Rob-Roy/Rozdział XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rob-Roy |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Drukarnia Emila Skiwskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Michał Grubecki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Leci z rykiem straszny goniec,
Niedźwiédź gniéwny!... Daléj, śmiało!
Już tu jemu, lub mnie koniec.
Palamon i Arcite.
Idąc za radą pana Jarvie, udałem się do kollegijum nie tak w nadziei odkrycia co godnego uwagi, ale raczéj abym w téj przechadzce zebrał myśli moje i zastanowił się nad tém, co mam czynić. — Minąwszy wiele starożytnych gmachów, wszedłem na plac szkolny wysadzany drzewami; a korzystając z samotności, była to bowiem godzina nauk, przechodziłem tu i owdzie, i rozważałem o szczególném mojém położeniu.
Wnosząc z okoliczności piérwszego mego spotkania się z Campbellem, nie wątpiłem wcale, że postępowanie jego było więcéj niż podejrzane. Obojętne odpowiedzi pana Jarvie, wypadki przeszłéj nocy, utwierdziły mię w tém przekonaniu; a jednak Djana Vernon nie wahała się polecić mnie takiemu człowiekowi! i sam nawet pan Jarvie zdawał się okazywać dlań przywiązanie, obok litości, — szacunek, obok pogardy. — Wniosłem przeto, iż musiało być coś nadzwyczajnego w charakterze i życiu Campbella; a co mię bardziéj jeszcze uderzało, że los jego z moim zdawał się miéć niepojęty jakiś związek. Postanowiłem za piérwszą zręcznością wziąć na ściślejsze badanie pana Jarvie, otrzymać więcéj wiadomości o tym tajemniczym człowieku, i osądzić, czyli wzgląd na dobrą sławę, dozwala mi wejść z nim w dalsze stosunki.
Kiedym nad tém wszystkiém rozmyślał, postrzegłem na końcu ulicy, przez którą przechodziłem, trzech ludzi zajętych żywą rozmową. To wewnętrzne przeczucie, które nas ostrzega daleko prędzéj niż oko o bliskości osób szczególnie nam miłych lub nienawistnych, wzbudziło nagłe w umyśle moim przeświadczenie, że jeden z nich Rashleigh być musi. Piérwszą moją myślą było, iść prosto ku niemu; drugą, czekać póki sam nie zostanie, a przynajmniéj rozpoznać wprzód towarzyszów jego. — W téj myśli, korzystając ze znacznéj odległości, przeskoczyłem niepostrzeżony przez płot stojący podłuż ulicy.
Młodzi ludzie używali podówczas na ranną przechadzkę płaszczów karmazynowych, wyszywanych bogato złotem lub srebrem, któremi owinięci, zasłaniali zupełnie prawie niższą część twarzy. — Moda ta, równie jak i dość znaczna wysokość płotu, dozwoliły mi zbliżyć się do mego kuzyna, nie ściągnąwszy na siebie szczególnéj uwagi. Jakżem się zadziwił, gdy w jednym z tych, co z nim rozmawiali poznałem tegoż Morrisa, który mię przed sędzią Inglewoodem zaskarżył, a w drugim kupca Mac-Vittie, którego wzrok ponury i złośliwy, tyle mi sprawił odrazy, dnia poprzedniego w kościele.
Trudno byłoby dobrać towarzystwo gorszéj wróżby dla moich własnych i mego ojca interesów. Stanęło mi na myśli oskarżenie Morrisa, które cofnąwszy przez bojaźń, mógł łatwo powtórzyć za namową złośliwych; wspomniałem równie na chytrość bankiera Mac-Vittie, jakiéj dał dowód przez uwięzienie Owena. — Widziałem jak oba naradzali się z człowiekiem, na którego nie mogłem spojrzyć bez zgrozy; który wedle mego przekonania, nie ustępował w niczém głównemu sprawcy wszelkiego złego na téj ziemi.
Jak skoro mnie minęli, udałem się za nimi. Przy końcu ulicy rozłączyli się. — Morris i Mac-Vittie opuścili ogród, a Rashleigh wracał tą samą drogą. — Postanowiłem korzystać z pory, i dopomnieć się o krzywdę ojcu memu wyrządzoną, lubo nie mogłem przewidziéć w jaki sposób Rashleigh zechce mi ją wynagrodzić. — Zostawiając to losowi, odrzuciłem płaszcz, przeskoczyłem płot napowrót, i stanąłem przed nim, gdy głęboko zamyślony zwolna postępował.
Rashleigh nie znał bojaźni; w żadnym wypadku jakkolwiek nagłym i niespodzianym, nie tracił przytomności umysłu; a jednak ujrzawszy mię tak blisko dobie i moje oko pałające gniéwem, nie mógł utaić mimowolnego wzruszenia.
— Cieszy mnie, — rzekłem, — że spotykam pana; — właśniem się wybiérał w długą i niepewną podróż jedynie, aby powziąść wiadomość o tobie.
— Mało więc jeszcze znasz tego, którego szukasz, odpowiedział Rashleigh ze zwykłą sobie zimną krwią i obojętnością. — Przyjaciel łatwo mię znajdzie; jeszcze łatwiéj nieprzyjaciel. Postać pańska daje mi powód zapytania, którego z nich spotykam w osobie pana Franka Osbaldyston?
— Nieprzyjaciela, — rzekłem, — śmiertelnego nieprzyjaciela, — jeżeli natychmiast nie uczynisz zadość dobroczyńcy swemu, a mojemu ojcu, zdając sprawę z wydartéj mu własności.
— A przed kimże to panie Osbaldyston miałbym zdawać sprawę z moich czynności i do tego w interesach, które się stały mojemi? — czy nie przed młodzieńcem, którego ucho wypieszczone na płodach literatury, nie zniosłoby nudnych handlowych rozpraw?
— Próżne wybiegi; nie opuszczę cię, póki mi nie odpowiesz za podstęp zdradziecki, — musisz pójść ze mną do sądu.
— Zgoda, — rzekł Rashleigh, kilka kroków postąpił, — lecz nagle odmieniwszy zamysł, wstrzymał się i dodał: — Gdybym spełnił żądanie twoje, wkrótcebym ujrzał, kto z nas ma większy powód lękać się sądowego wyroku; ale nie chcę zguby twojéj przyśpieszać. — Idź młodzieńcze pędzić wesołe chwile w świecie poetycznych urojeń; a zostaw interesa tym, co się znają na nich, i umieją je prowadzić.
Zdaje się, iż miał zamiar gniew mój coraz mocniéj rozjątrzyć; jakoż dokazał tego.
— Panie Osbaldyston, — rzekłem, — ta bezczelna zuchwałość na nic ci się nie przyda; powinieneś wiedzieć, że imię, które oba nosimy, nie cierpi obelgi; ja przynajmniéj nie dam jéj sobie wyrządzić bezkarnie.
— Rozumiem — chcesz mi przypomnieć tę, którą poniosłem, — odpowiedział Rashleigh spoglądając na mnie z wściekłością, — przypomnieć, kto mi ją zadał? — Czyliż mniemasz, że nie jest obecną pamięci mojéj ta chwila, w któréj śmiałeś podnieść na mnie swą rękę? Podobna obelga krwią tylko zmazana być może. Nieraz już spotkałem cię na drodze mojéj — zawsze stawiałeś mi przeszkody, i dziś jeszcze usiłujesz skrzyżować zamiary, których pojąć i ocenić nie możesz. Przyjdzie czas, że mi za to wszystko odpowiesz.
— Niech przyjdzie; znajdziesz mię na odpowiedź gotowym. — Ale dla czegóż w rzędzie zarzutów pominąłeś najważniejszy; żem dopomógł cnocie i rozsądkowi Djany Vernon w odkryciu haniebnych twoich zamiarów?
Na te słowa zdawało mi się, że czarne oko jego, ogniem na mnie miotało; poskromił jednak gniew i rzekł poważnie:
— Młodzieńcze! miałem inne względem ciebie widoki, mniéj niebezpieczne dla ciebie, a więcéj zgodne z dzisiejszém mojém powołaniem, i tém, do któregom się dawniéj sposobił; — lecz widzę, że chcesz koniecznie otrzymać karę, na którą zasługuje twój dziecinny zapał. — Pójdź za mną; znajdziemy miejsce mniéj uczęszczane, gdzie nam nikt nie przeszkodzi.
Szedłem, zważając pilnie, każde jego poruszenie, bom nie wątpił, że zdolnym jest dopuścić się najpodlejszego czynu. — Zaprowadził mię na plac obszerny, wysadzany drzewami w hollenderskim smaku; tu i owdzie stały jeszcze kawałki ogrodzenia, i dwa lub trzy posągi. Nie próżno miałem się na baczności, nim bowiem pośpieszyłem się wziąść do broni, już szpada Rashleigha była tylko na dłoń od mojéj piersi. Odskoczyłem na kilka kroków, a tak uniknąłem śmierci. Szpadę miał dłuższą od mojéj i trójgraniastą; to mu dawało przewagę nademną; zresztą walka była równa, bo jeślim posiadał może więcéj zręczności i sztuki, Rashleigh za to miał więcéj zimnéj krwi i siły; walczył wprawdzie z żądzą pozbawienia mię życia; ale razem z tą zimną uwagą, przy któréj zbrodnia wydaje się tém czarniejszą, że jest raczéj skutkiem rachunku, aniżeli popędliwości. — Chęć zadania śmiertelnego ciosu, nie czyniła go mniéj bacznym na własną obronę; w jednéj chwili usiłował wydrzéć mi życie i swoje ocalić.
Ja zaś chciałem zrazu zachować przyzwoite umiarkowanie; w gniewie moim nie czułem nieludzkiego zapału; a nim stanęliśmy na miejscu, miałem czas rozważyć, że Rashleigh jest synowcem mego ojca; synem stryja, który mi okazywał tyle przywiązania, ile serce jego czuć mogło, że zadając śmierć Rashleighowi, cały dom nasz okryję żałobą. Usiłowałem więc rozbroić mego przeciwnika, a ufając zręczności i wprawie, rozumiałem, że łatwo mój zamiar wykonam. Lecz wkrótcem się przekonał, że nie mam do czynienia z nieukiem; i gdy po dwakroć sam zaledwo zdołałem uniknąć niebezpiecznych razów, postanowiłem ostrożniéj postępować. Nieznacznie wściekłość Rashleigha zapaliła gniéw mój do tego stopnia, że śmierć tylko jego lub moja, walkę naszą zakończyć mogła. Jakoż o mało nie padłem ofiarą. W chwili gdym się posunął naprzód, chcąc zadać raz stanowczy przeciwnikowi memu, noga mi się poślizgnęła; korzystał z tego Rashleigh, i uderzył na mnie z taką gwałtownością, że gdy ostrze szpady któréj nie mogłem odbić dość silnie, zraniło mi lekko bok lewy, rękojeść jéj trąciła mię w pierś tak mocno, iż rozumiałem żem odebrał cios śmiertelny. Pałając zemstą, porwałem lewą, ręką szpadę Rashleigha, a prawą już go przebić miałem, gdy ktoś trzeci rzucił się między nas, i zawołał silnym głosem:
— Jakto! synowie tych, których jedna pierś karmiła, tak zawzięcie chcą sobie wydrzéć życie! — Na duszę ojca mego przysięgam, że ten, który pierwszy rękę podniesie, zginie z mojéj natychmiast.
Spojrzałem zadziwiony na mówiącego; był to Campbell. Jakby dla nadania większéj mocy pośrednictwu swemu, wywijał ogromną szablą ponad głową swoją; a widząc, że oba stojemy w milczeniu, rzekł daléj:
— Czyliż mniemasz panie Frank, że kredyt ojca twego zyska co na tém, gdy poderżniesz gardło stryjecznemu bratu, albo sam padniesz na placu glasgowskiéj szkoły? A ty panie Rashleigh czy możesz się spodziewać, że ludzie rozsądni zechcą powierzyć życie swoje i majątki człowiekowi, który nie pomnąc na poruczony sobie ważny cel polityczny, rozpoczyna kłótnie i bitwy jakby pijak jaki? — Tylko proszę, — nie spoglądaj na mnie zyzem i nie marszcz czoła. — Jeżeli cię gniéwają moje słowa, to przypomnij sobie, że się bez ciebie obejść możemy.
— Korzystasz pan z mego obecnego położenia, — odpowiedział Rashleigh, — inaczéj nie śmiałbyś mieszać się do sprawy, która honor mój obchodzi.
— Ba, ba, nie śmiałbym... a to dla czego mój panie? możesz być bogatszym i uczeńszym odemnie, nie przeczę; ale nie jesteś ani piękniejszy, ani bardziéj mężny, ani szlachetniejszego rodu, i nie znajdzie się nikt taki, ktoby powiedział, żeś coś lepszego odemnie. — Nie śmiałbym?... odważyłem się przecież na wiele rzeczy, i tylem przynajmniéj dokazał, ile każdy z was panowie; chociaż zapominam wieczorem o tém, com zrobił rano.
— Pan Frank przyzna, — rzekł Rashieigh ochłonąwszy nieco z zapału, — że sam dał powód do zwady. Cieszę się, że nam przerwano, nim zdołałem ukarać jego popędliwość.
— Jakto? czy pana ranił, — zapytał mię Campbell z troskliwością.
— Odebrałem wprawdzie lekkie draśnięcie, — rzekłem, — ale niedługo cieszyłby się z tego mój krewny, gdybyś mu pan nie przybył z pomocą.
— Trudno zaprzeczyć panie Rashieigh, — rzekł Campbell, — gdybym nie wstrzymał ręki pana Franka, szpada jego zabrałaby znajomość z krwią twoją. Nie trąb więc tak głośno, a pójdź raczéj za mną, usłyszysz nowiny, które uśmierzą twoją gorączkę.
— Za pozwoleniem panie Campbell, — odezwałem się widząc, że chcą odchodzić. — Lubo nie w jedném zdarzeniu odebrałem dowody przychylności pańskiéj, nie mogę wypuścić z rąk tego nędznika, póki mi nie odda papierów ojca mego, które przywłaszczył podstępnie.
— Jak to? — zawołał Campbell, — czyliż nie dosyć że z jednym miałeś do czynienia, chcesz jeszcze dwóch mieć przeciw sobie?
— Chociażby i dwudziestu, nie ujdzie rąk moich, — to mówiąc porwałem Rashleigha za kołnierz. — Zamiast obrony, spojrzał tylko na Campbella, i rzekł z szyderskim uśmiechem:
— Widzisz Mac-Gregorze! sam w przepaść leci, i nie będzie moja wina, jeżeli w nią, wpadnie. — Wszystko gotowe, rozkazy już wydane.
Słowa te obudziły w góralu widoczne pomieszanie. Obejrzał się na wszystkie strony, i rzekł:
— Nigdy nie zniosę, aby ten młodzieniec miał być prześladowanym za to, że broni swego ojca. — W imię Boga i moje własne, rzucam przekleństwo na wszystkich urzędników, sędziów, burmistrzów, szeryfów, konstablów, i całą zgraję oprawców, którzy dręczą biédną Szkocyją przeszło od wieku! — Był czas szczęśliwy, kiedy każdy siebie i praw swoich bronił, a kraj był wolny od téj zarazy! — Ale wracam do tego com powiedział: — sumienie moje niedozwala mi ścierpiéć, aby ten niewinny młodzieniec znosił prześladowanie, i to jeszcze w tak haniebny sposób; wolałbym widziéć was z bronią w ręku walczących, jak przystoi na uczciwych ludzi.
— Sumienie twoje panie Mac-Gregor!... — powtórzył Rashleigh z uśmiéchem. — Zapomniałeś że się oddawna znamy.
— Tak, sumienie moje, — rzekł Campbell, czy Mac-Gregor (bom nie wiedział już, jakie było prawdziwe jego nazwisko), — czuję że mam sumienie, i to właśnie różnicę między nami stanowi. — Co do znajomości naszéj, jeżeli wiész kto jestem, wiesz także dla czegom został tym, kim jestem, — i wierz temu, lub nie, — nie zamienię swego losu z najmożniejszym z prześladowców, którzy nad głową moją me zostawi innego sklepienia, jak niebo! Kto ty jesteś panie Rashleigh? i dla czegoś obrał sobie ten zawód, dowiemy się chyba w dzień ostatecznego sądu. A teraz panie Frank, puść jego kołnierz, bo on prawdę mówi, że daleko niebezpieczniéj tobie niż jemu stawić się przed sądem, — i gdyby sprawa twoja była tak prosta jak droga strzały, on i wtenczas jeszcze skrzywić ją potrafi? — A więc puść go, powtarzam.
To mówiąc szarpnął mi rękę niespodzianie i tak silnie, że uwolnił Rashleigha; a wstrzymując mię z nadzwyczajną mocą, zawołał:
— Daléj panie Rashleigh! nogi tak dobre jak i ręce w potrzebie — już nieraz dowiodłeś tego.
— Kuzynie, — rzekł Rashleigh, — dziękuj temu panu, żem ci nie wypłacił całego długu, jaki ci należy. Odchodzę w nadziei, że się wkrótce spotkamy; a wtenczas, nikt cię z rąk moich wydrzéć nie potrafi.
Otarł szpadę, schował ją do pochew, i zniknął między drzewami.
Góral, już to siłą, już namową, nie dał mi gonić za Rashleighem; jakoż uznałem sam wkrótce, że interesa mego ojca nicby na tém nie zyskały.
Campbell postrzegłszy, że już jestem spokojniejszy, zawołał:
— A! jak żyję, nie widziałem tak upartego człowieka! — Gdyby kto inny tyle mi zadał pracy, nie wiem jakbym z nim sobie postąpił. — Czegożeś chciał wpaść za wilkiem do legowiska? Powiadam panu, że już zastawił na ciebie sidła; namówił poborcę Morrisa, aby ponowił zaskarżenie; a ja nie mogę tu przybyć panu na pomoc, jak niegdyś u sędziego Inglewooda; powietrze ulic Glasgowa niebardzo mi służy, a tém mniéj zaduch sądowéj izby. Spiesz więc do domu, unikaj spotkania z Morrisem, Rashleighem i tym starym lisem Mac-Vittie. Pamiętaj o Aberfoil, a daję panu szlacheckie słowo, że otrzymasz sprawiedliwość; ale póki się tam nie spotkamy, siedź spokojnie; Rashleigha muszę z Glasgowa wyprawić, inaczéj nabroiłby więcéj złego. Bądź zdrów, pamiętaj o Aberfoil.
Odszedł i zostawił mię zadumanego nad szczególnemi dnia tego wypadkami. Zaledwo wziąłem płaszcz na siebie i okryłem się starannie, aby osłonić krew spływającą z rany; młodzież szkolna ukończywszy godziny naukowe, zaczęła napełniać plac walki naszéj; opuściłem go zatem śpiesznie i udałem się do mieszkania pana Jarvie, bo już się zbliżała godzina obiadowa. Po drodze jednak wstąpiłem do małego sklepiku, u drzwi którego był napis wielkiemi literami: „Krzysztof Neilson chirurg i aptekarz“. Tam zastałem chłopca z moździerzem w ręku, który mię wprowadził do pracowni uczonego farmaceuty. Był to człowiek już niemłody, lecz czérstwy i żywy. Potrząsł głową niedowierzając, gdym mu opowiedział ułożoną naprędce historyją, że zranił mnie floret, który przypadkiem pękł w ręku towarzysza mego, kiedyśmy fechtowali dla wprawy.
— Mała rzecz, tylko skóra przebita, — rzekł opatrując mi ranę, — ale to nie był złamany floret. — O młodzieży! młodzieży!... cóżkolwiekbądź, nikt lepiéj nie dotrzymuje tajemnicy, jak chirurg. — Gdyby nie krew zła, i nie krew gorąca, my lekarze niewiele mielibyśmy do roboty.
Skończywszy tę moralną uwagę, pożegnał mię, a wkrótce uśmierzył się zupełnie lekki ból, który mi zrazu dolegał.