Proszę! co to za żarłoki z tych Anglików! — sam wyznaje, że jadł obiad, a jednak woli raczéj śmierć ponieść, jak obejść się bez wieczerzy. Postaw Anglika z jednéj strony parowu Tophet, a z drugiéj pieczeń wołową i pudding; daję gardło, że przeskoczy bez namysłu! — Potém obróciwszy się do Andrzeja, rzekła: — Pójdźcie za mną; pokażę gdzie postawić konie.
Wyznaję, że mię nieco obeszły złowieszcze słowa karczmarki; ale nie chciałem się cofać oświadczywszy głośno postanowienie moje, i wszedłem śmiało do domu. Na piérwszym zaraz wstępie, zaledwom nie złamał nogi w ciasném przejściu między kupą torfu i wywróconym kubłem, które szczupłą sień zawalały. Trafiłem przecież do drzwi wyplecionych sitowiem, a otworzywszy je, wszedłem do głównéj sali szkockiego karawanseraju.
Sala ta przedstawiała dość ciekawy widok oczom południowego mieszkańca. — W środku palił się ogromny stós torfu i suchych gałęzi, a dym nie mając innego ujścia prócz dziury w pułapie, formował gęsty obłok nie wyżéj nad pięć stóp od ziemi pod nim jednak dość wygodnie można było oddychać, dzięki ciągom wiatru wkradającego się przez szpary we drzwiach, i przez dwie dziury czworoboczne, przeznaczone na okna, których nigdy nie wstawiano a tymczasowo zatkane staremi szmatami plaidów; nakoniec przez mnóstwo szczelin w zbutwiałych ścianach domu.
Przy starym dębowym stole, tuż okołu ognia, siedzieli trzéj podróżni, na których nie mogłem spojrzyć obojętném okiem. Dwaj z nich ubrani byli po góralsku. Piérwszy małego wzrostu, ciemnéj cery, i żywego wzroku, miał na sobie trews, czyli pantalony obcisłe pończoszkową robotą. — Burmistrz szepnął mi do ucha, że to musiała być jakaś znakomita osoba, bo sami tylko naczelnicy mają przywiléj noszenia tego ubioru. Drugi góral wysoki i barczysty, miał gęste czerwone włosy, twarz trędowatą, kości policzkowe wyskakujące, i śpiczastą brodę — była to prawdziwa karykatura rysów narodowych Szkota — plaid jego różnił się tylko kolorem od tego, który wisiał na barkach towarzysza — piérwszy był w czerwone kraty, drugi w ciemno-zielone i czarne. Trzeci podróżny nosił ubiór zwykle używany w dolnéj Szkocyi — wejrzeniem śmiałém i dumném, postawą i ruchem, zakrawał na wojskowego, płaszcz miał suto galonowany, i ogromny kapelusz z kokardą, szabla i para pistoletów leżały przed nim na stole, w którym także utkwione były puginały obu góralów, na znak, jakem się późniéj dowiedział, że narady ich spokojnie i bez kłótni odbyć się miały. Na środku stołu stał kufel miedziany, mieszczący w sobie przynajmniéj kwartę napoju, zwanego usquebaugh, prawie równie mocnego jak wódka, a który górale wypalają ze słodu i piją w nadzwyczajnéj ilości. Kieliszek osadzony na drewnianéj nóżce, służył wszystkim trzem przyjaciołom i krążył z nadzwyczajną szybkością. Wszyscy trzéj rozmawiali głośno i razem, już gallickim, już angielskim językiem. — Jeszcze jeden góral owinięty plaidem, leżał na ziemi, oparłszy głowę o kamień potrzęsiony nieco słomą, i spał, albo udawał że śpi spokojnie mimo okropnego hałasu. Musiał być także podróżny, bo spoczywał nierozebrany, i miał przy sobie pałasz i tarczę, bez których górale nie opuszczają domu. — Naokoło ścian stały łóżka rozmaitego kształtu i wielkości, zbite z desek, lub uplecione z sitowia, na których spała cała rodzina, kobiéty, mężczyzni i dzieci, pod zasłoną dymu, który izbę wypełniał.
Weszliśmy tak cicho, a podróżni których opisałem tak byli zajęci swoją naradą, że przez kilka chwil nas nie spostrzegli. Uważałem tylko, że góral leżący około ognia, wsparł się na łokciu, okrył plaidem niższą część twarzy i przyglądał się nam przez chwilę; poczém układł się znowu i zamrużył oczy.
Wieczór był chłodny; zbliżyliśmy się przeto do ognia, i wtenczas dopiero zwróciliśmy na siebie uwagę podróżnych, gdyśmy gospodyni wołać zaczęli. Weszła, spoglądając niespokojnie i bojaźliwie to na nas, to znowu na dawniejszych gości; a na zapytanie czy dostaniemy wieczerzę, odpowiedziała niechętnie i z widoczném pomieszaniem:
— Nie wiem prawdziwie... nie ma nic gotowego... to jest.... nic takiego, coby do smaku pana przypadło.
Zaręczyłem jéj, że nie jesteśmy wymyślni, i że przestaniemy na tém, co się w domu znajdzie; a oglądając się wkoło na czémbyśmy usiąść mogli; w braku stołków, podałem burmistrzowi próżny kosz na kurczęta, a sobie przysunąłem przewrócone wiadro. Andrzéj, który nadszedł w téj chwili, stał w milczeniu za nami. Podróżni spoglądali na nas z podziwieniem, jakby nie mogąc pojąć śmiałości naszéj; my zaś, a przynajmniéj ja co do mojéj osoby usiłowałem jak mogłem ukryć wewnętrzną niespokojność względem przyjęcia, jakie nas spotkać miało.
Nakoniec mniejszy góral obracając się ku mnie, przemówił dumnym tonem w czystym angielskim języku:
— Jak widzę, pan nie lubisz ceremonij, i rozgościłeś się jakby we własnym domu!
— Tak zwykle czynię, ilekroć jestem w karczmie, — odpowiedziałem.
— A czy pan nie widzisz, — rzekł większy góral, — białéj gałązki przy wrotach na znak, że karczma już jest zajęta?
— Nie znam obyczajów kraju tego, ale radbym wiedzieć jakim prawem trzy osoby zajmować mogą wyłącznie cały dom zajezdny, i pozbawiać wszystkich innych podróżnych jedynego schronienia o kilka mil naokoło?
— To nie uchodzi, moi panowie, — odezwał się burmistrz, — nie chcemy bynajmniéj was obrażać, ale to nie uchodzi, i jest nawet prawom przeciwne. Jednak nie kłóćmy się o te drobnostki, i na znak powszechnéj zgody, napijmy się wódki.
— Niech tam d..... porwą wódkę! — zawołał mieszkaniec nizin, nacisnąwszy ogromny swój kapelusz na oczy. Nie chcemy ani waszéj wódki, ani waszéj kompanii.
To mówiąc powstał, a za nim i towarzysze jego. — Zaczęli szeptać między sobą, i wyraźnie gotować się do bitwy.
— Czyliż was nie ostrzegałam panowie? — rzekła do nas karczmarka, — czyliż nie mówiłam że tak będzie? Proszę się wynieść z karczmy natychmiast. — Joanna Mac Alpine nie ścierpi, aby zacni obywatele w jéj domu niepokojeni być mieli! — Że téż za temi angielskiemi włóczęgami, uczciwi ludzie w nocy nawet czarki wódki bez przeszkody wypić nie mogą!
Innéj chwili przypomniałbym sobie może dawne łacińskie przysłowie:
Dat veniam corvis, vexat censura columbas — ale natenczas klassyczne cytacyje wcale mi nie były w głowie, widziałem bowiem, że się zanosi na burzę. — Unikać jéj nie miałem bynajmniéj chęci, bo grubijaństwo tych niegościnnych ludzi, mocno mię obraziło, ale lękałem się o pana Jarvie, który ani moralnie ani fizycznie nie był stworzony na szermierza. Widząc atoli, że przeciwnicy nasi powstają, powstałem i ja także, i zrzuciłem płaszcz z siebie, żeby być do obrony gotowym.
— Jest nas trzech przeciw trzem, — rzekł mniejszy góral, — jeżeliście nie tchórze, sprobójmy się, — a dobywszy krótki swój pałasik, postąpił ku mnie. Szpada moja była znacznie dłuższą; nie miałem przeto żadnéj o siebie obawy; ale i zacny burmistrz okazał także niepospolite męstwo; widząc bowiem, że ogromny góral zbliża się ku niemu z dobytą bronią, a nie mogąc wyjąć z pochew zardzewiałéj szabli, porwał kij, którym ogień poprawiano, uzbrojony na końcu rozpaloném starem żelazem od pługa, i tak żwawo zaczął nim machać na wszystkie strony, że wkrótce zapalił plaid górala, a tym sposobem zmusił go na chwilę do zawieszenia broni.
Co do Andrzeja, który miał walczyć z mieszkańcem nizin, ten swoim zwyczajem, zemknął na samym początku bitwy; lecz przeciwnik jego szanując prawa pojedynku, zawołał:
— Dwóch na dwóch; równa siła, — i usunął się spokojnie na stronę.
Miałem zamiar wytrącić pałasz z rąk górala z którym walczyłem, nie śmiałem jednak przystąpić bliżéj do niego, bo trzymał w lewéj ręce puginał, którym szpadę moją odpiérał. Burmistrz tymczasem, mimo początkowego powodzenia, opierał się coraz trudniéj nowym uderzeniom nieprzyjaciela. — Ciężar broni, dość znaczna otyłość, i sam gniéw nawet, widocznie sił go pozbawiały, i byłby wkrótce uległ przemocy, gdyby góral spoczywający na ziemi nie przybył mu na ratunek, wołając:
— Jadłem chléb miasta Glasgowa, będę bronił burmistrza jego, póki sił stanie.
Zaczęła się więc nowa, chociaż nieszkodliwa walka, gdyż oba górale opatrzeni drewnianemi, podbitemi miedzią i skórą powleczonemi tarczami, zręcznie się niemi zasłaniać umieli. Zresztą, zdaje się, że raczéj nastraszyć jak zaszkodzić nam chciano, mieszkaniec bowiem nizin, który jak nadmieniłem, nie mając przeciwnika, usunął się na stronę, wystąpił znowu, ale w charakterze pośrednika.
— Hola panowie! — zawołał, — dość już tego. — Wszak uraza nie była śmiertelną. — Ci ichmościowie okazali, że są ludźmi kochającymi honor, i dali nam zupełną satysfakcyją. Nikt nie jest drażliwszym ode mnie w téj mierze, ale nie lubię niepotrzebnego krwi rozlewu.
Po tém oświadczeniu nie chciałem przedłużać bitwy, przeciwnik mój także łatwo dał się skłonić do zgody. Burmistrz cały zadyszany, dawno już broń złożył, a dwaj górale zaprzestali utarczki z równąż obojętnością, z jaką ją rozpoczęli.
— Teraz, — rzekł nasz pośrednik, — spełnijmy czarę zgody, jak przystoi na uczciwych ludzi. Karczma obszerna, pomieścimy się wszyscy. — Niech ten pan mały a gruby, co robi bokami jak koń ochwacony, postawi kwartę wódki, ja postawię drugą, a za resztę, po bratersku, każdy swoją część zapłaci.
— A kto zapłaci, — zawołał olbrzymi góral, — za mój plaid nowiuteńki, w którym wypalono taką dziurę, że mógłbym przez nią głowę przesunąć? Jak świat światem, żaden rozsądny człowiek nie wojował jeszcze podobną bronią!
— Niech to nie miesza dobréj harmonii między nami, — rzekł burmistrz, który po długim wypoczynku przyszedł nareszcie do siebie, a przestając na okazaném męztwie, wcale sobie nie życzył rozpoczynać nowéj kłótni. — Jam zadał ranę, ja wyléczyć ją powinienem. — Będziecie mieli plaid nowy, w najlepszym gatunku, i w kolorze waszego Klanu; powiedzcie mi tylko gdzie mam go odesłać.
— Nie potrzebuję wymieniać mego nazwiska; należę do królewskiego Klanu, wszyscy o tém wiedzą. — Ale weź pan kawałek mego plaidu na próbkę. — Fe! co za zapach! zdaje mi się, że czuję baranią głowę uwędzoną w dymie! Sprawisz mi pan zupełnie podobny, i oddasz krewnemu memu, który na Święty Marcin pojedzie z jajkami do Glasgowa; ale na miłość Boską! pamiętaj drugi raz walczyć po ludzku, szablą, ponieważ nosisz ją przy sobie, a nie zapaloną głownią, jak dziki Indyjanin pustyń Ameryki.
— Każdy w potrzebie radzi sobie jak może, — odpowiedział burmistrz. — Szabla moja nie widziała słońca od bitwy przy moście Bothwela, — ś. p. ojciec mój miał ją naówczas przy boku; ale nie wiem, czy nawet jéj użył, gdyż bitwa niedługo trwała. Cóżkolwiekbądź, tak serdecznie przylgła do swojéj pochwy, że żadnym sposobem nie mogłem ich rozłączyć; musiałem więc porwać piérwszą broń jaką znalazłem pod ręką. Czuję wprawdzie, że już zastary jestem do pojedynków, ale dla tego nie dam sobie brzdąkać po nosie. Lecz gdzież jest ten uczciwy chłopak, który przybył na pomoc? — Muszę wypić do niego, choćby już po raz ostatni w życiu.
Walecznego obrońcy, którego szukał pan Jarvie, już nie było w karczmie — wymknął się niepostrzeżony zaraz po skończeniu bitwy; zdawało mi się jednak, że w rysach jego twarzy poznałem owego Dugala, stróża glasgowskiego więzienia, który podczas nocnéj naszéj wyprawy, nagle porzucił służbę. Nadmieniłem o tém po cichu panu Jarvie:
— Być może, — odpowiedział, — być może — prawdę mówił, ten co wiész, że Dugal nie napróżno nosi głowę na karku — muszę o nim pomyślić.
To rzekłszy, usiadł, a odetchnąwszy nieco wolniéj, zawołał na karczmarkę:
— Lukie! moja Lukie! — Daj że nam teraz czém się posilić? Dzięki Bogu brzuch cały, ale pusty! — radbym go czém napełnić.
Gospodyni, która od chwili zgody odzyskała całą usłużność i grzeczność, zaczęła się krzątać natychmiast około wieczerzy. Zimna krew i przytomność umysłu, jakie okazała podczas bitwy, były prawdziwie godne podziwienia; widząc żeśmy się wzięli do broni, zawołała na służącą:
— Zamykaj drzwi, zamykaj! — Trup, czy żywy, nie wyjdzie ztąd, póki nie zapłaci co winien.
Ci zaś, którzy spali na łóżkach ustawionych podłuż ściany, podnieśli się tylko na chwilę, a krzyknąwszy: „Oho!“ grubszym lub cieńszym tonem, stosownie do płci i wieku, układli się znowu, i podług wszelkiego podobieństwa, zasnęli wprzód, nim się kłótnia skończyła.
Prędzéj niż się spodziewać mogłem, gospodyni sporządziła nam potrawę ze zwierzyny, która wygłodniałym naszym żołądkom obiecywała wyborny posiłek. Tymczasem zastawiono przed nami podróżną wódkę, którą górale przyjęli z wielkiém zadowoleniem, mimo przywiązania do krajowego trunku; a gdy piérwsza koléj minęła, mieszkaniec nizin żądał wiedzieć kto jesteśmy i w jakim celu przybyliśmy do Aberfoil.
— Jesteśmy obywatele glasgowscy, — rzekł burmistrz z udaną pokorą, — jedziemy do Stirling — mamy tam kilka groszy do odebrania.
Wyznaję ci, kochany Treshamie, że zbyt skromna odpowiedź pana Jarvie, nie bardzo mi się podobała; ale przypomniałem sobie, żem mu przyobiecał milczenie i posłuszeństwo; i w rzeczy saméj winienem był wszelką uległość człowiekowi, który dla zrobienia mi przysługi, poświęcił się na trudy przykréj, a nawet jak uważałeś, i niebezpiecznéj podróży.
— Wy mieszkańcy Glasgowa, — odpowiedział nieznajomy z szyderskim uśmiechem, — nic innego nie macie do czynienia, jak jeździć z końca w koniec Szkocyi, i prześladować uczciwych ludzi, którzy podobnie jak i ja, nie zawsze na czas uścić się mogą.
— Gdyby wszyscy wierzyciele nasi byli do ciebie podobni, panie Garschattachin, — rzekł burmistrz, — nie mielibyśmy tyle pracy, bo sami odnieśliby nam, co winni.
— Jakto? więc mię pan znasz?.... Ale co widzę?.... czy mię wzrok nie myli?.... Wszak to mój stary przyjaciel Nikol Jarvie; nadzieja i podpora potrzebujących zasiłku! — Czy się czasem nie do mnie wybrałeś? Czy nie miałeś zamiaru udać się przez górę Endrick do Garschattachin?
— Nie, panie Galbraith — tą razą co innego miałem na myśli; lubo pamiętam dobrze, że mi jeszcze należy procencik od pewnéj sumki.
— Niech tam d..... porwą, procencik i sumkę! — Nie lubię gadać o interesach, kiedy mam szczęście uściskać przyjaciela po długiém niewidzeniu. Ale proszę! jakto ubiór ludzi odmienia! — Któżby w tym ogromnym surducie i téj zimowéj kapuzie mógł poznać starego Dyjakona?
— Burmistrza, nie Dyjakona do usług pańskich, — ale wiem dla czegoś się omylił. Oblig wydany został ś. p. ojcu memu, który był Dyjakonem, a miał imię Nikol, podobnie jak i ja. Nie przypominam sobie, czy od dnia jego śmierci, choć raz zapłaciłeś mi procent, lub część kapitału; i to była zapewne druga przyczyna omyłki.
— Dobrze — dobrze — powiedziałem już niech d..... porwą omyłkę i jéj przyczynę, — ale cieszę się, żeś pan wyszedł na burmistrza. — Panowie, napełnijcie kubki! wypijemy zdrowie szanownego mego przyjaciela burmistrza Jarvie! — Znam go od lat dwudziestu — znałem i ś. p. ojca jego. — A co, czy już wypiliście? — Dobrze — teraz wypijemy in gratiam przyszłéj nominacyi pana Jarvie, na prezydenta miasta Glasgowa. — Czy słyszycie? — Prezydenta! — Lord prezydent Nicol Jarvie! — Tam do kata! — A jeżeli znajdzie się kto taki, coby chciał utrzymywać, że jest pod słońcem człowiek godniejszy tego urzędu, ze mną będzie miał sprawę — ze mną, Duncanem Galbraith O’Garschattachin, i kwita. — To mówiąc Duncan Galbraith włożył kapelusz na bakier, i rzucił dumnym wzrokiem na wszystkich przytomnych.
Górale spełnili chętnie oba zdrowia, lubo nie zdawali się rozumiéć, o co idzie; potem zaczęli rozmawiać po gallicku z panem Galbraith, który, jako nadgraniczny gór mieszkaniec, dobrze ten język posiadał.
— Poznałem go natychmiast jak tylko wszedłem, rzekł do mnie pan Jarvie, — ale gdy mu krew w żyłach wrzała, a miecz świstał w ręku, nie chciałem powiedzieć kto jestem; bo kto wié, jakiby obrał sposób skwitowania długu, który mi winien? — Nieprędko jeszcze, jak widzę, doczekam się wypłaty, — z tém wszystkiém jest to uczciwy człowiek, i ma dobre serce; rzadko bywa w Glasgowie, ale przysyła mi niekiedy sarnią pieczeń, parę cietrzewi, i pomaga w interesach, które mam w tych stronach, — ś. p. mój ojciec wiele miał szacunku dla rodziny Garschattachin.
Chciałem wiedziéć co się stało z Andrzejem, — ale ten wierny sługa, od chwili opuszczenia karczmy unikając boju, dotąd się jeszcze nie pokazał. Gospodyni zaręczała mi, że musi być w stajni, chociaż na wołanie jéj nie chciał się odezwać.
— Poświécę panu, — rzekła, — jeżeli pan rozkażesz, bo sama o téj porze, za nic w świecie nie poszłabym do stajni — wszyscy mówią, że w niéj przebywają duchy, i dlatego do dziś dnia nie mogłam dostać masztalérza.
Zapaliwszy więc swoją pochodnię, wprowadziła mię do nędznéj lepianki, gdzieśmy ujrzeli biédne nasze rumaki, stojące nad sianem twardém i grubém jak gęsie pióra. Ale przekonałem się wkrótce, że oddalając mnie od reszty towarzystwa, gospodyni zupełnie inny cel miała, jak objawiały jéj słowa.
— Przeczytaj pan to, — rzekła wsuwając mi pokryjomu kawałek papieru. — Dzięki Bogu jużem się go pozbyła! — otóż to życie między góralami i mieszkańcami nizin! — między rabusiami i żołnierstwem! — Oj panie! i w piekle gorzéj być nie może, jak u nas na pograniczu.
Powiedziawszy te słowa, oddała mi łuczywo i wróciła do izby.






ROZDZIAŁ  XXIX.
Chciałeś dudarzów? Oto są na twe usługi:
Jeden dmie w jednym kącie, w drugim kącie drugi.
Odpowiedź Johna Cooper  Allanowi Ramsay.

Zatrzymałem się przy wejściu do stajni, jeżeli można dać to nazwisko nędznéj szopie, w któréj mieściły się razem bez żadnego porządku kozy, krowy, świnie, ptastwo i konie. Na pochwałę jednak Joanny Mac-Alpine powiedziéć trzeba, że szopę tę odosobniła od reszty zabudowania, gdy przeciwnie u jéj sąsiadów, ludzie i bydlęta mieszkały razem pod jednym i tym samym dachem. Przy świetle łuczywa rozwinąłem pokurczony i brudny bilet z napisem: „Do szanownych rąk pana F. O. Anglika“, i wyczytałem co następuje:
„Sępy nocne uwijają się po naszych górach, nie mogę więc, jak było życzeniem mojém, pośpieszyć na pańskie spotkanie i szanownego mego krewnego do Aberfoil. Upraszam, abyście unikając nieprzyjemności, nie wdawali się z osobami, jakie tam znajdziecie; możecie jednak zaufać téj, która wam to pismo wręczy. — Doprowadzi was do miejsca, gdzie bezpiecznie będziemy mogli pomówić. Spodziéwam się, że zechcesz pan nawiedzić ubogi mój domek razem z krewnym moim; znajdziecie w nim przyjęcie, na jakie tylko góral zdobyć się może. — Wypijemy zdrowie pewnéj D. V. i naradzimy się o interesach, w których panu szczerze dopomódz pragnę. A teraz obyczajem szlachetnie urodzonych ludzi, piszę się życzliwym pańskim sługą — R. M. C.“
List ten nie bardzo mię zadowolnił, albowiem ziszczenie moich nadziei na dalszy czas i miejsce odkładał; cieszyłem się jednak myślą, że Campbell zapewniał mi pomoc, bez któréj papierów ojca mego nie mógłbym odzyskać. Postanowiłem zatem wypełnić jego wolę, i z wszelką ostrożnością wybadać gospodynią, jakim sposobem do mieszkania Campbella trafić możemy.
Zająłem się następnie wyszukaniem Andrzeja, — zwiedziłem wszystkie zakątki bez bojaźni zapruszenia ognia, bo oprócz kilku wiązek suchego siana i słomy, cały chléw zawalony był błotem, lub mokrym gnojem; lecz wszystkie usiłowania moje były próżne. Zniecierpliwiony zacząłem wołać z całéj siły: — Andrzeju, tchórzu jakiś! odezwij się, gdzie jesteś? — i usłyszałem po chwili głuche jęczenie, jakby duchowe, o których gospodyni mówiła; a postępując za tym odgłosem, ujrzałem przecie Andrzeja Fairservice, siedzącego na ziemi między ścianą i ogromnym kubłem, do którego rzucano pierze zabitego dla wygody podróżnych ptastwa. — Musiałem użyć groźby i siły, aby go wyciągnąć z téj kryjówki, wylazł nareszcie powtarzając głosem drżącym i pełnym bojaźni:
— Ja nic nie winienem panie! ja jestem uczciwy człowiek!
— Ale któż cię pyta, — rzekłem, — o twoją uczciwość? pójdź za mną, usłuż nam do stołu.
Lecz Andrzéj, jakby nie słysząc tego co mówię, powtarzał ciągle:
— Niech sobie burmistrz gada co chce, a ja jestem uczciwy człowiek. — Prawda, że lubię pieniążki, jak i drudzy; ale to nic nie przeszkadza do uczciwości, i chociaż powiedziałem w drodze, że dłużéj nie będę służyć, chciałem tylko, jak zwyczajnie, potargować się trochę; ale nigdym nie miał na myśli opuścić pana, do którego szczerze przywiązany jestem, i nie opuszczę go dla lada przyczyny.
— Zkądże znowu ta cała gadanina? Czyż nie przystałem na wszystkie warunki jakieś mi podał? mamże co chwila nowe z tobą zawierać układy?
— Ale bo widzi pan, co innego było wczoraj, a co innego dziś. Jedném słowem, co będzie, to będzie, ja z panem daléj nie pojadę, i jeżeli rada moja warta jakiéj uwagi, to wrócimy oba do Glasgowa nie tracąc czasu. — Kocham pana, i wiem, że cała jego rodzina wdzięczną mi będzie, jeśli za mojém staraniem ujrzy w panu nie już nierozważnego młodzika, lecz człowieka wytrawionego, statystę; ale daléj nie pojadę, choćbyś pan miał zginąć bez rady i przewodnika. Zapuszczać się w kraj Rob-Roya, jest to kusić Opatrzność!
— Rob-Roya? — zawołałem z podziwieniem. — Ja go wcale nie znam. — Cóż to za nowy wymysł Andrzeju?
— Przykro jest, bardzo przykro! — rzekł Andrzéj, — że człowiek nawet wtenczas nie znajduje wiary, kiedy mówi prawdę tak jasną jak słońce, a to dla tego tylko, że czasem zdarzy mu się skłamać, kiedy tego gwałtem potrzeba. — Pytasz mnie pan o tego rozbójnika Rob-Roya, jakbyś o nim nie wiedział, a przecież... czy tylko kto, Boże uchowaj nas nie podsłuchuje?... a przecież masz pan w kieszeni list od niego! — Słyszałem dobrze jak jeden z jego oprawców prosił téj wiedźmy gospodyni, aby ten list panu oddała. — Oni sądzą, że ja nie rozumiem ich mowy; ale bardzo się mylą. Nie chciałem o tém wszystkiém wspominać panu; ale w bojaźni więcéj człowiek gada jak chce. — O panie Frank! wszystkie głupstwa pańskiego stryja, wszystkie figle pańskich stryjecznych braci, są niczém w porównaniu z tém, co pan zamyślasz uczynić! Pij pan od rana do wieczora jak baron Hildebrand, i godny syn jego Percy, — kłóć się ze wszystkiemi jak pan Thornkliff. — Upędzaj się za zwierzyną o cztérech i dwóch nogach, jak pan John. — Graj we dnie; w nocy, jak pan Dick. — Poluj na dusze dla szatana i pretendenta, jak Rashleigh. — Łaj, bij, kradnij, i w powszedni dzień i w Sabbath, ale na miłość Boską, miéj litość nad sobą i unikaj jak najpilniéj Rob-Roya!
Widziałem, że przestrach Andrzeja nie był wcale zmyślony; chcąc jednak położyć koniec rozmowie, oświadczyłem mu, że postanowiliśmy przenocować w Aberfoil, poleciłem staranie o koniach, i ponowiłem rozkaz, aby zachował najściślejsze milczenie o wszystkiém. Wreszcie upewniłem go, że bynajmniéj nie myślę narażać się na niebezpieczeństwa. — Wszedł więc za mną do izby ze smutną miną i mrucząc pod nosem: — że człowiek wprzód o sobie myślić powinien, jak o bydlętach, i że przez cały Boży dzień nie miał jeszcze nic w gębie, oprócz dwóch twardych udek starego koguta na popasie.
Zgoda między podróżnymi zdawała się znowu zachwianą, trafiłem bowiem na żywą sprzeczkę między panem Galbraith i przyjacielem moim, panem Jarvie.
— Nie mogę słuchać podobnéj mowy ani o księciu Argyle, ani o Campbellach, — rzekł burmistrz. — Książe Argyle jest to pan zacny — zachęca przemysł, i wspiéra handel Glasgowa.
— Ja téż nic nie mówię przeciw Mac-Callumorowi, odezwał się mniejszy góral, i nadto blisko mieszkam Campbellów, abym miał się kłócić z nimi.
— Nigdy, — rzekł wyższy góral, — Klan Campbellów nie był mi straszny. — Tyle ich się lękam co Cowanow, możesz pan powiedzieć Mac-Callumorowi, że tak mówił Allan Iverach.
Pan Galbraith, któremu częste kieliszki zawróciły głowę, — zawołał groźnym tonem, uderzywszy pięścią o stół z całéj siły:
— Rodzina ta zaciągnęła dług krwawy, i musi go kiedyś wypłacić. — Nie napróżno kości walecznego Grahama wołają z grobu o pomstę przeciw temu księciu i jego Klanowi. — Nie było zdrady w Szkocyi, do któréjby jeden z Campbellów nie należał; a i teraz, kiedy źli ludzie wzięli górę, oni to ich wspiérają, oni dodają ochoty. — Ale tak nie długo potrwa — już kosa naostrzona; a wkrótce zaczną głowy spadać, jak makówki.
— Wstydź się Garshattachin, — rzekł burmistrz, wstydź się. — Jak możesz wygadywać podobne rzeczy przed urzędnikiem i podawać się widocznie w niebezpieczeństwo? — Cóżby się stało z rodziną twoją wierzycielami, (jak np. ja i inni), gdyby ciebie pociągniono przed sąd, co niezawodnie nastąpi, jeżeli tak sobie pozwalać będziesz.
— Niech d..... porwą wierzycieli moich i pana razem z niemi, jeżeli należysz do ich liczby. Mówię i powtarzam, że wkrótce nastąpi zmiana, — przestaną Campbellowie zadzierać nosy i posyłać psy swoje tam, gdzie sami pokazać się nie śmieją; przestaną wspiérać złodziejów, zbójców, i łupić ludzi uczciwszych od siebie!
Burmistrz zabierał się właśnie do odpowiedzi, gdy przyjemny zapach zwierzyny, którą nakoniec gospodyni postawiła przed nami, uśmierzył zapał jego; wziął się więc z chciwością do noża, i wkrótce zapomniał o sporze.
— Prawdę mówisz, — odezwał się wyższy góral, — nie czatowalibyśmy teraz na Rob-Roya, gdyby Campbellowie nie dali mu przytułku. Razu jednego, miałem z sobą trzydziestu ludzi częścią z Glenfinlas, częścią z Alpine, — ścigaliśmy Mac-Gregorów jak pierzchliwe sarny aż do Glenfanloch, — tam dopiéro Campbelle stanęli w ich obronie, i cała nasza praca w niwecz poszła; — ale dałbym dziś wszystko co mam przy sobie, gdybym był tak blisko Rob-Roya jak podówczas!
Przyjaciel mój pan Jarvie nie mógł ścierpiéć téj mowy, i rzekł:
— Niech to was nie uraża, ale mnie się zdaje, że chętnie dałbyś swój plaid podsmalony, aby tylko być o sto mil od Rob-Roya, — wierz mi, że rozpalone żelazo, które mi za broń służyło, niczém jest w porównaniu z jego szablą.
— Tylko nie trąb pan tak głośno na wygranę, bo jakem szlachcic, pożegnasz się na wieki z językiem, którego nie możesz powstrzymać. — To mówiąc potężny góral zapalony gniéwem, porwał się do noża.
— Daj mu pokój Allanie! — zawołał jego towarzysz, jeżeli mu Rob-Roy tak miły, ujrzy go téj jeszcze nocy w żelaznéj sznurówce, a jutro z powrozem na szyi, — nieszczęścia, których stał się przyczyną, życiem przypłacić musi. — Ale już czas wracać do naszych ludzi.
— Poczekaj no chwilę Inverashalloch, — rzekł Galbraith, — wypijemy jeszcze kwartę, jednę tylko kwartę, i to już na pożegnanie.
— O dosyć już tego, dosyć! — odpowiedział Inverashalloch, — wypiję chętnie kwartę usquebach albo wódki, gdy się zejdę z przyjacielem, ale ani pół kieliszka więcéj, kiedy mam coś na głowie. — Radzę i tobie to samo; idź lepiéj zebrać swoich ludzi, aby za danym znakiem być gotowym do marszu.
— No i czegóż się tam spieszyć tak bardzo; nigdy kieliszek wódki nie zaszkodził nikomu, ani popsuł interesu. Gdyby mię słuchano, siedzielibyście w górach swoich, i obeszłoby się bez was. — Załoga i moi ludzie, potrafiliby sami schwytać Rob-Roya. — Ta oto jedna ręka wywróci go jak snopa, bez pomocy góralów.
— A więc na cóż było wywoływać ich z domu, — rzekł Inverashalloch, — nie przybyłem tu o sześćdziesiąt mil drogi bez rozkazu. — Ale jeżeli chcesz, aby ci się powiodło, nie gadaj tak wiele, — trudno pojmać tego, który wié, że go szukają; i nie złapie ptaka ten, co siécią potrząsa. Ci panowie dowiedzieli się wielu rzeczy, o którychby nigdy nie słyszeli, gdyby major Galbraith nie przebrał miarki. Napróżno marszczysz czoło, i naciskasz kapelusz na oczy, bo ja się tego wcale nie lękam.
— Powiedziałem, że się dziś kłócić nie będę, — rzekł Galbraith zdobywając się na ton uroczystéj powagi, — i dotrzymam słowa, — gdy wykonam moją powinność, nie ustąpię kroku nikomu; lecz podczas służby, nie myślę o zwadzie. Ale gdzież są nasze czerwone mundury? Gdyby ich posłano przeciw królowi Jakóbowi, jużby dawno tu przybyli, ale ponieważ idzie tylko o bezpieczeństwo kraju, śpią sobie smaczno i spokojnie.
Kiedy to mówił, usłyszeliśmy regularne stąpanie dość znacznego oddziału piechoty, i w tejże chwili wszedł do izby oficer, a za nim kilku żołnierzy. Czysty język angielski, którym się odezwał, nader był przyjemny memu uchu, po przykréj i niezrozumiałéj mowie mieszkańców górnéj i dolnéj Szkocyi.
— Czy znajduję tu pana Galbraith majora milicyi hrabstwa Lennox i dwóch obywateli górnéj Szkocyi, którzy w tém miejscu na mnie oczekiwać mieli?
Odpowiedziano mu, że wszyscy trzéj są już od kilku godzin w Aberfoil, i ofiarowano posiłek, którego jednak przyjąć nie chciał.
— Spóźniłem się nieco, — rzekł daléj, — i dla tego właśnie nie radbym tracić czasu napróżno. — Mam rozkaz wynaleźć i przytrzymać dwie osoby obwinione o buntownicze zamiary.
— To do mnie nie należy, — odezwał się Inverashalloch. — Rob-Roy Mac-Gregor, zabił Duncana Maclaren z Invernenty, który był krewnym moim w siódmém pokoleniu. Przybyłem tu pomścić się jego śmierci. — Ale łapać biednych ludzi, którzy za własnemi interesami podróżować mogą po kraju, to nie jest moje rzemiosło.
— Ani moje, — rzekł Iverach.
Major Galbraith nie przestał na tak krótkiéj odpowiedzi, i po głośnéj czkawce, zaczął następną mowę:
— Co do mnie, ja nic nie mówię przeciw królowi Jerzemu, kapitanie; bo tak się stało, że na nominacyi mojéj jest jego podpis; ale jeżeli ta nominacyja jest dobra, to nie idzie za tém, aby inna miała być zła kapitanie; nie jeden jest tego zdania, że imię Jakób w niczém nie ustępuje imieniowi Jerzy, — piérwsze nosi ten, który jest królem, a drugie nosi ten, który ma prawo być królem, — a ja powiadam tak: że uczciwy człowiek może służyć i piérwszemu i drugiemu. Zresztą moje zdanie jest takie jak i pańskie kapitanie, bo tak przystoi na oficera milicyi, — ale co się tyczy buntów i tam daléj kapitanie, to próżno o tém i gadać; a nawet im mniéj się o tém gada, tém lepiéj.
— Ze smutkiem widzę, — odpowiedział kapitan, — czém się panowie zajmowali przed mojém przybyciem, lubo ważna okoliczność dla któréj tu jesteśmy, zupełnie innego wymagała postępowania. Mowa pana majora wątpić nie dozwala, że przebrał miarę w trunku, i radziłbym mu, aby się przespał z godzinę. — Ci ichmościowie należą zapewne do towarzystwa panów? — dodał spoglądając na burmistrza, który zajadał smaczno wieczerzę i nie zważał wcale na nowego przybylca.
— To są podróżni, — rzekł Galbraith, — wszak wolno każdemu jeździć gdzie mu się podoba.
— Wolno zapewne, — odpowiedział kapitan zbliżając się do nas ze światłem, — ale już nadmieniłem, że mam rozkaz przytrzymać dwie podejrzane osoby; a ci panowie, jak uważam, dosyć są podobni do ich rysopisu.
— Proszę być ostrożnym mój panie, — rzekł burmistrz, bo ani czerwony mundur, ani kapelusz z galonem nie obronią pana, jeśli mi wyrządzisz obelgę. Otrzymasz natychmiast pozew o dyffamacyją i gwałt na pustéj drodze. Jestem obywatel i urzędnik miasta Glasgowa, nazywam się Nikol Jarvie, podobnie jak i ś. p. czcigodny mój ojciec, z tą tylko różnicą, że ja jestem burmistrzem, a on był Dyjakonem.
— O tak! — odezwał się Galbraith — był to zagorzały purytanin — bił się mężnie przeciw królowi przy moście Bothwella.
— I płacił długi swoje, panie Galbraith, — odpowiedział burmistrz, — a zatem był uczciwszy jak ten, co stoi na pańskich nogach.
— Nie mam czasu słuchać téj sprzeczki, — przerwał oficer, — obowiązek mój każe mi was przytrzymać panowie, póki nie złożycie rękojmi, i że jesteście wierni i prawi poddani króla Jmci.
— Prowadźcie mię przed urzędnika, — zawołał pan Jarvie, — przed szeryffa lub sędziego pokoju. Nie mam obowiązku tłómaczyć się przed lada mundurem, kto i co jestem.
— Bardzo dobrze mój panie. Wiem jak mam postąpić z tymi, którzy nie chcą dać tłómaczenia. — A ten pan, rzekł daléj kapitan obracając się do mnie, — jakie jest jego nazwisko?
— Frank Osbaldyston, — odpowiedziałem.
— Jak to? Syn barona Hildebrand z Northumberlandu?
— Wcale nie, — przerwał burmistrz, — syn Williama Osbaldyston, naczelnika sławnego domu pod firmą Osbaldyston i Tresham, w Londynie przy Crane-Alley.
— Smuci mię to bardzo, — rzekł oficer, — ale nazwisko pańskie czyni jeszcze podobniejszém do prawdy moje podejrzenie, i widzę się zmuszonym prosić, abyś mi pan okazał wszelkie papiéry, jakie masz przy sobie.
Uważałem że dwaj górale spoglądali na siebie z niespokojnością, usłyszawszy te słowa.
— Nie mam żadnych papierów, — odpowiedziałem.
Oficer kazał mi szpadę odebrać i przejrzyć kieszenie. Wszelki opór byłby próżny; złożyłem więc broń rad nie rad i zezwoliłem na rewizyją, która się odbyła z wszelką grzecznością, jakiéj tylko żądać można w podobném zdarzeniu. — Nie znaleziono przy mnie nic więcéj, prócz pisma, które przed chwilą otrzymałem.
— Spodziéwałem się wprawdzie znaleźć coś więcéj, rzekł oficer, — bilet ten jednak jest nowym dowodem przeciw pańskiéj niewinności, okazuje bowiem, że utrzymujesz związki ze zbójcą wyjętym z pod prawa, nazwiskiem Robert Mac-Gregor Campbell, który oddawna jest postrachem tych okolic. Czy masz pan co powiedziéć na swoje usprawiedliwienie?
— Szpiegi Roba! — zawołał Inverashalloch, — powiesić ich bez zwłoki na pierwszéj gałęzi!
— Mości panowie! — rzekł burmistrz, — Przyjechaliśmy tu celem odzyskania pieniędzy, które nam się należą; nie znam prawa, któreby zabraniało odbierać od dłużników to, co im pożyczamy. A co do kartki, ta wpadła przypadkiem w nasze ręce.
— Kiedy i jakim sposobem otrzymaliście ten bilet? zapytał mię oficer.
Nie chcąc wydać gospodyni, milczałem.
— Czy ty mi na to nie odpowiész bracie? — rzekł kapitan spoglądając na Andrzeja, który trząsł się cały ze strachu, usłyszawszy pogróżkę górala.
— O! dla czego nie? — Opowiem wszystko. — List ten przyniósł jakiś góral i oddał téj czarownicy karczmarce; ale gotówem przysiądz, że mój pan nic o tém nie wiedział. On tylko chciał pomówić z Robem i nic więcéj. — Ach wielmożny kapitanie! zrób miłosierny uczynek i odeszlij mego pana pod strażą do Glasgowa. Możesz za to przytrzymać pana Jarvie tak długo, jak się panu podoba. On jest wstanie zapłacić wszystko co rozkażesz, i mój pan także, — co do mnie, jestem biédny ogrodnik, chudy pachołek, i napróżnobyś mię więził.
— Zdaje mi się, — rzekł oficer, — że wypada koniecznie odesłać tych ichmościów pod strażą do głównéj kwatery, ściągnąłbym na siebie odpowiedzialność, gdybym uwolnił osoby zostające w bezpośrednich związkach z nieprzyjacielem. — Panowie! proszę uważać siebie za moich więźniów — jak tylko dzień zaświta, odeszlę was do wyższéj władzy. Jeżeli jesteście w rzeczy saméj tém, czém się być mienicie, okaże się to wkrótce, i dzień lub dwa przytrzymania nie zrobi panom tak wielkiéj krzywdy. Nie słucham żadnéj wymówki, — dodał odwracając się od pana Jarvie, który już się zabiérał do odpowiedzi, obowiązek służby nie dozwala mi tracić czasu na próżnych sporach.
— Dobrze, dobrze, mój panie, — rzekł burmistrz, możesz teraz śpiéwać tak głośno, jak ci się podoba; ale daję słowo, że niedługo tańczyć będziesz.
Po téj rozprawie, oficer złożył tajną radę z góralami, któréj nie mogliśmy dosłyszyć, i z nimi izbę opuścił, a pan Jarvie odezwał się do mnie:
— Ci górale należą do zachodnich Klanów; ale jak mi powiadano, w niczém nie są lepsi od swoich sąsiadów. Jeżeli tu przybyli walczyć przeciw Rob-Royowi, to jedynie w tym celu, aby się pomścić dawnéj jakiejś krzywdy; to samo uczynił Galbraith, Grahamy i szlachta hrabstwa Lennox. Nic dziwnego, że chcą oddać wet za wet. Co zaś do tych biednych żołnierzy, ci jak wiadomo muszą się obracać na lewo i na prawo, stosownie do rozkazu. — Biédny Rob! będzie miał dość pracy jak słońce zajdzie! — Chociaż to niby jako urzędnik niepowinienbym źle życzyć rządowi, ale tą razą chciałbym, żeby Rob tym jegomościom dobrze skórę wytrzepał.






ROZDZIAŁ  XXX.
Słuchaj mię, próżno oko twe gniéwem się żarzy;
Twa zuchwała nadzieja nigdy się nie zjiści.
Nie tryumfuj; przypatrz się bladości méj twarzy,
Czy jest znakiem bojaźni, czy też nienawiści.
Bonduca.

Resztę nocy przepędziliśmy, jak było można w tak nędznéj karczmie. — Burmistrz znużony podróżą i wypadkami, które po niéj nastąpiły, nie mając powodu lękać się skutków chwilowego przytrzymania, i będąc może obojętniejszym ode mnie na czystość gościnnéj pościeli, rzucił się na jedno z łóżek, o których wyżéj nadmieniłem, i wkrótce głośno chrapać począł, co do mnie, wolałem raczéj usiąść przy stole, i drzémać wsparty na łokciu. — Żołnierze przez całą noc byli w poruszeniu. Dowódzca oddziału wysyłał czaty jedne po drugich, niektóre, jak wniosłem z jego niespokojności, wracały z niepomyślnemi wieściami, inne nie wracały wcale. Nakoniec, gdy już świtać zaczęło, wpadł do izby kapral i dwóch żołnierzy ciągnąc za sobą w tryumfie górala, w którym natychmiast poznałem naszego przyjaciela, eks-stróża glasgowskiego więzienia. Poznał go również i burmistrz przebudzony nagłym hałasem, — i zawołał; — Boże zlituj się, wszak już porwali i biédnego Dugala! — Kapitanie, daję za nim rękojmię, — rozumiész mię? — daję dostateczną rękojmię za biédnym Dugalem.
Na to wspaniałe oświadczenie, którego powodem była zapewne wdzięczność za otrzymany przed chwilą od Dugala ratunek, oficer odpowiedział w kilku słowach, prosząc pana Jarvie, aby się nie mieszał w cudze sprawy, i raczył pamiętać, że sam jest uwięzionym.
— Wzywam cię na świadectwo panie Osbaldyston! — zawołał burmistrz, — który jak widać, lepiéj znał proces cywilny, niż wojskowy. — Stosownie do postanowienia z roku 1701, Dugal wygra niewątpliwie wynagrodzenie i koszta, za nieprawne uwięzienie, — ja mu w tém dopomogę.
Oficer, który jak usłyszałem podówczas, nazywał się Thornton, nie zważając na pogróżki burmistrza, zaczął ściśle badać Dugala, i wymógł na nim, acz z wielką trudnością, jedne po drugich następujące zeznania: — Że Rob-Roy Mac Gregor jest mu znajomy, że go widział rok temu, sześć miesięcy, miesiąc, tydzień; a nakoniec, że przed godziną z nim się rozłączył. — Słowa te wymawiał więzień z taką niechęcią i żalem, iż zdawało się, że tylko bojaźń stryczka, którym mu ciągle zagrażał kapitan Thornton, zdołała mu je z ust wycisnąć.
— A teraz przyjacielu, — rzekł daléj oficer, — chciéj mi powiedzieć, ilu ludzi twój pan ma z sobą?
— Nie wiem o tém z pewnością, — odpowiedział Dugal, — wodząc tu i owdzie nieśmiałym wzrokiem.
— Patrz mi w oczy, ty psie góralski; i pomnij, że życie twoje zawisło od szczeréj odpowiedzi. — Ilu łotrów miał przy sobie ten zbójca, gdyś go opuścił?
— Sześciu, — nie licząc mnie, co odszedłem.
— A reszta, gdzie się podziała?
— Poszła na wyprawę przeciw zachodnim Klanom.
— Zachodnim Klanom? — rzekł kapitan, — być może; a ciebież po co tu przysłano?
— Dla dowiedzenia się, co porabia wasza wielmożność, i jéj czerwone mundury.
— Pokazuje się, że to hultaj, zdrajca, ten Dugal, — szepnął mi burmistrz do ucha, — dobrze się stało, że kapitan nie chciał przyjąć mojéj rękojmi.
— Uważajże teraz przyjacielu, co ci powiem, — rzekł znowu oficer. — Przyznałeś, że jesteś szpiegiem, i do téj pory, jużbyś powinien wisić na najbliższém drzewie; ale, jeżeli mnie i moich ludzi, doprowadzisz na miejsce, gdzieś zostawił twego pana, z którym mam pomówić o ważnych interesach, odzyskasz wolność, i dostaniesz nadto pięć gwinej.
— Oj biada mi! biada! — zawołał Dugal, — załamując ręce z rozpaczy. — Nie, — to być nie może, — nigdy tego nie uczynię, — wolę wisiéć!
— Kiedy tak przyjacielu, niechże się stanie wola twoja, — sam na siebie podpisałeś wyrok, a kapral Cramp spełni go w zastępstwie mistrza.
Kapral, znalazłszy w kącie kawał powroza, zrobił stryczek, zarzucił go na szyję więźnia, i przy pomocy dwóch silnych żołnierzy, pociągnął ku drzwiom izby. — Na widok bliskiéj śmierci, nieszczęśliwy Dugal zawołał drżącym głosem. — Poczekajcie panowie! — poczekajcie chwilę tylko; — wszystko zrobię co chcecie, wykonam rozkaz wielmożnego pana!
— Prowadź go, — krzyknął burmistrz, — prowadź, nigdy zdrajca nie był godniejszy śmierci. — No i czemuż go nie prowadzisz kapralu?
— Mój panie, — rzekł kapral zimno, — gdybyś był na miejscu jego, nie spieszyłbyś się tak bardzo; takie jest moje zdanie, i możesz mu śmiało zawierzyć.
Nie uważałem, co zaszło tymczasem między więźniem i kapitanem, usłyszałem tylko, jak pierwszy smutnym tonem zawołał: — Dajesz mi więc pan słowo, że będę wolnym, jeśli wam pokaże, gdzie jest Mac Gregor?
— Uwolnię cię natychmiast, możesz być pewnym tego. — Kapralu, każ wystąpić żołnierzom do marszu, i podać konie tym panom, — pojadą z nami, bo nie mogę dziś osłabiać mego oddziału, — daléj, do broni!
Żołnierze uszykowali się w oka mgnieniu; a gdy nas jako więźniów wyprowadzono z karczmy, Dugal dopomniał się o pięć gwinej, które mu kapitan przyrzekł.
— Oto je masz, — rzekł oficer, — ale pamiętaj, że najmniejszy cień zdrady, życiem mi przypłacisz.
— Ten niecnota jest sto razy gorszy, jak sądziłem, — odezwał się burmistrz. — Podły i bezbożny zdrajca! — O chciwości! przeklęta chciwości! źródło wszystkiego złego na tym świecie! Nie napróżno mawiał czcigodny mój ojciec, że pieniądz straszniejszy jest duszy, jak miecz ciału.
Kiedy to mówił pan Jarvie, przyszła gospodyni, niosąc rachunek, w którym nie zaniedbała pomieścić i to, co się jéj należało od majora Galbraith, i dwóch jego przyjaciół górali. Napróżno kapitan wzbraniał się zapłacić tę część rachunku, — gospodyni powtarzała ciągle, — że gdyby nie wiedziała o tém, iż ci panowie oczekują na przybycie wielmożnego kapitana, nie dałaby im ani kiéliszka wódki na kredyt, że majora Galbraith może już nigdy w życiu nie zobaczy; a choćby i zobaczyła, nie ma żadnéj nadziei odzyskania tego, co jéj winien, że jest biédną wdową, i że szczupły od podróżnych zarobek, stanowi jedyny jéj sposób do życia.
Kapitan Thornton położył koniec tym narzekaniom, wypłacając całkowitą należność, która nie przenosiła kilku szyllingów angielskich, lubo zliczona na drobną krajową monetę, przedstawiała na pozór dość znaczną summę; chciał nawet zaspokoić rachunek mój i pana Jarvie, ale zacny burmistrz nie pozwolił na to, i chociaż gospodyni szeptała mu do ucha: — Daj pan pokój, niech płaci Anglik; wszakże oni nas obdziérają ze skóry! — wyliczył bez zwłoki część na nas przypadającą. Okoliczność ta dała kapitanowi sposobność wynurzenia w kilku słowach żalu swego, że był przymuszony pozbawić nas wolności. — Jeżeli — rzekł, — jak się spodziéwam, jesteście prawymi poddanymi króla imci, nie weźmiecie mu za złe kroku, którego wymagał po mnie wzgląd na bezpieczeństwo jego osoby, — w każdym razie, zrobiłem, co mi nakazuje powinność.
Chcąc nie chcąc musieliśmy przestać na téj wymówce, udaliśmy się za naszym dowódzcą.
Nigdy nie zapomnę z jaką roskoszą wyszedłszy z ciemnéj pełnéj dymu i zaduchu izby, w któréj przesiedziałem noc całą, na świéże ranne powietrze, przyglądałem się pysznemu wschodowi słońca, rzucającego pierwsze promienie z pośród złotych i purpurowych obłoków, na najpiękniéjszą okolicę, jaką kiedykolwiek w życiu zdarzyło mi się widziéć. Po lewéj stronie rozciągała się dolina, przez którą Forth, wijąc się tu i owdzie, i okrążając do koła prawie samotny wzgórek uwieńczony gajem drzew wyniosłych i gęstych krzewów, toczył ku wschodowi spokojne swe wody. Na prawo, wielkie jezioro, lekko poruszane powiéwem rannego wiatru, w każdéj drobnéj fali odbijało milijon razy promienie wschodzącego słońca. Skały, góry, doliny zarosłe gajami brzóz i dębów, przedstawiały zewsząd czarujące widoki; a szelest i połysk zroszonych liści, ożywiał je, i nowego dodawał im wdzięku. Pośród tego obrazu wielkości natury, sam tylko człowiek okazywał poniżenie litość obudzające. Nędzne lepianki wioski Aberfoil, murowane z kamieni spojonych gliną, pokryte były kawałami torfu, ułożonego na krzywych i nieodartych z kory gałęziach. Dachy te spuszczały się tak nisko ku ziemi, że sprawiedliwie uważał Andrzéj Fairservice, iż moglibyśmy wjechać na nie poprzedniego wieczora, i nie postrzedz, że jesteśmy na domach, aż wtenczas, kiedy nogi koni naszych, przebiwszy dach, oparłyby się na głowach mieszkańców.
Jakkolwiek dom zajezdny jejmość pani Mac Alpine wydał nam się nikczemnym, można go było jednak nazwać pałacem, w porównaniu chałup, któremi był otoczony; i gdybyś miał ciekawość Treshamie zwiedzić dziś tę wioskę, pewny jestem, że nie znalazłbyś jéj w lepszym stanie, jak była podówczas; bo Szkoci nie łatwo przedsiębiorą odmianę w gospodarstwie swojém, choćby nawet takowa, ku wygodzie ich i pożytkowi służyć miała.
Gdyśmy się zabierali do marszu, kilka podeszłych niewiast przyglądało nam się przez drzwi napół otwarte mieszkań swoich. Patrząc na te sybille, których siwe włosy wysuwały się z pod flanelowych czepków; na ich twarze poorane marszczkami, i długie wywiędłe ręce; słysząc w dzikim języku rozmowy, którym towarzyszyły niezbyt przyjazne gesta; zdawało mi się, że widzę przed sobą rodzone siostry trzech czarownic Macbetha. Małe nawet dzieci, wybiegłszy z chałup nagie zupełnie, lub napół okryte kawałkami starych plaidów, groziły angielskim żołnierzom, uniesione narodową nienawiścią, prawie niepojętą w ich wieku. Nadewszystko uważałem z zadziwieniem, że chociaż miarkując po liczbie kobiét i dzieci, ludność téj wioski musiała być dość znaczną; nie widzieliśmy jednak żadnego mężczyzny, ani nawet kilkunastoletniego chłopca. Wniósłem ztąd, że wedle wszelkiego podobieństwa, odbierzemy od nich w ciągu podróży jeszcze wyraźniejsze znaki niechęci, nad te, które nam przy odejściu z Aberfoil okazywano.
Lecz zaledwie minęliśmy ostatni dom wioski, i weszliśmy na ścieżkę wiodącą do lasu po drugiéj stronie jeziora, powstały za nami przeraźliwe wrzaski, i owe klaskania rękami, które u góralów są oznaką żałości lub gniéwu. Zapytałem Andrzeja bladego jak śmierć, co to znaczy?
— Co znaczy? — zawołał, — wkrótce podobno dowiémy się o tém. Są to przekleństwa na czerwone mundury, i wszystkich tych, którzy mówią po angielsku. Słyszałem nieraz złorzeczenia niewiast i Anglii i Szkocyi, — nie nowina to dla nich, — alem nigdy nie słyszał nic podobnego jak przekleństwa tych czarownic góralek! — Wiész pan, co one mówią? — Oto, że radeby ujrzyć wszystkich czerwonych, porzniętych jak barany, — broczyć w ich krwi ręce aż po same łokcie, — posiekać ich ciała na tak drobre kawałki, aby jednym z nich pies nie mógł się pożywić, — i tym podobne przyjacielskie życzenia, których uczciwy człowiek i powtórzyć nie śmié. Jedném słowem, zdaje się, że gdyby sam djabeł chciał im dawać naukę, nicby nowego powiedzieć nie umiał. A co najgorsza, życzą nam szczęśliwéj drogi i radzą miéć się na baczności.
Te słowa Andrzeja potwierdziły mój domysł, i nie wątpiłem na chwilę, że górale wkrótce na nas uderzą. Droga zdawała się sprzyjać ich zamiarom. — Zbliżając się ku brzegom jeziora, szliśmy przez grunt błotnisty, zarosły gęstemi krzakami, w których łatwo zasadzka o kilkanaście kroków od ścieżki utaić się mogła. Tu i owdzie przerzynały ją spadające z bliskich gór strumienie, tak bystre, że żołnierze silnie jeden drugiego trzymać się musieli, aby się oprzéć pędowi wody, w któréj częstokroć brnęli po kolana. Lubo mało obeznany z sztuką wojowania, wiedziałem jednak, iż w takich okolicach, garstka odważnych, choć napół dzikich ludzi (jak mi wyobrażano góralów), może pokonać znaczny oddział linijowego wojska. Toż samo znać mniemał i pan Jarvie, bo w téj chwili przemówił do oficera w następne słowa: — Kapitanie! — nie szukam ja i nie żądam bynajmniéj twoich względów, — owszem, gardzę niemi; a za pierwszą zręcznością, dopomnę się o wyrządzoną mi krzywdę przez nieprawne zatrzymanie, — ale jako szczerze życzliwy królowi Jerzemu i jego wojsku radzę, abyś się raz jeszcze zastanowił nad przedsięwzięciem swojém; — mnie się zdaje, że lepiéj je odłożyć na sposobniejszą porę. — Jeżeli szukacie Rob-Roya, znajdziecie przy nim najmniéj pięćdziesiąt dobrze uzbrojonych towarzyszów. — Wie o tém każdy, — a jeżeli jeszcze przybyli mu w pomoc chłopaki z Glengyle, Glenfinlas, i Balquidder, może wam sprawić bankiet, który nie wiem czy panu do smaku przypadnie. — Koniec końców, jako przyjaciel króla, życzę wrócić do Aberfoil; — nie napróżno wrzeszczały te baby, — krzyki ich, podobnie jak i wron morskich, przepowiadają niechybną burzę.
— Bądź pan spokojny, — odpowiedział kapitan Thornton. — Muszę wypełnić dane mi rozkazy; a ponieważ mię zapewniasz, iż jesteś przyjacielem króla, i ja téż z mojéj strony mogę pana zapewnić, iż banda łotrów, która od tak dawna jest postrachem kraju tego, dziś niezawodnie musi być zniesioną. — Szwadron milicyi pod dowództwem majora Galbraith, łącznie z doma kompanijami jazdy, osadził wszystkie ujścia wiodące ku dolinom z tych dzikich okolic. Trzysta góralów, których naczelnicy znajdowali się w Aberfoil dzisiejszéj nocy, i liczne oddziały linijowego wojska, pilnują górnych ścieżek i wąwozów. Wreszcie, ostatnie wiadomości o Rob-Royu, stwierdzają to, o czém powiada ten niecnota, że widząc się zewsząd otoczonym, rozpuścił prawie całą swą zgraję, aby się łatwiéj mógł ukryć, lub zemknąć jemu tylko wiadomą drogą.
— Nie wiem, — rzekł burmistrz, — czy co z tego będzie! Dziś rano Galbraith ma więcéj w głowie wódki, jak mózgu. Co do górali, gdybym był na pańskiem miejscu, nie ufałbym im tak bardzo. Kruk krukowi oka nie wykłuje, — między sobą, kłócą się, łają i biją; ale niechże się wmiesza kto obcy (a zwłaszcza, jeżeli ma na nogach to, czego oni nie noszą, a worek w kieszeni), zapomną o kłótni, i wszyscy razem na niego uderzą.
Zdaje się, że te uwagi zrobiły niejakie wrażenie na umyśle kapitana, rozkazał bowiem żołnierzom swoim uszykować się do boju, nabić broń, i osadzić bagnety. — Wyznaczył oprócz tego straż przednią i tylną, złożoną z kilku ludzi pod dowództwem kapralów, którym zalecił jak największą baczność. Dugala wzięto znowu na ścisłe badanie, podczas którego obstawał ciągle przy pierwszém zeznaniu; a gdy mu kapitan zarzucał, że go prowadzi drogą podejrzaną i niebezpieczną, odpowiedział mrukliwym tonem, przez co na tém większą zdawał się zasługiwać wiarę; — alboż to ja zrobiłem tę drogę? — jeżeli panowie chcieliście szérszéj i równiejszéj, to trzeba było iść do Glasgowa a nie w góry.
Ruszyliśmy więc daléj, — ścieżka wiodła nas ciągle ku brzegom jeziora, ale pośród tak gęstych zarośli, że kiedy niekiedy tylko mogliśmy jéj dostrzedz. Wkrótce jednak wyszedłszy z lasu, ujrzeliśmy przed sobą w całéj okazałości to pyszne zwiérciadło, w którego czystéj i spokojnéj powierzchni (wiatr bowiem ucichł już był zupełnie), odbijały się ciemne, wrzosem porosłe góry, ogromne siwe skały, i wesołe gaje, któremi zewsząd było otoczone. Brzeg w tém miejscu tak był spadzisty, tylu parowami poprzerzynany, że oprócz wązkiéj ścieżki, po któréj postępowaliśmy naprzód jak najostrożniéj, żadnego innego nie znaleźliśmy przejścia; i gdyby z wiérzchołka skał wiszących nad naszemi głowami, podobało się nieprzyjacielowi zrzucać na nas kamienie tylko, poleglibyśmy wszyscy bez nadziei ratunku lub obrony. Dodaj do tego jeszcze Treshamie ustawiczne prawie załamania ścieżki przy każdym przylądku lub zatoce, które rzadko kiedy dozwalały nam daléj nad sto kroków sięgnąć wzrokiem przed sobą. Dowódzca nasz zdawał się nieco pomieszanym, zważając niebezpieczeństwo téj trudnéj przeprawy; ponawiał ciągle rozkazy żołnierzom swoim, aby się mieli na baczności, i groził Dugalowi nieochybną śmiercią, jeśliby się okazało, że go chciał zdradzić. Lecz Dugal przyjmował te pogróżki tak obojętnie, jak gdyby nie rozumiał, co do niego mówią; i trudno było odgadnąć czyli istotnie był niewinnym, lub z narażeniem własnego życia zgubę naszą zaprzysiągł.
— Kto szuka Rob-Roya, — rzekł nakoniec, — musi przecie wiedziéć, że go nie znajdzie na otwartém polu, ani potrafi ująć bez niebezpieczeństwa.
Zaledwo domówił te słowa, stanęła straż przednia, a kapral, który był na jéj czele, przysłał żołnierza, donosząc, że postrzegł kilkunastu górali na wierzchołku góry, na którą prowadziła ścieżka. W tejże chwili przybiegł drugi żołnierz od tylnéj straży i uwiadomił, iż w lesie, który tylko co opuściliśmy, dał się słyszyć odgłos góralskiéj trąbki. Kapitan Thornton, równie przytomny jak mężny, postanowił natychmiast iść na przebój pod górę, nieczekając dopóki we dwa ognie wziętym będzie; a zapewniwszy żołnierzy, że odgłos trąbki oznaczał, iż przyjacielskie Klany góralów śpieszą im na pomoc, przedstawił potrzebę przypuszczenia jak najprędzéj attaku, i pojmania Rob-Roya nim nadciągną sprzymierzeńcy, z którymi i sławą zwycięstwa i nagrodą za głowę zbójcy, podzielićby się przyszło. Ściągnąwszy zatém obie straże, uszykował żołnierzy do boju, o ile ciasna dróżka dozwalała; Dugala postawił w środku oddziału między dwoma grenadyjerami, z wyraźnym rozkazem, aby strzelili za nim w pogoń, jeśliby chciał zemknąć; toż samo miejsce i nam przeznaczono, jako najbezpieczniejsze. Po czém kapitan Thornton wziąwszy halabardę z rąk żołnierza, który ją za nim nosił, stanął na czele i dał znak attaku.
Szczupły oddział ruszył naprzód, ożywiony męstwem właściwém angielskiemu żołnierzowi; lecz biédny Andrzéj Fairservice szedł jak na ścięcie, tracąc prawie przytomność z bojaźni; a jeżeli mam prawdę powiedziéć, ani pan Jarvie, ani ja, nie byliśmy obojętni na szczególne przeznaczenie, które nam rozkazało mieć czynny udział w bitwie, zupełnie dla nas obcéj, — ale trudno było walczyć przeciw wyrokom losu.
Zbliżyliśmy się do miejsca, z którego straż przednia dostrzegła przed chwilą nieprzyjaciela. Był to jeden z owych przylądków, około których jak nadmieniłem wyżéj, droga nasza przechodziła; tą razą jednak porzuciwszy brzeg jeziora, wiodła w kilku załamaniach na spadzistą skałę, z innych stron zupełnie niedostępną. Kiedy po wielu trudach dochodziliśmy już jéj wierzchołka, kapral uwiadomił nas, że postrzegł czapki i broń kilkunastu górali leżących w trawie między krzakami i czatujących zapewne na przybycie nasze. Kapitan dodał mu kilku ludzi i kazał wyparować nieprzyjaciela, a sam zresztą oddziału postępował za nim wolniejszym krokiem.
Attak wstrzymany został na chwilę, niespodzianém ukazaniem się jakiejś niewiasty, która stanąwszy na samym wiérzchu skały, zawołała groźnym tonem. — Stójcie, — i powiédzcie mi, kogo szukacie w kraju Mac Gregorów?
Rzadko kiedy widziałem równie szlachetną, i uderzającą postać. — Wiek téj kobiety zaledwo zdawał się przechodzić lat czterdzieści, — rysy twarzy przedstawiały obraz męskiéj piękności, chociaż niewygody życia lub niszczący wpływ smutku i gwałtownych namiętności, pokryły już jéj czoło głębokiemi marszczkami. — Plaid, który miała na sobie, nie osłaniał głowy i ramion obyczajem szkockich niewiast; lecz zwieszony był na barkach, jak go zwykle noszą żołnierze góralscy. Na głowie miała męską czapkę z piórem, w ręku gołą szablę, i parę pistoletów przy boku.
— To Helena Campbell, małżonka Roba, — rzekł do mnie burmistrz cichym i drżącym głosem, — nie jednemu z nas dzisiaj spadnie czaszka z głowy!
— Kogo pan szukasz? — zawołała znowu, — obracając się do kapitana Thornton, który naprzód postąpił.
— Szukamy, — rzekł oficer, — skazanego zaocznie Rob-Roya Mac Gregora Campbell; — nie prowadzimy wojny z kobietami, — zostaw wolne przejście oddziałowi wojska króla imci, a niedoświadczysz żadnéj krzywdy.
— O! wiem ja dobrze, co to są przyrzeczenia wasze, co to jest wasza sprawiedliwość! — odpowiedziała Amazonka. — Wydarliście mi imię, i sławę, — kości matki mojéj zadrżałyby w grobie, gdyby zwłoki moje przy nich złożyć chciano! — Dom, majątek, odzież, ostatni kawałek chleba, wszystko, wszystkoście nam zabrali; a teraz przychodzicie jeszcze wydrzeć nam i życie!
— Nie chcę wydzierać życia nikomu, — rzekł kapitan, ale dane mi rozkazy wypełnić muszę. — Jeżeli jesteś sama, dobra kobiéto, niczego się obawiać nie powinnaś; ale jeżeli masz przy sobie ludzi do tego stopnia zaślepionych, iżby się nam opierać chcieli, śmiałość swoją krwią własną przypłacą. — Kapralu! naprzód!
— Naprzód, marsz! — powtórzył kapral. — Hurra dzieci! — worek pełny złota za głowę Roba!
Sześciu żołnierzy udało się za nim podwójnym krokiem; lecz gdy doszli do ostatniego załamania ścieżki, usłyszeliśmy wystrzał kilkunastu karabinów z rozmaitych stanowisk wąwozu. — Kapral ugodzony kulą w piersi, usiłował jeszcze naprzód postąpić, — chwytał rękami za skałę, — lecz wkrótce zemdlony, upadł — a tocząc się z jednéj przepaści w drugą, zniknął w bezdennéj głębi jeziora. Z pomiędzy żołnierzy, trzech poległo, inni mniéj lub więcéj ranieni, cofnęli się ku środkowi oddziału.
— Grenadyjery naprzód! — zawołał kapitan Thorton.
Przypomnisz sobie Treshamie, że w owym czasie żołnierze noszący to imię, opatrzeni byli istotnie w broń straszliwą, rozsiewającą śmierć i zniszczenie w szeregach nieprzyjaciela. Na komendę kapitana wystąpiło ich czterech, reszta odebrała rozkaz wspierania towarzyszów.
— Panowie, — rzekł kapitan obracając się do nas, — jesteście wolni, — schrońcie się, gdzie możecie. Grenadyjery baczność! — granaty w rękę — cel — pal!
Żołnierze rzucili zapalone kule w zarośle, między któremi dostrzeżono zasadzkę, a cały oddział zawoławszy hurra, ruszył naprzód śpiesznym krokiem. Dugal, o którym zapomniano śród powszechnego zamieszania, skoczył w krzaki porastające w rozpadlinach, i wdzierał się na skały z zręcznością dzikiego kota. Widząc że cały ogień górali zwrócony był na ścieżkę, rzuciłem się w ślad za Dugalem. Nieustanne wystrzały tysiączném echem powtarzane, świst i pękanie granatów, krzyki żołnierzy, i okropne wycie ich przeciwników górali, wszystko to, wyznam ci bez wstydu, dodawało mi skrzydeł, i zagrzéwało chęć dostania się na bezpieczniejsze miejsce.
Burmistrz, któremu także bojaźń udzieliła na chwilę zręczności i siły, ubiegł około dwudziestu kroków od ścieżki pod górę, ale gdy przeskakiwał z jednego ułamku skały na drugi, noga mu się pośliznęła, i byłby się niezawodnie połączył z cieniami śp. czcigodnego ojca swego Dyjakona, o którym tyle rozprawiać lubił, gdyby szczęściem poła surduta jego nie zawisła na grubéj gałęzi cierniowego krzaka. Uchwyciwszy natenczas rękami za inną gałęź z przeciwnéj strony parowu, biedny pan Jarvie bujał na powietrzu między niebem i ziemią, przedstawiając dość trafny obraz złotego runa, wiszącego jako znak kupiecki nadedrzwiami korzennego sklepu przy Ludgate-hill.
Co do Andrzeja Fairservice, temu się lepiéj udało; dolazł bowiem bez przypadku na małą płaszczyznę, prawie w połowie wysokości skały. Z tém wszystkiém miejsce to niczém nieosłonione, a leżące w bliskiém sąsiedztwie pola bitwy, nie zdawało mu się zupełnie bezpieczne. Chciał się wdrapać wyżéj, ale zatrzymały go pionowe ściany skały; wrócić nazad ku ścieżce, wcale nie miał ochoty, — latał więc z końca w koniec po szczupłéj przestrzeni jak tancerz na linie, krzycząc przeraźliwie, i wzywając pomocy raz po angielsku, drugi raz po galicku, w miarę jak zwycięztwo zdawało mu się przechylać na jedną, lub na drugą stronę.
Postrzegłszy przykre i niebezpieczne położenie burmistrza, pierwszą moją myślą było pośpieszyć mu na ratunek, lecz mimo wszelkich usiłowań nie zdołałem przebyć głębokiego parowu, który nas przedzielał. Andrzéj przeciwnie, mógłby bardzo łatwo przynieść panu Jarvie pożądaną pomoc; ale ani rozkazy moje, ani usilne prośby nie potrafiły go skłonić aby zlazł ze skały, po któréj biegał ciągle wołając ratunku, i schylając się na wszystkie strony, jak gdyby każdy wystrzał do niego był wymierzony.
Cała ta scena nie trwała dłużéj nad kilka minut. Ogień nieprzerwany zrazu, ustał raptownie, — wniosłem więc, że potyczka musiała się już skończyć; a chcąc się dowiedziéć o jéj skutku, zacząłem szukać miejsca, z którego mógłbym ujrzéć pole bitwy, i wezwać o pomoc biédnemu burmistrzowi, wiszącemu w powietrzu na wzór trumny Wielkiego Proroka. Po wielu usiłowaniach, odkryłem nakoniec smutny widok pobojowiska. Oddział kapitana Thornton został zupełnie zniesiony. — W téj chwili właśnie górale rozbrajali oficera i dwunastu pozostałych żołnierzy, z których każdy prawie był ranny. Oddział ten, mając przeciw sobie trzykroć znaczniejszą siłę, wystawiony, na morderczy ogień, na który skutecznie odpowiedzieć nie mógł, złożył broń w końcu na rozkaz dowódcy, pragnącego ocalić resztę swych mężnych towarzyszów od widocznéj, a nieużytecznéj zguby. Co do górali, zwycięztwo nie drogo ich kosztowało. — Walcząc bowiem pod zasłoną skały, stracili tylko jednego człowieka, a dwóch mieli rannych od granata. Te szczegóły późniéj mi już opowiedziano, gdyż w owéj chwili mogłem się tylko domyślić skutku nieszczęśliwéj wyprawy, widząc angielskiego oficera z głową odkrytą i we krwi zbroczoną, oraz jego żołnierzy, na których twarzy malowała się rozpacz, otoczonych zgrają górali, wydzierających broń nieszczęśliwym jeńcom z najdzikszą radością.






ROZDZIAŁ  XXXI.
„O! biada zwyciężonym!“ — rzekł niegdyś Rzymianin,
Gdy od Gallów przeważnie Rzym ponosił klęski.
O biada zwyciężonym! Tylko mocą danin
I ofiar, zdołasz oręż powściągnąć zwycięzki
Gaulliada.

Upatrywałem na wszystkie strony Dugala między zwycięzcami. Nie wątpiłem wcale że rola którą odegrał, ułożoną została umyślnie, aby wprowadzić angielskiego oficera w niebezpieczny wąwóz, i nie mogłem wyjść z podziwienia nad zręcznością, z jaką ten na pozór nieokrzesany i na pół dziki góral potrafił ukryć swoje zamiary, wyznając jakby mimowolnie i tylko przez bojaźń niechybnéj śmierci, fałszywe wieści, które naumyślnie przyniósł. Uważałem, że spotkanie się nasze z góralami w pierwszym zapale zwycięztwa, zagrażałoby oczywistém niebezpieczeństwem, gdyż niedorosłe nawet chłopcy dobijały nielitościwie rannych, ale żyjących jeszcze żołnierzy. Chciałem więc miéć pośrednika w Dugalu przynajmniéj, ponieważ Campbell, czyli raczéj ukryty pod tem imieniem sławny Rob-Roy, nie był na polu bitwy.
Nie mogąc jednak odkryć Dugala, postanowiłem wrócić na pierwsze miejsce i rozmyślać nad sposobem przyniesienia pomocy biednemu memu przyjacielowi panu Jarvie; ale na wielką moją pociechę postrzegłem, że uwolniony z przykrego położenia, siedzi bezpiecznie pod skałą (na któréj wisiał niedawno), lubo z poczerniałą twarzą i podartém odzieniem. — Pośpieszyłem ku niemu winszując serdecznie, że go widzę w dobrém zdrowiu po tak okropném przypadku, ale uważałem, że zrazu przyjął mnie dość ozięble, i tylko częsty kaszel, który mowę jego przerywał, przeszkadzał mu wyrazić mi, iż niezupełnie wierzył w szczerość moich oświadczeń.
— Eche, eche!... powiadają że dobry przyjaciel... eche! lepszy od złego brata... eche, eche!... Dla kogóż ja przybyłem w ten kraj przeklęty?... eche!... przeklęty od Boga i od ludzi, jeżeli nie dla ciebie? eche, eche, eche! Czy to pięknie?... eche!... pozwolić mi wisieć tak długo... eche, eche! i nie przyjść na pomoc?
Ukazałem miejsce, na którém się podówczas znajdowałem, i przekonałem burmistrza naocznie, że niepodobna mi było dojść do niego. Równie łatwy do przebłagania, jak skory do gniewu, zacny burmistrz wrócił mi przychylność swoją i podał rękę na znak zgody. Zapytałem go jakim sposobem zdołał się wydobyć z niebezpiecznego położenia?
— Wydobyć? — zawołał pan Jarvie, — wisiałbym pewno do sądnego dnia, mając głowę po jednéj strome parowu, a nogi po drugiéj, gdyby mię tak jak i wczoraj nie poratował ten poczciwy Dugal. — Za jednym zamachem uciął mi obiedwie poły, a drugi silny chłop, którego przyprowadził, postawił mię na nogach zdrowego, jak gdyby mi się nic nie przydarzyło. — Proszę! co to jest dobre sukno! — Gdybym miał na sobie wasze francuskie kamloty, albo półsukienka, potrzaskałyby się na kawałki pod ciężarem takim jak moje ciało. — Ale niech Pan Bóg zapłaci majstrowi, co je utkał! Pływałem sobie po powietrzu tak bezpiecznie, jak bat na wodzie, przymocowany grubą liną do brzegu.
— A cóż się stało z Dugalem? — zapytałem.
— Ten poczciwina kazał mi tu czekać, póki nie wróci, gdyż, jak powiada, niebezpiecznie byłoby stanąć teraz przed jejmością. Mnie się zdaje, że poszedł pana szukać, bo ten poczciwy chłopak o niczém nie zapomni. A to co mówi o żonie Rob-Roya, jest istotną prawdą. Helena Campbell nie była bardzo łagodną będąc panną; a pewno nie przybyło jéj słodyczy po zamęźciu. Ludzie powiadają, że sam Rob nawet jéj się lęka; co do mnie, nie ukażę się przed nią póki Dugal nie wróci, zwłaszcza, iż po tak dawném niewidzeniu, pewnoby mię nie poznała. Uważam przeto, że najlepiéj będzie poczekać na Dugala.
Oświadczyłem panu Jarvie, że się zgadzam z nim zupełnie; ale los zrządził, iż przezorność ta na nic nam się tą razą nie przydała.
Chociaż po ustaniu bitwy Andrzéj Fairservice ochłonął z bojaźni i uspokoił się nieco, nie śmiał jednak zléźć z małéj płaszczyzny, na któréj się znajdował; że zaś jak powiedziałem wyżéj, nie była niczém osłonioną, nie uszedł przeto bystrego wzroku góralów. — Wydawszy radośny okrzyk, kilku z nich rzuciło się na skałę; lecz inni nie zadając sobie tyle pracy, obrali sobie krótszą drogę; przyłożywszy bowiem do twarzy długie swoje strzelby, i wziąwszy na cel nieszczęśliwego Andrzeja, dali mu do zrozumienia, że jeżeli w téj chwili nie zejdzie na dół i nie zda się na łaskę, będą strzelać do niego, jak żołnierze do tarczy. Nie było czasu namyślać się; z dwojga złego obierając mniejsze, biédny Fairservice zaczął niebezpieczną podróż; pełznąc zrazu na brzuchu, potém na grzbiecie, chwytając się za każdy krzak, każdy ułamek skały, a nie zaniedbując przytém, ilekroć miał wolną choć jedną rękę, wyciągać ją ku góralom i żebrać litości; ale ci znajdując zabawę w przerażeniu Andrzeja, posunęli je do najwyższego stopnia, strzelając mu po nad głową, i śmiejąc się do rozpuku z dziwnych poruszeń i obrotów, do których go przymuszała bojaźń.
Tym sposobem dostał się przecież bez przypadku na mniéj spadzistą pochyłość; ale gdy jeszcze był o stóp dziesięć od spodu góry, pośliznął się, upadł, i potoczył jak kłębek pod nogi góralom, którzy podnosząc go z ziemi, splądrowali kieszenie, zdarli kapelusz, chustkę, surdut, kamizelkę, pończochy, trzewiki, a to tak zręcznie i prędko, że można powiedziéć bez przesady, iż upadł zupełnie ubrany, powstał obnażony jak szkielet. W tym stanie, bez względu na bose nogi, powlekli go przez krzaki po ostrych kamieniach na pole bitwy, na którém zgromadziła się reszta towarzyszów.
Na nieszczęście przechodząc niedaleko miejsca, w którém ja z panem Jarvie siedzieliśmy ukryci, jeden z tych ostrowidzów postrzegł i nas także. Za danym znakiem przybiegło ich sześciu, grożąc nam bronią, jeżeli się nie poddamy. — Wszelki opór przeciw tak znacznéj liczbie, byłby szaleństwem, gdybyśmy nawet mieli się czém bronić; musieliśmy przeto uledz przemocy. Zręczni służalce zaczęli się natychmiast krzątać około naszéj odzieży, i byliby niewątpliwie oporządzili jak Andrzeja, który drżąc od strachu i zimna, stał o kroków kilkanaście, gdyby na szczęście nie nadszedł Dugal. Po długiéj i żywéj sprzeczce, w któréj, jak wnosiłem z poruszeń jego, nie szczędził łajania i groźby, tyle dokazał, że górale zaprzestali łupieztwa, a nawet oddali nam już zabrane rzeczy. Wyrwał z rąk jednego chustkę moją, a w zapale bogobojnéj restytucyi, ścisnął mi ją tak mocno naokoło szyi, jak żeby brał naukę od mistrza, podczas pobytu swego w glasgowskiém więzieniu. Innemu, odebrał surdut pana Jarvie z uciętemi połami, i zarzucił mu go na plecy; a postrzegłszy, że coraz więcéj tłumu przybywa, prosił abyśmy zeszli z góry, zalecając prowadzącym pana Jarvie, jak największą ostrożność. Ośmielony tém postępowaniem Andrzéj Fairservice, zaczął także wzywać protekcyi i względów Dugala, błagając, aby mu przynajmniéj trzewiki oddać rozkazał; ale Dugal odpowiedział:
— Nic z tego nie będzie braciszku, — nie jesteś szlachcicem, — są tu lepsi od ciebie, a boso chodzą — i nie dając baczenia na krzyki Andrzeja, udał się z nami w dalszą drogę, łając i odpychając wszystkich, którzy nam bliżéj w oczy zajrzéć chcieli. — Stanęliśmy nakoniec przed bohatérką dnia tego. Spojrzawszy na nią, i na dzikie, srogie, lecz prawdziwie marsowe twarze tych, którzy ją otaczali, jeżeli mam wyznać prawdę, strach mię ogarnął. Nie wiem czy Helena Mac-Gregor walczyła osobiście podczas potyczki; ale krwawe plamy na twarzy, rękach obnażonych po łokcie, i na mieczu, który jeszcze trzymała; jéj oko gniewem pałające, i włosy roztargane w czarnych kędziorach, spadające na ramiona, nie dozwalały wątpić, iż musiała czynnie należeć do bitwy. — Wzrok jéj i wyraz twarzy objawiały pychę z odniesionego zwycięztwa, i radość z dokonanéj zemsty, nie zaś żądzę krwi, lub dzikie okrucieństwo. Postać Heleny przypominała mi raczéj jedną z owych natchnionych bohatérek Pisma Św., których obrazy widywałem po kościołach Francyi. Niewiedziałem w jakich wyrazach przemówić do téj nadzwyczajnéj niewiasty, gdy pan Jarvie zastąpił mnie, przyjmując na siebie rolę mówcy:
— Cieszę się niewypowiedzianie, — rzekł drżącym głosem, zupełnie nieodpowiednim uczuciu, jakie wyrażały słowa, — że traf szczęśliwy dozwolił mi powitać małżonkę krewnego mego Roba. — Jakże się macie? — rzekł znowu po chwili wypoczynku, zdobywając się na ton poufałéj przyjaźni, — jak wam zdrowie służy od czasu ostatniego widzenia się naszego? — Dawno już temu, dawno! — możeś już mnie i zapomniała? — ale pamiętasz zapewne ś. p. czcigodnego ojca mego Nikola Jarvie z Saltmarket w Glasgowie. — Był to zacny człowiek, Panie świéć jego duszy! poważał was i kochał; równie i całą, waszą rodzinę. — Owóż, jak powiedziałem, miło mi jest panią oglądać; i gdyby mię ci ludzie nie trzymali trochę za mocno, bo aż mię ręce bolą, prosiłbym o pozwolenie uściskania cię, jako bliskiéj mojéj krewnéj; lubo prawdę mówiąc, nie zaszkodziłoby gdybyście wprzód kazali sobie podać nieco wody i ręcznik.
Dziwna ta przemowa, i ton poufałości, nie zgadzały się bynajmniéj ze stanem uniesienia, w którym podówczas był umysł kobiéty, nieostygłéj jeszcze z zapału bitwy i mającéj stanowić o losie nieszczęśliwych jeńców.
— Któż ty jesteś? — rzekła, — który śmiész się mianować krewnym Mac-Gregora, a nie nosisz jego ubioru i nie jego przemawiasz językiem? Kiedyż widziano psa płaszczącego się u nóg samy, którą przed chwilą ścigał?
— Może być kuzynko, — odpowiedział nieulękniony burmistrz, — że pokrewieństwo nasze nie jest ci wiadome; lecz nie podpada żadnéj wątpliwości. Moja matka Elspeth Macfarlande, była żoną ojca mego Dyjakona Nikola Jarvie, wieczny pokój ich duszom! — Ojciec matki mojéj, a mój dziad Parlane Macfarlane z Loch Sloy, był znowu mężem Jessy Mac-Nab z Stuckavrallachen, krewnéj męża waszego w piatem pokoleniu; albowiem Duncan...
Tu Virago przerwała genealogiczny wywód, zapytując dumnie:
— Czy strumień czysty i wolno płynący może miéć jaki związek z zaczerpniętą w nim wodą na podły domowy użytek?
— Prawda kuzynko, — rzekł pan Jarvie; — lecz kiedy skwary letnie wysuszą go zupełnie, gdy zbieleją na dnie kamienie, nie gniewałby się natenczas strumień, gdyby mu kto wrócił wszystkie krople wody, jakie w nim czerpano. — Wiem ja, że wy górale nie cierpicie języka, którym mówią w Glasgowie; ubioru, który tam noszą; ale możeż kto inaczéj mówić jak tym językiem, który słyszy od kolébki? i czyliż mniemacie, że krótkie moje nogi i brzuch tłusty dobrzeby się wydały w téj waszéj kuséj spódnicy? — Zresztą, — dodał nieustraszony burmistrz, mniéj zważając na znaki, które mu dawał Dugal, spostrzegłszy, że gadanina jego niecierpliwi Helenę, — zresztą, ponieważ jak sądzę, szanujesz swego męża, bo tak przykazuje Pismo Św., powinnaś sobie przypomniéć, że zamilczając nawet o owym sznurku pereł, które ci posłałem w dzień ślubu, zrobiłem Robinowi niejedną przysługę wtenczas, kiedy uczciwie bydłem handlował, a nie bił, nie łupił, i nie rozbrajał wbrew prawu, żołnierzy króla Jmci.
To zakończenie dotknęło strony, któréj dźwięk nie był miły uszom Heleny. Uniesiona pychą, podniosła głowę i rzekła z gorzkim wzgardy uśmiechem:
— Tak jest, tak; ty, i podobni tobie, mogliście śmiało przyznawać się do pokrewieństwa z nami wtenczas, kiedy byliśmy narzędziami jęczącymi pod okrutném panowaniem waszém; smutną ofiarą dzikich i nieludzkich praw waszych, kiedyśmy musieli oddawać wam podłe usługi; wodę nosić, drwa rąbać, dostarczać potraw na rozpustne wasze biesiady. Ale dziś jesteśmy wolni! — wolni, na mocy tego samego wyroku, który mię wygnał z domu nagą i bez chleba, który mi wydarł wszystko! — tak dalece, że gdyby nie żądza zemsty, dawnobym już żyć przestała. — Niechże więc dzień dzisiejszy tak szczęśliwie zaczęty, uwieńczony został czynem, który na wieki starga wszelkie związki, jakie jeszcze zachodzą między Mac-Gregorem, a podłemi nizin mieszkańcami. — Allan! Dugal! skrępujcie razem tych trzech Sassenachów, i wrzućcie do jeziora, niech tam szukają krewnych, do których w nasze góry przybyli.
Burmistrz przestraszony nieco tym rozkazem, miał już rozpoczynać nową perorę, któraby zapewne jeszcze bardziéj rozjątrzyła gniéw bohatérki; ale Dugal przystąpił do niéj i w języku krajowym, którym tłómaczył się daleko płynniéj, aniżeli mówiąc po angielsku, przedsięwziął, ile mogłem miarkować, naszą obronę.
Lecz pani jego przerwała mu wkrótce mowę, i jak gdyby chciała nam dać uczuć wcześnie całą okropność losu, który nas miał spotkać, zawołała:
— Podły psie! śmiész się przeciwić moim rozkazom? a gdyby wolą moją było urżnąć im bluźniercze języki; wydrzéć serca i obaczyć, w którém mieści się więcéj zdrady przeciw Mac-Gregorom; nie byłożby powinnością twoją spełnić jéj natychmiast?
— Zapewne, zapewne, — rzekł Dugal, — stałoby się zadość woli waszéj, — ale jeżeliby to było jedno i to samo, strącić do jeziora kapitana, kaprala Cramp i dwa lub trzy czerwone mundury, zrobiłbym to daleko chętniéj, — ale tamci panowie są przyjaciółmi Gregaracha, i przyszli tu na jego wezwanie, o czém mogę zaręczyć, bo sam do nich list zaniosłem.
Helena miała już odpowiedziéć, gdy w tejże chwili dał się słyszyć odgłos góralskiéj trąbki u spodu wąwozu. — Był to zapewne oddział, który wziął tył kapitanowi Thornton i zmusił go do uderzenia na zasadzkę, lecz rozprawa trwała tak krótko, iż mimo pośpiechu, nie mógł zdążyć przed jéj ukończeniem na pole bitwy.
Znaczna była różnica między nowo-przybyłymi, a tymi, którzy składali zasadzkę. Otaczający naczelniczkę (jeżeli się godzi nadać jéj to nazwisko bez obrazy grammatyki), byli po większéj części starcy, chłopcy zaledwie wyszli z dzieciństwa, niewiasty nawet, słowem tacy, którzy ostatecznością tylko zmuszeni, wzięli się do broni. Widok tak nikczemnéj i godnéj pogardy zgrai, powiększał jeszcze smutek i upokorzenie kapitana. Przeciwnie, oddział mniéj lub więcéj 40 górali, który późniéj nadciągnął, składał się z wyboru młodzieży; porządny ich, lecz krótki ubiór, odkrywał twarde i wydatne muszkuły czerstwego ciała. W broni, podobna jak i w stroju zachodziła różnica: pierwsi, oprócz kilkunastu strzelb, nie mieli nic więcéj nad siekiéry, kosy i grube sękowate pałki; wtenczas, gdy każdy z drugiego oddziału, miał za pasem parę pistoletów i puginał; a oprócz tego pałasz, karabin i tarczę, którą górale zwykle zarzucają na plecy podczas marszu, lub używając ognistéj broni, a kładą na lewą rękę, gdy walczą na szable.
Łatwo jednak dostrzegłem, że ci ostatni nie mogli się również jak ich towarzysze poszczycić zwycięstwem. Stanęli w milczeniu i ze spuszczoném w ziemię okiem przed małżonką swego naczelnika, — trąbka ich tylko, ciągle smutne wydawała tony.
Helena poskoczyła ku nim z twarzą, na któréj się kolejno malowały gniéw i bojaźń. — Cóż to jest Allaster? — zawołała, — co znaczy ten smutny odgłos w chwili zwycięstwa? — Robert! Hamish! gdzież jest Mac-Gregor? gdzie jest wasz ojciec?
Synowie będący na czele oddziału postąpili ku niéj wolnym i niepewnym krokiem, i wymówili kilka słów po Gallicku, które usłyszawszy Helena wydała przeraźliwy okrzyk, a za nią cała zgraja starców, kobiét i dzieci, — płacz, jęk, klaskanie rękami, obudziły na nowo uśpione gór echo; ptaki nocne przestraszone okropniejszym jeszcze nad ich własny wrzaskiem, ruszyły się z ciemnych swoich kryjówek.
— Wzięty! — zawołała Helena, gdy hałas i zamieszanie uspokoiły się nieco. — Wzięty! — w niewoli! — a wy żyjecie? — Podli i nikczemni tchórze! — Na tomże was temi karmiła piersiami, abyście oszczędzali krew waszą, w obronie ojca? abyście widząc go w ręku nieprzyjaciół, wracali spokojnie z zabójczą wieścią do matki?
Synowie Mac Gregora, do których zwróciła tę srogą przemowę, byli dwaj młodzieńcy w kwiecie wieku: starszy mógł miéć zaledwo lat dwadzieścia, imie jego było Robert, lecz dla różnicy od ojca, górale dali mu przydomek Og, czyli mniejszy. Oko miał czarne, płeć ciemną, przez którą przebijał się rumieniec i czérstwość zdrowia; budowę ciała, nad wiek silną i rozrosłą. — Hamish czyli James, szczuplejszy nieco, lecz wyższy głową od brata i piękniejszéj twarzy, miał niebieskie oczy, a włos jasny spadał mu w bujnych kędziorach na ramiona z pod błękitnéj czapki.
Oba stali przed matką, smutni i zapłonieni wstydem, słuchając jéj wymówek z pełną uszanowania pokorą. Nakoniec kiedy gniéw jéj zdawał się już łagodzić nieco, starszy, chcąc usprawiedliwić siebie i brata, odezwał się angielskim językiem, znać dla tego, aby orszak słów jego zrozumieć nie mógł. — Co do mnie, stojąc nie daleko, a czując ile wiadomość o wzięcia Rob-Roya wpływać może na przykre nasze położenie, przysłuchiwałem się mowie młodzieńca z największą uwagą.
— Mac Gregor, — rzekł, — wezwany został na konferencyją przez jakiegoś mieszkańca nizin, który mu przyniósł list od.... (tu wymienił nazwisko bardzo cicho, zdawało mi się jednak, że miało podobieństwo z mojém). — Ojciec nasz przyjął wezwanie, ale obawiając się zdrady, posłańca przytrzymać rozkazał; po czém wziąwszy tylko Angusa Breck i małego Rory, udał się na oznaczone miejsce. W pół godziny przybiegł Angus z bolesną nowiną, że Mac Gregora schwycił i uwięził oddział milicyi z Lennox pod dowództwem Galbraitha z Garschattachin, dodając, że kiedy pierwszy pogroził odwetem na osobie posłańca, Galbraith uśmiechnął się z pogardą — rzekł. — Zgoda Robie, niech każdy powiesi swego, — my powiesimy zbójcę, a twoi ludzie celnika, — tym sposobem kraj pozbędzie się razem dwóch hultajów. — Angus Breck będąc mniéj strzeżonym, potrafił umknąć, wysłuchawszy téj rozmowy, i uwiadomił nas o wszystkiém.
— I mógłżeś podły zdrajco! — zawołała małżonka Mac Gregora, — dowiedziéć się o tém, a nie pospieszyć natychmiast na ratunek ojcu, — uwolnić go lub poledz na placu bitwy?
Młodzieniec odpowiedział skromnie, — że nie mogąc się mierzyć z daleko liczniejszym nieprzyjacielem, umyślił wrócić w góry, zebrać większą siłę; uderzyć na niego z pewniejszą nadzieją zwycięstwa, — że powziął wiadomość, iż oddział milicyi zatrzyma się czas niejaki w zamku Gartartan, albo w twierdzy Monteith, którą łatwo będzie zdobyć szturmem, mając siłę po temu.
Dowiedziałem się późniéj, że Rob-Roy podzielił swoich ludzi na dwie części: pierwsza, do któréj należał oddział, co odniósł nad kapitanem Thornton zwycięstwo, przeznaczoną była przeciw liniowemu wojsku; druga, przeciw Klanom górali, które łącznie z témże wojskiem zająć miały kraj górzysty, leżący między jeziorami: Lamond, Katrine i Hard, a znany pod nazwiskiem ojczyzny Rob-Roya. — Wyprawiono natychmiast posłańców, celem ściągnienia wszystkich oddziałów, a rozpacz przed chwilą tak widoczna na twarzy góralów, ustąpiła miejsca nadziei uwolnienia naczelnika, i dogodzenia zemście.
Tą zapewne namiętnością powodowana, rozkazała Helena stawić przed sobą nieszczęśliwego mieszkańca nizin. — Zdaje się, że synowie lękając się skutków gniéwu matki, ukrywali go naumyślnie przed jéj okiem, — jeżeli tak było w rzeczy saméj, ludzkość ich, przedłużyła tylko na chwilę jego los okropny. Przyprowadzono człowieka na pół umarłego ze strachu, w którego wybladłéj i zmienionéj twarzy, poznałem z wielkiém podziwieniem Morrisa.
Rzucił się do nóg Heleny, chcąc ją uściskać; ale, jak gdyby samo dotknięcie jego zhańbić ją miało, odskoczyła na stronę, — został tylko w ręku nieszczęśliwego jeńca koniec jéj plaidu, który z uniesieniem całował. Nigdy mi się nie zdarzyło słyszyć tak gorących i pokornych próśb o darowanie życia. Bojaźń, która najczęściéj zamyka usta oczekującym wyroku śmierci, Morrisowi zaś przeciwnie, udzielała niepospolitéj wymowy. Z twarzą zsiniałą jak popiół, załamując ręce w rozpaczy, rzucając na około siebie omdlałym wzrokiem, jakby chciał żegnać po raz ostatni wszystko, co go otaczało, powtarzał jedne po drugich okropne przysięgi, iż o zdradzie przeciw osobie Rob-Roya bynajmniéj nie wiedział. Zaręczał, że go szanuje i kocha nad życie; — a przez szczególną sprzeczność, którą sam tylko przestrach mógł usprawiedliwić, dodał w końcu, — że dał się uwiéść cudzéj namowie, i wspomniał imię Rashleigha. Błagał tylko o życie; życia tylko pragnął, chociażby wszystko zresztą miał postradać, — dla ocalenia życia, chętnieby zniósł nędzę i męczarnie, chętnieby resztę dni swych przepędził w najgłębszéj i najciemniejszéj gór szkockich jaskini.
Nie podobna opisać pogardy i odrazy, z jaką żona Mac Gregora słuchała próśb tych i zaklinań.
— Darowałabym ci życie, — rzekła, — gdyby życie było dla ciebie ciężarem, podobnie jak jest dla mnie, jak jest dla każdéj czułéj i szlachetnéj duszy. — Ale ty nędzniku! obojętny na brzemie nieszczęść, które świat ten uciska, pełzałbyś po nim radośnie pośród nieprawości i zbrodni; a wtenczas kiedy niewinni cierpią prześladowanie; kiedy podli złoczyńcy depcą po karku ludzi cnotliwych i świetnym zaszczyconych rodem; ty byłbyś szczęśliwym, i jak brytan rzeźnika tuczyłbyś się krwią nędznych ofiar przemocy. — Nie! — nie doczekasz téj roskoszy. — Zginiesz psie podły, — zginiesz, nim słońce błyśnie z pod téj chmurki, która je pokryła.
Obróciwszy się potem do swoich ludzi, dała im krótki rozkaz w rodzinnéj mowie. Dwaj silni górale porwali natychmiast leżącego u nóg jéj więźnia, i zawlekli na samą krawędź wiszącéj po nad jeziorem skały. — Krzyki jego musiały być przeraźliwe i okropne, kiedy przez ciąg lat kilku, nieraz porywałem się ze snu, rozumiejąc, że je słyszę jeszcze. Gdy oprawcy ciągnęli go koło miejsca, gdzie stałem, poznał mię i przemówił ostatnie słowa. — Panie Osbaldyston ratuj mnie, — ratuj.
Wzruszony do żywego tym okropnym widokiem, i zapomniawszy, że i mię podobny los czeka, błagałem o litość nad nieszczęśliwym, ale prośby moje Helena odrzuciła ze wzgardą. Przywiązano mu do szyi ciężki kamień, obwiniony kawałem plaidu; zdarto resztę odzienia, i pośród powszechnego zemsty okrzyku, który jednak nie zdołał zagłuszyć ostatnich konającego jęków, strącono z wierzchołka skały w głębią jeziora. — Schyleni nad przepaścią górale, czatowali jeszcze przez chwilę, ażali nie potrafi wywikłać się z więzów i na wierzch wypłynąć, ale ostrożność ich była zbyteczną. — Wody rozbite silném uderzeniem ciężaru, zeszły się znowu i odzyskały zupełną spokojność; a ogniwo życia, o które tak gorąco błagał nieszczęśliwy Morris, było już na zawsze wykréślone z listy świata.






ROZDZIAŁ  XXXII.
I niech wróci, nim będzie wieczorna godzina;
Bo przysięgam na sławę moją i mych braci,
Na to serce co nigdy krzywd nie zapomina,
Że za niego kraj cały drogo mi zapłaci.
Dawna Komedyja.

Nie wiem dla czego czyn pojedyńczy gwałtu i okrucieństwa, mocniejsze na umyśle naszym sprawia wrażenie, aniżeli widok wielu razem podobnych czynów w jednymże dopełnionych czasie. — Dnia tego byłem świadkiem śmierci kilkunastu moich ziomków, i zdawało mi się, że wypłacili tylko zwykły dług ludzkiéj natury; serce moje przejęte było litością, nad ich losem, ale nie tém okropném i dręczącém uczuciem, które w niem wzniecił widok mordu z zimną krwią dokonanego na bezbronnéj ofiarze. Spojrzałem na towarzysza mego pana Jarvie, — twarz jego wydawała równąż boleść i zgrozę; ale usta, nie mogąc pokryć milczeniem oburzenia, cedziły przez zęby te przerywane słowa?
— Jest to czyn dziki i okrutny!.... zbrodnia szkaradna!.... wołająca o pomstę do Boga!
— A więc się nie lękasz podobnego losu? — zawołała Virago, — usłyszawszy te słowa, rzucając na pana Jarvie wzrokiem śmierć zwiastującym.
— Kuzynko! — rzekł burmistrz, — nikt dobrowolnie nie przecina nici życia, dopóki jéj stanie na kłębku, który przeznaczenie uwiło. Mam dość na tym świecie zatrudnień, i publicznych, i prywatnych; i urzędowych, i handlowych. — Jest oprócz tego kilka osób, które pomocy mojéj potrzebują, a między innemi biédna Mattie, sierota, bliska krewna Lairda z Limmerfield; gdyby nie to wszystko, powiedziałbym, że śmierć, jest tylko końcem życia; i że prędzéj czy późniéj, umrzéć muszę.
— A gdybym cię puściła na wolność; jakbyś nazwał śmierć tego psa saskiego?
— Hm! hm!... eche! eche!.... Starałbym się jak najmniéj mówić o tém. — Nie wiele gadaj, nie wiele głupstw powiesz; mówi przysłowie.
— Ale gdyby ci kazano zeznać przed sądem coś widział; cóżbyś powiedział?
Burmistrz zastanowił się chwilę, — spojrzał na prawo i na lewo, jak człowiek, który zagrożony niebezpieczeństwem, szuka najprzód kędy się wymknąć; a widząc, że ucieczka jest niepodobną, postanawia bronić się do upadłego. — Wiem dobrze kuzynko, do czego zmierzasz, — rzekł w końcu śmiało, — ale mimo to, powiem czystą prawdę, podług Boga i sumienia. — Chociaż mąż twój, którego radbym tu widział przez wzgląd na niego i na mnie; i ten oto poczciwy góral Dugal, mogą wam przyświadczyć, że umiém w potrzebie patrzyć przez szpary na błędy przyjaciół, nigdy jednak kłamstwo ust moich nie splamiło, — i gdybym kiedykolwiek w życiu przyznał, że śmierć tego nieszczęśliwego była zgodna z prawem i sprawiedliwością, zasłużyłbym na tenże sam koniec, jaki go spotkał.
Zdaje się, że śmiała mowa burmistrza skuteczniéj trafić zdołała do serca krewnéj jego, jak pokorne prośby: tak szkło, na którém żaden metal nie zostawi rysy, z łatwością przecież dyjamentem przerżnąć się daje. Rozkazała stanąć nam obudwom przed sobą. — Nazwisko pana, — rzekła do mnie, — jest Osbaldyston, — słyszałam jak je wymówił ten nędznik, który w téj chwili skończył życie.
— Tak jest, — odpowiedziałem, — nazywam się Osbaldyston.
— A imię wasze jest zapewne Rashleigh?
— Nie, — imię moje jest Frank.
— Ale musisz znać Rashleigha Osbaldyston, — jeżeli się nie mylę, jest on twoim bratem; a przynajmniéj bliskim krewnym, i przyjacielem od serca.
— Jest to w rzeczy saméj mój krewny; ale nieprzyjaciel, — kilka dni temu, mąż twój znalazł nas z bronią w ręku, i dalszéj bitwie przeszkodził. — Jeszcze krew moja nie oschła na jego szpadzie; a rana, którą mi zadał, jeszcze świéża. — Nigdy Rashleigh nie poszczyci się moją przyjaźnią.
— Jeżeli tak jest; jeżeli intrygi jego są dla pana obce; czy możesz udać się do Galbraitha bez obawy uwięzienia, i przynieść mu warunki ugody od żony Mac Gregora?
Odpowiedziałem, — że nie mam przyczyny obawiać się złego przyjęcia od Galbraitha i jego stronników; i jeżeli mogę przez to pozyskać jéj względy dla mego przyjaciela, i dla sługi, którzy zostają w jéj ręku, gotów jestem w tejże chwili spełnić jéj polecenie. — Dodałem nadto, — że przybyłem w te okolice z panem Jarvie na wezwanie jéj męża, który mi obiecał pomoc swoją w ważnym dla mnie interesie.
— Radbym, — rzekł burmistrz, — aby bóty pana Jarvie były pełne wrzącéj wody, wtenczas, kiedy je wdziéwał, wybierając się na tę nieszczęśliwą podróż.
— W tém wszystkiém, co powiedział ten młody Anglik, — rzekła Helena, — obracając się do synów swoich, — łatwo poznajecie waszego ojca. — Mądry wtenczas tylko, kiedy ma czapkę z piórem na głowie, a szablę w ręku; ale jak tylko zamieni plaid na surdut, zaraz musi się wmieszać do nikczemnych intryg mieszkańców nizin, i nie pomnąc na wszystko, co od nich ucierpiał, staje się ich zwolennikiem, sługą, więźniem....
— I dobroczyńcą, — przerwałem, — to ostatnie imię słusznie mu należy.
— Czcze i próżne imię, — rzekła Helena, — które żadnéj mu nie przynosi zalety. — Zawsze siał dobrodziejstwa, i zawsze zbierał niewdzięczność. — Ale dość tego. Dam przewodników, którzy pana zaprowadzą do obozu nieprzyjaciół. — Stań przed ich dowódzcą, i powiedz mu imieniem Heleny Mac-Gregor; że jeżeli włos jeden spadnie z głowy jéj męża; — jeżeli najdaléj za godzin dwanaście nie wróci wolny na łono rodziny, — nie będzie ani jednéj w Lennox niewiasty, któraby nie opłakiwała skonu ojca lub syna, męża lub brata, — żadnego rolnika, któryby nie ujrzał szpichlerza swego w płomieniach, i nie pożegnał nazawsze całego swego dobytku, — żadnego mieszkańca, któryby idąc na spoczynek wieczorem, był pewny, że ujrzy nazajutrz wschodzącą jutrzenkę. — Powiedz mu, — że jeśli w oznaczonym czasie Mac-Gregor nie wróci, odeszlę im burmistrza glasgowskiego, kapitana, i resztę więźniów; ale każdy z nich uwinięty będzie w plaid osobny, i pocięty na tyle kawałków, ile kratek znajdzie się w plaidzie.
Gdy przestała mówić, oficer przytomny całéj téj scenie, dodał z najzimniejszą krwią:
— Oświadcz pan dowódzcy uszanowanie i ukłony od kapitana Thornton z królewskiéj gwardyi. — Niech spełni powinność swoją, i o nas więźniów bynajmniéj się nie troszczy. — Jeżeli byłem dość nierozważny, żem się dał uwieść téj podstępnéj dziczy, nie będę żebrać podle o życie, i chętnie je poświęcę dla dobra kraju mego. Żal mi tylko biednych towarzyszów, którzy wpadli w katowskie ręce tych barbarzyńców!
— Dajże pokój, — zawołał burmistrz, — masz widzę głowę na zbyciu! — Panie Osbaldyston, proszę złożyć moje uszanowanie dowódzcy — uszanowanie burmistrza Nikol Jarvie, piastującego ten dostojny urząd w Glasgowie, podobnie jak niegdyś ś. p. czcigodny ojciec jego Dyjakon. — Powiedz mu, że znajdujemy się tu w nader przykrém położeniu, które wkrótce stać się może jeszcze przykrzejsze; i że najlepiéj zrobi, kiedy dla powszechnego dobra, wypuści Rob-Roya. — Powiedz mu o wszystkiém co zaszło; nie radzę panu jednak wspominać o wypadku z celnikiem.
Otrzymawszy tak sprzeczne polecenia dwóch osób, których życie zależało od skutku mego poselstwa; odebrawszy przytém powtórny rozkaz Heleny, abym pamiętał o wszystkiém, co mi powiedziała, ruszyłem w podróż w towarzystwie Andrzeja, któremu na usilne błagania dozwolono nakoniec udać się ze mną; przez bojaźń atoli abym nie pomyślał o ucieczce, lub téż może nie chcąc się rozstać ze zdobyczą dość znacznéj wartości, zatrzymano mi konia, i rozkazano iść pieszo. — Hamish Mac-Gregor, młodszy syn Rob-Roya, oraz dwaj inni górale, odebrali polecenie pokazać mi drogę, i rozpoznać bliżéj siłę nieprzyjaciela. — Dugal miał także być nam przydany; ale się wymówił, mając zamiar, jak mi późniéj powiedziano, pilnowania pana Jarvie, który, stosownie do wyobrażenia góralów o towarzyskich obowiązkach, będąc dawniéj przełożonym Dugala, miał prawo do jego usług i pomocy.
Po dobréj godzinie drogi, którą dość śpiesznym odbywaliśmy krokiem, zatrzymaliśmy się na pagórku zarosłym gęstemi krzakami, z którego widać było piękną dolinę, a na niéj rozłożony obóz milicyi. Ponieważ oddział ten składała w największéj części jazda, nie mógł przeto działać wspólnie z kapitanem Thornton, i uniknął losu, który tamtego spotkał. Wybór pozycyi, okazywał, iż znajomość sztuki wojowania, nie była obcą dowódzcy oddziału. — Umieścił go na małéj wyniosłości, pośród doliny Aberfoil, przez którą Forth płynie niedaleko od źródła téj rzeki. Dwa pasma skalistych wzgórzy, ciągną się wzdłuż brzegów téj rzeki, zostawiając jednak między sobą dość znaczną przestrzeń; tak dalece, iż rozłożona na niéj jazda, nie mogła się obawiać nagłego napadu górali. Rozstawione były oprócz tego placówki, które w jednéj chwili o zbliżeniu się nieprzyjaciela mogły uwiadomić dowódzcę; ale w owym czasie górale nie śmieli uderzyć na jazdę w otwartém polu; przez szczególny bowiem przesąd, konie nabawiały ich podobnym strachem, jak złośliwe duchy, o których wyżéj wspomniałem. Lud ten prosty i nieokrzesany wierzył, że zwierzęta te, umieją walczyć same przez się, kopytem i zębami.
Konie pasące się tu i owdzie po dolinie, i gruppy żołnierzy spoczywających na murawie, lub przechodzących się ponad brzegiem rzeki, składały część przednią ożywionego obrazu, którego boki zamykały dwa rzędy skał zachwycających oko rozmaitością swego kształtu; w głębi ukazywało się jezioro Mentheith, zamek Stirling, i błękitne pasmo gór Ochill, niknących w obłoku.
Trzéj moi przewodnicy przypatrywali się wespół ze mną temu obrazowi, lubo w zupełnie innym zamiarze. W końcu młody Mac-Gregor rozkazał mi zejść na dolinę i spełnić poselstwo, zalecając surowo, abym nie mówił, kto mi drogę pokazał i gdzie, zostawiłem straż moją. Spuściłem się więc z góry, a za inną szedł Andrzéj, który nie mając na sobie nic z dawnego ubioru oprócz koszuli; z głową odkrytą, chodakami na nogach i obwinięty starym plaidem, który mu Dugal z miłosierdzia zarzucił na plecy, wyglądał jak waryjat grający rolę szkockiego górala, kiedy się wymknie ze szpitala Bedlam. Wkrótce ujrzał nas żołnierz stojący na straży, a wymierzywszy ku nam karabin, rozkazał abyśmy się zatrzymali. Gdy się przybliżył, oświadczyłem, że chcę mówić z dowódzcą. — Wskazał mi kilku oficerów siedzących na wzgórku, pomiędzy którymi, jeden zdawał się być wyższego stopnia. — Miał na sobie stalowy jaśniejący pancerz, a na nim znaki dawnego orderu Św. Andrzeja, który zwykle w Szkocyi nazywają orderem Ostu. Znajomy mój Garschattachin, odbierał właśnie wtenczas rozkazy jego, a z kolei i inni oficerowie, jedni w mundurach, drudzy w cywilnym ubiorze, ale wszyscy należycie uzbrojeni. — Nieco daléj stało kilku służących w bogatéj liberyi.
Oddawszy temu panu uszanowanie należne jego stopniowi, opowiedziałem, iż byłem niedobrowolnym świadkiem porażki kapitana Thornton w wąwozie Loch Ard (tak bowiem górale nazwali miejsce potyczki), i że zwycięzcy grożą najokropniejszą zemstą osobom, które im wpadły w ręce, a nawet całemu pogranicznemu krajowi, jeżeli naczelnik ich, pojmany tego rana, natychmiast nie odzyska wolności. — Dowódzca, którego jak uważałem mianowano księciem, wysłuchawszy cierpliwie całéj mojéj relacyi, odpowiedział: — „że doznałby niewymownéj boleści, gdyby nieszczęśliwi jeńcy padli ofiarą okrucieństwa barbarzyńców, ale że żaden powód skłonić go nie potrafi do wypuszczenia na wolność głównego sprawcy tych wszystkich bezprawi, i ośmielenia go tym sposobem do dalszych zbrodni!“
— Możesz pan, — rzekł daléj, — wrócić do tych, którzy go tu przysłali, i powiedziéć im, — że jutro jak tylko dzień zabłyśnie, rozkażę powiesić Rob-Roya Campbell, którego oni nazywają Mac-Gregorem, jako złoczyńcę wyjętego z pod prawa i pojmanego z bronią w ręku; — że byłbym niegodny mego stopnia i zaufania rządu, gdybym inaczéj postąpił; — że zdołam kraj ten zabezpieczyć przeciw okrucieństwom, jakiemi śmieją mu zagrażać, — i że za najmniejszą krzywdę wyrządzoną któréjkolwiek osobie będącéj w ich ręku, odpłacę tak sowicie, iż skały ich przez lat sto jęczyć będą pod ciężarem sprawiedliwéj zemsty!
Przełożyłem mu z uszanowaniem, — że jakkolwiek jest mi chlubne poselstwo, którém mię zaszczyca, naraziłoby mię jednak na widoczne niebezpieczeństwo. — Odpowiedział mi na to, że mogę je poruczyć memu służącemu.
Lecz Andrzéj usłyszawszy te słowa, nie pomnąc przed kim stoi i do kogo przemawia, zawołał:
— A! niech mi nogi odpadną, jeżeli choć jeden krok postąpię! — Cóż to? czy panowie rozumiecie, że ja mam drugą głowę w kieszeni, na przypadek, jeżeliby się podobało tym ludożercom uciąć mi tę, którą noszę na karku, albo, że jak żaba wypłynąć potrafię, jeżeli mię wrzucą do jeziora związawszy ręce i nogi? — O nie! nie! — Każdy za siebie, a Bóg za wszystkich, jak to mówią. — Niech ci, którzy mają pretensyją do Rob-Roy a, sami się z nim i z jego ludźmi układają, — co do mnie, nie mam nic do niego. — Nigdy nie był w Drepdaily, i nie wziął mi ani jednego jabłka.
Poskromiwszy z wielką trudnością świégotliwy język Andrzeja, przedstawiłem raz jeszcze księciu niebezpieczeństwo grożące kapitanowi Thornton i panu Jarvie, i prosiłem usilnie, aby mi rozkazał przenieść odpowiedź, któraby im życie ocalić mogła. Zaręczyłem nakoniec, że chętnie naraziłbym siebie dla ich oswobodzenia, gdybym nie był pewny, po tém co usłyszałem i czego byłem świadkiem, że zginą nieochybnie, jeżeli Rob-Roy śmiercią ukarany zostanie.
Książe zdawał się być bardzo zakłopotany.
— Prawda, — rzekł po chwili, — jest to bardzo smutny zbieg okoliczności; ale powinność nie dozwala mi się wahać, — Rob-Roy umrzéć musi!
Nie bez wzruszenia usłyszałem ten wyrok śmierci na owego Campbella, który w tylu zdarzeniach dał mi dowody swojéj przychylności. Wielu z przytomnych dzieliło wespół ze mną litość nad jego losem, i wstawiało się za nim do księcia:
— Lepiéj byłoby, — rzekli, — osadzić go w ścisłém więzieniu w twierdzy Stirling, i trzymać go jako zakład, dopóki się jego banda nie rozejdzie, aniżeli narażać kraj cały na klęski, którym trudno będzie zapobiédz, zwłaszcza podczas długich jesiennych nocy; bo niepodobna osadzić wszystkie miejsca, — a górale umieją wybierać te właśnie, w których najmniéj znajdą oporu. — Godziż się, oprócz tego, być obojętnym na los nieszczęśliwych jeńców, wtenczas, kiedy wątpić nie można, że padną ofiarą zemsty i okrucieństwa téj dziczy?
Galbraith posunął się jeszcze daléj, ufając łagodności i umiarkowaniu księcia, lubo wiedział, że ten miał osobiste powody ku więźniowi.
— Rob-Roy jest niebezpiecznym sąsiadem dla nizin, a nadewszystko szkodliwym dla W. Ks. Mości, — popełnił więcéj złego jak wszyscy inni rabusie, — ale był to niegdyś spokojny i uczciwy handlarz, i łatwiéj będzie z nim trafić do końca, jak z żoną jego i dziećmi, z tą rodziną szatanów, która nie zna ani bojaźni, ani litości, a stanąwszy na czele bandy, sto razy więcéj jak dotąd narobi złego.
— Ba, ba! — zawołał książe. — Przebiegłość to jego i zręczność stanowią całą ich siłę. — pozbawieni dowódzcy, niedługo opierać się będą, — oderwijmy głowę u osy, a żądło jéj niedługo straszném pozostanie.
Nie łatwo było przekonać Galbraitha.
— Nie mam wcale zamiaru występować w obronie Rob-Roya, — odezwał się znowu. — Wiadomo wszystkim, że nie żyjemy w przyjaźni, — po dwakroć wypróżnił mi oborę, i włościanom moim niemało szkody wyrządził, — a jednak....
— A jednak, — przerwał książę uśmiechając się złośliwie, — major Galbraith, jak widzę, ma ochotę przebaczyć ma te małe przestępstwa, przez wzgląd na pewnych przyjaciół stałego lądu, dla których Rob-Roy także okazuje się życzliwym.
— Jeżeli to prawda, — rzekł Galbraith, — nie jest to największa ze zbrodni, jakie mu zarzucić można. — Ale radbym wiedziéć, co się téż stało z góralami zachodnich Klanów, na których oczekujem tak dawno, — dałby Bóg, aby dotrzymali słowa; ale wątpię o tém bardzo. — Kruk krukowi oka nie wykole.
— Nie wątpię o wierności tych Klanów, — odpowiedział książę. — Naczelnicy ich są ludzie szlachetni, i przybędą niezawodnie. — Trzeba wysłać jeszcze dwóch żołnierzy na zwiady. — Bez pomocy górali nie możemy zdobyć wąwozu, w który dał się wciągnąć kapitan Thorton, gdzie zdaniem moim, dziesięciu strzelców pieszych potrafi wstrzymać pułk najlepszéj jazdy. — Tymczasem niech rozdadzą żywność żołnierzom.
Ucieszyłem się mocno, usłyszawszy ten ostatni rozkaz; od poprzedniego bowiem wieczora aż do owéj chwili, nic jeszcze w ustach nie miałem. Żołnierze, wysłani na zwiady, wrócili bez żadnéj o oczekiwanych sprzymierzeńcach wiadomości. — Słońce już się miało ku zachodowi, gdy w końcu zjawił się jakiś góral, przyniósł list, który z głębokim ukłonem oddał w ręce dowódzcy.
— No! teraz gotów jestem założyć się o butelkę najlepszego wina, — rzekł Garschattachin, — że ci przeklęci górale, których z taką pracą skłoniliśmy przecież do działania z nami, wracają spokojnie do domu życzą nam szczęśliwego powodzenia.
— Tak jest w rzeczy saméj panowie! — zawołał książe rumieniąc się z gniewu, po przeczytaniu listu napisanego na brudnym kawałku papieru, ale z szumnym adresem: Do potężnego i wielce miłościwego Księcia.... etc. — Sprzymierzeńcy opuścili nas, zawarłszy osobny pokój z nieprzyjacielem.
— To rzecz zwyczajna między sprzymierzonemi, — rzekł Garschattachin, — Hollendrzy wypłataliby nam niewątpliwie podobnąż sztukę, gdybyśmy ich nie uprzedzili zdobyciem Utrechtu.
— Pan major żartuje sobie jak widzę, — odpowiedział książę, — chociaż położenie nasze wymaga jak największéj ostrożności i uwagi. Nikt zapewne z panów nie jest zdania, abyśmy się zapuszczali w głąb kraju, nie mając z sobą piechoty.
Wszyscy przytomni oświadczyli jednomyślnie, że to byłoby szaleństwem.
— Niedozwala również ostrożność, — rzekł daléj książę, — pozostać na tém miejscu. — Nagły napad ze strony nieprzyjaciela śród nocy, byłby dla nas niebezpieczny. Trzeba schronić się do zamków Duchray i Gartaron, i tam z bronią w ręku doczekać jutrzejszego rana. Lecz nim ruszymy panowie, chcę zadać kilka pytań Rob-Royowi w przytomności waszéj, abyście się przekonali, jak nierozsądną byłoby rzeczą rozwiązać mu ręce na dalsze bezprawia.
Na rozkaz jego stanął przed nami więzień. — Ręce mu skrępowano po łokcie, i przymocowano do pleców popręgą od siodła. — Dwóch kaprali i sześciu żołnierzy z bronią opatrzoną bagnetami, składało straż jego.
Pierwszy raz ujrzałem Rob-Roya w narodowym ubiorze. Gęste rudawe włosy, które okrywał peruką lub kapeluszem, ilekroć góry opuszczał, wypadały teraz wolno z pod góralskiéj czapki i usprawiedliwiały nadany mu przydomek Roy, (to jest, czerwony), przez mieszkańców nizin, którzy do dziś dnia dobrze pamiętać go muszą. Że nazwanie to było trafne, dowodził nadto widok członków jego, które ubiór góralów odkrywa oku. — Nogi, a nadewszystko kolana, zarosłe były krótkim kędzierzawym, czerwonym włosem, podobnym do sierci bydląt północnéj Szkocyi. Odmiana stroju, obok najdokładniejszéj o charakterze jego i powołaniu wiadomości, sprawiła, że postać Rob-Roya wydawała mi się jeszcze dzikszą, jak przedtém; i niepoznałbym go zapewne, gdybym nie wiedział, że to on jest w istocie.
Chociaż w więzach, głowę miał wzniesioną, spojrzenie dumne, postawę pełną godności. — Powitał księcia z uszanowaniem, skłonił się lekko Galbraithowi i innym znajomym, a ujrzawszy mnie, okazał niejakie podziwienie.
— Jużeśmy się dawno nie widzieli, panie Campbell, rzekł książę.
— Tak jest milordzie, — odpowiedział Rob-Roy; — a rzuciwszy okiem na skrępowane ręce, dodał: — Żałuję tylko, żeśmy się nie spotkali w chwili, kiedy miałem większą sposobność wypłacenia się W. Ks. Mości za wszystko com Jéj winien, — ale mam nadzieję w przyszłości.
— Nie spuszczajcie się na nią, panie Campbell, — prędko płyną godziny; a wkrótce wybije i wasza ostatnia. Nie mówię tego, abym się miał naigrawać z waszego nieszczęścia; ale sami czujecie, iż śmierć wasza jest bliska. — Nie przeczę, że w wielu zdarzeniach uczyniliście mniéj złego jak inni podobnego rzemiosła; żeście okazali nieraz zdolności godniejsze lepszego celu; — lecz życie wasze było postrachem dla spokojnych sąsiadów, — rozciągaliście przywłaszczoną władzę, siejąc pełną ręką gwałty i rozboje. Zasłużyliście więc na śmierć, i musicie się na nią przygotować.
— Milordzie, — mógłbym złożyć na was samych większą część zarzutów, które mi czynicie; lubo nie powiem nigdy, że jesteście główną przyczyną wszystkich nieszczęść moich; gdybym inaczéj mniemał, nie byłbyś dziś milordzie moim sędzią, — po trzykroć goniąc za sarną, przebiegłeś na strzał ode mnie; a że rzadko chybiam, wié każdy. — Lecz co do tych, których oszczércze języki zaostrzyły gniew wasz przeciw spokojnemu gór mieszkańcowi; którzy imienia waszego użyli za hasło zguby mojéj i do rozpaczy mię przywiedli; tym, mówię, już po części dług mój wypłaciłem, a zczasem wypłacę i resztę.
— Wiem, — zawołał rozgniewany książę, — że jesteś śmiały i bezczelny zbójca; wiem że gdy idzie o dopełnienie zbrodni, dotrzymasz przysięgi — ale tą razą potrafię temu zapobiedz. — Od dziś dnia nie masz innych nieprzyjaciół, nad własne występki.
— Nie mówiłbyś o nich tak głośno książę, — odpowiedział Rob-Roy z zimną odwagą, gdybym się nazywał Grahame, a nie Campbell.
— Radzę, — rzekł książę po chwili, — abyście ostrzegli żonę swoją i dzieci, że każdy czyn nieludzki, dopełniony przeciw poddanym J. K. Mości, zostającym w ich ręku, ściągnie straszliwą zemstę na nich samych, ich krewnych, przyjaciół i domowników, — że zasłużonéj kary uniknąć nie potrafią.
— Milordzie, — nikt, nawet mój nieprzyjaciel nie powié, że jestem krwi chciwy. Gdybym był wolny, potrafiłbym utrzymać w posłuszeństwie pięćset dzikich górali tak łatwo, jak W. Ks. Mość tych kilku służalców; — lecz cóż dziwnego, że czeladź bez gospodarza nie zachowa się spokojnie? — Z tém wszystkiém jest pomiędzy jeńcami jeden zacny i uczciwy człowiek, mój krewny — nie radbym aby go nieszczęście spotkało. — Czy nie ma tu kogo coby chciał wyświadczyć Rob-Royowi przysługę? — potrafi on wywdzięczyć się za nią, chociaż dziś ma związane ręce.
— Czego żądacie? — zawołał góral z listem przysłany, — gotów jestem pójść w góry wasze.
To mówiąc przystąpił do Rob-Roya i otrzymał ustne polecenie do żony jego. Nie rozumiejąc języka góralów, domyślałem się tylko, że polecenie to ściągało się do zabezpieczenia pana Jarvie.
— Słyszycie tego niecnotę? — zawołał książę, — zdaje mu się, że list który mi oddał, nadaje mu prawo grać rolę posła; — zresztą nic dziwnego, idzie za przykładem swego pana, który oświadczył, iż chce działać z nami przeciw tym rabusiom, a opuścił nas, jak tylko mu ustąpili Balquider, o który mieli sprzeczkę. — Dobrze powiedziano: nie wierz góralowi, — jest to kameleon, który co chwila zmienia swą barwę.
— Milordzie, — rzekł Galbraith, — nie tak myślał szanowny ojciec W. K. Mości. Zmienność nie jest wadą góralów, i gdyby przyszło wyliczać długi szereg tych, którzy na imię zmiennych zasłużyli, wiem od kogoby zacząć należało.
— Dość tego Galbraith, — przerwał książę, — dość tego. — Mowy takie są niebezpieczne w obec każdego, a tém bardziéj w moiéj przytomności: ale pan, jak widzę, uważasz się za uprzywilejowaną osobę. Prowadź swój oddział do Gartaran. — Ja się udam do Duchray, będę miał staranie o więźniu. — Jutro odbierzesz moje rozkazy, a tymczasem nie dozwalaj żołnierzom opuszczać szeregów.
— Raz to, — drugi raz co innego, — mruczał Galbraith, — dobrze — dobrze — obaczymy kto będzie rozkazywał jak król wróci.
Oba oddziały stanęły pod bronią i uszykowały się do marszu, aby przed nadejściem nocy na przeznaczoném miejscu stanąć mogły. — Co do mnie, odebrałem rozkaz raczéj jak wezwanie, bym się udał za oddziałem księcia. Łatwo mi było dostrzedz, że chociaż nie byłem uważany za jeńca, nie dowierzano mi jednak, i miano mię ciągle na oku. W rzeczy saméj był to czas powszechnego zaburzenia. — Kraj podzielony na dwa stronnictwa: Jakóbitów i Hannoweryjanów; ciągłe niesnaski i narodowa zawiść pomiędzy mieszkańcami gór i nizin; niezgody, które nie wiem dla jakich przyczyn rozdzielały znaczniejsze Szkocyi rodziny; wszystko to sprawiało, iż najniewinniejszy zkądinąd, ale pozbawiony wsparcia możnych podróżny, doświadczał częstokroć licznych nieprzyjemności. — Poddałem się więc spokojnie losowi, a cieszyłem się myślą, że potrafię otrzymać od nieszczęśliwego więźnia objaśnienia względem Rashleigha i zdradzieckich jego zamiarów. — Winienem jednak oddać sobie tę sprawiedliwość, że myśl moja nie była mną jedynie zajęta, — los Campbella nadto mię żywo obchodził, abym nie czuł w sobie chęci udzielenia mu wszelkiéj pomocy, jakiéj położenie jego wymagać mogło, choćby się przyszło nawet narazić na niebezpieczeństwo.






ROZDZIAŁ  XXXIII.
Ledwie wody dopadł w biegu,
Rzucił się pomimo fali;
Ledwie ręką dotknął brzegu,
Wyskoczył, a zmykał daléj.
Gil Morrice.

Echa skalistych gór jakie z dwóch stron zamykały dolinę, powtórzyły odgłos trąb jazdy, która dzieląc się na dwie osobne części rozpoczęła marsz wolnym kłusem. Ta, którą dowodził major Gilbraith, udała się w prawo dla zajęcia kwater na noc w starym pobliskim zamku; przebywając Forth po moście, oddział ten, piękny przedstawiał widok; lecz wkrótce straciliśmy go z oczu za małym laskiem, przez który droga przechodziła.
Druga część, na któréj czele był sam książę, postępowała w należytym porządku. Aby odjąć wszelką możność ucieczki jeńcowi, wsadzono go na konia z tyłu żołnierza nazwiskiem Ewan z Brigglands, celującego wzrostem i siłą, — popręga, wiążąca obudwróch, a spięta na piersiach żołnierza, niedozwalała Rob-Royowi korzystać nawet z nieczujności swego towarzysza. — Dano mi konia i naznaczono obok nich miejsce; składaliśmy środek plutonu, któremu straż więźnia szczególnie powierzoną była, każdy żołnierz miał pistolet w ręku. Andrzéj, którego także wsadzono na małego góralskiego konika, otrzymał pozwolenie jechania za oddziałem razem ze służącymi, których była dość znaczna liczba.
Tak maszerując blisko godzinę, stanęliśmy nakoniec nad rzéką, w miejscu, gdzie ją w bród mieliśmy przebyć. Forth wypływając z obszernego jeziora, ma znaczną głębokość tam zwłaszcza, gdzie jest najmniéj szeroki. Do brzegu jego prowadził wąwóz spadzisty i tak wązki, że dwa konie obok zmieścić się w nim nie mogły; — środek zatém i tylna część oddziału, zatrzymać się musiały, gdy tymczasem przednie szeregi pojedyńczo wąwóz zaczęły przebywać. Wynikła ztąd nie mała zwłoka, a nawet nieco zamieszania; żołnierze rozmawiając z sobą, nieznacznie opuścili swe miejsca, i zbliżyli się ku brzegom rzeki, — wkrótce przyłączyli się do nich służący, a tym sposobem nieład się powiększył.
W téj to właśnie chwili usłyszałem, jak Rob-Roy odezwał się z cicha do żołnierza, za którym siedział. — Ojciec twój Ewanie, nieprowadziłby starego przyjaciela jak bydlę na rzeź, dla żadnego książęcia w świecie!
Ewan nic nie odpowiedział, lecz ruszał tylko ramionami, jakby na znak, że mu nie bardzo przyjemne to poruczenie.
— A kiedy Mac-Gregory spuszczą się z gór swoich; kiedy ujrzysz stodoły swoje puste; dom pastwą płomieni; żonę i dziatki nurzające się we krwi własnéj; — pomyślisz sobie natenczas, że gdyby Rob-Roy był na czele swych ludzi, nicby cię złego nie dotknęło.
Ewan znowu ścisnął ramionami i westchnął głęboko, lecz nic nie odpowiedział.
— Nie jestże to smutna! — mówił daléj Rob-Roy (tyle tylko głosu podnosząc, że oprócz mnie, który bynajmniéj ucieczce jego nie myślałem przeszkadzać, nikt go więcéj słyszeć nie mógł). — Nie jestże bolesna, że Ewan, którego Mac-Gregor tylekroć ręką i workiem wspierał, więcéj dba o łaskę księcia, jak o życie przyjaciela!
Ewan zdawał się mocno wzruszony, ale nie rzekł ani słowa. W tém dał się słyszyć głos księcia po drugiéj stronie rzeki. — Niech przeprowadzą więźnia!
Ewan ruszył naprzód, a Rob-Roy odezwał się jeszcze. — Nie poświęcaj krwi Mac Gregora dla kilku bolesnych razów, które otrzymać możesz; bo przyjdzie zdać okrutny rachunek i w tém życiu, i w przyszłém. — Ewan minął mię spiesznie i wjechał do brodu.
— Czekać, czekać! nie czas jeszcze! — krzyknęło kilku żołnierzy ująwszy konia mego za cugle, gdym chciał ruszyć za Ewanem. — Rad nie rad zatém, musiałem się zatrzymać.
Przy słabém świetle wieczornéj zorzy, ujrzałem księcia szykującego żołnierzy z przeciwnéj strony, w miarę jak wyjeżdżali z rzeki niżéj lub wyżéj, stosownie jak konie ich zdołały się oprzéć mniéj lub więcéj bystrości nurtu. Większa część oddziału już była na drugim brzegu, gdy znagła huk jakby massy jakiéj spadającéj do wody, obił się o uszy moje. Domyśliłem się natychmiast, że wymowa Mac-Gregora nie została bez skutku, i że Ewan dozwolił mu szukać ocalenia w głębi rzeki. — Książę usłyszał huk podobnież, a przyskoczywszy do Ewana, który właśnie na brzeg wyjeżdżał, — nędzniku! — zawołał, — gdzie jest więzień? — a nie czekając odpowiedzi, porwał za pistolet i wystrzelił. — Nie wiem, co się stało z nieszczęśliwym żołnierzem; usłyszałem tylko głos dowódzcy. — Niech się wszyscy rozbiegną! Sto gwineów nagrody, kto schwyta Rob-Roya!
W okamgnieniu wszystko było w największym nieładzie. Rob-Roy uwolniony z więzów za pomocą Ewana, który odpiął popręgę, rzucił się w rzekę i płynął pod wodą; ale gdy dla nabrania oddechu pokazać się musiał nad powierzchnią, plaid jego ściągnął uwagę żołnierzy. — Wielu z nich nie pomnąc na własne życie, wskoczyło natychmiast do rzeki; lecz za brodem tak była bystrą i głęboką, że kilka koni wnet utonęło, a jezdce zaledwie śmierci uniknąć zdołali. Drudzy mniéj gorliwi a więcéj baczni o siebie, czatowali w przystępniejszych miejscach, rychło Mac-Gregor na brzeg wypłynie. Tentent koni, krzyk tonących, gęste strzały pistoletów i karabinów, w rozmaitym kierunku, widok mnóstwa jeźdźców latających tu i owdzie z dobytą szablą, usiłowania oficerów, aby ile można zachować porządek; wszystko to, przy zwiększającéj się co chwila ciemności, przedstawiało obraz zamieszania, jaki rzadko widzieć się zdarza. — Wprawdzie z pomiędzy tylu przytomnych, ja tylko jeden przypatrywałem się jemu spokojnie; zresztą wszyscy byli w rozsypce; — jedni dla wyszukania Rob-Roya, — drudzy przez ciekawość tylko, czy ujdzie, — inni nakoniec chcąc w niedoli podać mu przychylną rękę; — gdyż jak się przekonałem późniéj, wielu z tych, którzy udawali chęć najgorliwszą pojmania zbiega, starali się jedynie pomnożyć nieład powszechny i zbić ścigających z prawdziwego toru, aby mu ułatwić ucieczkę.
Nie trudno było tak doskonałemu pływakowi jak Rob-Roy wymknąć się z rąk nieprzyjaciół, gdy ostygł pierwszy zapał ścigania; groziło mu przecież wielkie niebezpieczeństwo. Nieraz widziałem w Osbaldyston-Hallu, jak wydra, szukając ratunku przed nacierającą psiarnią, nurza się w wodzie, z któréj jednak kiedy niekiedy musi wysunąć nozdrze dla nabrania świeżego powietrza. Podobnie i Mac-Gregor, który już raz ukazawszy się nad wodą, ściągnął grad kul na siebie, nie mógł dłużéj pod nią bez oddechu zostawać. Ale dowcip jego nastręczył mu szczęśliwy środek, którego wydra użyć nie może; chcąc bowiem odwrócić uwagę nieprzyjaciół, zrzucił plaid z siebie i puścił go na powierzchnią wody. — Rzucono się wpław za odzieniem, przeszyto je kilkunastą strzałami, a tymczasem właściciel jego już był daleko.
Kiedy stracono z oczu więźnia, i pojmanie go stało się niepodobném, bo rzeka w dalszym swym biegu była na wielu miejscach niedostępną dla jazdy, nietylko z powodu wyniosłych i spadzistych brzegów, ale i z przyczyny gęstych zarośli, któremi były pokryte. — Nadeszła noc ciemna, a z nią mnóstwo nieuniknionych w podobném zamieszaniu przypadków. — Ten wpadł w wodę i wołał ratunku, — tamten przewrócił się z koniem w parów, — inny znowu odebrał postrzał z ręki towarzysza. — Jęk, narzekania, kłótnie, zwiększały się co chwila; aż nakoniec odgłos trąb do odwrotu, dał znać, że dowódzca, lubo niechętnie, pożegnał się z nadzieją schwytania zbiega, który mu tak niespodzianie wymknąć się potrafił. — Żołnierze zaczęli się zgromadzać, składając jedni na drugich winę, że nie otrzymają zapowiedzianéj nagrody. — Przeraźliwe ich krzyki podczas ścigania więźnia, zamieniły się na szmer głuchy niechęci i gniéwu, gdy na rozkaz oficerów formowali szeregi na przeciwnym brzegu.
Dotąd grałem tylko rolę widza, lubo zdarzenia, które miałem przed oczyma, nie były wcale dla mnie obojętne. Lecz znagła usłyszałem blisko siebie głos chrapliwy; — gdzież się podział ten Anglik? — on to dał nóż, którym Rob-Roy przerznął rzemienie.
— Posiekać tego puddinga na sztuki, — odezwał się głos drugi.
— Utopić mu garść kul w mózgu, — dodał trzeci.
— Wypatroszyć go bagnetem, — zawołał czwarty.
Ta przyjemna rozmowa i tentent zbliżających się koni, ostrzegły mię o niebezpieczaństwie. — Nie mogłem wątpić, że uzbrojona zgraja, w zapale niczém niepohamowanéj namiętności, spełni bez namysłu swoje pogróżki, i zacznie od ukarania mniemanego postępku, odkładając na potém przekonanie się, czylim się go istotnie dopuścił. — Uderzony tą myślą ześliznąłem się nieznacznie z konia, i wlazłem między tak gęste krzaki, że nie miałem obawy, aby mię znaleziono, zwłaszcza, że już było prawie zupełnie ciemno. — Gdybym się znajdował blisko księcia, wezwałbym zapewne jego opieki; ale oddział, któremu dowodził, już był w marszu na przeciwnym brzegu rzeki; na tym zaś nie wiedziałem czy znajdę kogo, ktoby mi skutecznéj pomocy mógł udzielić. W takiém więc położeniu, nie sądziłem, aby honor miał wymagać po mnie niepotrzebnego narażenia życia. — Kiedy wrzawa już nieco ucichła, pierwszą moją myślą było udać się do głównéj kwatery księcia, i powierzyć się jego opiece z ufnością właściwą prawemu właścicielowi, — jakoż w tém postanowieniu opuściłem moje schronienie.
Ciemność zupełna panowała, — wszyscy prawie żołnierze przebyli już rzekę; kiedy niekiedy tylko słychać jeszcze było w oddaleniu odgłos trąb zwołujący tych, którzy pozostali z tyłu. Lecz gdy stanąłem nad brodem, postrzegłem, że spełnienie mego zamiaru nie jest tak łatwe jakby się zdawało. Nie miałem już konia, — pieszo brnąć przez bystry strumień, wtenczas, kiedy jezdzcom nawet po siodła dochodziła woda, nie czułem w sobie chęci, — pozostając zaś na miejscu, musiałbym oczekiwać rana bez posiłku pod gołem niebem, — lub dopełnić licznych znojów dnia tego i poprzedniéj nocy, powrotem do kraju góralów.
Po chwili namysłu, przypomniałem sobie, że pan Fairservice podług chwalebnego zwyczaju zajęty własną tylko osobą, musiał już dawno z innemi służącemi przebyć rzékę i nie zaniedba uwiadomić księcia, oraz wszystkich, którzyby go słuchać chcieli, o mojém nazwisku, i o historyi całego życia mego, że zatem wzgląd na dobrą sławę nie wymaga, abym się stawił natychmiast przed dowódzcą, nie zważając na niebezpieczeństwo przeprawy, i pogróżki obozowych włóczęgów. Postanowiłem więc wrócić znowu do małéj karczemki, gdzieśmy ostatnią noc spędzili. Nie miałem powodu obawiać się złego przyjęcia od Rob-Roya lub jego bandy; i owszem, byłem pewny, że sama wiadomość, iż wolność odzyskał, będzie dla mnie rękojmią bezpieczeństwa. — Nie chciałem także opuścić pana Jarvie w przykrém położeniu, w którém się znajdował po większéj części przez przychylność ku mnie; — w końcu, Rob-Roy tylko mógł mi udzielić objaśnień o Rashleighu i papierach mojego ojca, które były główną przyczyną téj nieszczęśliwéj, i obfitéj w tak dziwne przypadki podróży. — Z tych to powodów, zaniechawszy pierwszego przedsięwzięcia, udałem się drogą prowadzącą do wsi Aberfoil.
Wiatr mroźny szumiał po gałęziach. — Mgły unoszące się nad doliną, rozpędzone jego powiéwem, zawisły na szczytach gór, lub nakształt gęstego dymu rozłożyły się po wąwozach, tu i owdzie przerzynających skały. Księżyc, który już do znacznéj wzbił się wysokości, przyświecał z całą żywością blasku, jakiéj mu zwykle mroźne powietrze użycza; promienie jego odbijały się w wodach krętego strumienia, i nadawały śnieżną białość massom mgły grubéj lżejsze zaś i przezroczyste jéj obłoczki, zasłonom srébrnéj gazy podobnemi czyniły.
Zachwycający ten widok, chłód który mię przejmował, sama nawet przykra niepewność losu mego, ożywiły mój umysł, i podniosły zemdlone siły. Uczułem w sobie szczególną jakąś obojętność na troski, pogardę niebezpieczeństw; a zapomniawszy na chwilę o smutkach moich, zacząłem gwizdać wesoło, i szedłem w takt spiesznym krokiem, zacierając skostniałe od zimna ręce. Nieznacznie wróciło zaufanie we własnych siłach, a nadzieja szczęśliwszéj przyszłości tak mocno zajęła myśl moją, żem niespostrzegł dwóch ludzi na koniach, jadących tuż za mną, aż w chwili, kiedy jeden z nich odezwał się po angielsku.
— Hej! przyjacielu! dokądże to śpieszysz tak późno?
— Na wieczerzę i nocleg do Aberfoil, — odpowiedziałem.
— Czy droga bezpieczna, — zapytał znowu rozkazującym tonem.
— Nie wiem, ale dowiem się o tém, jak stanę na miejscu. — Z tém wszystkiém, jeżeli mówię z Anglikiem, radziłbym, aby się miał na ostrożności,: w dziéń raczéj odbywał podróż w tych stronach, — wielu z jego rodaków spotkał tu los okropny dzisiejszego rana.
— Żołnierze zostali pobici nieprawdaż?
— Na głowę, — a który z nich uszedł śmierci, dostasię do niewoli.
— Czy to jest pewna?
— Tak pewna, jak to, że w téj chwili mówię z panem; byłem sam mimowolnym świadkiem utarczki.
— Mimowolnym? a więc nie należałeś do żadnéj strony?
— Nie, — znajdowałem się tam jako jeniec dowódzcy oddziału.
— Za cóż? — z jakiéj przyczyny? — któż jesteś? — jak się nazywasz?
— Nie wiem, dla czego miałbym odpowiadać na tyle pytań, człowiekowi którego nie znam. — Powinnością moją było ostrzedz pana o niebezpieczeństwie, — czy zaś z ostrzeżenia mego będziesz korzystać lub nie, to do mnie nie należy; ale kiedy ja nie pytam się pana ani o nazwisko, ani o cel podróży, mam prawo żądać, abyś i pan także raczył poskromić swoją ciekawość.
— Pan Frank Osbaldyston, — odezwał się drugi podróżny, którego głos przeniknął aż do głębi serca mego, — nie powinien gwizdać ulubionych piosnek, jeżeli nie chce być poznanym.
Wymówiwszy te słowa, Djana Vernon dokończyła pieśni, którą przerwały pytania jéj towarzysza. — Tak jest Treshamie, — była to Djana! — poznałem ją natychmiast, chociaż płaszcz męzki prawie zupełnie kształtną jéj kibić okrywał.
— Wielki Boże! — krzyknąłem, — nie będąc panem mego podziwienia i radości. — Miss Vernon, na tém miejscu... w téj porze... pod tym...
— Pod tym ubiorem? miałeś dodać. — Cóż robić! — nie my rządzimy losem, ale los nami, mawiał wielki filozof kapral Nym[2] pauca verba.
Gdy to mówiła, przypatrywałem się pilnie jéj towarzyszowi, korzystając z jasnych promieni księżyca; łatwo bowiem pojmiesz, że ujrzawszy Djanę odbywającą niebezpieczną podróż w tak samotném miejscu, i pod strażą jednego tylko mężczyzny, nie mogłem się oprzéć skrytéj zawiści. — Nie był to głos miły i melodyjny Rashleigha, — przeciwnie; podróżny przemawiał tonem ostrym, i jak nadmieniłem, rozkazującym; a przy tém był znacznie wyższy od mojego wroga. — Również nie miał podobieństwa z żadnym z moich stryjecznych braci, w układzie bowiem jego i sposobie obejścia się, było coś takiego, co na pierwszy rzut oka odznacza ludzi dobrego wychowania.
Zdawało się, że chciał uniknąć ciekawego wzroku mego!
— Djano, — rzekł z czułością i powagą razem, — oddaj krewnemu twemu jego własność, i pospieszajmy, bo nie mamy czasu do stracenia.
Miss Vernon dobyła małą paczkę z kieszeni płaszcza, a schyliwszy się ku mnie, rzekła tonem malującym zwykłą jéj lekkość i wesołość, któremi może chciała przytłumić głębsze i tkliwsze uczucia.
— Widzisz kochany kuzynie, że los przeznaczył mię oczywiście za anioła stróża dla ciebie. Rashleigh musiał zwrócić nieprawą zdobycz; i gdybyśmy stanęli w Aberfoil przeszłego wieczora, jak mieliśmy zamiar, znalazłabym jakiego góralskiego Sylfa, któryby ci natychmiast wręczył te znamiona handlowéj obfitości; ale smoki i olbrzymy zastąpiły nam drogę; a błędni rycerze i damy dzisiejszych czasów, nie mogą teraz, jak dawniéj bywało, rzucać się bez rozwagi na niebezpieczeństwa. — Radzę ci kochany kuzynie, abyś równą zachował ostrożność.
— Djano, — odezwał się znowu jéj towarzysz, — już jest późno, a jeszcze do noclegu daleko.
— Zaraz, — zaraz, — zważ, — dodała z westchnieniem, — że się żegnam na zawsze z moim kuzynem, — tak jest Franku na zawsze! — Przepaść otwiera się między nami, — przepaść wiecznego zapomnienia. — Nie możesz nam towarzyszyć w drodze naszéj, nie możesz być uczestnikiem naszych czynności. — Bądź więc zdrów, — bądź szczęśliwy!
Domawiając tych słów, schyliła się z konia, był to niewielki mierzynek góralski, twarz jéj, może nie zupełnie nie chcący, dotknęła lekko mojéj, — ścisnęła mi rękę, — a bujna łza spadła z jéj oka na czoło moje. — Była to chwila, któréj nie podobna zapomnieć, — chwila dręczącéj boleści, i razem nieporównanéj rozkoszy; wzbudzająca w sercu sprzeczne uczucia radości i żalu. — Niestety! zbyt krótko trwała; — Djana bowiem powściągnąwszy w oka mgnieniu rozczulenie, które mimowolnie duszę jéj uniosło, oświadczyła towarzyszowi swemu gotowość udania się w dalszą drogę, i wkrótce zniknęła mi z oczu.
Stałem osłupiały, nie czując w sobie mocy pożegnać nawet Miss Vernon, gdy jeszcze była przy mnie. — Wyrazy, które natchnęło serce, uwięzły mi na ustach, jak słowo winienem, które nieszczęśliwy więzień wzbrania się wymówić, widząc, że będzie dla niego wyrokiem śmierci. — Przywalony ciężarem smutku, bez czucia i władzy, wlepiłem oczy w stronę dokąd się udała, jakbym chciał policzyć skry, które się z pod nóg konia jéj sypały. Patrzyłem jeszcze długo, chociaż już jéj widzićć nie mogłem; słuchałem brzęku podków po skalistéj drodze, chociaż już dawno uszu moich dochodzić przestał. W końcu, oczy zmęczone długiem wysileniem, łzą mi zabiegły; dotkliwa boleść ścisnęła mi serce; nogi zaczęły się chwiać podemną, — padłem, — i poraz pierwszy od dzieciństwa mego, gorzkiemi zalałem się łzami.






ROZDZIAŁ  XXXIV.
Dangle. — Jak widzę, trudniéj z nich dwóch
zrozumieć tłomacza.
Krytyk.

Ale ten napad czułości nie był długo trwałym; — jakoż po chwili, jakby się wstydząc téj słabości, porwałem się z miejsca. — Przypomniałem sobie, że od niejakiego czasu uczyniłem był mocne postanowienie uważać Djanę jako przyjaciółkę tylko, któréj szczęście nie mogło być wprawdzie nigdy dla mnie obojętném; ale z którą ściślejsze zawrzeć związki nie powinienem był miéć nadziei. Lecz czułość, jaką mi okazała, nagłe i niespodziane spotkanie się nasze, nie dały mi wówczas pory do rozmysłu. Prędzéj atoli nad oczekiwanie przyszedłem do przytomności; a lękając się rozbierać dłużéj stan serca mego, ruszyłem w dalszą drogę, którą przerwało to dziwne zjawienie.
— Zabroniła mi, — rzekłem sam do siebie, — towarzyszyć sobie w podróży; ale nie byłoż moim zamiarem udać się w tę stronę wprzód nim ją ujrzałem? — Odzyskałem wprawdzie własność ojca mego; lecz nie jestże obowiązkiem moim uwolnić pana Jarvie z niebezpieczeństwa, na które się naraził jedynie przez wzgląd na mnie? — Gdzież, oprócz tego, mógłbym znaleźć nocleg w téj pustyni, jeżeli nie w Aberfoil? — Może być, że oni tam się zatrzymają, — zbyt jest późno, aby daléj jechać mieli, — a więc zobaczę ją jeszcze, — może po raz ostatni! — ale widzieć ją będę, — usłyszę głos jéj, — dowiem się kto jest ten szczęśliwy człowiek, który zdaje się mieć nad nią władzę małżonka, — dowiem się czyli jéj zamiarów nie wstrzymują jakie trudności, którebym mógł uprzątnąć; — czy będę w stanie uczynić jéj jaką przysługę, i zawdzięczyć choć, w części szczérą jéj i bezinteresowną przyjaźń.
Kiedy tak usprawiedliwiałem sam przed sobą żywą chęć ujrzenia raz jeszcze krewnéj mojéj, ktoś znagła uderzył mię po ramieniu; — i zawołał mocnym głosem. — Piękna noc panie Osbaldyston, — nie prawdaż? — a jak było ciemno kiedyśmy się rozłączyli!
Poznałem natychmiast Rob-Roya. Oswobodziwszy się z rąk nieprzyjaciół, wracał śpieszno w góry. — Nie wiem jakim sposobem, może w domu którego ze znajomych swoich po drodze, potrafił się uzbroić, — miał karabin na plecach, u pasa szablę, pistolety i puginał. — Gdyby umysł mój tak gwałtownych nie doznał wzruszeń, nie spotkałbym go może bez obawy w noc późną, i w tak odludném miejscu; pomimo bowiem tylu dowodów przychylności Rob-Roya, wyznam ci otwarcie Treshamie, że dreszcz mimowolny przechodził po wszystkich członkach moich, ilekroć się do mnie odezwał. Sam język góralów, i sposób wymawiania, że tak powiem gardłowy, sprawia, iż głos ich wydaje się jakby podziemnym, i jest niesłychanie przykrym dla ucha; lecz Rob-Roy do téj ogólnéj narodowéj cechy, łączył nadto w spojrzeniu, i całéj swéj postawie, zimną jakąś obojętność, właściwą mocnéj i niczém nieugiętéj duszy, co nie zna żadnéj obawy, któréj żaden wypadek, jakkolwiek straszliwy i bolesny, ani zatrwożyć, ani nawet zadziwić nie zdoła. Oswojony z niebezpieczeństwy, zaufany w swéj sile i zręczności, nie znał bojaźni; a życie twarde, rozlicznych przygód i trudów pełne, przytłumiło w niém znacznie, chociaż nie zupełnie jeszcze zniszczyło wszelką czułość na cierpienia drugich. Pomnij nadto przyjacielu, że świeży w pamięci mojéj miałem przykład okrucieństwa podwładnych Rob-Roya, dopełniony na bezbronnym i żebrzącym o życie człowieku.
Z tém wszystkiém taki był stan umysłu mego, że ucieszyłem się z towarzystwa Campbella, w nadziei, że mi przyniesie roztargnienie w smutku. Spodziewałem się przytém otrzymać nakoniec objaśnienie niepojętych tajemnic, które losem moim dotąd kierowały; — odpowiedziałem zatem uprzejmie na powitanie jego, i winszowałem mu szczerze, że potrafił wolność odzyskać wtenczas, kiedy ucieczka zdawała się niepodobną.
— Ha! ha! — zawołał Rob-Roy, — daléj od powroza do szyji, jak od kubka do gęby. — Niebezpieczeństwo nie było tak wielkie jak się wydawać mogło panu, co jesteś obcym w tym kraju. — Z pomiędzy tych, którym kazano ująć mię, strzedz, i powtórnie schwytać, połowa nie miała wcale chęci ani ująć mię, ani strzedz, ani znowu schwytać, — część czwarta, zbliżyćby się nawet do mnie nie śmiała, — rzeczywiście więc miałem przeciw sobie tylko pozostałą czwartą część oddziału, która nie więcéj nad pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt ludzi wynosić mogła.
— Zdaje mi się, że jak na jednego, dość i tego było.
— Nie wiem, — jednak gdyby się chcieli zebrać na równinę przed karczemką w Arberfoil, służyłbym chętnie z szablą w ręku każdemu z nich po kolei.
Prosił mię następnie, abym mu opowiedział wszystko, co nam się przytrafiło od przyjazdu w góry, i uśmiał się serdecznie z opisu bitwy w karczemce, gdzie waleczny burmistrz tyle dokazywał cudów z rozpalonym ożogiem.
— Niech żyje Glasgow! — zawołał Rob-Roy. — Przekleństwo Cromwella na moją głowę, jeżelibym pragnął większéj roskoszy, jak widzieć kuzyna Nikol Jarvie, potrząsającego z tryumfem spalonym plaidem Iveracha! — Zresztą, — dodał poważniejszym tonem, — kuzyn Jarvie ma kilka kropel krwi szlachetnéj w żyłach swoich; szkoda tylko, że się oddał nikczemnym zatrudnieniem, które najwznioślejszy nawet umysł przytępić muszą. — Możesz się teraz domyślić dla czego nie mogłem was przyjąć w Aberfoil, jakeśmy się umówili; podczas kiedy bawiłem w Glasgowie za interesami króla i pana mego, zastawiono na mnie piękną siatkę! — Ale dziś mogę już być spokojny. — Nie prędko potrafią uzbroić powtórnie Klan jeden przeciw drugiemu, — a wkrótce, spodziewam się, że wszyscy górale staną razem, w jednej i téj saméj sprawie. — Ale cóż daléj wam się przytrafiło?
Opowiedziałem mu o przybyciu kapitana Thorton i o uwięzieniu naszém, — a gdy zaczął wypytywać o szczegóły, przypomniałem sobie, iż oficer nadmienił, że miał rozkaz przytrzymania podobnych nam dwóch osób, z których jedna była już podeszłego wieku, druga zaś w kwiecie młodości. — To znowu pobudziło do śmiechu Rob-Roya.
— Na mój honor! — zawołał, — te sępy nocne wzięły burmistrza za hrabiego, a pana za Dianę Vernon! — Co to za twarde mózgownice!
— Miss Vernon? — rzekłem, oczekując z bojaźnią odpowiedzi — Czy ona nosi jeszcze to imię? — Dopiero co ją widziałem w towarzystwie człowieka, który zdawał się mieć nad nią szczególną jakąś władzę.
— O! tak, — tak! — władzę niezaprzeczoną. — Ale téż i czas już było. — jest to wyborne dziewczę; potrzebowało jednak czynniejszego stróża jak baron Hildebrand. — Szkoda tylko, że hrabia trochę dla niéj za stary. — Młodzik podobny do pana, albo który z synów moich, byłby stosowniéjszym dla téj damy towarzyszem.
Na te słowa runęły zamki na lodzie, które wyobraźnia moja, wbrew rozsądkowi; z takiem upodobaniem budowała. Lubo nie mogłem oczekiwać czego innego spotkawszy Djanę z jednym tylko mężczyzną w téj odludne, pustyni i o tak spóźnionéj porze, zupełne atoli przeświadczenie się o tém, czegom się tak mocno lękał, nową boleścią przeszyło me serce. — Napróżno Rob-Roy wzywał mię po kilkakroć, abym kończył opowiadanie. — Słyszałem głos jego, ale pojąć czego żąda, nie byłem w stanie.
— Cóż to? — zawołał w końcu, — czy panu słabo?.... Nie dziwię się temu, — dodał po chwili, — silnego trzeba zdrowia, aby znieść w jednym dniu tyle trudów, zwłaszcza, kiedy się do nich nie przywykło.
Czułość, z jaką wymówił te słowa, wróciła mi przytomność umysłu; usiłowałem więc jak mogłem dokończyć moje opowiadanie. — Rob-Roy ucieszył się mocno, gdy usłyszał o zwycięstwie swoich w wąwozie Loch Ard. — Mówią, — rzekł, — że otręby królewskie lepsze od mąki poddanych, — ale jak widzę nie sprawdza się to przysłowie na królewskich żołnierzach, kiedy nie mogli pokonać starców i dzieci, niezdolnych do noszenia bronią, lub niewiast, które przed chwilą zamieniły kądziel na szablę. — A Dugal, — dodał Mac-Gregor?.... Czy mogliście mniemać, że pod tą grubą czaszką tyle mieść się dowcipu? — Ale cóż daléj.... chociaż i chcę, i lękam się usłyszéć resztę.... Moja Helena, jest to jędza piekielna, gdy krew w żyłach jéj wreć pocznie... Zresztą, ma zbyt słuszne ku temu powody!
Opowiedziałem mu, ile tylko mogłem najostrożniéj, jak nas przyjęto; mimo to jednak, okazywał ciągłe znaki nieukontentowania.
— Dałbym tysiąc marek, — zawołał, — gdybym był podówczas w domu! — Tak przyjąć gości a zwłaszcza krewnego, któremu tyle winienem!.... łatwiéjbym jéj przebaczył, gdyby połowę hrabstwa Lennox obróciła w perzynę. — Otóż to spuszczać się na niewiasty i dzieci, u których nie ma ani rozsądku, ani pomiarkowania! — Zresztą, wszystkiemu winien ten przeklęty celnik, — on to mię zdradził zapraszając imieniem Rashleigha na rozmowę o interesach króla. Zdawało mi się podobném do prawdy, że Garschattachin i inna szlachta z Lennox, oświadczyła się za królem Jakóbem, i domyśliłem się podejścia wtenczas dopiero, kiedy ujrzałem przed sobą księcia, a na rękach i nogach więzy. — Znam ja dobrze pańskiego krewnego, nie oszczędza on nikogo w świecie; ale niech Bogu dziękuje, jeżeli tą razą nie okaże się winnym!... Co do Morrisa, nie uwierzysz pan jak śmiészną minę zrobił, kiedy go rozkazałem przytrzymać, dopóki nie wrócę. Owóż wróciłem, chociaż nie z jego łaski, ani z łaski tych, którzy go posłali — i dla tego może być pewny, że nie wyjdzie z gór naszych, nie zapłaciwszy dobrego okupu.
— Zapłacił już ostatni i największy, na jaki tylko człek śmiertelny zdobyć się może.
— Co? — jakto? — Morris zabity?... w potyczce zapewne?
— Nie, panie Campbell — zamordowany z zimną krwią po bitwie.
— Zamordowany?... Przekleństwo! — zawołał zgrzytając zębami. — Jakim sposobem? — jak się to stało? mów, — a nie mianuj mnie ani panem, ani Campbellem, jestem na własnéj ziemi, nazywam się Mac-Gregor.
Nie zwracając uwagi na gniew jego i ostre wyrazy, opowiedziałem mu pokrótce, ale z dokładnością śmierć Morrisa. Uderzył silnie kolbą karabina o ziemię, i zawołał:
— Przysięgam na Boga! że za podobny czyn warto się wyrzec domu, żony i dzieci! — Nędznik ten wprawdzie stokroć na śmierć zasłużył, i jeśliby się zdołał wydobyć z głębi jeziora, skończyłby niezawodnie na szubienicy. Lecz wolałbym gdyby był zginął od kuli lub szabli, — bo rodzaj śmierci, jaki mu zadano, będzie powodem wielu plotek i narobi niemało hałasu. — Ale stało się — nikt mu życia nie wróci, a każdy przyzna, że Helena Mac-Gregor sprawiedliwą zemstę wywarła.
Chcąc widocznie zagłuszyć w sobie nieprzyjemne wrażenie, jakie wypadek ten sprawił na umyśle jego, Rob-Roy zapytał mię, jakim sposobem uwolniłem się z rąk żołnierzy, którzy mię pilnowali?
Kończąc więc sprawozdanie moje, dodałem, że papiery ojca mego już mam w ręku, lecz imienia Djany powtórzyć nie śmiałem.
— Byłem pewny, — rzekł Mac-Gregor, — że je odzyskasz. — List, który mi wręczyłeś, zawierał rozkazy hrabiego w téj mierze. — Pragnąłem ci usłużyć, i dla tego prosiłem, abyś mię w téj pustyni odwiedził, — ale hrabia jak widzę, potrafił obejść się bez mojéj pomocy.
Słowa te mocno mię zdziwiły.
— Jakto? — rzekłem, — a więc list, który panu oddałem, był od osoby, którą mianujesz hrabią? — Któż on jest? jak się nazywa?
— Jeżeli jeszcze o tém nie wiesz, widać że nie potrzeba abyś wiedział, — nic ci przeto nie powiem, — ale co się tyczy listu, możesz być pewny, że własną ręką hrabiego był pisany, — inaczéj, mając już tyle na mojéj głowie, wyznam otwarcie, że nie przyjąłbym na siebie nowego kłopotu.
Teraz dopiero stanęły mi na myśli wszystkie okoliczności, które nieraz zawiść moją wzbudzały, — owe światła w oknach biblioteki; owa rękawiczka; poruszenie obicia ukrywającego drzwi tajemne, prowadzące do pokojów Rashleigha, — nadewszystko zaś oddalenie się Djany dla napisania, jak mniemałem podówczas, listu, który miał mi posłużyć w ostatniéj potrzebie. — Tak więc — pomyślałem sobie — godziny niby samotne, które w tém miejscu przepędzała, schodziły na miłośnych rozmowach z jakimś zagorzałym Jakóbitą, który się w domu jéj wuja ukrywał? Widziano nieraz młode kobiety poświęcające chciwości lub dumie pierwsze nieskażonego serca uczucia; ale Djana obrała dzielić los nikczemnego awanturnika, błądzić z nim w nocy pomiędzy zbójcami, nie mogąc miéć innego widoku, oprócz słabéj i zbyt wątpliwéj nadziei błyszczenia kiedyś na smutnym dworze Stuartów w St. Germain! — Muszę ją widzieć raz jeszcze. — Jako krewny i przyjaciel, winienem ostrzedz o niebezpieczeństwie, i ułatwić jéj ucieczkę do Francyi, gdzieby spokojnie oczekiwać mogła wypadków politycznéj burzy, którą nieszczęsny towarzysz jéj życia, zapewne wzniecić usiłuje.
Po długiém z obu stron milczeniu, odezwałem się nakoniec do Mac-Gregora:
— Z tego coś mi powiedział, wnoszę, że hrabia (ponieważ mu nie dajesz innego nazwiska), musiał się znajdować w Osbaldyston-Hallu, wtenczas, kiedy ja tam mieszkałem.
— Nie inaczéj, — nie inaczéj — i przebywał najczęściéj w pokojach miss Vernon. — To uwiadomienie nową goryczą zatruło smutne myśli moje. — Ale nikt o tém nie wiedział, — rzekł daléj Rob-Roy, — oprócz Rashleigha i jego ojca, bo nie sądzono za potrzebne przypuścić cię do tajemnicy, inni zaś synowie barona nie mają nawet tyle rozumu, aby odpędzić kota od śmietany. Zresztą w Osbaldyston-Hallu na kryjówkach nie zbywa — jest to porządna, staroświeckiéj mody budowa, — można w niej dać przytułek trzydziestu ludziom i więcéj, a ręczę, że ich nikt nie znajdzie, choćby szukał przez wiek cały. — Radbym miéć podobny zamek na wierzchołku Craig-Roy-Stone; ale ponieważ to być nie może, trzeba poprzestać na naszych jaskiniach i parowach.
— Sądzę, — rzekłem, — że hrabia nie był obcy pierwszemu nieszczęściu, które spotkało....
Tu mimowolnie zamilkłem przez chwilę.
— Które spotkało Morrisa, — chcesz mówić, — odpowiedział Rob-Roy obojętnie; bo oswojony z krwawemi czynami, zapomniał już dawno o wrażeniu, jakie na nim sprawił opis śmierci celnika, — śmiałem się nieraz serdecznie ze sztuki którą mu wypłatano; ale dziś, po nieszczęśliwém zdarzeniu w Loch Ard, śmiać się nie mam ochoty. Nie, nie — hrabia nic o tém nie wiedział. — Rashleigh tylko i ja, graliśmy rolę w téj scenie; ale co za szczególne wypadki po niéj nastąpiły! — Rashleigh, który od początku powziął do pana nienawiść, usiłuje zwalić na ciebie całe podejrzenie. — Miss Vernon staje w obronie twojéj, i zmusza nas, abyśmy wyrwali z rąk sędziego pokoju niewinną ofiarę. — Morris umiera ze strachu, ujrzawszy przed sobą prawdziwego sprawcę rozboju, w téj chwili właśnie, gdy na niewinnego zanosił skargę. — Sędzia, uradowany, że sprawa kończy się na niczém, wraca do butelki. — Pisarz wścieka się ze złości, że go oszukano. — Nie! — nic w życiu więcéj mię nie ubawiło!
— Bądź-że łaskaw powiedzieć, jakim sposobem miss Vernon potrafiła już nabyć tyle mocy nad umysłem twoim i Rashleigha, że na jéj żądanie zaniechaliście natychmiast swoich zamiarów?
— Moich zamiarów? — ja ich nie układałem wcale. Nie mam zwyczaju zwalać swego ciężaru na cudze barki. — Wszystko było pomysłem Rashleigha. — Co się tyczy miss Vernon, rzecz pewna, że wola jéj jest prawem dla niego i dla mnie; najprzód z powodu związków jéj z hrabią; powtóre, iż wié o wielu rzeczach, które nie powinny być wyjawione. — Powierzyć kobiécie tajemnicę, albo władzę, któréj nadużyć może, jest to dać miecz w rękę szalonemu.
Byliśmy jeszcze o ćwierć mili od wioski, gdy trzech górali przyskoczyło ku nam z dobytą bronią, pytając dokąd, i za czém idziemy. — Na jedno słowo Gregaragh, wymówione przez mego towarzysza, powstały okrzyki, a raczéj wycia radości. — Jeden góral rzuciwszy szablę i karabin o ziemię, ściskał nogi naczelnika swego z takim zapałem, że zaledwie go nie wywrócił. — Dwaj drudzy pobiegli pędem kóz dzikich do Aberfoil, celem udzielenia towarzyszom szczęśliwéj nowiny powrotu Rob-Roya. Wkrótce głos kilkudziesiąt osób rozległ się po dolinie. — Starzy i młodzi, niewiasty i dzieci, rzucili się hurmem na nasze spotkanie; a gdy burzliwa zgraja, jak szumny potok z gór spadający, coraz się ku nam przybliżała, osądziłem za rzecz potrzebną przypomnieć Mac-Gregorowi, że jestem obcy w téj stronie, i że oprócz niego nie mam innéj nad sobą opieki. Ujął mię natychmiast silnie za rękę, i kiedy tłumy przybywały, kiedy każdy wyléwając łzy radośne, cisnął się do ulubionego wodza; on nie wprzód odpowiedział na rozczulające powitania, aż mię przedstawił jako swego przyjaciela, i zalecił powinne dla mnie uszanowanie.
Rozkaz sułtana Dehli nie mógłby być skwapliwiéj wykonanym. — Zbytnie nadskakiwania góralów utrudziły mię więcéj prawie, jak poprzednie ich dzikie ze mną obejście. — Nie mogli ścierpieć, aby przyjaciel ich wodza szedł o swojéj mocy, i prowadzili mię z obu stron pod ręce, — gdy jednak mimo tego zawadziłem nogą o kamień, którego w ciżbie dostrzedz nie mogłem, porwali mię na plecy, i tak z tryumfem zanieśli aż do drzwi mistress Mac Alpine.
Stanąwszy przed jéj gościnnym domem, miałem sposobność dostrzedz, że i w górach, podobnie jak wszędy, władza i wziętość mają swoje niedogodności; nim bowiem Mac-Gregor mógł wejść do gospody, aby odetchnąć po trudach i posilić się, musiał kilkanaście razy powtórzyć historyją swéj ucieczki. Jakiś sędziwy góral tłómaczył mi ją za każdym razem słowo do słowa, a grzeczność wymagała, abym słuchał cierpliwie tego, co już prawie na pamięć umiałem. — Kiedy powszechna ciekawość została zaspokojoną, słuchacze zaczęli się powoli rozchodzić, szukając miejsca do noclegu pod gołém niebem, lub w bliskich chałupach. Jedni przeklinali księcia i Galbraitha, inni ubolewali nad losem Ewana z Briglands, który padł ofiarą życzliwości swojéj dla Mac-Gregora, a wszyscy zgodzili się na to, że ucieczka Rob-Roya, nie ustępuje w niczém najświetniejszym czynom ich naczelników, począwszy od Dugala Ciar, od którego ród swój wywodzą.
Opiekun mój wprowadził mię nareszcie do karczemki. Rzuciłem okiem na wszystkie strony, rozumiejąc, że pomimo kłębów dymu odkryję w którym zakątku Djanę i jéj towarzysza, — ale nigdzie ich dostrzedz nie mogłem; nie śmiałem zaś wypytywać się o nich, lękając się objawić skryte ciekawości mojéj powody. — Między tłumem nieznajomych, upatrzyłem przecież z radością postać szanownego burmistrza. Siedział na ławce przy ogniu, i słuchał poważnie czułych powitań Rob-Roya, oraz wymówek, że gości swych w wygodniejszém miejscu przyjąć nie może; gdy w końcu zapytał go Mac-Gregor o zdrowie, pan Jarvie odpowiedział:
— Mam się dość dobrze kuzynie.... to jest nie najgorzéj, — dziękuję ci. — Co zaś do wygody, wiem, że w tych stronach trudno o lepszą; a niepodobna, aby człek dźwigał na sobie wszędy swój domek przy Salt Market, jak ślimak skorupę. Zresztą, cieszy mnie to szczerze, żeś się wydobył z tarapatów.
— No i czemuż więc siedzisz tak zasępiony? — Przestańmy myśléć o tém co było, a cieszmy się z tego co jest. — Wszystko dobre, kiedy koniec dobry, — a świat nie zginie kiedy my żyjemy. — Oto napijmy się wódki dla nabrania serca, — wszak ci ś. p. ojciec wasz nigdy jéj nie odmawiał z rąk przyjaciela.
— A przynajmniéj nie odmawiał wtenczas, Robie, kiedy był strudzony: Bogu zaś wiadomo, co ja dziś wytrzymałem! — Ale trzeba wiedzieć, — rzekł daléj burmistrz napełniając drewniany kubek obejmujący najmniéj trzy kieliszki. — że ś. p. ojciec mój podobnie jak i ja, skromnie używał gorących napojów. — Zdrowie twoje Robinie! i kuzynki mojéj Heleny, i dwóch pięknéj nadziei chłopców twoich, o których pomówiemy późniéj.
To mówiąc wychylił kubek aż do dna; a Rob-Roy uśmiechnął się, spojrzawszy na mnie, jak gdyby żartował sobie z poważnego tonu, którym burmistrz przemawiał, nie pomnąc, że Mac-Gregor na czele uzbrojonego Klanu, nie jest tém, czém był w więzieniu glasgowskiém; zdawało się, że chciał mi dać uczuć, iż jeżeli znosi cierpliwie niestosowne obejście się krewnego swego, to przez wzgląd na prawa gościnności, a bardziéj jeszcze dla zabawy.
Pan Jarvie poznał mię dopiero, gdy postawił kubek na stole; ścisnął mi przyjaźnie rękę, i rzekł:
— Przyjdzie koléj i na pana, ale nie weźmiesz za złe, że zacznę od kuzyna mego. — Spodziewam się Robie, że tu nie znajdzie się nikt taki, coby ze szkodą twoją, lub moją, wypaplał przed Radą miejską to, co ci mam powiedzieć.
— Możesz być o to spokojnym kuzynie. Z pomiędzy tych, których widzisz przed sobą, jedni nie rozumieją innéj mowy nad ojczystą, drudzy nie zwykli słuchać, kiedy nie do nich mówią; a wszyscy wiedzą dobrze, że gdyby choć jedno słowo wyrzeczone w mojéj przytomności powtórzyć śmieli, pożegnaliby się na zawsze z językiem.
— A więc słuchaj, ponieważ tak się rzeczy mają, i ponieważ przytomny tu pan Osbaldyston jest młodzian rozsądny, a mój zaufany przyjaciel, powiem ci zatém otwarcie kuzynie, — że dzieci swoich nie wychowujesz jak należy.
Tu odchrząknąwszy parę razy, kończył daléj pan Jarvie mowę swoją, przybierając ton bardziéj jeszcze poważny i surowy:
— Wiesz dobrze, że przed obliczem prawa znaczysz mniéj jeszcze jak zero; co zaś do kuzynki mojéj Heleny, nie wspominając o przyjęciu, jakiego dziś od niéj doznałem, — przyjęciu, które tém było względem przyjaźni, czém wiatr północny względem ciepła, a które, chwilowém tylko obłąkaniem umysłu, wymówione być może; — co do żony twojéj, powtarzam, odłożywszy na stronę wszelką osobistą urazę, powiem śmiało....
— Kuzynie, — przerwał Rob-Roy z niecierpliwością; nie mów o niéj nic takiego, czego przyjaciel wyrzec, a mąż usłyszyć nie powinien. O mnie, mów co ci się podoba i bez żadnéj obawy.
— Dobrze, dobrze, — rzekł burmistrz nieco pomieszany, — zamilczmy więc o tém, — nie należy rozsiewać, ziarn niezgody między rodziną, — ale co do synów twoich, z których starszy ma imię Rob, a młodszy Hamish, co jeśli się nie mylę ma znaczyć James, (mam nadzieję, że nadal tak go nazywać nie będziesz), bo imiona Hamish, Eachin, Augus i t. p. nic dobrego nie wróżą; — usłyszysz je we wszystkich izbach sądowych zachodniéj Szkocyi, ilekroć idzie o kradzież bydła, i inne tego rodzaju przestępstwa; — owóż mówię co do synów twoich, przyznasz, że dotąd wyobrażenia nawet nie mają, co to jest moralne i naukowe wychowanie. O tabelli Pitagoresa, owéj głównéj zasadzie wszelkich użytecznych wiadomości, słuchają jak o żelaznym wilku! — Śmieją się i żartują sobie, kiedy im przedstawiani smutne skutki tak grubéj ciemnoty, a na hańbę rodziców, którzy przecież noszą chrześcijan nazwisko, podobno nawet czytać, pisać i rachować nie umieją!
— Dziwićby się należało, — rzekł Rob-Roy z najzimniejszą krwią, gdyby mieli jaką naukę? — Zkądżeby jéj nabyć mogli? — chceszże, abym do drzwi glasgowskiego kollegjum przybił uwiadomienie: Potrzebny jest nauczyciel do dzieci Rob-Roy’a?
— To prawda, kuzynie; ale mógłbyś dla nich znaléźć miejsce, w którémby się nauczyli bojaźni Bożéj, nabyli wiadomości i obyczajów cywilizowanego świata. Cóż za pociecha, że dziś nie różnią się wcale od bydląt, któreś dawniéj pędzał na jarmarki, i że do niczego użyć ich nie można?
— Nie bój się! — wykrzyknął Mac-Gregor, — Hamish potrafi ubić w lot kulą cietrzewia, a Rob przebije puginałem dwucalową deskę!
— Tém gorzéj! tém gorzéj! — zawołał bankier glasgowski, — jeżeli to tylko umieją, lepiéj żeby nic nie umieli. — Powiedz mi Robie, co ci przyniosły te piękne zdolności, które posiadasz w daleko wyższym jeszcze stopniu jak twoje dzieci? — Kiedyś pędził przed sobą niezliczone trzody wołów, i bawił się uczciwym handlem, nie byłżeś szczęśliwszym jak dziś jesteś, na czele pięciuset zbójców?
Mac-Gregor słuchając pana Jarvie, marszczył czoło i ściskał pięście, jak ten, który cierpiąc ból mocny, postanawia znieść go bez najmniejszego jęku. Upatrywałem więc sposobnéj pory, aby przerwać rozmowę, która chociaż w gruncie nie mijała się z rozsądkiem, i świadczyła o dobrych chęciach burmistrza, zdawała mi się jednak być niewczesną i wcale położeniu naszemu nieodpowiednią.
— Ponieważ imię twoje Robie, — mówił daléj pan Jarvie, — jest nadto głęboko wyryte w księdze sprawiedliwości, abyś mógł przebaczenie otrzymać, i ponieważ sam już jesteś za stary, abyś się poprawić zdołał, winieneś przynajmniéj myślić, aby dzieci nie poszły za przykładem ojca. — Ja chętnie dam im miejsce w mojéj fabryce. — Niech się sposobią na tkaczów, — od tego zaczął czcigodny mój ojciec, od tego i ja zacząłem, lubo teraz dzięki Bogu zatrudniam się więcéj ryczałtowym handlem i.... i....
Tu burmistrz spostrzegłszy zbierającą się burzę na czole Rob-Roya, osądził za rzecz potrzebną użyć ostatecznego argumentu, który trzymał na odwodzie, jako nagrodę powolności górala, jeżeliby przyjął propozycyją jego.
— I dla czegóż Robie ta mina ponura? — Oto wiész co? — Przyjmuję na siebie wszystkie koszta utrzymania i nauki dzieci twoich, i nigdy już się nie upomnę o te tysiąc funtów.
Caade millia diaoul, sto tysięcy djabłów, — zawołał Rob-Roy uderzywszy pięścią o stół tak silnie, że wszystkich nas mimowolny strach przejął. — Synowie moi tkaczami! — Millia mollig heart! Niech wprzódy wszystkie warsztaty, czółenka, nici i bawełny w Glasgowie pochłonie ogień piekielny!
Nie bez trudności wstrzymałem burmistrza, który już się gotował do odpowiedzi, przedstawiając mu jak niewczesne i niebezpieczne byłoby dłuższe naleganie w przedmiocie tak niemiłym Rob-Roy’owi. — Jakoż po chwili wypogodziła się twarz górala, odzyskał zwykłą spokojność i rzekł:
— No kuzynie! daj mi rękę, — chęci twoje są dobre, nie wątpię o tém; lecz jeżeli kiedykolwiek pomyślę synów moich oddać na naukę do rzemiosła, wolno ci będzie zamknąć im drzwi przed nosem. Ale wspomniałeś o długu moim. — Héj! Eachin Mac-Analeister! podajno tu mój worek.
Wysoki i barczysty góral, który, jak się zdawało, posiadał zaufanie Rob-Roya, przyniósł dość sporą torbę ze skóry wydry, bogato w srebro oprawną, i podobną do tych, jakie zwykle naczelnicy góralów noszą przy boku, kiedy przywdziewają swój uroczysty ubiór.
— Nie radzę nikomu, — rzekł daléj Mac-Gregor, — otwierać tego worka, jeżeli nie wié sposobu.
To mówiąc przycisnął kilka prętów mających srébrne główki, inne znowu wyciągnął, a gruby zamek osadzony u wiérzchu worka, sam się otworzył. Ukazał nam natenczas małą stalową krócicę wewnątrz przytwierdzoną, która przez kunsztowny mechanizm, raniłaby nieochybnie rękę nieświadomego, coby zwykłym sposobem chciał zamek odemknąć.
— Oto jest straż kassy mojéj, — rzekł Rob-Roy wskazując na krócice; a pan Jarvie włożywszy okulary i przypatrzywszy się téj dowcipnéj sztuce, odpowiedział z uśmiéchem i westchnieniem razem:
— Ach! Robie, gdyby cudze worki były podobnie strzeżone, nie wiem czyby ten co leży przed nami, mieścił w sobie tyle złota!
— Bądź spokojny kuzynie; nigdy on nie był zamknięty dla przyjaciela w potrzebie — nigdy prawy wierzyciel nie odszedł z próżną ręką od niego. — Oto masz należność swoją, — rzekł daléj Rob-Roy, wyjmując paczkę złota, przelicz, czy nie brakuje czego?
Pan Jarvie wziął piéniądze, poważył je w ręku przez chwilę, i odłożył na stół.
— Nie, Robie, — odpowiedział, — nie mogę wziąść tego złota, — przyniosłoby mi nieszczęście, — jakim sposobem nabywasz je? — widziałem dziś niestety na własne oczy! — Źle zebrany majątek, nigdy nie wyjdzie na dobre. Nie chcę tych pieniędzy, — nie chcę. — Zdaje mi się, że krople krwi widzę na nich.
— Ba, ba! — zawołał Rob-Roy udając spokojność, któréj może nie czuł w sercu. — Patrz, — jest to złoto francuskie; złoto, które nie widziało jeszcze żadnéj szkockiéj kieszeni. — Luidory, tak piękne, tak błyszczące, jak gdyby dziś wyszły z mennicy!
— Tém gorzéj Robie! — tém gorzéj! — rzekł burmistrz odwracając oczy od złota, chociaż palcami sięgał po nie mimowolnie. — Gorszy bunt, jak rozboje, i jak czary nawet — tak mówi prawo boskie i ludzkie.
— Dajmy pokój tym prawom! — przerwał Mac-Gregor. — Te piéniądze słusznie ci należą, — a jeżeli wychodzą z kieszeni jednego króla, możesz, jeśli ci się podoba włożyć je w kieszeń drugiego. — Osłabisz przez to nieprzyjaciela, bo biedny król Jakób ma dosyć przyjaciół i dużo męstwa, ale mu brakuje, i bardzo brakuje pieniędzy.
— Kiedy tak, to niechże na góralach nie polega, — rzekł pan Jarvie, — a odwinąwszy paczkę, począł liczyć luidory.
— Ani na mieszkańcach nizin, — odpowiedział Rob-Roy zmarszczywszy czoło, i dał mi znak, abym spojrzał na burmistrza, który wierny ulubionemu nałogowi i niepomnąc na śmiészność postępowania swego, ważył, oglądał pilnie każdą sztukę, przeliczył dwakroć całą summę z przypadającym procentem, a w końcu dał Rob-Royowi trzy luidory na suknią dla żony, a dwa dla synów jego na drobne wydatki pod warunkiem, aby nie kupowali prochu. Góral zdziwiony tak niespodzianą wspaniałością krewnego, przez chwilę stał w milczeniu, — ale nareszcie przyjął dar grzecznie, i schował luidory do worka.
Następnie, pan Jarvie wyjąwszy oblig Mac-Gregora, podpisał na nim pokwitowanie, mnie także za świadka podpisać się kazał; a ponieważ prawa szkockie w podobnéj okoliczności dwóch świadków wymagają, oglądał się na wszystkie strony szukając drugiego.
— Oprócz nas trzech, — rzekł Rob-Roy, — nie znajdziesz tu nikogo, coby pisać umiał, — ale ja to zaraz ułatwię. — Wziął papiér z rąk kuzyna i rzucił na ogień. Burmistrz oniemiał z podziwienia, a Rob-Roy rzekł daléj; — My górale tak zamykamy rachunki! — gdybym chował podobne papiery, przyjaciele moi, mogliby zczasem być narażeni na odpowiedź za to, że mi wyświadczyli przysługę.
Pan Jarvie nie miał nic przeciw temu do zarzucenia; skończyła się więc rozmowa, i dano wieczerzę, któréj obfitość, a nawet i wykwintność przeszła wszelkie nasze oczekiwanie. Większa część potraw była na zimno, zkąd wnieśliśmy, że nie musiały być przyrządzone na miejscu. Zastawiono wyborne wino przed nami. — Mac-Gregor dopełniając obowiązki gospodarza, z wielką grzecznością, prosił o przebaczenie, że niektóre półmiski były już napoczęte:
— Macie wiedzieć, — rzekł do pana Jarvie, lecz nie patrząc na mnie, — że oprócz was, są dziś jeszcze inni goście w kraju Mac-Gregorów, — inaczéj żona moja i dzieci pośpieszyłyby na wasze przyjęcie.
Nieobecność téj rodziny, niebardzo zasmuciła pana Jaryvie, i jabym z pewnością dzielił uczucia mego przyjaciela w téj mierze, gdyby słowa Rob-Roya nie kazały mi się domyślać, że rodzina jego została przy Djanie i jéj towarzyszu, a raczéj jéj mężu; tak bowiem, acz niechętnie wyobrażałem sobie mężczyznę, z którym odbywała podróż.
Chociaż te nieprzyjemne myśli odjęły mi apetyt, zaostrzony trudami i nadspodziéwanie dobrém przyjęciem naszego gospodarza; miałem jednak czas uważać, że czuły o wygodę gości, kazał przyrządzić lepszą i czyściejszą pościel niż ta, jaką mieliśmy poprzedniéj nocy. Wrzos świéży, podówczas w pełnym kwiecie, pokryty grubą wprawdzie, ale czystą bielizną, zachęcał do spoczynku. Widząc, że pan Jarvie zabiera się już do niego, zjadłszy smaczno wieczerzę, odłożyłem do następnego rana nowiny, które mu udzielić miałem; sam zaś, jakkolwiek znużony, nie czułem w sobie chęci do snu; dręczyła mię gorączka niespokojności, gawędziłem więc jeszcze z Mac-Gregorem.






ROZDZIAŁ  XXXV.
Ostatni raz widziałem boskich ócz spojrzenie,
Raz ostatni jéj słodką mowę usłyszałem;
Ach! zgasły już przede mną nadziei promienie,
I jużem się pożegnał z mojém szczęściem całém.
Hrabia Basil.

Doprawdy nie wiem co mam z tobą robić panie Osbaldyston, — rzekł Rob-Roy podając mi butelkę. — Nie chcesz ani jeść, ani spać, ani pić nawet, chociaż zdaje mi się, że nie ma lepszego Bordo w piwnicy barona Hildebranda. Gdybyś był zawsze równie wstrzemięźliwym panie Frank, nie ściągnąłbyś na siebie nienawiści Rashleigha.
— Gdybym był zawsze pilnował drogi rozsądku, — odpowiedziałem rumieniąc się ze wstydu, — uniknąłbym gorszego złego, — wyrzutów własnego sumienia.
Mac-Gregor rzucił na mnie badającym i srogim wzrokiem, jak żeby chciał przeniknąć myśli moje, i odkryć, czyli słowa te nie do niego wymierzone były; lecz przekonawszy się jak widać, że wymawiając je, o sobie jedynie myślałem, obrócił się twarzą do ognia i westchnął głęboko.
Przez kilka chwil siedzieliśmy w milczeniu; nakoniec Rob-Roy odezwał się znowu, a głos jego objawiał, ile mu był przykry przedmiot o którym mówił.
— Mój krewny Nikol ma dobre chęci, ale nie zastanawia się bynajmniéj nad położeniem mojém; nie myśli o tém, czém byłem dawniéj, czém zostać musiałem następnie, a nadewszystko co mię przywiodło do tego, czém dzisiaj jestem.
Umilkł, — czułem, że zaczęliśmy rozmowę zbyt drażliwéj natury; odpowiedziałem jednak, że nie wątpię, iż położenie, o którém namienił, nieraz dni jego goryczą zatruwać musi; i że cieszyłbym się bardzo, gdyby szczęśliwie wyjść z niego potrafił.
— Mówisz jak dziecko! — rzekł Rob-Roy głosem do oddalonego grzmotu podobnym; jak dziecko, które mniema, że dąb stary tak łatwo ugiąć można jak winną latorośl. — Mogęż zapomnieć, żem wyłączony z pod prawa? że głowę moją oceniono jak łeb drapieżnego zwierza? Że z rodziną moją postąpiono jak ze szczeniętami lisicy, które każdemu męczyć, katować, w niwecz obracać wolno? Że świetne Mac-Gregorów imię jakby talizman jaki dla zaklęcia złych duchów, mnie i klanowi memu nosić zakazano?
Widocznie Rob-Roy wyliczając te krzywdy, chciał gniew swój na nowo rozjątrzyć, i usprawiedliwić tym sposobem przed sądem własnego sumienia postępowanie swoje. Zamiar ten udał mu się pomyślnie, — źrenice szarych oczu jego ściskając się i rozszerzając naprzemian, zdawały się miotać ogniem, — ścisnął pięści, — zgrzytnął zębami, — nakoniec powstał nagle i porwał za rękojeść swéj szabli.
— Dobrze! — zawołał głosem na pół stłumionym gwałtownością gniéwu. — Stanie się jak życzą. Imię to, które śmieli potępić, imię Mac-Gregor, będzie istotnie talizmanem do zaklęcia piekielnych duchów. Ci, którzy dziś naśmiéwają się z cierpień moich, zadrżą pod gromem méj zemsty. — Nędzny handlarz wołów, zstępujący boso z gór swoich, odarty ze wszystkiego, spodlony, ścigany jak dzikie zwierzę, wpadnie na nich w straszliwéj chwili, jak sokół na zdobycz swoją. Ci którzy pogardzali nikczemnym robakiem i deptali po nim bez litości, wyć będą z rozpaczy gdy postrzegą, że się przemienił w ogromnego smoka. — Ale pocóż mówić o tém, — rzekł daléj spokojniéj już nieco, usiadłszy znowu przed ogniem. — Któż zniesie cierpliwie, gdy we dnie i w nocy uganiają się za nim jak za drapieżnym zwierzem? gdy przyjaciele nawet i sąsiedzi, jak tego dziś przy brodzie Avondow mieliście przykład, powstają przeciw niemu z bronią w ręku? — Nie, panie Osbaldyston; świętemu nawet niestałoby cierpliwości w podobném położeniu; a cóż dopiero góralowi, który, jak wiecie nie posiada téj cnoty w wysokim stopniu? — Z tém wszystkiém, jest wiele prawdy w tém co Nikol powiedział. Smutno mi, gdy wspomnę na dzieci! — Żal serce ściska, gdy pomyślę, że Robert i Hamish pójdą w ślady ojca!
Troskliwość o los synów sprawiła to, czego wspomnienie o własnych cierpieniach dokazać nie mogło. — Rob-Roy głębokim rozżalony smutkiem, wsparł się na stole, i zakrył oczy rękami.
Trudno wypowiedzieć, ile w owéj chwili byłem rozczulony. Umartwienia wyniosłéj i nieugiętéj duszy, zawsze mię mocniéj wzruszały, nad przemijający słabszych umysłów smutek. Pragnąłem najżywiéj przynieść mu pociechę i pomoc, jakkolwiek zamiar ten wydawał mi się trudny, a nawet niepodobny do uskutecznienia.
— Mamy, — rzekłem, — wielu znajomych i przyjaciół na stałym lądzie. — Czemużby synowie pana za wdaniem się ojca mego, do którego wdzięczności tyle masz prawa, nie mieli wejść w służbę którego z sąsiedzkich dworów?
Uczucia serca musiały się malować na twarzy mojéj; Rob-Roy bowiem ścisnął mi przyjaźnie rękę i rzekł:
— Dziękuję ci, dziękuję z duszy, — ale przestańmy... Nie spodziéwałem się, żeby ktokolwiek z żyjących ujrzał raz jeszcze łzę w oku Mac-Gregora. — To mówiąc otarł długie czerwone rzęsy, i dodał: — jutro pomówiemy o tém, i o pańskich interesach. — My górale przywykliśmy wstawać równo ze świtem, wtenczas nawet, kiedy nam się zdarzy znaléźć miękką pościel. — No, panie Frank, jeszcze jeden kieliszeczek na dobranoc.
Nie przyjąłem wezwania.
— A więc na duszę Św. Maronocha! wypiję sam jeden, — a nalawszy przynajmniéj pół kwarty wina, spełnił ją w oka mgnieniu.
Udałem się na spoczynek, odłożywszy pytania, które mu zadać miałem do chwili, w któréj umysł jego byłby w spokojniejszym stanie. Człowiek ten nadzwyczajny tak mocno zajął wyobraźnią moją, że nim zamknąłem znużone powieki, śledziłem długo jeszcze wszystkie jego poruszenia. Przechadzał się po izbie mrucząc pacierze łacińskie i żegnając się niekiedy; poczém szablę swą i pistolety położył z obu stron posłania, tak, aby w razie potrzeby, mógł być do obrony gotowym; nakoniec obwinąwszy się w plaid obszerny, rzucił się na łóżko, i w kilka minut usnął. Strudzony podróżą, oraz nadzwyczajnemi dnia tego wypadkami, i ja téż wkrótce wpadłem w sen głęboki, z którego, mimo tylu do niespokojności powodów, nie przebudziłem się aż dość późno nazajutrz.
Kiedym otworzył oczy, Mac-Gregor już był wyszedł. Obudziłem pana Jarvie, który ziéwnąwszy kilka razy, począł się mocno uskarżać na ból w kościach po wczorajszym znużeniu. — Opowiedziałem mu szczęśliwą nowinę, żem odzyskał papiery ojca mego; jak tylko ją usłyszał, zapomniał o cierpieniu, a ubrawszy się najśpieszniéj, zaczął przezierać weksle, i porównywać je ze spisem, który mu wręczył Owen.
— Obaczmy, — rzekł, — czy jest wszystko? Baillie i Wittlington, siedmset, sześć, i ośm — dobrze — Pollock i Peelman, dwadzieścia ośm, — bardzo dobrze, — Grub i Grinder, trzysta siedmdziesiąt — przedziwnie, — Gliblad dwadzieścia, — no, ten nie bardzo pewny, — Slipprytonque, — ten zbankrutował, ale to mała sumka — bagatela. Zresztą jest wszystko dzięki Bogu; mamy już w ręku, co nam potrzeba, i możemy pożegnać tę nieszczęsną krainę. — Ile razy wspomnę na Loch Ard, dreszcz po mnie przechodzi.
— Przykro mi, — rzekł Mac-Gregor, który właśnie w téj chwili wszedł do izby,: — przykro mi kuzynie, że nie mogłem cię przyjąć tak, jakem pragnął; ale jeżeli mi uczynisz przyjemność i zechcesz odwiedzić mój ubogi domek....
— Bardzo dziękuję, — przerwał śpiesznie pan Jarvie, bardzo dziękuję, ale czas wracać do domu. — I ja, i pan Osbaldyston mamy do załatwienia interesa niecierpiące zwłoki.
— Jak się podoba, — odpowiedział góral, — znacie to przysłowie: Otwórz bramę przybywającym, a pokaż drogę tym co odchodzą. Ale możecie wrócić przez Drymen, odprowadzę was do jeziora i każę przewieźć do Ferry O’Balloch, a konie wasze poszlę tamże brzegiem naokoło. Jest to mądre prawidło nie wracać nigdy tąż samą drogą, jeżeli jest inna.
— Wiem, wiem, zawsześ się trzymał dawniéj tego prawidła Robie, kiedyś wracał z jarmarku po sprzedaniu wołów; bo nie miałeś wielkiéj ochoty zajrzéć w oczy dzierżawcom, którym łąki spasłeś idąc w tamtę stronę; lecz dzisiejsza twoja droga stokroć niebezpieczniejsza jak dla ciebie, tak i dla gości twoich.
— I dla tego właśnie nie powinna przechodzić tém samem miejscem kuzynie. — Ale czas już wysłać konie. Zaprowadzi je Dugal, dawny sługa glasgowskiego burmistrza. — Patrzcie, czy podobny on do górala? — każdyby pomyślał, że to spokojny nizin mieszkaniec.
— W rzeczy saméj nigdybym nie poznał tego poczciwego chłopaka, — zawołał pan Jarvie spojrzawszy na Dugala stojącego przed wrotami karczmy, w peruce, kapeluszu i fraku, które niegdyś należały do Andrzeja Fairservice. Siedział na koniu burmistrza, mego zaś trzymał na powodzie; a odebrawszy ostatnie swego pana rozkazy względem miejsc, które wypadało ominąć, i nowin, które miał zasięgnąć po drodze, ruszył do Ferry O’Balloch.
Mac-Gregor oświadczył nam natenczas, że musimy ujechać mil kilka przed śniadaniem, i dla tego radził napić się wódki nim wyjedziemy. Pan Jarvie przystał chętnie na to:
— Chociaż, — rzekł, — nieprzyzwoicie jest, a nawet i niebezpiecznie dla zdrowia, używać ciągle z rana gorących napojów, z tém wszystkiém żołądek (jako najdelikatniejsza część ciała ludzkiego) potrzebuje zabezpieczenia przeciw mgłom rannym, a w takim razie ś. p. ojciec mój zalecał zawsze kieliszek wódki.
— A że my górale, — dodał Mac-Gregor, — żyjemy prawie ciągle pośród mgły, powinniśmy zatém używać wódki od rana do wieczora.
Podano panu Jarvie małego góralskiego konika, a drugiego przyprowadzono dla mnie; ale wolałem iść pieszo razem ze strażą naszą, złożoną z Rob-Roya; i sześciu młodych, którzy mu zwykle w wycieczkach towarzyszyli.
Udaliśmy się tąż samą drogą co i dnia poprzedniego z kapitanem Thornton, chociaż położenie nasze było wówczas zupełnie odmienne. Gdyśmy się przybliżyli do wąwozu, w którym zaszła pamiętna bitwa, a po niéj nieludzki postępek Heleny; Mac Gregor, jakby przeczuwając, co miałem na myśli, odezwał się do mnie temi słowy; — nie wątpię: że źle o nas sądzisz panie Osbaldyston, i nie dziwię się temu, — lecz pomnij na to przynajmniéj, że nas zmuszono być tém, czém jesteśmy. — Góralom zbywa na oświacie i towarzyskiém ukształceniu; namiętności mają gwałtowne i niczém niepohamowane; ale okrucieństwo nie jest w ich charakterze. Bylibyśmy spokojni i szanowalibyśmy prawa, gdyby nam opieki praw nie odjęto; lecz ucisk...
— Tak, tak, ucisk, — przerwał burmistrz — rozumnych, nawet, do szaleństwa przywodzi.
— A cóż dopiero nas, — rzekł daléj Mac Gregor, — którzy dziś tak żyjemy jak przodkowie nasi przed tysiącem lat żyli; bez żadnéj prawie zmiany obyczajów i oświaty? Możemyż znosić bez obrony, bez zemsty, ich krwawe przeciw nam wyroki, — tysiączne haniebnéj śmierci przykłady, pogardę i zakaz noszenia pełnego sławy nazwiska?. Ja, który śród bojów pędzę życie moje, nikomu przecież zimną krwią nie zadałem śmierci; a oni, chętnieby mię jak psa wściekłego powiesić kazali na bramie pierwszego z panów mających do mnie urazę.
Odpowiedziałem, że wyrok przeciw imieniowi jego i rodzinie, każdy prawy Anglik za gwałtowny i niesprawiedliwy uważać powinien; a widząc, że go ucieszyły te słowa, ponowiłem żądanie, aby dozwolił ułatwić synom swoim, i sobie, jeśliby tego życzył, wejście do zagranicznego wojska. — Mac Gregor ścisnął mi znowu rękę, a zatrzymawszy się chwilę, aby pan Jarvie mógł nas wyprzedzić, — widzę, — rzekł, — że masz dobre serce, i myślisz jak człowiek szlachetny myślić powinien, — ale ten wrzos, po którym całe życie stąpałem, musi pokryć i mogiłę moją, — czuję, że męstwo by mię opuściło, że ręka by mi osłabła i wyschła, jak kwiat pod letnim skwarem, gdybym stracił z oczu te góry, na których urodziłem się i wyrosłem. Nic w świecie nie zdołałoby rozpędzić tęsknoty mojéj po tych dzikich skałach i przepaściach, które tu widzisz. A Helena... w cóżby się obróciła, gdybym ją zostawił na ofiarę nowym obelgom i okrucieństwu nieprzyjaciół naszych? lub gdyby opuścić miała te okolice, gdzie pamięć przebytych nieszczęść, osładzają dokonanéj zemsty wspomnienia? Już raz byłem zmuszony rzucić rodzinne miejsca i szukać schronienia przed głównym moim wrogiem, w kraju Mac-Callummora; Helena zanuciła natenczas pieśń smutku i rozpaczy; pieśń, któréjby się nie powstydził sam Mac-Rimmon nawet, — serca nasze rozpływały się z żalu, gdyśmy jéj siedząc słuchali; był to jakby jęk dziecięcia opłakującego śmierć matki, — łzy bujne spadały nam z oczu na stwardniałe lica. — Nie! nigdy w życiu nie chciałbym doświadczyć po raz drugi podobnego udręczenia, — nigdy! — choćby mi oddawano wszystkie kraje, które niegdyś do Mac-Gregorów należały.
— Ale synowie twoi, — rzekłem, — właśnie ci są w wieku, w którym zwykle Szkoci wysyłają dzieci swe dla poznania, jak mówią, świata.
— Masz racyją, — odpowiedział, — radbym, aby spróbowali szczęścia i przyjęli służbę Francuską lub Hiszpańską, podobnie jak inni spółrodacy, — myśl twoja wczoraj zdawała mi się podobną do uskutecznienia; ale dziś rano mówiłem o tém z hrabią...
— Jakto? — przerwałem żywo, — więc hrabia nocował także w Aberfoil?
— Nieinaczéj; ale widać, że nie życzył sobie, abyś się spotkał z młodą osobą, i dla tego....
— Nie potrzebnie się lękał, — rzekłem tknięty do żywego, — nie zwykłem być natrętnym, a zwłaszcza tym, którzy mnie unikają.
— Nie masz się o co gniéwać, i sarkać jak kot dziki, gdy go psy opadną; dowiedz się owszem, że hrabia bardzo dobrze ci życzy, a dał już tego dowody; a nawet to było poczęści przyczyną, że wcześniéj nad zamiar wrzos podpalono.
— Wrzos podpalono? cóż to znowu takiego?
— Co?.... alboż nie wiesz, że złoto i kobiety, są początkiem wszystkiego złego na tym świecie? — Nie dowierzałem Rashleighowi od czasu, jak stracił nadzieję ożenienia się z Miss Vernon; i o to podobno naprzód poróżnił się z hrabią; — ale gdy wkrótce potém został zmuszony oddać pańskie papiery, udał się spieszno do Stirling, na co mamy pewne dowody, i odkrył rządowi wszystko, co się knuło zwolna w górach naszych; w skutku czego wydano natychmiast rozkaz przytrzymania hrabiego i młodéj pani; chciano także i mnie uwięzić, — jakoż nie wątpię, że to Rashleigh skłonił Morrisa (któremu wmówić umiał wszystko, co mu się podobało), aby mnie wciągnął w zastawione sieci. — Ale chociażby Rashleigh był najmężniejszym z ludzi, i ostatnim z domu Osbaldystonów, niech mię szatan strąci z téj skały natychmiast, jeżeli za pierwszém spotkaniem nie wytoczę mu tém żelazem najlepszą krew, jaka w żyłach jego płynie.
To mówiąc, zmarszczył brwi i uderzył silnie po rękojeści pałasza swego.
— Cieszyłbym się z tego co zaszło, — rzekłem, — gdybym był pewny, że zdrada Rashleigha przytłumi domową wojnę i położy koniec tym politycznym zamieszkom, do których, jak mi się zdaje, oddawna czynnie należysz.
— Nie, — język zdrajcy nie może zaszkodzić dobréj sprawie, — odpowiedział Rob-Roy. — Prawda, że zbyt wiele zaufaliśmy jemu; gdyby nie to, Stirling i Edinburg byłyby już dotychczas w naszych ręku, ale cel, który mamy przed sobą, jest czysty i sprawiedliwy; i mimo zdrady, wkrótce go osiągniemy. Teraz wróćmy do rzeczy; — powtarzam raz jeszcze, że z serca wdzięczny jestem panu za oświadczenie, że wczoraj już byłem skłonny je przyjąć; lecz dziś widzę, że to nie podobna; postępek tego zdrajcy zmusza nas do działania, jeżeli nie chcemy, żeby nas wyłapano po jednemu w domach naszych, i zesforowanych jak psy, zapędzono do Londynu, podobnie jak w roku 1707. — Wojnę domową przyrównać można do jaja bazyliszka, — dziesięć lat siedzieliśmy na niém, i moglibyśmy siedzieć jeszcze drugie dziesięć; ale Rashleigh rozbił skorupę i przyśpieszył wyklucie się potworu. — Owóż, w tak ważném zdarzeniu, ręce synów moich są mi nieodbicie potrzebne; i nie ubliżając monarchom Francyi i Hiszpanii, którym życzę wszelkiego dobra, zdaje mi się, że nasz król Jakób w niczém im nie ustępuje, a ma pierwsze prawo do Roba i Hamisha, jako do własnych poddanych.
Z téj mowy łatwo wniéść mogłem, że powstanie narodu bliskiém już jest wybuchnienia; ale ponieważ próżno byłoby, a może i niebezpieczno zbijać polityczne przekonania naszego przewodnika, przestałem więc tylko na ogólnéj uwadze względem nieszczęść, które chęć przywrócenia wygnanéj Stuartów rodziny, ściągnie na kraj cały.
— No i cóż ztąd, — rzekł Mac-Gregor. — Będzie chwilowe zamieszanie, — to prawda, — ale nigdy słońce tak jasno nie świeci, jak po burzy, — a chociażby i świat cały miał się przewrócić, nie byłoby w tém nic złego; bo przynajmniéj uczciwi ludzie mogliby powstać na nogi.
Usiłowałem raz jeszcze dowiedziéć się co pewnego o Djanie; ale chociaż w innych przedmiotach Mac-Gregor tłomaczył się z większą nad żądanie moje otwartością, w tym jednym przecież, który mię najżywiéj obchodził, zachował najściślejszą ostrożność; a na wszystkie moje pytania to tylko powiedział, — że się spodziewa, iż ta młoda pani ujrzy się wkrótce w wolnym od zamieszek kraju. — Rad nie rad, musiałem przestać na tych obojętnych słowach, i cieszyć się tylko nadzieją, że los szczęśliwy dozwoli mi jeszcze widzieć po raz ostatni przedmiot, którego władzę nad sercem mojém wtenczas dopiero poznałem, kiedym go utracił na zawsze.
Szliśmy ciągle ponad jeziorem blisko sześć mil angielskich, po krętéj i urozmaiconéj pięknemi widokami ścieżce. — Postrzegliśmy nareszcie wioskę o kilkunastu domach, w któréj czekał na nas liczny oddział góralów.
Smak, podobnie jak wymowa dzikich, czyli właściwiéj mówiąc, nieucywilizowanych ludzi, jest czysty i trafny, bo go nie krępują żadne prawidła; — dowodem tego był wybór miejsca na nasze przyjęcie. Jeżeli słusznie któś powiedział, że monarcha Angielski winien dawać posłuchania Ambassadorom obcych mocarstw na pokładzie linijowego okrętu; tedy naczelnik góralów nie mógł wybrać miejsca, któreby silniéj działało na umysł jego gości, jak witając ich pod otwartem niebem, śród cudów, któremi przyrodzenie hojnie kraj jego obdarzyło.
Wstępowaliśmy pod górę ponad brzegiem szumiącego strumienia, zostawiwszy po prawéj stronie kilka chałup leżących śród gruntu świeżo wykarczowanego, na którym bujny jęczmień i owies porastał. — Daléj góra była coraz spadzistszą, a na jéj wierzchołku ujrzeliśmy błyszczącą broń i powiewające chorągwie około pięćdziesiąt górali z orszaku Rob-Roya. Miejsce, na którém byli zgromadzeni, dotąd mię jeszcze w zachwycenie wprawia, ilekroć o niém wspomnę. — Strumień gwałtownie lecący z góry, rozbijał się tu o urwisko skał, i dzielił na dwa osobne wodospady, — pierwszy, mający około dwunastu stóp wysokości, ocieniony był rozłożystemi konary odwiecznego dębu. Spienione wody zgromadzały się poniżéj, w kamiennéj, jakby ręką ludzką wykutéj sadzawce, z któréj, ciaśniejszém już korytem, spadały powtórnie z wysokości stóp pięćdziesięciu przynajmniéj, w ciemną i najeżoną skałami przepaść; a ztamtąd dopiero wolniéj już nieco płynęły ku brzegom jeziora.
Idąc za wrodzonym smakiem mieszkańców gór, których wyobraźnia, jak uważałem, ma zawsze w sobie cóś wzniosłego i poetycznego, małżonka Rob-Roya i jéj domownicy przygotowali nam ranną ucztę w miejscu, które na cudzoziemcu sprawić musiało wrażenie. Lud ten, jakkolwiek naszém zdaniem w grubéj ciemnocie pogrążony, zachowuje przecież prawidła etykiety z tą ścisłością, która wydaćby się mogła śmiészną i niewłaściwą, gdyby jéj nie towarzyszyła poważna i dumna powierzchowność. Doznaliśmy tego przy uroczystém naszém przyjęciu.
Jak tylko nas ujrzeli górale przechodzący się tu i owdzie po wierzchołku skały, uszykowali się w liniją, a na ich czele stanęła Helena i dwaj jéj synowie. Mac-Gregor, zostawiwszy natenczas straż naszą, prosił pana Jarvie, aby zsiadł z konia dla zbytniéj spadzistości góry, i udał się sam naprzód, wskazując nam drogę. Odezwały się wkrótce przeraźliwe góralskie trąbki; ton ich jednak przygłuszony szumem strumnienia, nie zdawał się zbyt przykry. Gdy już byliśmy blisko uszykowanego oddziału, Helena wystąpiła na nasze spotkanie. Ubiór jéj był staranniejszy, i więcéj do niewieściego zbliżony, jak dnia poprzedniego; ale postać nosiła téż same piętno mężnéj i szlachetnéj duszy. Gdy wyciągnęła ręce, chcąc uściskać krewnego swego pana Jarvie, uważałem, że zadrżał z bojaźni, jak gdyby wpadł w łapy niedźwiedziowi, nie wiedząc, czy to drapieżne zwierze chce go udusić, lub tylko z nim się pobawić.
— Witam cię kuzynie, — rzekła, — podczas gdy pan Jarvie wyślizgnąwszy się z rąk jéj, cofnął się o kilka kroków i poprawiał skrzywioną perukę. — I ciebie także młody cudzoziemcze, — dodała, — obróciwszy się ku mnie. — Przybyliście do nieszczęśliwéj naszéj ojczyzny, w chwili, gdy krew wrzała w naszych żyłach, i ręce krwią były broczone. Przebaczcie nie miłe przyjęcie i nie obwiniajcie serc naszych, lecz smutny zbieg okoliczności. — Słowa te wyrzekła z powagą królowéj siedzącéj na tronie śród licznego dworu. Nie było w téj mowie gminnych wyrażeń, które zarzucamy mieszkańcom szkockich nizin; dostrzegłem tylko prowincyjonalny akcent, i zdawało mi się, że słyszę dosłowne tłomaczenie poetycznéj mowy góralów, w płynnych, lecz nieco wyszukanych wyrazach. Ztąd wniosłem, że chociaż posiadała gruntownie język angielski, rzadko jednak musiała używać go w potocznéj rozmowie. Mąż jéj przeciwnie, który w życiu swojém nie jedno sprawował rzemiosło, tłomaczył się w ogólności z mniejszą przesadą; a jednak, jeżeli zdołałem wiernie naśladować jego mowę, mogłeś uważać Treshamie, że nie była pozbawioną mocy i wdzięku, ilekroć opisywał ważne jakie i zajmujące zdarzenie; w takim razie, wzniosłe i prawie poetyczne obrazy, myśl jego w rodzinnéj mowie układać musiała, a usta wysłowiały je obcym językiem; lecz w poufałéj rozmowie, Mac-Gregor podobnie jak inni jego spółrodacy, używał dyalektu mieszkańców nizin.
Po przywitaniu, Helena zaprosiła nas na śniadanie zastawione na murawie i obfitujące we wszystkie jéj kraju przysmaki; — ale zasępione czoło gospodyni, zimna jéj i niczém niezachwiana powaga, a nadewszystko pamięć na okrucieństwo, którego byliśmy świadkami, tamowały wszelką wesołość. — Na próżno Mac-Gregor wzniécić ją usiłował. Zdawało się, żeśmy zasiedli do pogrzebowéj uczty, a każdy z nas niecierpliwie wyglądał jéj końca.
Gdyśmy wreszcie powstawszy zabierali się do odjazdu, małżonka Mac-Gregora rzekła do pana Jarvie: — Bądź zdrów kuzynie, najlepsze życzenie, jakie Helena Mac-Gregor przyjacielowi swemu oświadczyć może, jest, aby jéj nigdy w życiu nie oglądał.
Burmistrz chciał odpowiedzieć i przytoczyć na pożegnanie, zapewne jaką maksymę moralną, ale srogie wejrzenie krewnéj jego zmieszało go tak dalece, że zapomniawszy o urzędowéj swojéj powadze, kaszlnął dwa lub trzy razy, skłonił się i zamilkł.
— Dla was, — rzekła znowu Helena, zwracając się ku mnie, — mam pamiątkę od osoby, któréj....
— Cóż to ma znaczyć Heleno? — przerwał Mac-Gregor groźnym tonem. — Czy zapomniałaś o tém com ci powiedział.
— Nie zapomniałam o niczém, co winnam pamiętać, — rzekła Helena; — a wyciągając długie i muszkularne ręce, dodała: — Mniemacież, że ręce te przyjęłyby pamiątkę miłości, gdyby nie była razem pamiątką nieszczęść i rozpaczy? Młodzieńcze! — rzekła daléj, — podając mi pierścionek, który nieraz widziałem na ręku Miss Vernon, — przesyła ci to osoba, któréj nigdy już nie ujrzysz. Jeżeli ten pierścień jest znakiem smutku, słusznie go odbierasz z rąk téj, dla któréj wszelka radość od dawna jest obcą. Powtarzam ci ostatnie słowa Djany Vernon: — Niech mię na zawsze zapomni.
— I mogłaż myślić, że to jest podobném, — zawołałem, — nie wiedząc prawie co, i do kogo mówię.
— Wszystko zapomnieć można, — rzekła ta nadzwyczajna niewiasta, — wszystko, — oprócz hańby i zemsty.
— Seid suas (uderzcie w trąby), — krzyknął Mac-Gregor z niecierpliwością.
Odezwały się trąbki natychmiast, a dźwięk ich przeraźliwy zagłuszył ostatnie słowa Heleny. — Pożegnaliśmy ją w milczeniu, i udaliśmy się w dalszą drogę. — Unosiłem z sobą przekonanie, że jestem kochany od najdroższéj mi osoby, ale zarazem i pewność, że się z nią więcéj nie zobaczę.






ROZDZIAŁ  XXXVI.
Żegnam cię piękny kraju, gdzie gór pysznych szczyty
W obłokach się skrywa ją zdziwionemu oku,
Gdzie wody, — jasne niebios malują błękity,
Krzyk orła odpowiada szumowi potoku.
Bezimienny.

Droga, którą przebywaliśmy, przerzynała puste wprawdzie ale romantyczne okolice; chociaż pogrążony w smutku, nie wiele na to dawałem baczenia, pamiętam jednak górę Ben Lomond, leżącą po prawéj stronie, — jéj niebotyczny wierzchołek, co jakby znak dla podróżnych ręką natury utworzony, wznosił się nad wszystkie pobliskie góry, i zewsząd mógł być widziany. Umysł mój orzeźwiał nieco, kiedy po długiéj i przykréj podróży, wyszedłszy z ciasnego wąwozu, ujrzeliśmy przed sobą jezioro Lomond. Na próżno usiłowałbym dać ci wyobrażenie o tym zachwycającym obrazie; — aby pojąć jego piękności, trzeba je widziéć własnemi oczyma. — Mnóstwo wysp rozmaitego składu i wielkości, rozsianych na czystéj wód przestrzeni, która zwężając się stopniowo ku północy, ginie nakoniec pomiędzy mgłą okrytemi wzgórzami; z przeciwnéj zaś strony, rozlana szeroko, podmywa niezliczone zagięcia wesołych i urodzajnych brzegów, wszystko to, przedstawia oku jeden z najwspanialszych i najprzyjemniejszych razem widoków, jakiemi hojne w darach przyrodzenie zbogaciło tę ziemię. Wschodni brzeg, dziki, i najeżony skałami, był główném klanu Rob-Roya siedliskiem. Celem wstrzymania jego najazdów na niziny, umieszczono słabą załogę w środkowym punkcie między jeziorem Lomond, i drugiém, które do niego przypiera; ale szczupła ta siła, obok mocnéj nieprzyjaciela pozycyi, podającéj tyle środków natarcia lub obrony, zdawała się świadczyć o niebezpieczeństwie, jak zabiegać skutecznie onemu.
Nie raz to już, w potyczce, podobnéj do spotkania, jakie zaszło w mojéj przytomności, wspomniona załoga srodze ucierpiała od tych śmiałych napastników, nigdy jednak zwycięstwo nie było splamione okrucieństwem, ilekroć Rob-Roy znajdował się na ich czele; bo zarówno ludzki jak przezorny, nie chciał oburzać na siebie powszechnéj nienawiści. — Dowiedziałem się z prawdziwém ukontentowaniem, że pojmanych w dniu poprzednim jeńców udarował wolnością; a późniéj, opowiedziano mi wiele podobnych przykładów miłosierdzia, a nawet wspaniałości tego przywódzcy.
W jednéj z zatok jeziora, przy wyniosłéj skale, oczekiwała na nas łódź z czterema barczystemi wioślarzami; a przewodnik nasz Mac-Gregor, pożegnał się z nami w tém miejscu czule i serdecznie. Wzajemne przywiązanie łączyło go z panem Jarvie, pomimo różnych skłonności i sposobu myślenia. Kiedy się już uściskali po raz ostatni, burmistrz, w pełności serca, prosił krewnego drżącym głosem, — aby w każdéj potrzebie śmiało się udał do banku przy Salt-Market, — a Rob ująwszy jedną ręką swą szablę, drugą zaś ściskając rękę przyjaciela, zapewnił go, — że gdyby ktokolwiek śmiał mu wyrządzić najmniejszą krzywdę, odbierze zasłużoną karę, choćby był pierwszą osobą w kraju.
Po tych oświadczeniach wzajemnéj pomocy, odbiliśmy od brzegu, zmierzając ku połudmowo-zachodniéj stronie, gdzie rzeka Leven bierze swój początek. — Rob-Roy zatrzymał się czas niejaki na skale, pod którą łódź stała; mimo oddalenia, łatwo go było rozpoznać po długim karabinie, plaidzie unoszącym się z wiatrem, i pojedyńczém piórze, które naówczas odznaczało szlachcica i wodza górali; dziś bowiem zwyczajem wojskowym kapelusze wyższych oficerów okrywa mnóstwo piór czarnych, na wzór kit zdobiących wóz pogrzebowy. Nakoniec, kiedy już mieliśmy stracić z oczu Rob-Roya, ujrzeliśmy jak zstępował ze skały, a za nim przyboczna straż jego.
Płynęliśmy w milczeniu, które przerywał tylko głos jednego wioślarza nucącego narodową piosnkę, towarzysze pomagali mu niekiedy całym chórem.
Zachwycająca piękność widoków, które nas otaczały, słodziła nieco smutne myśli moje. Zdawało mi się w owéj chwili, że gdybym się był urodził w katolickiém wyznaniu, wiódłbym chętnie pustelnicze życie na jednej z czarujących wysp, pomiędzy któremi przesuwała się łódź nasza.
Burmistrz także układał projekta, ale cokolwiek odmiennéj natury; od godziny bowiem zastanawiał się w milczeniu nad sposobami osuszenia jeziora, i zajęcia pod uprawę niezliczonéj ilości akrów ziemi, — z których dziś, — jak powiadał, — oprócz kilku półmisków ryby, człowiek żadnéj nie odnosi korzyści.
Z długiéj jego o tém osuszeniu rozprawy, to tylko pamiętam, że zgadzał się przecież na zachowanie części jeziora, a to dla urządzenia kanału, po którym możnaby spławiać węgle ziemne z Dunbarton do Glenfalloch, równie łatwo, jak z Glasgowa do Greennock.
Przybyliśmy nakoniec do naznaczonego miejsca, gdzie rzeka Leven wypływa z jeziora, niedaleko zwalisk jakiego starożytnego zamku. Zastaliśmy już tam Dugala z końmi. Pan Jarvie miał plan gotowy na to, jak mówił, — poczciwe stworzenie, — ale plan ten podobnie jak i zamiar osuszenia jeziora, nie łatwo mógł być wykonany.
— Dugalu! — rzekł, — ty jesteś uczciwy chłopak, — wiész jak postępować z ludźmi starszymi od ciebie, i wiekom, i znaczeniem. — Żal mi więc ciebie; bo prowadząc takie życie, dziś lub jutro, prędzéj czy późniéj, musisz skończyć na gałęzi. Pochlebiam sobie, że przez własne i ś. p. ojca mego w ciągłém urzędowaniu zasługi, potrafię wyjednać u rady miejskiéj zapomnienie dawniejszych twoich przewinień. Jeżeli więc chcesz jechać z nami do Glasgowa, znajdziesz robotę w moim sklepie, boś zdrów i silny, póki nie wynajdę dla ciebie lepszego miejsca.
— Pokornie dziękuję wielmożnemu panu, — odpowiedział Dugal, — ale niech mi szatan nogi połamie, jeżeli kiedykolwiek stąpać będę po brukowanéj ulicy; chyba, że mię gwałtem pociągną skrępowawszy ręce, jak się to już raz przytrafiło.
W rzeczy saméj, dowiedziałem się późniéj, że Dugal schwytany na gorącym uczynku i osadzony w glasgowskiém więzieniu, wkrótce zjednał sobie względy i zaufanie dozorcy, który mu klucze powierzył. Dugal, spełniał wiernie obowiązki swoje, dopóki sumienie jego nie umilkło na głos ulubionego wodza. Pan Jarvie zdziwiony, że tak łaskawe obietnice góral bez namysłu odrzucił, — rzekł do mnie po cichu. — Poczciwe stworzenie! — to prawda, — ale ani za grosz nie ma rozsądku.
Ja zaś wsunąłem w rękę Dugalowi parę gwinej, i uważałem, że ten dowód wdzięczności przyjął nieskończenie radośniéj. — Jak tylko spostrzegł złoto, podskoczył dwa lub trzy razy, uderzając piętami na powietrzu z zręcznością, któréjby mu pozazdrościł nie jeden nawet francuski baletnik. — Pobiegł natychmiast do towarzyszów swoich, udzielił im część otrzymanéj nagrody, i odpłynęli śród powszechnéj radości.
Wsiadłszy na konie, udaliśmy się drogą wiodącą do Glasgowa. Kiedy już straciłem z oczu jezioro i jego pyszne brzegi, nie mogłem utaić wrażenia, jakie sprawił na mnie widok tych piękności natury, chociaż wiedziałem dobrze, że pan Jarvie spoglądał na nie zupełnie inném okiem.
— Jesteś młody, — rzekł burmistrz, — a do tego i Anglik, — pojmuję więc, że to wszystko może cię zachwycać, — co do mnie, który jestem sobie prosty człowiek, a znam się na cenie gruntów, wolę jeden akr ziemi około Glasgowa, jak wszystkie góry Szkocyi. — Nie wiem czy je odwiédzę drugi raz w życiu; ale możesz wierzyć panie Osbaldyston, że dla lada przyczyny, nie stracę powtórnie z oczu wieży St. Mungo.
Mimo śpiesznéj jazdy, po północy zaledwo stanęliśmy w Glasgowie. Oddawszy zacnego towarzysza podróży czułym staraniom Mattie, udałem się natychmiast do mego mieszkania, i z wielkiém zadziwieniem spostrzegłem światło w oknach, chociaż już było tak późno. Andrzéj Fairservice drzwi mi otworzył; a jak tylko mnie ujrzał, — krzyknął, i nie powiedziawszy ani słowa, poleciał pędem na drugie piętro. Sądząc, że śpieszy donieść Owenowi o mojém przybyciu, — poszedłem za nim. Lecz Owen nie był sam jeden, — rozmawiał z nim ktoś drugi.... był to mój ojciec.
Zrazu chciał zachować zwykłą powagę i spokojność umysłu.
— Cieszę się, — rzekł, — że cię widzę Franku, — ale czułość przemogła, — rzucił się w objęcia moje i zawołał: — Synu mój drogi! dziécię moje kochane!
Owen ujął mię za rękę i zalał się łzami. Była to jedna z tych chwil, które oko i serce łatwiéj pojmują, aniżeli ucho, — dziś jeszcze, po tylu latach, nie mogę wspomnieć o niéj bez wzruszenia. — Ale czuła twa dusza potrafi wyobrazić sobie to, czego słabe pióro moje skreślić nie zdoła.
Gdy już się nieco uspokoił pierwszy zapał radości, dowiedziałem się, że ojciec mój wrócił z Hollandyi wkrótce po wyjeździe Owena. Czynny i nie cierpiący zwłoki w działaniach swoich, przy rozległych stosunkach i nieograniczonym kredycie jaki posiadał, ułożył wkrótce interesa, które w oddaleniu jego zdawały się niepodobnemi do ułatwienia, i pośpieszył do Szkocyi, tak celem rozpoczęcia kroków prawnych przeciw Rashleighowi, jak z powodu licznych spekulacyj handlowych, które wymagały obecności jego w tym kraju. Przybycie mojego ojca ze znacznym zapasem gotowizny niezachwianym kredytem, (przez co wszelkie wypłaty w terminie mógł uskuteczniać, i korrespondentom swoim wielkie nadal zapewnić korzyści) zadało cios okropny domowi Mac-Vittie i kompanii. Słusznie rozgniewany niegodném obejściem się z piérwszym komissantem i zaufanym przyjacielem swoim, pan Osbaldyston odrzucił z pogardą ich podłe wymówki, wypłacił należną im summę, i oświadczył, że odtąd żadnych z nimi stosunków miéć nie chce.
Tym sposobem ojciec mój odniósł zupełne zwycięztwo nad nieprzyjaciółmi, ale mocno był niespokojny o los jedynego syna. Poczciwy Owen nie mógł pojąć, dla czegoby podróż, nieprzenosząca pięćdziesięciu mil angielskich, która w okolicach Londynu odbywa się tak łatwo i wygodnie, miała być niebezpieczną w bliskości szkockiéj stolicy? — dzielił jednak troskliwość mego ojca, który znał dostatecznie kraj i charakter góralów.
Obawa doszła do najwyższego stopnia, gdy na kilka godzin przed mojém zjawieniem się wrócił Andrzéj Fairservice, i z właściwą sobie przesadą, opisał smutne położenie w jakiem mnie zostawił. Dowódzca oddziału wypytawszy Andrzeja o wszystkie względem pana jego szczegóły, nietylko go natychmiast uwolnił, ale nadto rozkazał ułatwić mu powrót do Glasgowa, aby mógł coprędzéj uwiadomić przyjaciół moich o losie, który mię spotkał, i zapewnić mi śpieszną pomoc.
Andrzéj należał do liczby tych ludzi, którzy umieją korzystać z wrażenia, jakie zwykle sprawia na słuchaczach doniesienie o ważnym, chociaż niepomyślnym wypadku; nie szczędził więc tkliwych opisów, szczególniéj gdy się dowiedział, iż mówi przed jednym z najbogatszych bankierów Londynu, i wyliczał długi szereg niebezpieczeństw, z których swoim doświadczeniem, przezornością i męstwem, szczęśliwie mię wyprowadził.
Ale co się ze mną stało, kiedy Anioł opiekuńczy (w osobie pana Andrzeja) był przymuszony mnie opuścić? — na to, — rzekł, — trudno dać pocieszającą odpowiedź. — O burmistrza, nie wiele się troszczył, — był to człowiek pełny zarozumienia, a takich Andrzéj nie lubił, — lecz co do nieszczęśliwego młodzieńca, łatwo zgadnąć jaki go los spotkał wśród powszechnego zamieszania, świstu kul, szczęku broni, zapału wyuzdanego żołnierstwa, puginałów mściwych górali, a nakoniec, wśród bystrego nurtu i głębiny brodu Avondow.
Opis ten przywiódłby do rozpaczy biednego Owena, gdyby był sam jeden; ale ojciec mój lepiéj znający ludzi, ocenił natychmiast charakter Andrzeja, i prawdziwość powieści jego. Nie mogąc atoli przytłumić dręczącéj niespokojności, postanowił niezwłocznie udać się w góry, wyśledzić gdzie jestem, i na przypadek uwięzienia, okupić moją wolność. Tą zajęty myślą, naradzał się z Owenem, i dawał mu zlecenia, jak ma postąpić co do rozmaitych interesów podczas niebytności jego, gdy niespodziany mój powrót przerwał ich rozmowę.
Już prawie świtać zaczęło, kiedyśmy się udali na spoczynek; lecz radość z przybycia ojca, czułość z jaką mię powitał, sen mi odjęły; wstałem więc niedługo, a gdy Andrzéj wszedł do pokoju pytając, czyli nie mam co do rozkazania, zaledwo go poznać mogłem. Zamiast starego plaidu, który otrzymał w Aberfoil z miłosierdzia Dugala, miał na sobie zupełnie czarny ubiór, jak gdyby się wybierał na pogrzéb. Długo zwłóczył odpowiedź na pytanie, coby to znaczyć miało? — oświadczył nakoniec, że po utracie tak dobrego pana, osądził za rzecz przyzwoitą wdziać żałobę; a ponieważ całą garderobę, stracił na moich usługach, a tandeciarz nie chciał na czas krótki wynająć ubioru, ośmielił się więc kupić go na mój rachunek, ufając, że ani ja, ani mój ojciec, któremu Opatrzność udzieliła znacznych dostatków, nie zechcemy krzywdy starego i wiernego sługi domu Osbaldystonów.
Ponieważ rozumowanie Andrzeja miało jakąkolwiek przynajmniéj zasadę, wygrał zatém sprawę, i nosił długo żałobę po zdrowym i wesołym panu.
Jak tylko ubrał się mój ojciec, poszedł natychmiast do pana Jarvie, i w krótkich lecz czułych wyrazach oświadczył mu żywą wdzięczność za obejście się przynoszące zaszczyt jego sercu; wyjaśnił następnie stan swoich interesów, i pod warunkami dla obu stron korzystnemi, poruczył mu zlecenia, któremi dotąd zajmował się dom Mac-Vittie i komp. — Burmistrz powinszował serdecznie ojcu memu i Owenowi szczęśliwéj zmiany w ich położeniu, a nie ujmując ceny usłudze, którą wyświadczył wtenczas, kiedy los był im przeciwny, dodał, że uczynił to tylko, co człowiek uczciwy zrobić był powinien, i że polecenia banku londyńskiego przyjmuje z wdzięcznością.
— Gdyby, — rzekł w końcu, — Mac-Vittie, Mac Fin i komp. pilnowali prawideł honoru, nigdyby Nikol Jarvie nie podstawił im nogi, ale ponieważ inaczéj sobie postąpili, niech więc teraz odniosą zasłużoną karę.
Zacny burmistrz przystąpił potém do mnie, pociągnął mię za rękaw, a odprowadziwszy w drugi koniec pokoju, rzekł nieco pomieszanym tonem:
— Radbym panie Frank, abyś zachował wieczne milczenie względem tego, co tam zaszło w górach. Naprzykład ta nieszczęśliwa historyja Morrisa, — co za potrzeba mówić o niéj, jeżeli nas o to prawnie nie wezwą? — Albo i ten pojedynek, — rada miejska mogłaby się zgorszyć, że jeden z jéj członków bił się z góralem i wypalił mu dziurę w plaidzie. Lecz nadewszystko, chociaż nie jestem bardzo szpetny, dopóki trzymam się na nogach, musiałem jednak szkaradnie wyglądać, kiedym bujał w powietrzu bez kapelusza i peruki. — Burmistrz Grahame dałby połowę tego co posiada, gdyby wiedział o tém zdarzeniu.
Zaledwie mogłem wstrzymać się od śmiechu, kiedym sobie przypomniał szczególny przypadek pana Jarvie, lubo niebezpieczeństwo w jakiém podówczas zostawał, mocno mię przeraziło.
Obawy jego uśmierzyły się, gdy mu powiedziałem, że ojciec mój postanowił opuścić Glasgów dnia następnego. W rzeczy saméj nie mieliśmy już powodu dłuższego bawienia w tém mieście. — Większa część papierów zabranych przez Rashleigha powróconą nam została; co zaś do reszty, którą udało mu się zamienić na gotowiznę i użyć na własną potrzebę, lub na cele polityczne, ta mogła być odzyskaną tylko przez proces, ku czemu ojciec mój przedsięwziął już stosowne środki.
Przepędziwszy zatém cały dzień w domu przyjaciela naszego pana Jarvie, pożegnaliśmy go nie bez wzajemnego rozczulenia; a ponieważ i ja z nim w tém opowiadaniu rozstać się już muszę, powiem ci więc tylko, że wzrastał ciągle w dostatki i sławę, i doszedł w końcu najwyższych w rodzinném mieście dostojeństw. We dwa lata blisko po odjeździe naszym z Glasgowa, znudzony bezżennym stanem, zwrócił oko na życzliwą służącę Mattie, a wywiódłszy ją z kuchni, posadził u stołu swego, z tytułem mistres Jarvie, prawéj swéj małżonki.
Burmistrz Grahame, Mac-Vittie i inni, (bo któż niema nieprzyjaciół, zwłaszcza między Radnymi w prowincyjonalném mieście), nie szczędzili złośliwych żartów, widząc tak niespodzianą przemianę; ale pan Jarvie powtarzał:
— Niech sobie żartują, kiedy im się podoba; a ja nie wyrzeknę się szczęścia całego życia dla kilkodniowych plotek. Czcigodny ś. p. ojciec mój Dyjakon zwykł był mawiać: oko czarne, płeć biała, kibić kształtna, serce czułe, są to droższe skarby nad bogactwa i ród znakomity. A przytém nie jestże moja Mattie bliską krewną Lairda O’Limmerfield?
Zresztą czy to z powodu tak świetnego spowinowacenia, czyli téż przez szlachetne duszy jéj przymioty, cnotliwa Mattie nie zawiodła nadziei pana Jarvie; nigdy nie dała mu powodu żałować tego postępku, chociaż przyjaciele uważali krok ten za śmiały i niezgodny z wiekiem pana burmistrza.






ROZDZIAŁ  XXXVII.
„Dzieci przyspieszcie tu kroku,
Jest was sześciu, każdy śmiały,
Któż ze mną przy pana boku
Będzie walczył z was dla chwały?“

Pięciu wraz odpowiedziało:
„Ja chcę, ja chcę Panie,
Ja chcę, ja chcę walczyć z chwałą,
Póki tylko życia stanie.“
Powstanie na północy.

Następnego poranku, kiedy już gotowaliśmy się do wyjazdu z Glasgowa, Andrzéj Fairservice wpadł do mego pokoju, i jakby zmysłów pozbawiony, począł latać z końca w koniec, powtarzając nieustannie:
— Już ogień wybuchnął, już ogień wybuchnął!
Nie bez trudności nakazałem mu milczenie, i zmusiłem aby mi wytłómaczył co znaczą te słowa. Przybrawszy więc poważną minę, uwiadomił mię, że górale zebrawszy wszystkie siły, ruszyli się z gór swoich, nie zostawiając w domu ani jednego człowieka, i że Rob-Roy na czele piekielnéj zgrai, za dwadzieścia cztery godzin wpadnie niezawodnie do Glasgowa.
— Milcz hultaju, — zawołałem, — czyś oszalał, czyś się upił tak rano, że mi przynosisz podobne baśnie?
— Oszalał.... upił! — powtórzył Andrzéj, — tak, tak, zawsze człek pijany lub szalony, gdy przynosi nowiny, których się słyszyć nie chce. — Niech mi pan nie wierzy, kiedy taka wola; — ale obaczymy co się stanie jutro, jeżeli będziem tak szaleni, albo tak pijani, że doczekamy jutra w tém miejscu.
Wstałem spiesznie i poszedłem do ojca mego. — Już był ubrany i rozmawiał z Owenem, — obadwa zdawali się być mocno przerażeni.
Jakoż nowiny Andrzeja nie były wcale bezzasadne. Wielkie powstanie 1715 roku wybuchnęło właśnie w téj chwili. — Nieszczęśliwy hrabia Marr podniósł chorągiew buntu za sprawą Stuartów, na zgubę tylu świetnych Anglii i Szkocyi domów. Zdradzieckie doniesienia niektórych członków stronnictwa Jakóbitów (a między nimi i Rashleigha), oraz uwięzienie innych, odkryły rządowi Jerzego I. ślady dawno knowanego spisku, zajmujące znaczną przestrzeń kraju. To było przyczyną przedwczesnéj eksplozyi, która, chociaż nastąpiła w miejscu dalekiém od środka naszéj ojczyzny i przez to samo nie mogła wzniecić powszechnego pożaru, sprawiła jednak wielkie zaburzenia i klęski.
Ważny ten wypadek potwierdził i wyjaśnił wszystko, co dwoma dniami wprzódy usłyszałem z ust Rob-Roya. Wtenczas dopiero pojąłem, dla czego uzbrojone przeciw niemu Klany zapomniały o prywatnéj urazie, mając wkrótce działać wspólnie w publicznéj sprawie. Wtenczas także tém boleśniéj uczułem nieszczęśliwe położenie Djany Vernon, która będąc żoną jednego z najczynniejszych dowódzców buntu, dzielić z nim miała trudy pełnego niebezpieczeństw życia.
Złożywszy radę nad tém co czynić mamy w téj krytycznéj chwili, postanowiliśmy na żądanie ojca mego wrócić jak najrychléj do Londynu. Odkryłem mu zamiar mój poświęcenia usług ojczyznie, i zaciągnienia się do jednego z oddziałów, które naówczas zbierano pod nazwiskiem ochotników. Przystał na to bez namysłu; bo chociaż w ogólności nie był przyjacielem wojskowego stanu, sądził jednak, iż każdy obywatel winien w potrzebie stawić życie swoje, w obronie politycznych i religijnych swobód.
Jechaliśmy spiesznie pośród grożących niebezpieczeństw przez Dumfries-shire i inne pograniczne hrabstwa. Należący do stronnictwa Torisów, uzbrajali czynnie po wsiach czeladź i domowników swoich; Whigowie zaś zbierali się do znaczniejszych miast i tam pobudzali mieszkańców do wojny domowéj. Z téj przyczyny musieliśmy nieraz zbaczać z głównéj drogi, aby uniknąć przytrzymania.
Skoro tylko przybyliśmy do Londynu, ojciec mój połączył się z innymi kupcami dla wsparcia rządu w potrzebach jego, i przeszkodzenia zniżeniu ceny papiérów bankowych, na co powstańcy wiele zrazu rachowali. Powszechne zaufanie w talentach jego i gorliwości, postawiło go na czele stowarzyszenia kapitalistów, które się zawiązało w tym celu. Przez niego odbywały się układy z rządem; a kiedy za piérwszą wiadomością o wybuchnieniu buntu, okazała się niezmierna ilość papierów na giełdzie, on natenczas za pomocą swoich własnych i towarzystwa funduszów, zakupił wszystkie, i tym sposobem nadzieje nieprzyjaciół zniweczył. Co do mnie, otrzymawszy zezwolenie ojca mego, zebrałem i uzbroiłem jego kosztem około dwóchset ludzi, z którymi przyłączyłem się do korpusu jenerała Carpenter.
Tymczasem powstanie rozszerzyło się już w granicach Anglii. Nieszczęśliwy hrabia Derwentwater i jenerał Forster oświadczyli się za Stuartami. Stryj mój podobnież dał się uwieść namowom tém łatwiéj, że długi nierząd i rozrzutność synów, prawie zupełnie zniszczyły jego majątek. Nim jednak ruszył na wyprawę, okazał troskliwość, któréjby się nikt po nim spodziewać nie mógł, — zrobił testament.
Dziedzictwo Osbaldyston-Hallu ze wszystkiemi przyległościami, zapisał synom swoim z kolei starszeństwa, i potomkom ich płci męzkiéj. Lecz gdy wyliczając jednego po drugim, przyszedł w końcu do Rashleigha, którego z powodu zmiany w opiniach politycznych zupełnie był znienawidził, wyznaczył mu jeden szylling, a majątek cały przeniósł na moją głowę, jako najbliższego krewnego. Lubo zacny starzec okazywał mi zawsze wiele przywiązania, otoczony atoli liczném w kwiecie wieku i zdrowia potomstwem, nie mógł zapewne przewidzieć, że będę korzystał z daru, który uczynił dla tego tylko, aby okazać Rashleighowi gniéw swój za publiczną i domową zdradę. Osobnym artykułem testamentu przeznaczył synowicy żony swojéj Djany Vernon, którą nazwał Lady Djana Vernon Beauchamp, brylanty należące niegdyś do jéj ciotki, i wielki srébrny puhar ozdobiony herbami rodziny Vernon i Osbaldyston.
Ale z niedościgłych wyroków nieba, silni i zdrowi synowie barona Hildebranda, wcześniéj nad wszelkie spodziewanie życie zakończyć mieli. Na przeglądzie wojska powstańców w Green-Rigg, Thornliff poróżnił się o piérwszeństwo z jakimś obywatelem Northumberlandu, równie jak on popędliwym i niepohamowanym w gniéwie. Mimo wszelkich próśb i usiłowań, dali przykład dowodzącemu wojskiem, ile na karności jego rachować może, i stoczyli zaciętą walkę, w któréj krewny mój, pchnięty na wskróś szpadą, poległ na miejscu. Śmierć jego była dotkliwą dla barona stratą; bo pomimo zwadliwego charakteru, Thorncliff posiadał więcéj rozsądku jak wszyscy inni bracia, wyjąwszy Rashleigha.
Perceval umarł godną życia swojego śmiercią; założywszy się bowiem z podobnym sobie opojem, czyja głowa zniesie więcéj gorzałki w dniu ogłoszenia królem Jakóba Stuarta, pił dopóty, aż dostał gwałtownéj gorączki, w któréj dnia trzeciego skonał, wołając bezprzestannie „wody! wody!“
Dickon skręcił kark pod Warrington Bridge, popisując się na nędznéj szkapie, którą chciał sprzedać drożéj, niż była warta. Koń mu się związał w chwili, gdy przesadzał wysoką zagrodę, — padł nieszczęśliwy jeździec, a gdy go podjęto, już był bez duszy.
Wilfred niedołęga, wyszedł lepiéj (jak się często trafia) aniżeli reszta rodziny; poległ bowiem z honorem na polu bitwy pod Proud-Preston w Lancashire. Powiadano mi, że walczył mężnie, chociaż nigdy pojąć nie mógł, o co, i za kogo walczy. Brat jego John okrył się równąż chwałą w téj saméj potyczce; nie był jednak tak szczęśliwy jak Wilfred; z ran bowiem odniesionych, w kilka dni dopiéro rozstał się z życiem.
Niedługo potem wojsko powstańców oddało się na łaskę zwycięzcy, a stary baron Hildebrand, tyle i tak dotkliwych strat poniósłszy, sam nakoniec z rannym synem Johnem, w więzieniu Newgate osadzonym został.
Jak skoro się uwolniłem od służby wojskowéj, pośpieszyłem natychmiast w pomoc nieszczęśliwym krewnym. Zasługi ojca mego i powszechna litość nad starcem, który w tak krótkim czasie czterech synów postradał, zdołałyby zapewne uwolnić stryja mego i brata od poszukiwań sądowych o zbrodnią stanu, ale sędzia najwyższy podpisał już był ich wyrok. John umarł w więzieniu, polecając staraniom moim w chwili skonania, parę sokołów i bonońskiego pieska, które zostawił w Osbaldyston-Hallu.
Biedny stryj mój upadał coraz na siłach pod ciężarem nieszczęść domowych i losu, który tak boleśne zadał mu rany przy schyłku dni jego. Mało mówił, ale zdawał się przyjmować z wdzięcznością drobne usługi, które starałem się mu wyświadczać, o ile możność dozwalała. Nie byłem obecny piérwszemu spotkaniu się jego z ojcem moim; po tylu latach rozłączenia, i w tak smutnym zbiegu okoliczności; musiało być rozczulające do najwyższego stopnia, jeżeli mam sądzić po głębokiém zmartwieniu, w jakiém ojca mego ujrzałem, gdy wrócił do domu. Baron Hildebrand nie mógł wspomniéć bez zgrozy Rashleigha, jedynego dziecięcia, które mu z tak licznéj rodziny pozostało, — jemu przypisywał śmierć braci, i wszystkie domu swego nieszczęścia; zaręczał oraz, że ani sam, ani żaden z jego synów nie dałby się wciągnąć do politycznych zaburzeń, gdyby nie namowy Rashleigha, który późniéj piérwszy ich zdradził. Nadmieniał niekiedy o Djanie, a zawsze z oznaką wielkiego przywiązania. Raz gdy siedziałem przy jego łóżku, rzekł do mnie:
— Synowcze, ponieważ Thorncliff i wszyscy inni już nie żyją, smuci mię to, że nie może być twoją.
To wyrażenie i wszyscy inni tém boleśniéj mię dotknęło, że w pomyślniéjszych czasach zwykle go używał stryj mój nieszczęśliwy, gdy dzieci swoje wzywał na wspólną zabawę. — Najulubieńszym z nich był Thorncliff; jego więc tylko imię brzmiało w podobnych okolicznościach:
— Niech przyjdzie Thorncliff; niech przyjdą i wszyscy inni, — wołał niegdyś wesoło baron Hildebrand, wybiérając się rano na polowanie. Ale jakże odmiennym tonem, z jakąż boleścią smutkiem, powtórzył te same słowa w chwil; o któréj nadmieniłem!...
Wspomniał naówczas o testamencie swoim, dał mi urzędowną jego kopiją; oryginał bowiem złożony był w ręku sędziego Inglewooda, który w téj stanowczéj epoce, posiadając ufność obu stronnictw i uważanym będąc niejako za neutralne mocarstwo, miał sobie powierzone podobnego rodzaju dokumenta od większéj połowy mieszkańców Northumberlandu.
Ostatnie chwile stryja mego poświęcone były dopełnieniu religijnych powinności, w których mu przewodniczył kapelan posła sardyńskiego, otrzymawszy ku temu nie bez trudności zezwolenie rządu, za staraniem mojego ojca. Śmierć barona Hildebranda nie była skutkiem choroby, — wyniszczony stopniowo trudami ciała i cierpieniem duszy, możnaby powiedziéć, iż raczéj zgasł jak umarł. Tak okręt, opiérając się przez czas długi wichrom i fali, zaczyna na końcu przepuszczać wodę przez tysiączne, okiem niedojrzane szpary, i tonie w głębi morza, nie okazując żadnych znaków powierzchownego zniszczenia.
Była to okoliczność godna uwagi, że ojciec mój, oddawszy zmarłemu bratu ostatnią posługę, zwrócił całą swą usilność, aby mię skłonić do spełnienia woli tegoż brata i zajęcia w posiadanie dziedzictwa przodków naszych, o którém dawniéj wspomnieć nawet nie chciał. — Ale być może, że dawniéj na wzór owego lisa w bajce, pogardzał tém, czego otrzymać nie mógł; — być może także, iż nienawiść ku Rashleighowi, (który głośno oświadczał, że testament barona jest nie ważny, i że go zburzyć potrafi), wzmagała w ojcu moim żądzę dokazania swego, i utrzymania się przy testamencie.
— Byłem niesprawiedliwie wyzuty z własności mojéj, — powtarzał mój ojciec, — wola mego brata przywraca ją tobie Franku, jako prawemu dziedzicowi, — dołożę więc wszelkiego starania, aby wykonaną została.
Lecz Rashleigh nie był łatwym do zwalczenia przeciwnikiem. — Ważne odkrycie, które uczynił rządowi względem knującego się buntu; wiadomości szczegółowe i pewne o zamiarach nieprzyjaciół, jakich mu udzielił w tak krytycznéj chwili; a nadewszystko zręczność, z jaką najdrobniejsze nawet usługi wywyższyć i na korzyść swoją obrócić potrafił, zjednały mu względy i opiekę piérwszych w kraju osób. — Powiedziałem już wyżéj, żeśmy z nim rozpoczęli proces o zabrane ojcu memu weksle, — owóż leniwy postęp téj tak prostéj i jasnéj sprawy, słuszną wzniecał obawę, aby rozstrzygnienie sporu o dziedzictwo Osbaldyston-Hallu, nie przeciągnęło się nad zakres pobytu naszego na téj ziemi.
Dla skrócenia więc ile możności długiéj kolei prawa, ojciec mój, poradziwszy się biegłych w téj zawiłéj nauce, spłacił i przelał na moją osobę wszelkie długi, obciążające wspomnione dziedzictwo. Może téż tym sposobem chciał się zabezpieczyć przeciw niepewnym handlu wypadkom, obracając w posiadłość ziemską znaczną część zysku, jaki odniósł z podwyższenia ceny biletów bankowych, po uskromnieniu buntu. — Jakiekolwiek wreszcie były ojca mego widoki, to pewna, iż zamiast osadzenia mię w kantorze, do czego byłem przygotowany, nie chcąc się dłużéj woli jego opierać, rozkazał mi udać się do Osbaldyston-Hallu, i zająć w posiadanie to dawne rodziny naszéj siedlisko. Zalecił mi przytém wezwać sędziego Inglewooda o wydanie testamentu stryja mego, i użyć wszelkich środków, aby objęte w nim rozporządzenia otrzymały pożądany skutek.
To polecenie nie tyle sprawiło mi przyjemności, ileby wnosić należało. — Smutne uczucia ożywiały się w sercu mojém, ilekroć na Osbaldyston-Hall wspomniałem; cieszyłem się jednak myślą, iż tam tylko powziąć zdołam wiadomość o Djanie Vernon, któréj dotąd z nikąd otrzymać nie mogłem. — Napróżno, odwiédzając stryja mego w Newgate, starałem się w tym celu pozyskać zaufanie rozmaitych więźniów z północnéj Anglii. Różność politycznych mniemań, bliskie pokrewieństwo ze zdrajcą Rashleighiem, zamykały przede mną serca ich i usta; za usługi, na jakie tylko zdobyć się mogłem, odbiérałem w nagrodę zimne i wymuszone dzięki; a w miarę jak ramię sprawiedliwości zmniejszało liczbę tych, do których starałem się zbliżyć, — oczekujący wyroku, tém więcéj okazywali wstrętu stronnikowi panującéj dynastyi. Widok śmierci towarzyszów, uczynił ich obojętnymi na wygody życia, które co chwila spodziewali się utracić. — Nie zapomnę nigdy odpowiedzi jednego z nieszczęśliwych więźniów na zapytanie, w czém mógłbym położenie jego osłodzić:
— Spodziewam się, — rzekł, — panie Osbaldyston, że oświadczenia pańskie są szczére; i dla tego wdzięczny jestem za nie, — lecz przebóg! czy sądzisz, że można ludzi jak bydło tuczyć przed zabiciem? — czyliż nie widzimy, że codzień kilku przyjaciół naszych wychodzi z więzienia tego na rusztowanie? i czyliż możemy wątpić, że i nas spotka podobny koniec?
W gruncie zatem rad byłem, że opuszczę Londyn, Newgate, i okropne sceny, które się działy w ich murach, a odetchnę wolném Northumberlandu powietrzem. — Andrzéj Fairservice pozostał przy swoich obowiązkach, raczéj z woli ojca, jak z mojéj; że zaś znał dokładnie Osbaldyston-Hall i pobliskie okolice, i z tego względu mógł mi być przydatnym; postanowiłem zatem wziąć go z sobą, zwłaszcza, iż miałem przytém zamiar powrócić mu dawną posadę ogrodnika, i tym sposobem rozstać się z nim na zawsze. — Nie pojmuję, jaką drogą potrafił zjednać sobie względy ojca mego; bo chociaż z niepospolitą zręcznością umiał grać rolę przywiązanego sługi, łatwo atoli było dostrzedz, że niemniéj zręcznie obdziérał kieszeń pana swego, ilekroć upatrzył sposobną ku temu porę. Cała więc wierność Andrzeja zasadzała się na tém, iż wyjąwszy siebie, nikomu mnie okradać me dozwalał.
Odbyliśmy podróż naszą ku północy bez żadnego przypadku, nie było już wówczas ani śladu zaburzeń towarzyszących domowéj wojnie; lecz w miarę jak zbliżaliśmy się do Osbaldyston-Hallu, serce mi się ściskało na samą myśl, że w domu niegdyś brzmiącym okrzykami wesołości, zastanę pustki i ponure milczenie. Aby więc oddalić ile możności tę smutną chwilę, przedsięwziąłem odwiedzić najprzód sędziego Inglewooda.
Trudném było położenie szanownego urzędnika, gdy powstanie rozszerzać się zaczęło. Odświéżona pamięć przeszłości, uczyniła go mniéj niż kiedykolwiek zdolnym wypełniać liczne urzędu swego obowiązki; z czego przecież ta wyniknęła korzyść, że pisarz Jobsohn zniechęcony ciągłą nieczynnością swego pryncypała, rozstał się z nim i znalazł miejsce u niejakiego pana Standish, który świéżo sędzią Pokoju mianowany został. Przywiązanie do protestanckiéj dynastyi, i gorliwość tego ostatniego była tak wielką, że Jobsohn zamiast pobudzania, nieraz ją owszem wstrzymywać musiał w granicach prawem oznaczonych.
Pan Inglewood przyjął mnie uprzejmie, i oddał bez trudności testament stryja mego z wszelkiemi formalnościami sporządzony. — Zrazu rozmawiał ze mną ostrożnie, ale gdy spostrzegł, że chociaż byłem stronnikiem istniejącego rządu, okazywałem jednak litość nad nieszczęściem tych, którzy mieli odmienne polityczne mniemania; rozpoczął pocieszne opowiadanie o tém, co uczynił, a czego nie uczynił w czasie powstania, wymieniając po nazwisku tych, którym odradził połączenia się ze spiskowymi, i tych, na których ucieczkę po stłumienia buntu patrzył przez szpary.
Byliśmy sam na sam i spełniliśmy już na żądanie sędziego nie jedno zdrowie, gdy znagła rozkazał mi nalać bona fide kielich aż do wierzchu i zawołał:
— Niech żyje nieszczęśliwa Djana Vernon, niegdyś ozdoba dziewic naszych, najokazalszy kwiat Cziviotu, który odtąd rosnąć będzie pod cieniem smutnych murów klasztoru!
— Jakto? — wykrzyknąłem z podziwienia, — miss Vernon nie jest zamężną? — a tenże hrabia o którym mi powiadano....
— Jest to Fryderyk Beauchamp Vernon, którego książę Orleanu, regent, mianował pełnomocnym posłem Francyi, nie wiedząc może że żyje na świecie! Ale musisz go przecie pamiętać, — on to grał rolę ojca Vaughan w domu stryja pańskiego.
— Co słyszę!... a więc Vaughan, czyli raczéj Fryderyk Vernon jest ojcem Djany?
— Tak jest, — nie ma potrzeby dochowywać tajemnicy, bo już dziś musi być we Francyi. Gdyby nie to, rad nie rad kazałbym go uwięzić. — No — wypijmy więc zdrowie téj kochanéj miss Vernon, którą niestety! utraciliśmy na zawsze. — Wiész co mówi piosenka:

Niech żyje szczęśliwa, zdrowa,
Pijmy za jéj szczęście, zdrowie,
Chociaż już się plącze mowa,
Choć się trochę kręci w głowie.

Łatwo pojmiesz Treshamie, że nie byłem wstanie dzielić wesołości sędziego. Długom siedział w milczeniu, jakby odurzony wiadomością, którą otrzymałem, — nakoniec ochłonąwszy nieco z podziwienia:
— Piérwszy raz słyszę, — rzekłem, — że ojciec miss Vernon żyje jeszcze.
— Tak, tak, — odpowiedział sędzia, — i jeżeli żyje, nie jest to winą rządu naszego, bo nie ma człowieka za za którego głowę drożéjby zapłacił. Już dawniéj Sir Fryderyk skazany był na śmierć za spisek w Fenwick; mimo to jednak, należał czynnie do powstania w Knight-bridge, za czasów króla Wilhelma; a pojąwszy żonę znakomitego rodu Breadalbanów, wielkiéj w Szkocyi używał powagi. — Wieść niesie, że wydanie jego zapewnione było jednym z artykułów traktatu Ryswickiego, lecz przebiegły Fryderyk udał chorobę i wkrótce śmierć jego ogłosiły francuskie gazety. Niedawno pokazał się znowu w naszych stronach; starzy wojskowi poznali go od razu, — poznałem i ja, jeżeli mam wyznać prawdę, chociaż nie służyłem w wojsku, — ale ponieważ nikt przeciw niemu nie zaniósł oskarżenia, a pamięć moją, często wracająca podagra znacznie osłabiła, przyznasz więc sam, iż nie mógłbym sumiennie stwierdzić przysięgą, że to on był nie kto inny.
— Dobrze, — rzekłem, — ale czy i w Osbaldyston-Hallu nikt także nie widział kim był w istocie ojciec Vaughan?
— Wiedziała tylko jego córka, stary baron i Rashleigh, który doszedł w końcu tajemnicy podobnie jak wielu innych, i za pomocą jéj prowadził jakby na sznurku biédną Djanę. — Ileż to razy widziałem, że już była gotową plunąć mu w oczy, ale wstrzymywała ją zawsze bojaźń o ojca, któryby i pięciu minut nie przeżył, gdyby rząd dowiedział się o nim. — Proszę jednak wierzyć panie Osbaldyston, że ilekroć mówię o rządzie, zawsze najmocniéj przekonany jestem, że nie masz pod słońcem łaskawszego i sprawiedliwszego; bo chociaż połowa spiskowych zginęła na rusztowaniu (biedni, nieszczęśliwi ludzie!) przecież wie każdy, że włosby im nie spadł z głowy, gdyby cicho w domu siedzieli.
Żeby nie zaczynać politycznych sporów, naprowadziłem znowu rozmowę na przedmiot, który mię nierównie więcéj obchodził. Jakoż dowiedziałem się, że od chwili, w któréj Djana odmówiła ostatecznie ręki swéj wszystkim synom barona Hildebranda, i objawiła szczególną, ku Rashleighowi nienawiść; ten ostatni ostygł znacznie w gorliwości swojéj za sprawą pretendenta, na któréj, jako najmłodszy z braci, a śmiały, przebiegły, i na wszystko gotowy, przyszły los i znaczenie swoje zakładał. Wkrótce zniewolony przez hrabiego Vernon i innych dowódzców powstania do zwrotu wydartéj ojcu memu własności, umyślił inną drogą szukać szczęścia, i zdradził tych, którym zaprzysiągł wiarę. — Może téż ze zwykłą sobie przezornością osądził, iż ani siły ich, ani zdolności nie odpowiadały olbrzymiemu zamiarowi wywrócenia ustalonego rządu. Cóżkolwiekbądź, Fryderyk Vernon, czyli hrabia Beauchamp (pod tém bowiem nazwiskiem znany był między Jakóbitami), oraz córka jego, zaledwo w skutek zdrady Rashleigha ujść potrafili grożących im niebezpieczeństw.
Takie to polityczne nowiny udzielił mi pan Inglewood, — nie wątpił on, że były prawdziwe, zwłaszcza co do ostatniego punktu; bo wiedząc z pewnością, że hrabiego Vernon nie pojmano, wnosił naturalnie, że dostał się szczęśliwie na brzegi Francyi, i że Djana, nie chcąc wziąć za męża żadnego z braci Osbaldystonów, stosownie do nielitościwéj familijnéj umowy, wstąpić musiała do klasztoru. Pan Inglewood nie mógł mi dostatecznie wyjaśnić, co było istotną przyczyną tak szczególnego układu; domyślał się tylko, że chciano tym sposobem powrócić hrabiemu Fryderykowi tę część jego majętności, która podczas konfiskaty wszystkiego, co posiadał w Szkocyi, przez jakiś wybieg prawny przeszła była w ręce rodziny Osbaldystonów. Był to zresztą jeden z tych układów, jakie w owéj epoce zbyt często się zdarzyły. — Kojarząc familijne związki, rodzice mieli zwykle majątek na piérwszym względzie; na skłonności zaś serca tak mało dawali baczenia, jak gdyby dzieci, o których los chodziło, stanowiły część inwentarza przywiązanego do gruntu.
Serce ludzkie jest częstokroć w uczuciach swoich tak niezgłębione, że nie potrafię ci powiedziéć z pewnością, czyli nowina o losie Djany, żal lub smutek mi sprawiła. — Zdaje mi się jednak, że przekonanie, iż ją utraciłem na zawsze, nie z powodu małżeńskich, lecz zakonnych ślubów, zamiast przyniesienia ulgi, podwoiło mój smutek. Zagłębiony w rozpaczających myślach, nie mogłem dalszéj prowadzić rozmowy. — Po długiém milczeniu sędzia Inglewood drzemać począł, i oświadczył nakoniec chęć udania się na spoczynek. — Życząc mu dobréj nocy, pożegnałem go zarazem; postanowiłem bowiem nazajutrz o samym świcie, wyjechać do Osbaldyston-Hallu.
— W rzeczy saméj, — rzekł sędzia, — lepiéj będzie, jeżeli tam staniesz wprzód nim się przyjazd pana rozgłosi; bo jak mi powiadano, Rashleigh Osbaldyston mieszka u Jobsohna i zapewne nowe przeciwko panu knuje zdrady. — Nic dziwnego, że się z sobą pobratali, bo któryż uczciwy człowiek chciałby żyć teraz z Rashleighem? — ale biada niewinnemu, kiedy dwie podobne głowy naradzają się nad jego pognębieniem!
Gdym już miał wychodzić z pokoju, zacny sędzia prosił mię usilnie, abym przed odjazdem wypił szklankę wina i zakąsił pasztetem na zimno; żeby na czczo nie wyjeżdżać, bo świeże ranne a przytém chłodne powietrze, bardzo źle oddziaływa na pusty żołądek.






ROZDZIAŁ  XXXVIII.
Pan jego zniknął, — w całéj tu stronie
Nikt o nim wieści nie dostał;
Wszystko zginęło, — ludzie, psy, konie,
On jeden w zamku pozostał.
Wordsworth.

Nigdy smutniejszych nie doświadczamy wrażeń nad te, jakie sprawia na umyśle naszym widok pustek i zniszczenia w miejscach, które widzieliśmy niegdyś ożywione ruchem i wesołością. — Zbliżając się do Osbaldyston-Hallu, spoglądałem na téż same okolice, któreśmy przebywali z Miss Vernon, wracając z Inglewood-place. Pamięć jéj towarzyszyła krokom moim; a gdym stanął na miejscu, gdzie ją po raz pierwszy ujrzałem; zdawało mi się, że słyszę jeszcze goń psów i odgłos myśliwskiéj trąby, — że widzę jéj nadobną postać, gdy zjeżdżała na dziarskim koniu z pobliskiego pagórka. — Lecz znikło złudzenie, kiedym wjechał na zarosły trawą dziedziniec, kiedym spojrzał na pozamykane drzwi i okna zamku. — Wszędy panowało głuche milczenie, — szczekanie psów, krzyki myśliwców, głośny śmiéch starego barona, gdy na czele licznego potomstwa wybierał się rano na polowanie, wszystko to ucichło, — i ucichło na wieki!
Przypatrując się tym opuszczonym gmachom, ze smutkiem i czułością rozmyślałem o zmarłych moich krewnych, chociaż za życia byli dla mnie zupełnie obojętnymi. Nagła śmierć tylu zdrowych i silnych młodzieńców, mimowolnym strachem przejmowała mój umysł; a lubo wracałem jako dziedzic do tychże samych murów, które nie dawno nakształt zbiega prawie opuścić byłem przymuszony, — jednak nie wiele mię to pocieszało; nie przywykły bowiem uważać siebie za ich właściciela, a mając żywo w pamięci nieżyczliwość stryjecznych moich braci nie mogłem oprzéć się wyobrażeniu, iż zagniewane ich cienie bronić mi będą przystępu do ojczystych progów.
Kiedym stał pogrążony w tych myślach, Andrzéj tymczasem stukał z całéj — siły we drzwi okna, wołając, aby mu otworzono, tonem groźnym rozkazującym, jak przystało na zaufanego sługę nowego dziedzica. — Po niejakim czasie Antoni Syddall, stary piwniczy i rządzca pałacu mego stryja, wytknął głowę przez małe okienko żelazną kratą opatrzone. I zapytał kto jesteśmy i czego chcemy?
— Przybyliśmy wyręczyć ciebie przyjacielu, — rzekł Andrzéj. — Możesz mi bezpiecznie oddać klucze, bo służba twoja już się skończyła; kredens i piwnica do mnie należeć będą. — Fortuna kołem się toczy; kto wczoraj był w górze, dziś na dół upada, a pan Syddall zajmie miejsce na ostrym końcu, gdzie niegdyś siedział biédny Andrzéj.
Kiedy na powtórzone kilkakrotnie rozkazy moje zamilkł w końcu nieznośny gaduła, wytłomaczyłem Syddallowi prawa, na mocy których żądam wydania własności, niegdyś do stryja mego należących. Starzec zdawał się mocno zasmucony tą wiadomośdą, i długo, acz pokornym i pełnym uległości tonem, odmawiał mi wejścia do domu powierzonego straży swojéj. — Szanowałem ten dowód wierności ku dawnemu panu, domagałem się jednak, aby mi otworzył, oświadczając, iż jeżeli dłużéj opierać się będzie, wezwę pomocy sędziego pokoju Constabla.
— Właśnie przybywamy z domu sędziego Inglewooda, — rzekł Andrzéj jakby dla poparcia pogróżki mojéj, — i spotkaliśmy w drodze Constabla Archie Rutledge. — Dzięki Bogu panie Syddall prawa dziś są szanowane; a papiści i buntowniki przestali już rej wodzić.
Poczciwy Syddall wiedząc, że przyzwanie policyjnéj władzy może go narazić na niebezpieczeństwo, zwłaszcza, iż religija, którą wyznawał i przywiązanie do rodziny Osbaldystonów, już go podejrzanym czyniły w obliczu prawa. Drżąc więc z bojaźni, otworzył nakoniec zardzewiałe zamki, któremi drzwi wchodowe opatrzone były, i głęboki oddając ukłon, prosił mię o przebaczenie gorliwości, z jaką obowiązki swoje chciał wypełnić. — Zaręczyłem mu, że nie mam jéj za złe, i owszem, że ją cenić i szanować potrafię.
— Ja zaś jestem innego zdania, — rzekł Andrzéj. — Syddall ma coś na sumieniu, inaczéj nie wyglądałby tak blady jak chusta i nogi nie drżałyby pod nim.
— Niech wam Pan Bóg odpuści panie Fairservice, — odpowiedział Syddall, — że tak myślicie o starym koledze i przyjacielu. — Gdzież mam ogień rozłożyć dla wielmożnego pana? — rzekł daléj, postępując za mną z uszanowaniem, — smutno i nudno wszędy, — ale może wielmożny pan wróci na obiad do Inglewood-place?
— Zapalcie mi ogień w biblijotece, — rzekłem.
— W biblijotece? — od dawna noga ludzka tam nie powstała... komin dymi, — przeszłéj wiosny gołębie gnieździć się w nim zaczęły, a nie było komu ich wystraszyć.
— Dla nas nie będzie dymił panie Syddal, — przerwał Andrzéj. — Wielmożny pan ma szczególne upodobanie w biblijotece; to nie tak jak wasi papiści, co się kochają w ciemnocie i zabobonach.
Piwniczy z widoczną niechęcią wprowadził mię do biblijoteki, gdzie nad spodziewanie zastałem wszystko w większym niż za zwyczaj porządku. — Ogień palił się jasno na kominie, jakby na złość staremu Syddallowi. — To rzecz osobliwsza! — zawołał, — poprawiając niby drewka, a w gruncie usiłując ukryć pomięszanie, które widać było na jego twarzy. — Dymił przez cały ranek, a teraz się tak pięknie pali.
Nie chcąc miéć świadków wzruszenia, jakie uczułem na widok wszystkiego, co mię otaczało, posłałem Syddalla po rządzcę dóbr, mieszkającego o ćwierć mili od zamku; a gdy odchodził, okazując znowu widoczną niechęć, rozkazałem Andrzejowi, aby sprowadził dwóch młodych i silnych mężczyzn, którymby zaufać można. — Ostróżność ta, nie zdawała mi się zbyteczną, zwłaszcza, iż byłem ostrzeżony, że Rashleigh przebywa w bliskiém sąsiedztwie. — Andrzéj podjął się chętnie wykonać polecenie moje, i przyrzekł, iż wkrótce przyprowadzi mi z Trinlayknowe dwóch prawowiernych protestantów, którzy ani pretendentowi, ani nawet samemu djabłu nie ustąpią kroku. — I mnie téż będzie miło — dodał, — miéć towarzystwo w tych pustkach; bo jeżeli pan sobie przypomnisz, téj saméj nocy, w któréj wyjechaliśmy do Szkocyi, pokazał mi się strach, — powiedziałem o tem panu, ale nie znalazłem wiary. — Owoż niech mię piorun na miejscu ubije, jeżeli ten strach nie był podobny do tego obrazu, — to mówiąc, wskazał na wizerunek dziada Djany Vernon, — wiedziałem ja dawno, że ci papiści znają się na czarach i umieją wyprowadzać duchy z grobów; ale dopiero owéj nocy przekonałem się o tém naocznie.
— Dość już tego gaduło, — przerwałem, — idź i sprowadź mi ludzi, o których mówisz; — a pamiętaj, aby byli rozumniéjsi od ciebie, i nie lękali się własnego cienia.
— Z przeproszeniem pana, — rzekł Andrzéj, — wszyscy wiedzą, że mi na odwadze niezbywa; ale ja nie anioł, żebym miał wojować z duchami.
Wkrótce po wyjściu Andrzeja przybył rządzca dóbr, pan Wardlaw. Był to rozsądny i uczciwy człowiek; a bez jego wiernych usług, stryj mój nie utrzymałby się tak długo przy majątku. — Okazałem mu testament, który przeczytawszy z uwagą, uznał za ważny i nie wzruszony. — Dla kogo innego dziedzictwo Osbaldyston-Hallu nie przyniosłoby prawie żadnéj korzyści, z powodu długów jakiemi było obciążone, — ale przypomnisz sobie, że ojciec mój, już je spłacił w wielkiéj części i postanowił wkrótce zupełnie z nich oczyścić swoje gniazdo rodzinne.
Pomówiwszy z panem Wardlaw o interesach, zatrzymałem go na obiad, który w biblijotece zastawić kazałem, chociaż Syddall usilnie nas prosił, abyśmy zeszli na dół do jadalnéj sali, gdzie już wszystko było gotowém na nasze przyjęcie. — Tymczasem wrócił Andrzéj z dwoma rekrutami, za których wierność, trzéźwość, a nadewszystko odwagę, najsolenniéj zaręczał. — Poleciłem, aby im dano wszelką wygodę, a gdy odchodzili, postrzegłem, że stary Syddall kiwa głową stojąc przy kominie. — Na zapytanie coby to znaczyć miało, — odpowiedział. — Nie mogę się spodziewać, aby wielmożny pan wierzył słowom moim; a jednak Bóg widzi, że mówię prawdę. — Ambroży Wingfield jest człowiek uczciwy; ale nie ma pod słońcem gorszego ladaco jak brat jego Lancy, — wszyscy o tém wiedzą, że służył za szpiega pisarzowi Jobsohn, i że wielu zrobił nieszczęśliwych podczas ostatniego powstania. — Nie ma się czemu dziwić.... jest to zagorzały protestant!
Widząc, że mało zważam na oskarżenie, które przyznawałem religijnéj i politycznéj zawiści, Syddal postawił przed nami wino i odszedł.
Tan Wardlaw zabawił ze mną do wieczora, poczém zabrał swoje papiéry i udał się na powrót do domu, zostawiwszy mnie w tym stanie umysłu, w którym i samotność, i towarzystwo zarówno są nam nieprzyjemne; ale ponieważ nie mogłem wybiérać między niemi, siedziałem więc sam jeden, rozmyślając ze smutkiem o przeszłości, w tém samem miejscu, gdzie niegdyś tyle chwil szczęśliwych przebyłem.
Zciemniało już zupełnie, — Andrzéj wytknął głowę przeze drzwi, doradzając, abym kazał przynieść świecę dla obrony przeciwko duchom, które przy zmroku najwięcéj dokazywać lubią. Odprawiłem go z niecierpliwością, a usiadłszy na staroświeckiem skórą obitém krześle, które stało obok komina, zacząłem poprawiać przygasły ogień, i zawołałem głośno: — Czyżto nie wierny obraz żądz i zabiegów ludzkich! — lada iskierka roznieca je, — nadzieja utrzymuje płomień przez chwilę, — lecz wkrótce, człowiek, a z nim żądze jego i nadzieje, zamieniają się w garstkę nikczemnego popiołu.
Jakby w odpowiedź na słowa moje, usłyszałem w drugim końcu pokoju głębokie westchnienie; — porwałem się z miejsca... Djana Vernon stała przede mną oparta na ramieniu człowieka, którego postać tak była podobną do obrazu, o którym z rana Andrzéj namienił, że mimowolnie spojrzałem, czy jeszcze wisi na ścianie. Rozumiałem z razu, że to było złudzenie wyobraźni, albo, że istotnie ukazały mi się cienie zmarłych; ale po chwili przekonałem się, że oczy moje nie mylą mnie, i że ludzi żyjących widzę przed sobą. — Tak przyjacielu, była to w rzeczy saméj Djana, chociaż bladsza jak zazwyczaj i znacznie wychudła, a przy niéj ojciec jéj hrabia Fryderyk Vernon, w ubiorze, który szczególnym trafem mało się różnił od ubioru przodka, na pięknym Wandyka obrazie. — On pierwszy przerwał milczenie, Djana bowiem stała ze spuszczoném w dół okiem, ja zaś oniemiałem z podziwienia.
— Panie Osbaldyston, — rzekł hrabia, — jesteśmy w twoim ręku, ale spodziewamy się, że nie odmówisz nam przytułku i opieki, póki upatrzymy sposobnéj pory udania się w dalszą podróż, w ciągu któréj, więzienie lub śmierć, co krok spotkać mogę.
— Zrobię wszystko, co tylko w mojéj mocy, — przemówiłem z trudnością. — Miss Vernon może być pewną... chciéj wierzyć hrabio, że wdzięczność, jaką ci winienem, jest przytomną pamięci mojéj, i że nikogo, a témbardziéj pana, zdradzić nie jestem zdolny.
— Jestem tego pewny, — odpowiedział Sir Fryderyk, — a jednak przykro mi jest niewypowiedzianie, że muszę żądać od pana przysługi, może nieprzyjemnéj, a bezwątpienia niebezpiecznéj. — Wolałbym prosić o nią kogo innego, — ale los srogi, który przez całe życie nie przestał mię ścigać, nie pozwala mi dzisiaj innego uczynić wyboru.
W tém drzwi się otwieają, i słychać głos Andrzeja:
— Przynoszę świece; zapali je pan, kiedy mu się spodoba.
— W oka mgnieniu rzuciłem się ku drzwiom, a odepchnąwszy nagle Andrzeja, zamknąłem je na klucz. — Zdawało mi się, iż nie miał czasu dostrzedz, kto był w pokoju, — ale natychmiast stanęli mi na myśli dwaj jego towarzysze, i ostrzeżenie Syddalla. — Pobiegłem ile mogłem najspieszniéj do czeladnéj izby; — zdaleka słychać było głos rozprawiającego Andrzeja, jak skoro wszedłem ucichł.
— Cóż ci się stało tchórzu? — zawołałem, — zbladłeś jak trup, — włosy ci się najeżyły, — czyś ducha spotkał? czy...
— N...ie, — n...ic to, — przerwał Andrzéj drżącym głosem, — tylko, że pan... że pan wypchnął mię za drzwi tak silnie...
— Boś mię ze snu przebudził hultaju. Ale Syddall mówi że nie ma łóżek dla tych poczciwych ludzi, a pan Wardlaw zapewnia mię, iż się obejdziem bez ich pomocy; — przyszedłem więc uwolnić was do domu, — oto macie pół gwinei za fatygę, idźcie, i wypijcie za moje zdrowie.
Obaj ci ludzie odebrawszy zapłatę z wdzięcznością, wyszli, jak mi się zdawało, zadowoleni i nie wiedzący o niczém. — Zostałem jeszcze czas jakiś w izbie czeladnéj, aby być pewnym, że już téj nocy nie zobaczę się powtórnie z godnym Andrzejem; tak zaś spiesznie wpadłem za nim do téjże izby, iż zaledwo miał czas przemówić do nich dwa słowa, — ale dwa słowa zrządzić mogą niekiedy rozliczne nieszczęścia; a w téj okoliczności, stały się przyczyną śmierci dwóch osób.
Zapewniwszy, o ile możność dozwoliła, bezpieczeństwo moich gości, pośpieszyłem uwiadomić ich o tém; a domyślając się, iż Syddall nie był obcym tajemnicy, dodałem, że odtąd on jeden tylko będzie miał wolność wejścia do biblijoteki na zawołanie moje. — Djana spojrzała na mnie, a wdzięczność malowała się w jéj oku.
— Wiesz już teraz o wszystkiém, — rzekła, — o wszystkiém, co wzbudziło niegdyś twoją ciekawość. — Dowiedziałeś się już zapewne, jak drogą jest dla mnie ta osoba, która tak często znajdowała schronienie w tym domu; i nie będziesz się pan dziwić, dla czego Rashleigh odkrywszy tajemnicę, tyle miał mocy nade mną.
Ojciec jéj dodał, że starać się będzie, aby przytomność ich jak nakrócéj była mi ciężarem.
Prosiłem usilnie, aby jedynie własne bezpieczeństwo mieli na uwadze, i wierzyli szczeréj chęci mojéj przyniesienia im wszelkiéj pomocy, na jaką tylko zdobyć się potrafię.
Chcąc mi dać dowód zupełnego zaufania, Sir Fryderyk opisał mi następnie okoliczności swego położenia:
— Od dawna już miałem w podejrzeniu Rashleigha, — ale haniebne obejście się jego z córką moją pozbawioną wszelkiéj opieki (o którém mię jedynie przez posłuszeństwo rozkazom moim uwiadomiła), zdrada, jakiéj się dopuścił względem pańskiego ojca, ściągnęły na niego nienawiść moją i wzgardę. — Gdyśmy się po raz ostatni spotkali, nie utaiłem, co czuję, lubo ostrożność doradzała milczenie; a wtenczas dopełnił miary występków swoich, opuszczając wiarę przodków i łamiąc dane przyjaciołom słowo. — Z razu zdrada ta nie wzniecała we mnie żadnéj obawy. — W Szkocyi, hrabia Marr dowodził liczném i pełném zapału wojskiem. — Forster, Kenmore, Winton i inni, podnieśli rokosz w Northumberland, — ja zaś otrzymałem wezwanie, abym towarzyszył oddziałowi góralów, który pod dowództwem brygadyjera Mac-Intosh przebył Forth, i połączył się z powstańcami. — Córka moja dzieliła ze mną trudy i niebezpieczeństwa śród wojennéj wrzawy...
— I nigdy nie opuści drogiego ojca! — zawołała Djana, — ściskając czule jego rękę.
— Ale zaledwo wkroczyliśmy w granice Anglii, — mówił daléj Sir Fryderyk, — zacząłem wątpić o pomyślnym skutku wyprawy. Siły nasze nie wzrastały, jakeśmy się spodziewali. — Torysowie protestanci oczekiwali wypadku stanowczéj bitwy, przed którą nie śmieli się oświadczyć, za czyją będą walczyć sprawą. W końcu zostaliśmy otoczeni przez znacznie przewyższającą siłę pod miasteczkiem Preston. — Pierwszego dnia broniliśmy się mężnie, — drugiego, odwaga dowódzców naszych tak dalece ostygła, iż postanowili oddać się na łaskę zwycięzcy. — Co do mnie, przystać na podobny zamiar, byłoby to poddać dobrowolnie głowę moją pod miecz katowski. — Zebrawszy więc około trzydziestu towarzyszów broni, którzy jednegoż ze mną byli zdania, umyśliłem przebić się przez nieprzyjacielskie szyki. — Córka moja nie chciała mię odstąpić, wsiadła na koń, umieściliśmy ją w środku szczupłego naszego oddziału; a towarzysze moi dziwiąc się jéj odwadze i przywiązaniu do ojca, przysięgli bronić ją do ostatniéj kropli krwi. — Udaliśmy się ulicą, Fishergate, wiodącą ku błotnistym brzegom rzeczki Ribble. — Siły nieprzyjacielskie z téj strony nie były znaczne; spotkaliśmy tylko nieliczny patrol dragonów, który w oka mgnieniu rozproszywszy, przebyliśmy wpław rzeczkę, i dostaliśmy się na drogę prowadzącą do Liverpool, — tam, każdy z nas udał się w inną stronę szukając schronienia. Los zawiódł mię do Walii, gdzie wielu mieszkańców dzieliło ze mną religijne i polityczne zasady; nie mogąc atoli znaléźć tam sposobności dostania się na morze i opuszczenia brzegów Anglii, zmuszony byłem wrócić znowu na północ. — Jeden z wiernych moich przyjaciół obiecał złączyć się ze mną w tych stronach i zaprowadzić nas do małego portu przy Solway, gdzie zamówił szalupę, na któréj odpłyniemy do ojczystéj ziemi. — Wiedząc, iż w Osbaldyston-Hallu nikt nie mieszka oprócz starego Syddalla, który nieraz już okazał się godnym mego zaufania, przybyliśmy tu jako do świadomego od dawna i bezpiecznego schronienia; a gdy co chwila oczekiwaliśmy wiadomości od przyjaciela naszego, nagły przyjazd pana i wybór téj właśnie sali na mieszkanie, zniewolił nas wezwać pomocy i opieki twojéj panie Franku.
Na tém Sir Fryderyk zakończył opowiadanie, które, jakby snu marzenia przedstawiało się mojéj wyobraźni. — Zaledwo wierzyć mogłem, że widzę przed sobą istotną postać Djany. — Smutek i trudy ujęły jéj nieco wdzięków, — zwykła wesołość znikła z jéj oblicza, ustępując miejsca spokojnéj, lecz niczém nie ugiętéj stałości. — Hrabia nie mógł się wstrzymać od przyznania zasłużonych pochwał córce, pomimo widocznéj bojaźni, aby zbyt mocnego nie sprawiły na mnie wrażenia.
— Djana, — rzekł, — wytrzymała próby godne stałości męczenników wiary, — spoglądała nieustraszoném okiem na rozliczne śmierci rodzaje, — przebyła mężnie tysiączne niebezpieczeństwa, — zniosła bez szemrania trudy i niedostatki, które nie każdy przenieśćby zdołał. — Pędząc dni w ciemném ukryciu, nocy na bezsenności, nigdy się nie skarżyła na losy, nigdy nie okazała, że cierpi. Słowem, panie Osbaldyston, córka moja godną jest tego Boga, któremu poświęcam ją w ofierze, jako jedyną i najdroższą własność moją na téj ziemi.
Umilkł, i rzucił na mnie spojrzenie, które niestety nadto dobrze zrozumiałem! Podobnie jak podczas chwilowego w górach Szkocyi spotkania, pragnął zniszczyć wszelką nadzieję, że Djana stać się może losu mego towarzyszką.
— Nie zabierajmy dłużéj czasu panu Osbaldyston, — rzekł znowu do córki swojéj, — ponieważ już go uwiadomiliśmy o położeniu naszém.
Prosiłem, aby zostali, oświadczając, że natychmiast biblijotekę opuszczę; ale Sir Fryderyk odpowiedział, że mógłbym przez to obudzić podejrzenie złośliwych, i że kryjówkę, którą sobie obrali, zaopatrzył Syddall we wszystko, co ku wygodzie ich służyć może.
— Łatwo nam było, — dodał w końcu, — pozostać w niéj tajemnie podczas pańskiego pobytu w tym zamku, gdybym nie uważał za powinność okazać nieograniczoną ufność, jaką pokładam w panu.
— Tak czyniąc, oddajesz mi sprawiedliwość hrabio, — odpowiedziałem. — Mało mię znasz jeszcze, ale pochlebiam sobie, że Miss Vernon może za mną złożyć świadectwo.
— Nie mam potrzeby słyszyć świadectwa córki mojéj, — przerwał Sir Fryderyk tonem pełnym grzeczności wprawdzie, ale zarazę dowodzącym, iż pragnął zagładzić pamięć przeszłych moich z Djaną stosunków.
— Wierz mi pan, że nigdy nie powątpiewałem o jego charakterze. Ale pozwól już, abyśmy się oddalili, — potrzebujemy spoczynku témbardziéj, że za lada chwilę, będziemy przymuszeni puścić się znowu w niebezpieczną podróż.
To mówiąc, pożegnał mię z powagą, a podawszy rękę córce swojéj, wyszedł przez drzwi ukryte za obiciem.






ROZDZIAŁ  XXXIX.
Tylko jedna, jedna chwila
Los zasłonę już odchyla.
Don Sebastian.

Kiedy mię zostawili samego, śmiertelny dreszcz przebiegł po moich żyłach, serce mi się z bólu ścisnęło, — wyobraźnia skreślając nam obraz przedmiotu, którego oddalenie opłakujemy, umié go przybrać w najpowabniejsze kolory i nadaje mu z łatwością rysy zgodne z naszemi chęciami. — Przed chwilą rozmyślałem z upodobaniem o łzach Djany podczas pożegnania naszego w Szkocyi, o pierścieniu, który mi przez żonę Mac-Gregora przysłała, jako o niewątpliwych dowodach, że pamięć moja towarzyszyć jéj będzie nawet w klasztorném zaciszu. — Ujrzałem ją, — a postać jéj zimna i wymuszona, oczy, w których przebijał się tylko spokojny smutek, zawiodły nadzieje moje, i prawie gniéw obudziły we mnie. — Śmiałem posądzić ją o obojętność, — nieczułość. — Wyrzucałem jéj ojcu pychę, okrucieństwo, fanatyzm, — niepomnąc, że oboje czynili z własnego serca ofiarę, tłumiąc najmilsze w życiu ludzkiém uczucia, dla dopełnienia tego, co uważali za najświętszą powinność.
Sir Fryderyk Vernon, był to zagorzały katolik, — sądził, iż połączenie się z heretykiem, podałoby w wątpliwość zbawienie jego córki, — a Djana, dla któréj bezpieczeństwo ojca, przez lat tyle było jedynym celem wszelkich myśli, postępków i życzeń, uważała za pierwszy obowiązek, być we wszystkiém woli jego posłuszną i poświęcić mu najżywsze serca skłonności. Lecz w owéj chwili nie byłem zdolny ocenić tych szlachetnych pobudek.
— Tak! — zawołałem w uniesieniu gwałtownéj namiętności, rozbierając w myśli każde słowo hrabiego, — jestem przedmiotem ich pogardy... przemówić mi nawet do niéj nie wolno... Dobrze!... przynajmniéj nie zabronią mi czuwać nad ich bezpieczeństwem. — Nieodstąpię ani na chwilę z tego miejsca, i póki będą pod moim dachem, żadne nieszczęście nie znajdzie do nich przystępu, jeżeli ręka nie znająca trwogi może je odwrócić.
Zawołałem Syddalla; ale nieszczęsny Andrzéj wszedł z nim razem, — nie mógł sobie wybić z głowy, że od chwili, w któréj pan jego został dziedzicem rozległych majętności, los świetny spotkać go także musi; i aby nie być zapomnianym, nasuwał mi się ciągle na oczy; — lecz, jak się często samolubom przytrafia, zamiast osiągnienia zamierzonego celu, przez natrętność swoją, stał mi się bardziéj jeszcze niż wprzódy nieznośnym.
Obecność Andrzeja nie dozwoliła mi pomówić otwarcia z Syddallem; nie śmiałem zaś kazać odejść pierwszemu, abym przez to nie powiększył podejrzenia, które wzbudzić mogła nieco gwałtowna odprawa, jakiéj doświadczył przed godziną. Rozkazałem zatém, aby przysunęli bliżéj ognia stojącą w kącie staroświecką kanapę, i rzekłem: — Pościelcie mi tu, — będę spał w tym pokoju, — ale mam wiele do czynienia i późno się położę.
Syddall spojrzał na mnie, i jak mi się zdawało, wyczytał w oczach moich, że już wiem o wszystkiém; — po czém urządził mi na prędce posłanie przy pomocy Andrzeja, i odeszli oba, odebrawszy zalecenie, aby do siódméj rano nie przerywali mego spoczynku.
Smutne i rozpaczające myśli z nową siłą natenczas umysł mój dręczyć zaczęły. Napróżno starałem się je oddalić, — uczucia, z któremi dość mężnie walczyłem, kiedy przedmiot ich był daleko ode mnie, łatwo wzięły górę nad rozsądkiem, gdy ją ujrzałem na chwilę, i gdym pomyślał, że nie zadługo utracę ją na zawsze. Jeżeli szukając roztargnienia, wziąłem książkę w rękę, zdawało mi się, że imię Djany czytam w każdym wiérszu, — gdziekolwiek zwróciłem oko, wszędy postać jéj tylko widziałem przed sobą. — Żal i tkliwy smutek, to znowu miłość własna obrażona mniemaną jéj pogardą, miotały na przemian mém sercem. — Jakby w obłąkaniu mocnéj gorączki, przez długi czas biegałem szybkim krokiem z końca w koniec sali, aż nareszcie znużony, rzuciłem się na łóżko. Lecz napróżno wzywałem dobroczynnéj snu opieki, — napróżno zamknąwszy oczy leżałem długo bez najmniejszego poruszenia, — napróżno chcąc przerwać dręczące myśli, deklamowałem wszystkie wiérsze, jakiém umiał na pamięć; lub starałem się rozwiązywać najtrudniejsze arytmetyczne zadania. Wzburzona krew krążąc jak płynny ogień po żyłach moich, biła w pulsach z taką gwałtownością, że długo zdawało mi się, iż słyszę w oddaleniu silne i regularne uderzenia, jakby młota kowalskiego.
Wstałem i otworzyłem okno. — Chłód cichéj i pogodnéj nocy, spokojne światło księżyca, orzeźwiły stopniami strudzony mój umysł; a gdym się znowu położył, nie znacznie sen mnie ogarnął; ale okropne i przerażające marzenia przerywały go prawie bezustannie. — Jedno z nich, zwłaszcza do dziś dnia jest obecne mojéj pamięci. Zdawało mi się, że ja i Djana wpadliśmy w ręce okrutnéj Mac-Gregora małżonki, i z jéj rozkazu mieliśmy być strąceni ze skały w głębie jeziora. Znakiem śmierci naszéj miał być wystrzał działa, przy którém, z zapalonym lontem w ręku, stał sir Fryderyk Vernon, przybrany w ubiór kardynalski i celebrujący w tym smutnym obchodzie. Nie potrafię ci wysłowić, jak mocne wrażenie sprawiła na mnie ta gra wyobraźni, — zdaje mi się, że widzę jeszcze przed sobą spokojną i pełną męstwa postać Djany; dzikie i okropne twarze górali oczekujących niecierpliwie chwili naszego skonu; wyraz nieubłaganego fanatyzmu, który się malował w spojrzeniu hrabiego Vernon. — Błysnęło światło, grom wypadł, — pobliskie skały powtórzyły go w tysiączném echu. — Zerwałem się nagle z kanapy, a marzenia snu zmieniły się wkrótce w rzeczywistą obawę.
Hałas który mię przebudził, nie był idealny, — zdawało mi się, że go ciągle słyszę; ale dopiéro w kilka minut, odzyskawszy zupełną przytomność, przekonałem się, że jest skutkiem mocnego w bramę stukania. Zdjęty żywą bojaźnią o bezpieczeństwo gości moich, porwałem za szpadę, i pobiegłem czémprędzéj wydać rozkazy, aby nie wpuszczano nikogo. — Na nieszczęście droga moja pełna była zakrętów; biblijoteka bowiem leżała w jedném ze skrzydeł domu, znacznie od głównego wejścia odległém. — Gdym przybył na schody, których okna wychodziły na dziedziniec, usłyszałem jak Syddall pokornym tonem odpowiadał na głośne krzyki tych, co domagali się, aby im otworzono, w imieniu króla i na rozkaz sędziego Standish, grożąc starcowi surową odpowiedzialnością za nieposłuszeństwo. W tejże chwili zjawił się Andrzéj Fairservice; a gniéw mój doszedł najwyższego stopnia, gdym usłyszał, że rozkazuje Sydallowi, aby się oddalił i nieprzeszkadzał mu odemknąć bramę.
— Jeżeli, — rzekł, — przybywają w imieniu króla Jerzego, niemamy się czego lękać, — nie szczędziliśmy ani majątku, ani krwi dla sprawy jego, i niemamy potrzeby ukrywać się jak pewni ludzie, panie Syddall. Dzięki Bogu, nie jesteśmy ani Jakobitami ani papistami.
Tak wychwalając wierność swoją i pana, łotr ten, niczém niepoprawiony, otwiérał jeden zamek po drugim z takim pośpiechem, iż widziałem, że niepodobna mi będzie przybyć wczas na miejsce rozprawy, i przeszkodzić wejścia napastnikom. Wróciłem więc jak najprędzéj do biblioteki, a zamknąwszy drzwi na klucz, począłem stukać do tych, przez które wyszedł hrabia z córką swoją poprzedniego wieczoru, — Djana otworzyła je natychmiast, była już zupełnie ubrana, a twarz jéj nie okazywała najmniejszéj bojaźni, ani pomieszania.
— Przyzwyczajeni do ciągłych niebezpieczeństw, — rzekła, — każdéj chwili gotowi jesteśmy do obrony, lub ucieczki. — Ojciec mój jest w pokojach Rashleigha, — ztamtąd udamy się do ogrodu, a przez tylną furtkę (od któréj na wszelki przypadek Syddall klucz mi powierzył), pośpieszymy do bliskiego lasu, gdzie każda ścieżka jest mi dobrze wiadoma. Staraj się zatrzymać ich na kilka minut, i bądź zdrów drogi przyjacielu, — bądź zdrów na zawsze!
To wymówiwszy, znikła mi z oczu jak przelotna gwiazda śród ciemnego niebios sklepiania; a w tymże momencie zaczęto bić silnie we drzwi biblijoteki.
— Precz złodzieje, rabusie! — zawołałem udając że nie wiem o prawdziwym celu tych nocnych odwiedzin, jeżeli natychmiast nie opuścicie domu, wystrzelę przezedrzwi.
— Ostrożnie mój panie, ostrożnie! — rzekł Andrzéj Fairservice, — to nie złodzieje, — to pan pisarz Jobsohn przybywający z prawnym wyrokiem....
— Celem wyszukania i ujęcia, — przerwał znajomy mi dobrze głos tego nędznika, — pewnych osób oskarżonych o zbrodnią stanu, wymienioną w rozdziale 3, postanowienia Króla Jmci Wilhelma, wydanego w roku 13 jego panowania.
Tu znowu zaczęto mocno do drzwi stukać.
— Proszę o cierpliwość panowie, — rzekłem usiłując zyskać na czasie, — proszę o cierpliwość. — Oto wstaję natychmiast; a jeżeli w rzeczy saméj wyrok jest prawomocny i formalnie sporządzony, nie doznacie żadnéj przeszkody.
— Niech żyje król Jerzy ukochany nasz monarcha! zawołał Andrzéj. — Albom nie powiedział, że nie ma u nas ani papistów, ani jakóbitów?
Ociągałem się póki mogłem; ale gdy w końcu zagrożono mi wyłamaniem drzwi, musiałem otworzyć.
Wszedł Jobsohn, a za nim kilku pachołków, między którymi poznałem młodszego Wingfielda. On to zapewne sprowadził mi tych nieproszonych gości. — Wyrok, dla którego spełnienia przybyli, obejmował imiona Fryderyka Vernon, oraz ich wspólnika i doradzcy Franka Osbaldyston. Niepodobna było myślić o obronie; opierałem się jednak przez czas niejaki, aby jeszcze zyskać chwilę przewłoki.
Z wielkiém przerażeniem ujrzałem, że Jobsohn poszedł prosto do drzwi ukrytych pod obiciem, otworzył je, i wszedł do pokoju, w którym hrabia przebywał. Wkrótce jednak wrócił i rzekł do swoich:
— Kotliny jeszcze ciepłe, ale zajęcy już nie ma; lecz jeśli potrafiły wymknąć się z rąk strzelca, nie ujdą przed chartami.
Jakoż krzyki, które w tejże chwili rozległy się po ogrodzie, przeświadczyły mię, że słowa Jobsohna nie były próżne. Nie wyszło pięciu minut, gdy Rashleigh wszedł do biblijoteki, prowadząc za sobą hrabiego Vernon i jego córkę.
— Oho! — zawołał, — stary lis wié którędy trafić do jamy; ale się nie spodziewał, że baczny myśliwy wcześnie ją zatka. Pamiętałem dobrze o furtce ogrodowéj mości hrabio Vernon, albo, jeśli ten tytuł lepiéj ci się podoba, szlachetny lordzie Beauchamp!
— Rashleighu, — rzekł sir Fryderyk, — jesteś bezczelnym zbrodniarzem.
— Rzeczywiście zasługiwałem na to imię mości hrabio, czyli milordzie, kiedy pod przewodnictwem biegłego nauczyciela chciałem zapalić wojnę domową w spokojnéj ojczyznie; alem uczynił, co było w mojéj mocy, — dodał wznosząc oczy w niebo, — aby błąd mój zagładzić.
Chociaż rozsądek nakazywał mi zachować milczenie, nie mogąc jednak dłużéj wytrzymać zawołałem:
— Samo piekło nie zdołałoby utworzyć obrzydliwszéj poczwary nad tę, co umie maską obłudy pokryć najczarniejszą zbrodnię!
— A!... to mój kochany braciszek! — rzekł Rashleigh oglądając mię ze świécą w ręku od stóp do głowy. — Witam pana — witam — i przebaczam z całego serca niemiłe słowa. — Przykro jest zaiste utracić jednéj nocy kochankę i majątek, — dziś bowiem jeszcze zajmiemy starożytne Osbaldystonów siedlisko, w posiadanie prawego dziedzica, barona Rashleigh Osbaldyston.
Przemawiając do mnie z ironiją, widziałem, iż usiłował pokryć gniéw wściekły i męczarnie sumienia; ale nie potrafił utaić skrytych serca poruszeń, gdy usłyszał słowa Djany:
— Rashleighu, — rzekła, — lituję się nad tobą; pomimo złego, któreś mi chciał wyrządzić; pomimo cierpień i nieszczęść, które z twojéj przyczyny znosiłam i znoszę, jesteś raczéj celem pogardy mojéj, jak nienawiści. To coś teraz dopełnił w ciągu jednéj godziny, będzie przedmiotem twoich rozmyślań przez ciąg całego życia, — jakiéj zaś natury będą te rozmyślania?... odpowié ci na to własne sumienie, — przyjdzie czas, kiedy usłyszysz głos jego straszliwy, — jesteś więc godzien litości, bo nie wiesz jakie złe sam sobie wyrządzasz.
Rashleigh nie mówiąc ani słowa, przeszedł dwa, lub trzy razy z końca w koniec sali, — zbliżył się do stołu, na którym stała flasza z winem, i nalał drżącą ręką kubek po same brzegi; po czém, jakby wstydząc się pomieszania, którego nie zdołał był ukryć, spojrzał nam śmiało w oczy, podniósł kubek do ust, nie wylawszy ani kropli, i spełnił go w oka mgnieniu.
— Stary burgund mego ojca! — zawołał obracając się do Jobsohna, — cieszę się, że pozostało coś jeszcze z dawnego zapasu. — Odbierzcie natychmiast klucze Syddallowi, i każcie go wypchnąć za drzwi razem z tym hultajem (wskazując na Andrzeja). — Lancy niech tu zostanie i pilnuje domu; my zaś przeprowadzimy więźniów na bezpieczniejsze miejsce, — kazałem przyrządzić w tym celu stary familijny powóz, chociaż mi nie tajno, że ta pani nie lęka się nocnego chłodu, i umie dosiąść konia, a nawet pieszo odbywać podróże, jeżeli inaczéj nie można.
Andrzéj tymczasem załamywał ręce z rozpaczy:
— Ja tylko powiedziałem, — wołał ze łzami, — że pan mój z jakimś duchem rozmawia w biblijotece, — a ten niegodziwy Lancy!... — Ufajże teraz przyjaciołom! przez lat dwadzieścia śpiewaliśmy z jednego psałterza.
Nie zważając na te krzyki, wypchnięto go z domu razem ze starym Syddallem; a okoliczność ta, jakkolwiek błaha na pozór, pociągnęła przecież za sobą bardzo ważne skutki. — Postanowiwszy (jak zeznał w późniejszym czasie), przepędzić resztę nocy u staruszki Simpson, dawnéj swojéj znajoméj, Andrzéj szedł drogą wysadzoną lipami, i znajdował się właśnie w miejscu noszącém nazwisko starego lasu, chociaż oddawna służyło już za pastwisko i rzadko gdzie na niém porastały drzewa, gdy ujrzał przed sobą trzodę szkockiego bydła, spoczywającą, po całodziennéj podróży. — Widok ten nie był nowym dla Andrzeja, wiedział bowiem, że spółrodacy jego pędząc woły na jarmark, mieli zwyczaj wybiérać na noc dobre pastwiska, a przed świtem ruszali w dalszą drogę, unikając tym sposobem sprzeczki z właścicielem, któryby nie zaniedbał dopomniéć się o należną zapłatę. Zdziwił się jednak niepomału, gdy góral jakiś zastąpił mu drogę, i rozkazał udać się za sobą do bliskiego lasku, gdzie spoczywało kilka jego towarzyszów.
— Czy tak?! — pomyślałem sobie, — rzekł Andrzéj opowiadając mi późniéj to wydarzenie, — jest tu was więcéj widzę, niż potrzeba do pilnowania trzody! jakoż w saméj rzeczy z pytań jakie mi zadawali, wniosłem, że coś innego mieli na celu. Wiadomość o tém co się stało w zamku, wprawiła ich widocznie w podziwienie i smutek.
— Domyślisz się pan łatwo, — mówił Andrzéj, — że nic nie zataiłem; bo chociaż nie lubię wiele gadać, przecież trudno stać zamknąwszy gębę, widząc przed sobą pistolety i puginały. — Naradziwszy się po cichu górale, zebrali trzodę i wpędzili ją na wysadzaną ulicę, któréj długość około pół mili wynosić mogła. Poczém zaczęli ściągać zewsząd drzewa suche, gałęzie i kamienie, kładąc jedne na drugie, i zajmując całą szerokość drogi. Blade światło jutrzenki, zwiastujące wschód słońca, dozwalało już rozeznać bliskie przedmioty, gdy dał się słyszyć turkot powozu. Siedział w nim Jobsohn i nieszczęśliwi więźniowie, — straż składała się z Rashleigha i kilku urzędników policyjnych z ich posługaczami, — wszyscy byli na koniach. — Jak tylko wyjechaliśmy z bramy, ukryty w bliskości góral, zamknął ją natychmiast. Wkrótce pojazd musiał się zatrzymać z powodu skupionego bydła i zawalonéj drogi. Dwóch służących zsiadło z koni, aby ją uprzątnąć, drudzy zaś bydło rozpędzać zaczęli.
— A któż to taki śmie nam woły kaléczyć? — odezwał się głos chrapliwy. — Palnij do niego Angusie!
— Zdrada! zdrada! — zawołał Rashleigh, — chcą nam odbić więźniów! — to mówiąc strzelił z pistoletu i ranił mówiącego górala.
— Do broni! — krzyknął dowódzca góralów, — i natychmiast zaczęła się bitwa.
Policyjne pachołki zmięszani tym niespodzianym napadem, słabo się bronili, pomimo znaczniejszéj siły. — Po krótkim oporze chcieli uciec do zamku, ale znalazłszy zapartą bramę i usłyszawszy wystrzał na dziedzińcu, rozumieli, że im tył wzięto, i rozpierzchli się w różne strony. Tymczasem Rashleigh zeskoczył z konia i rozpoczął zaciętą walkę z dowódzcą, lecz wkrótce raniony śmiertelnie, upadł.
— Chcesz bym ci życie darował? — rzekł przeciwnik jego, którego głos natychmiast poznałem, — proś o nie w imię Boga, króla Jakóba i dawnéj naszéj przyjaźni!
— Nie — nigdy! — odpowiedział mężnie Rashleigh.
— Giń więc podły zdrajco! — zawołał Mac-Gregor przeszywszy go na wskróś szpadą.
Poczém zbliżył się do pojazdu, podał rękę Djanie, dopomógł wysiąść jéj ojcu i mnie, a w końcu ująwszy silnie Jobsohna, wyrzucił go pod koła powozu.
— Panie Osbaldyston, — rzekł do mnie z cicha, — sam możesz się tu zostać bezpiecznie; ale ja muszę myśléć o ocaleniu naszych wspólnych przyjaciół i mam nadzieję, że mi się powiedzie. — Bądź zdrów, a wspomnij czasem Mac-Gregora.
Świsnął; — w oka mgnieniu zebrała się cała jego banda, wśród któréj umieściwszy hrabiego i Djanę, udał się śpiesznie do pobliskiego gaju.
Stangret i foryś opuścili powóz i uciekli za piérwszym wystrzałem; ale mężniejsze od nich rumaki, stały spokojnie na szczęście Jobsohna, bo za najmniejszém poruszeniem, koła ciężkiego pojazdu koście by mu zgruchotały. Oswobodziłem go nie bez trudności z niebezpiecznego położenia; tak bowiem był przelękniony ten niecnota, że nie mógł się podnieść o własnéj sile. — Zwróciłem następnie uwagę jego na obejście się moje podczas bitwy, wzywając go na świadectwo, żem do niéj nie należał, i że dobrowolnie w jego ręku zostałem; w końcu radziłem mu, aby się udał do zamku, zebrał swoich podwładnych i pośpieszył na pomoc ranionym. Ale widząc, że bojaźń odebrała mu wszelką władzę i przytomność umysłu, musiałem sam go zastąpić. Uszedłszy kilkanaście kroków, zawadziłem nogą o ciało leżącego w poprzek drogi człowieka, — był to pan Andrzéj Fairservice, który chociaż zupełnie zdrów i silny, obrał przecież te poziome położenie, nie chcąc słyszyć kul świstu, i unikając razów szabli, w czasie chwilowego zamięszania. Uradowany żem go spotkał, rozkazałem mu iść za sobą i wróciłem nie spytawszy nawet, jakim sposobem znalazł się na pobojowisku.
Piérwszym przedmiotem starań moich był Rashleigh. Gdym się zbliżył ku niemu, wydał jęk przeraźliwy z bólu i wściekłości, lecz nie przemówił ani słowa. Przy pomocy Andrzeja zaniosłem go ostrożnie do powozu, a oddawszy podobną przysługę dwom innym ciężko ranionym, zmusiłem w końcu Jobsohna aby wsiadł do pojazdu i wspiérał pozbawionego sił Rashleigha. Wykonał zalecenie moje z miną człowieka, który nie rozumié połowy tego co do niego mówią. Zwróciwszy natenczas konie, wprowadziliśmy je zwolna wespół z Andrzejem na dziedziniec zamku.
Ci co w samym początku opuścili miejsce potyczki, weszli już doń ubocznemi drogami i roznieśli wieść, że Rashleigh, Jobsohn i wszyscy ich towarzysze, rozsiekani zostali w końcu sąsiedniéj ulicy przez regiment szkockich górali; — zbliżając się przeto do zamku, usłyszeliśmy już zdaleka szmer jakby roju pszczół wylatujących z ula. Gdyśmy stanęli przed gankiem, Jobsohn, który powoli zaczął odzyskiwać przytomność, wołał przeraźliwym głosem, aby powóz co najprędzéj otworzono. Pilno mu było wysiąść, bo jeden z towarzyszów podróży skonał przed chwilą i gniótł go całym ciężarem skostniałego ciała.
Rashleigh Osbaldyston żył jeszcze; ale krew z rany jego płynęła tak obficie, że cały spód pojazdu był nią zbroczony, a ślady jéj widać było począwszy od drzwi wchodowych, aż do jadalnéj sali, dokąd go zaniesiono, i złożono na wielkiém krześle z poręczami, na którém stryj mój zwykł był siadać. Natenczas jedni wołać zaczęli, aby coprędzéj krew utamować, drudzy, by jak najrychléj sprowadzić lekarza, a żaden z przytomnych nie śpieszył z wykonaniem rozkazów.
— Dajcie mi pokój i nie męczcie mię napróżno! — zawołał ranny, — czuję że żadna pomoc na nic mi się nie przyda. — Podniósł się nieco, i chociaż cień śmierci osiadł już na jego powiekach, przemówił jednak do mnie silnym głosem: — Przybliż się kuzynie Franku! — Chcę ci tylko powiedzieć, że skon bliski w niczém nie zmienia uczuć moich ku tobie. — Nienawidzę cię, — nienawidzę równie mocno leżąc krwią zbroczony przed tobą, jak gdybym zdrów i silny deptał z pogardą po karku twoim.
— Przecież ci nie dałem żadnego do takiéj nienawiści powodu, — rzekłem, — a teraz przez wzgląd na duszę twoją, pragnąłbym, abyś przynajmniéj w téj ostatniéj chwil!....
— Dałeś mi liczne i bardzo liczne powody, — przerwał Rashleigh. — W miłości, — widokach sławy lub zysku, wszędy cię na drodze méj spotykałem; wszędyś mi przeszkodził. — Miałem być chlubą domu ojca mego, stałem się jego zakałą, — ty jeden jesteś tego przyczyną. — Trzebaż by jeszcze majątek mój przeszedł w ręce twoje? — Bierz go, — a razem z nim przekleństwo umierającego człowieka.
Zaledwo wyrzekł te straszliwe słowa, oparł głowę o tył krzesła, przewrócił oczy, zadrżał, i wyzionął ducha, — ale wyraz nienawiści i gniewu, na twarzy jego pozostał.
Zamilczę o dalszych szczegółach tego okropnego obrazu, — powiem ci tylko Treshamie, że śmierć Rashleigha uczyniła mnie spokojnym panem dziedzictwa moich przodków, a Jobsohn widział się zmuszonym zeznać, iż podane przeciw mnie zaskarżenie o mniemany udział w zbrodni stanu, nie miało żadnéj zasady, i że je uczynił na żądanie Rashleigha, aby mi przeszkodzić zajęcia Osbaldyston-Hallu. — Łotr ten odsądzony późniéj od urzędu, okryty powszechną wzgardą, skończył życie w największéj nędzy.
Przyprowadziwszy interesa moje do porządku, wyjechałem natychmiast do Londynu, opuszczając skwapliwie miejsce, które mi tyle smutnych wydarzeń przywodziło na pamięć. — Długo z najżywszą niespokojnością oczekiwałem wiadomości o losie miss Vernon i jéj ojca. — Nakoniec Francuz jakiś przybyły do Anglii w interesach handlowych, wręczył mi list od Djany, w którym z niewymowną radością wyczytałem, że szczęśliwe wysiedli na brzegi Francyi.
Z listu tego dowiedziałem się również, iż ukazanie się Mac-Gregora właśnie w najpilniejszéj potrzebie, nie było skutkiem trafu. — Wszyscy, należący do powstania, pragnęli mocno ułatwić hrabiemu Vernon ucieczkę, gdyż jako dawny i zaufany domu Stuartów powiernik, miał w ręku swoim dowody, za których odkryciem połowa szkockiéj szlachty mogłaby uledz nieszczęściu. — W tym celu zwrócili oko na Rob Roy’a znanego z męstwa i zręczności; jakoż nie zawiedli się w oczekiwaniu. — Pomimo zabiegów Rashleigha, o których ci wyżéj nadmieniłem, potrafił on uskutecznić dane mu polecenie, a uwolniwszy z rąk nieprzyjaciół hrabiego i jego córkę, zaprowadził ich szczęśliwie do pobliskiego portu, gdzie okręt na nich oczekiwał.
Tenże sam Francuz powiedział mi, że sir Fryderyk znękany długoletniemi trudami, zapadł w chorobę, podług zdania lekarzy nieuleczoną; — że córkę swoją umieścił w klasztorze, i że życzeniem jego było, aby do zakonu wstąpiła.
Po odebraniu tych nowin, postanowiłem wyznać otwarcie ojcu memu skłonności serca i zamiary moje. — Zrazu zdawał się nierad słyszyć, iż chcę pojąć za żonę osobę katolickiego wyznania, ale pragnął mocno „ustalić los swego jedynaka“ (te były jego słowa), a przytém chciał mi wynagrodzić gorliwość, z jaką, pomimo jawnego wstrętu, dopomagałem mu w czynnościach handlowych. — Po krótkim więc namyśle, i kilku pytaniach, na które dałem mu zaspakajające odpowiedzi, rzekł w końcu:
— Niespodziéwałem się nigdy, aby syn mój został baronem; a tém bardziéj, aby szukał małżonki w jednym z klasztorów Francyi, — ale tak przywiązana i posłuszna córka, nie może być złą żoną, — poszedłeś za wolą moją Franku, gdyś zasiadł w kantorze, słuszna jest, abyś poszedł za swoją pod względem wyboru żony, — niech cię więc Bóg błogosławi.
Nie zwłócząc ani chwili, wyjechałem natychmiast do Francyi. — Wiadomy ci Treshamie pomyślny skutek mojéj podróży. — Wiesz jak długo i szczęśliwie żyłem z moją Djaną, wiész ile łez wylałem na jéj grobie, — ale tego nigdy wiedziéć nie możesz, ile była godną przywiązania, téj wiecznéj żałoby jaką w sercu nosić po niéj nie przestanę.
Te były główniejsze młodości mojéj wypadki, inne bowiem, jakie mię spotkały w dojrzalszym już wieku, nic szczególnego w sobie nie mają, i nikomu nie są lepiéj wiadome jak tobie Treshamie, który z tak rzadką i stałą przyjaźnią dzieliłeś ze mną życia tego smutki i pociechy.
Dodam tylko, że lubo od owéj chwili kilkakrotnie zwiedziłem Szkocyją, nigdy jednak nie zdarzyło mi się spotkać mężnego górala, który grał główną rolę w zdarzeniach, jakie ci opisałem. — Powiadano mi, że mimo wszelkich usiłowań licznych i możnych nieprzyjaciół, potrafił się utrzymać do późnéj starości w zwykłem swojém schronieniu nad jeziorem Lomond; i że rząd krajowy patrzał w końcu przez szpary na szczególny urząd opiekuna hrabstwa Lennox, urząd, który sam sobie utworzył, i w skutku którego wybierał od mieszkańców czarne kontrybucyje tak regularnie, jak kto inny dochody z własnego majątku. Zdawało się niepodobieństwem, aby człowiek ten mógł zwykłym trybem zakończyć życie, — tak się przecież stało. — Około 1736 roku umarł spokojnie na łonie rodziny, i dotąd wspominany jest w Szkocyi, podobnie jak Roben-Hood w Anglii, to jest jako przyjaciel ubogiego, a postrach bogacza, posiadał bowiem te przymioty serca i umysłu, jakie mogą być ozdobą w każdym innym zawodzie.
Andrzéj Fairservice, który do śmierci był ogrodnikiem w Osbaldyston-Hallu, często lubił powtarzać:
— Są ludzie, których ani ganić, ani chwalić niepodobna, — do takich należy Rob-Roy.

KONIEC.




  1. Paszcz, który zwykle noszą Górale szkoccy.N. T.
  2. Osoba z drammy Szekspira Henryk V.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.