<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
ZASADZKA.

Porzućmy nikczemnych gości szynkowni Croquemagots, i poleczmy się z Jerzym i Marcelem, których pozostawiliśmy kłusujących razem, drogą prowadzący zarówno do willi barona de Labardès jak i do bastydy młodego, bogatego prowansalczyka.
W chwili kiedy dwaj jeźdcy wyjechali z miasta noc zapadła, — noc tem głębsza, że księżyc był w pierwszej kwadrze i wielkie czarne chmury okrywały niebo, niedozwalając blademu promieniu gwiazd oświecić ziemię.
Kiedy młodzi ludzie minęli ostatnią miejską latarnię przedmieścia, ciemność zdawała się tak głęboką, że nie mogli nawet rozróżnić swych rąk trzymających cugle, a tembardziej, drogi po której konie ich stąpały.
— Nie zajmuj się pan wcale swoją wierzchówką, — rzekł Jerzy do Marcela, — puść jej cugle na szyję, i zdaj się na nią.... W ciemności zarówno jak i podczas białego dnia, zna ona najmniejsze zakręty drogi, i mogę pana zapewnić, że nie potrzebujesz się obawiać żadnego fałszywego kroku....
Po kilku minutach oczy podróżnych przywykły o tyle do ciemności, że poczęli wyraźnie rozróżniać, rysujące się na niebie czarne sylwetki drzew, któremi droga z obu stron była wysadzoną. Droga ta ciągnęła się prosto przed nimi, jak gdyby szarawa wstęga. Morze ryczało z lewej strony, gdyż wiatr, bardzo silny wiejący w stronę lądu, zerwał się przed wieczorem i wrzucał na skały wybrzeża fale krótkie i urywane.
Pomiędzy młodymi ludźmi wieku Jerzego i Marcela, obu dobrze wychowanymi, à szczególniej gdy jeden oddał drugiemu usługę, zażyłość i przyjaźń rozwija się zwolna, poufałość za to zawiązuje się prawie natychmiast.
Po kwadransie jazdy, porucznik i prowansalczyk byli z sobą na jak najlepszej w świecie stopie.... Jerzy wypytywał Marcela, nie myśląc, żeby dopuszczał się niedyskrecyi, a Marcel odpowiadał chętnie na pytania swego towarzysza.
— Jakimże to sposobem, stało się kochany de Labardès, — zapytał Jerzy, że poraz pierwszy przyjeżdżasz do naszej pięknej Prowâncyi, bedącej kolebką twej familii?... — Jeżelibyś uczynił, to co byłoby całkiem naturalnem, to jest odwiedził kilka razy stryja, miałbym przyjemność poznać cię o wiele wcześniej...
— Niewątpliwie, — odrzekł Marcel, — często pragnąłem przyjechać tu, lecz okoliczności nie pozwalały.... — Z początku kolegium, później szkoła wojskowa, a nakoniec pułk, cały czas mi zabierały.... — Oprócz tego — dodał młody człowiek, — były jeszcze innego rodzaju przeszkody, które zwalczyć dość było trudno. — Z Normandyi, gdzie mieszka mój ojciec, daleko jest do Prowancyi... podróż drogo kosztują, a familia moja jest biedną....
— Biedną!? — powtórzył Jerzy z zadziwieniem.
— Być może, — odrzekł Martel, — niewłaściwego wyrazu. — Dzięki Bogu, mój ojciec nie potrzebuje żadnych znosić prywacyi, ani też do nikogo żądać pomocy... — Nie jest więc biednym w literalnem tego słowa znaczeniu; — lecz zapewnienie mu dobrego bytu możebnem jest tylko dzięki jaknajściślejszej oszczędności. — Nauki moje drogo kosztowały... — trzeba było myśleć jednocześnie o zaspokojeniu potrzeb matki i siostry. — Wobec takiego stanu rzeczy, każden niepotrzebny wydatek, byłby prawdziwem szaleństwem....
— Zkądże pochodzi ta różnica majątków między braćmi?... — Twój ojciec, jak mówisz, skromne tylko może prowadzić życie, a stryj uchodzi za człowieka, mającego czterdzieści tysięcy franków dochodu.
— Rzecz to bardzo prosta. — Mój ojciec urodzi! się z drugiego małżeństwa mego dziada, a stryj po swej matce odziedziczył majątek... — Trudno mi zresztą uwierzyć, żeby istotnie był tak bogaty, jak tu utrzymują.
— Bądź pewien, że nic nie przesadzają... — Majątek barona de Labardès jest bardzo znaczny i powiększa się codziennie wskutek jego... jakże to mam powiedzieć?... jego oszczędności, idącej bardzo daleko...
Rozpalony koniec cygara Marcela słabe światło roztaczał na jego twarzy. — Jerzy Herbert spostrzegł na jego ustach pół uśmiechu.
— Wcale nie słowo oszczędność miałeś na ustach, kochany Jerzy, lecz skąpstwo, — odrzekł porucznik. Nieraz już, muszę się przyznać, słyszałem że mój stryj jest powszechnie znanym jako skąpiec... — Zdawałoby się, według tego co mi wolno przypuszczać, taką ma reputacyą w tej okolicy... — Nieprawdaż?...
— Powiedz mi szczerze...
— Czy chcesz tego?
— Proszę....
— A więc, tak. Baron de Labardès uchodzi za skąpca... i sądzę, — sam żądałeś odemnie szczerości, — sądzę więc, że reputacya nie była tak zasłużoną jak jego.... — Zresztą wszystko cokolwiek mógłbym powiedzieć, nigdy niedorówna rzeczywistości.... Przekonasz się zresztą, własnemi oczami....
— A więc, aby mi uczynić przysługę i uprzedzić mnie przed niemiłem zadziwieniem, opowiedz mi wszystko.... — Mój stryj ma zapewne manie Harpagona?...
— Ma je wszystkie....
— Wymień mi niektóre...
— Od wielu lat, oddalił jednego po drugim wszystkich swoich służących, których trzymał za życia swej żony... — Zachował tylko starego kamerdynera, starszego od siebie. Godność ta jednakże jest prostą synekurą... — Baron niekaże nigdy u siebie froterować posadzki ani czyścić mebli, z obawy zniszczenia ich... — Pozwala padać w ruinę murom otaczającym willę, aby uniknąć wydatku na reparacye.... — Ogród zostawia w dzikim stanie, aby nie płacić ogrodnika... — Mały konik Pyrenejski, nie wie co to jest owies i pasie się dowoli na zapuszczonych trawnikach i klombach parku... — W sobotę w wielkim kotle napełnionym wodą, gotuje się mały kawałek mięsa, i zakupuje się chleb dwunastofuntowy. — Bulion, mięso i chleb mają wystarczyć na cały tydzień na nakarmienie barona i kamerdynera Hieronima.... Oto co zobaczysz, kochany de Labardès... taką jest smutna dyeta na którą jutro będziesz skazany.
— Będę się starał przyjąć z wesołem sercem tę złą fortunę, — odpowiedział Marcel śmiejąc się. — i przyrzekam obie jak najmniejszy zrobić uszczerbek w skromnych prowizych mego stryja....
— Ależ umrzesz głodu!! — zawołał Jerzy.
— Ba! jeden dzień prędko przechodzi... — odrzekł Marcel.
— Posłuchaj, mam pewną prośbę do ciebie.
— Jakąż? — Przedewszystkiein przyrzecz mi, że nie dasz odmownej odpowiedzi, która bardzo by mnie zmartwiła....
— Przyrzekam z całego serca, — jeżeli wszak, odemnie zależy zadowolenie ciebie.... — Już jestem obowiązanym ci, i pragnąłbym dług mój spłacić jak najprędzej....
— A więc jutro, w moim wiejskim domu będę miał na wieczerzy kilku z moich przyjaciół, pomiędzy którymi znajdują się trzej oficerowie, wyjeżdżający za dwa dni tak jak i ty do Algieru.... — Zechciej uczynić mi przyjemność połączenia się z nami....
— Dziękuję za to uprzejmo zaproszenie...
— Przyjmujesz więc?
— Tak jest, przyjmuję, jeśli sądzisz, że mogę bez obrażenia mego stryja, z którym jeden tylko dzień mogę przepędzić, odjechać tak nagi wieczorem....
— Rozumiem tę skrupulatność, lecz zaraz uspokoję cię....
— Jakto?
— Pan de Labardès, jak już mówiłem, punkt o dziewiątej regularnie kładzie się spać.... — Nie zmieni dla pana swoich przyzwyczajeń... położy się o zwykłej godzinie, i poradzi także uczynić toż samo... — Zamiast więc udawać się do swego pokoju, przyjedziesz pan poprostu do mnie... — my siądziemy do stołu dopiero o dziesiątej.... Widzisz więc, że wszystko da się ułożyć.
— Wybornie.... Jednakże....
— Cóż takiego?
— Jeszcze jedna uwaga?...
— Zobaczmy!...
— Moje ubranie....
— Co chcesz przez to powiedzieć?...
— Jako oficer niezamożny, włożyłem do podróży najbardziej wytarty z moich mundurów... inne pojechały z bagażami pułku, i zapewne teraz znajdować się muszą na pokładzie Dodony... — Mała walizka. którą mam z sobą, zawiera tylko trochę bielizny... nie podobna mi więc przebrać się....
— Cóż to szkodzi?...
— Szkodzi wiele.... Stary mój mundur tak jest wytarty, że zbyt smutnem byłby jako ceremonialne ubranie...
— Ale któż mówi o ceremonii!! Będzie to tylko poprostu kawalerska wieczerza.
— Jednakże, moja miłość własną....
— Miłość własna niedorzeczną w tej okoliczności, — przerwał Jerzy, — pozwól mi to powiedzieć... — Trzej oficerowie, o których wspominałem, nie wątp, ża tak samo włożą swe mundury kampanii.... — Nie opieraj się więc na tak śmiesznym pretekście, aby mi odmówić!! — Zresztą jeżeli ci chodzi koniecznie o to, aby kokietować ubraniem, jak gdybyś miał paradować przed tuzinem ładnych kobiet, ofiaruję ci jeden z moich fraków, który będzie niezawodnie dobrze leżał ponieważ jesteśmy jednego wzrostu... — Ostatni zarzut obalony... — jesteś więc, zgoda?...
— Zgoda....
— Przyrzekasz?...
— Przyrzekam.
— Mój kochany de Labardès, jesteś nadzwyczaj miłym człowiekiem, i stanowczo pojadę odwiedzieć cię w Afryce....
— Biorę cię za słowo, a jeśli obciąłbyś zapomnieć, przypomnę ci....
— Nie będziesz potrzebował....
Jerzy Herbert, mówiąc te ostatnie słowa, zatrzymał konia.
Marcel machinalnie, ścisnął cugle swojego.
— A teraz, — rzekł Prowansalczyk, — pozostaje mi tylko życzyć ci dobrej nocy i do widzenia, do jutra....
— Więc! tutaj się rozstajemy?... — zawołał Marceli...
— Tak! wszak widzisz, że tu droga się załamuje.
— Widzę, ale niepewnie...
— Ja jadę na lewo i za dwadzieścia minut będę w mej willi.... Ty pojedziesz dalej na prawo, i po kwadransie drogi ujrzysz z lewej strony długi mur i kratę żelazną bramy.... — Brama ta prowadzi do domu stryja... — Niepodobna się omylić, gdyż willa Labaidds zupełnie jest odosobnioną...
— Ale, a twoja klacz?
— Moja klacz przenocuje w stajni barona.
— Jakżesz ją jutro odesłać?
— Nie potrzebujesz jej odsyłać.... Odprowadzisz mi ją sam, przyjeżdżając wieczorem.
— Biedne zwierzę, z trudnością pogodzi się z zielonem zielskiem, o kiórem wspominałeś, mówiąc o podjezdku mego stryja.
— A sam, będziesz zmuszony zadowolnić się kawałkiem suchego chleba, i cieniutkim plasterkiem zimnego mięsa. — nie spodziewaj się niczego więcej, — rzekł Jerzy śmiejąc się. — Klacz uczyni tak jak ty, wynagrodzi sobie na wieczerzy.
— A więc, ponieważ usuwasz tak łatwo wszelkie trudności, do widzenia, do jutra... — rzekł porucznik.
— Do widzenia!... — powtórzył Prowansalczyk. Dwaj młodzi ludzie zamienili serdeczny uścisk ręki, jak gdyby znali się od lat dziesięciu, i rozjechali w przeciwne strony.
— Śmieszna rzecz to życie! — myślał Marcel. — Ten ktoby mi dziś rano powiedział, że wieczorem będę miał przyjaciela w okolicach Tulonu, bardzo by mnie zadziwił!!...
— Wyborny chłopiec, ten młody oficer!... —.mówił sobie jednocześnie Jerzy. — Ten stary sknera baron Antides, powinien pospieszyć się z pozostawieniem mu swego majątku, synowiec przynajmniej po trafi używać go....
Prowansalczyk zaledwie ujechał sto kroków, kiedy nagle zdawało mu się, że szarawe jakieś cienie powstają, aby mu zagrodzić drogę.
— Tam do dyabła! szepnął, — co to ma znaczyć?...
I w tej samej chwili krzyknął rozkazującym głosem:
— Z drogi, ktokolwiek bądź jesteście:! I zebrawszy cugle, spiął konia ostrogami; — lecz w chwili, kiedy szlachetne zwierzę posłuszne swemu panu, wniosło się do skoku, cztery ręce schwyciły go za cugle, i Okuta gałka sękatego kije, ze straszną siłą zadała mu cios w sam środek czoła.
Koń zarżał z boleści i padł na ziemię, aby się już więcej nie podnieść.
— Na pomoc!! — krzyknął młody człowiek z siłą, jaką daje rozpacz, — do mnie!... do mnie!...
Poczem stoczył się na ziemię jakby bez czucia obok trupa swego wierzchowca.
Ostatnie rżenie konia, — wołanie o ratunek Jerzego Marcel posłyszał.
— Zbrodnia!! — Oh! mój Boże, abym tylko me przybył za późno!!...
Zawróciwszy w miejscu klacz, całą drżącą na odgłos ostatniej skargi towarzysza, zebrał cugle i spiął ją ostrogami.
Waleczne zwierzę rzuciło się naprzód i pędziło jak uragan....
Marcel, obie ręce zagłębił w olstry — wyjął pistolety, — odwiódł kurki, — wziął jeden z nich w zęby, aby lewą ręką trzymać cuglami klacz, która zaczęła ponosić, i przybył mniej aniżeli w ciągu minuty, na scenę dramatu krótkiego, lecz straszliwego, bo odgrywającego się w ciemnościach.
Nagle klacz stanęła w miejscu... drżała i parskała gwałtownie, — przednie jej kopyta dotknęły ciała konia leżącego w poprzek drogi.
Marcel posłyszał przerażone głosy szepczące;
— Rzecz skończona!... uciekaj kto może!...
W tej samej chwili cienie, zaledwie dające się rozróżnić, przebiegły koło niego...
Zmierzył na los i wystrzelił. Błysk prochu pokazał mu sześciu uciekających ludzi. — Jeden z nich w chwili gdy przeskakiwał rów przydrożny, ciężko upadł na wznak.
Kula porucznika przeszyła mu ciało. — Inni poczęli biedź prędzej.
Marcel gotów był do drugiego strzału, lecz było za późno, — słyszał już tylko oddalony odgłos szalonego biegu bandytów. — Nie chciał na niepewne tracić kuli mogącej się jeszcze przydać, i zabierał się zsiąść z konia, aby się upewnić, czy ostatnie tchnienie życia ożywiało jeszcze Jerzego Herberta, gdy glos jego uspokoił go, mówiąc:
— Ah? na honor, mój drogi przyjacielu, zawdzięczam ci życie!!... — Gdyby nie ty, ci nędznicy byliby mnie niezawodnie dokończyli!!...
— A więc żyjesz... — zawołał z radością Marcel....
— Tak mi się zdaje przynajmniej!!...
— Ale jesteś ranny?
— Obawiam się, że tak....
— Niebezpiecznie?
— Spodziewam się że nie... — Największe jak minię zdaje złe jest, że mam nogę przyciśniętą ciałem mego biednego Dżali, — który obawiam się, nosił mnie dziś wieczór poraz ostatni.... Żałowałbym go bardzo — było to najlepsze zwierzę z mej stajni. — Czy chcesz uczynić mi przyjemność, podać mi rękę, i pomódz podnieść się?...
Marcel zeskoczył z klaczy — wydobył Jerzego z pod konia, i ten ostatni, opiekając się na nim, zdołał, bez wielkiego trudu stanąć na nogi.
— Jakże się czujesz? — zapytał porucznik.
— Bardzo dobrze, — daleko lepiej, aniżelim się spodziewał... — nic nie mam złamanego... — Lewe biodro mam trochę stłuczone, lecz zaledwie czuje uderzenie noża.
— Uderzenie noże!! — powtórzył Marcel z przerażeniem.
— Proste zadrapanie... ostrze musiało ześlizgnąć się... — Jeden z tych łotrów ściskał mnie za gardło, jak mógł najlepiej, podczas gdy drugi zarzynał mnie delikatnie... — Ostatecznie to są jacyś niezgrabiasze, którym się napad nie udał... — Udawałem umarłego, i dobrze na tem wyszedłem.... Zadowolnili się przeszukaniem mych kieszeni... Lecz, gdyby nie ty, mam przekonanie, że nie odeszliby, zanim by nie dokończyli swej brzydkiej roboty....
— Cóż teraz zrobimy?
— Zobaczmy przedewszystkiem, czy biedny Dżali żyje jeszcze.
Jerzy i Marceli podnieśli łeb konia. — lecz ten upadł napowrót. Dżali został jak piorunem rażony uderzeniem pałki, zdolnem zabić byka na miejscu.
— Nie myślmy już o tem... — szepnął Jerzy. — Biedny Dżali! Słowo honoru, bardzo mnie to boli!... — Nie dla tego, że mnie kosztował pięć tysięcy franków... — dałbym dziesięć, żeby tył jeszcze... — Cóż chcesz... kochałem go.... — Muszę cię prosić ukochany przyjacielu o nową usługę i sprowadzić cię znowu z drogi, — dodał po chwili milczenia.... — Przyjedziesz cokolwiek później do twego stryja.... — źle nie będzie dziś wieczorem.... — Wsiądź na konia... ja umieszczę się za tobą... — klacz nas obu doskonale zaniesie. — Odwieziesz mnie do mego domu — weźmiemy ludzi z pochodniami, — i udamy się pod dobrą eskortą do willi Labardès.
Rzeczy się odbyły tak jak Jerzy Herbert żądał, klacz puściła się kłusem, tak swobodnie jak gdyby nie niosła podwójnego ciężaru.
Po upływie kwadransa dwaj jeźdźcy, dojechali do złoconych krat, prześlicznego wiejskiego domu.
Dziesięciu lokai, z których kilku trzymało latarnie i świece, — chodziło tam i z powrotem po wewnętrznym dziedzińcu, okazując symptomata wielkiego niepokoju.
Przerażeni, od południa, wystrzałami na alarm, lokaje uczuli zdwajający się strach, w miarę jak się noc zbliżała, a przedłużała nieobecność ich pana. — Nakoniec wystrzał z pistoletu Marcela, wprowadził ich prawie w stan szaleństwa.... — Byli przekonani, że Jerzy i Dominik zestali zamordowani przez zbiegłych galerników, i robili przygotowania, aby pójść: popukać ich tropów.
Ukazanie się młodego człowieka powitane zostało radosnemi okrzykami, które niewątpliwie wielki mu zaszczyt przynosiły, dowodziły bowiem aż do oczywistości, że był kochany przez swych służących, — rzecz bardzo zastanawiająca, nie zdarzająca się prawie nigdy, najlepszym nawet panom, w tym wieku cywilizacyi i postępu.
W kilku wyrazach, Jerzy opowiedział zaszłe wypadki, i kiedy wskazał na Marcela, jako swego zbawcę, poczęli cisnąć się około porucznika i całować go po rękach.
Gospodarz domu, położył kopiec tym owacyom, biorąc świecę, z rąk jednego z lokai i wchodząc do domu, dawszy przedtem rozkaz osiodłania sześciu koni, nabicia kulami tyluż strzelb myśliwskich i przygotowania pochodni.
Dwaj młodzi ludzie wstąpili na schody szerokiego peronu ozdobionego Japońskiemu wazonami, napełnionemi rzadkiemi kwiatami; — przebyli szereg przepysznie umeblowanych pokoi i weszli do sypialnego pokoju udekorowanego w sposób prawdziwie niemal czarodziejski, o wiele przechodzący wszystko o czem Marcel mógł marzyć, dosięgający ostatnich krańców najbardziej wytatuowanego sybarytyzmu i szalonego zbytku.
Jerzy zapalił wszystkie świece u dwóch wielkich srebrnych kandelabrów, stojących na kominku... — szybko zrzucił surdut kamizelkę, i lekko pobladł, ujrzawszy szeroką plamę krwi na koszuli, przeciętej nożem na szerokość dwóch lub trzech cali.
Na szczęście pozory straszniejsze były aniżeli rzeczywistość. — Kiedy pierś została obmytą świeżą wodą, można było zdać sobie sprawę, z małego znaczenia rany.
Broń bandyty zdraniła ramię, kierujące je widocznie w serce... — Ostrze osunęło się na lewej piersi aż do wyższej części ramienia, zaledwie dotykano ciała, które przebiło w jednem tylko miejscu, dość lekko, lecz tak głęboko jednakże, że krew płynęła przez czas jakiś obficie.
— Mała rzecz... — zawołał Jerzy zupinie uspokojony... — Jutro już znaku nie będzie... — Ale zobacz no mój przyjacielu, zobacz jak ten łotr usiłował mnie zadusić swemi haczykowatymi szponami!!...
Istotnie, siny ślad dziesięciu żelaznych palców dawał, się widzieć na szyi młodego człowieka. — W kilku miejscach, paznogcie weszły w, ciało.
— Na honor! — dodał śmiejąc się, — wolę już uderzenie nożem... — to mniej dzikie!... Powiedzieć, że w dziewiętnastym wieku, o dwa kroki od wielkiego miasta, wznawiają się okropności Thongów i dusicieli Judyi!!... — Jeżeliby przeczytano coś podobnego w dziennikach paryzkich, z trudnością by uwierzono!... Ah! łotry.
— Cóż ci zabrali? — zapytał Marcel.
— Zegarek z łańcuszkiem, naturalnie, — sakiewkę, która zresztą zawierała zaledwie z dziesięć ludwików, i szpicrutę.... — Żałuję tylko szpicruty, której rączka miała wielką artystyczną wartość, a te łotry stopią ją w jakimś obrzydliwym tyglu, tak jak ordynarną bransoletkę wystrojonej na niedzielę mieszczki!!... Wandale!... cudowny klejnot, dzieło Froment-Meurice’a, z którego na wagę nie wyciągną nawet dwóch ludwików!... — To, i śmierć Dżali, oto są nieszczęścia tego wieczora.... — Ale, co tam co się stało to się nie odstanie... — nie myślmy o tem więcej...
Mówiąc te słowa Jerzy Herbert, szybko zmienił, ubranie.
— Jestem gotów, — rzekł do Marcela. — Jeżeli chcesz nic nam nie przeszkadza pojechać....
— Zaraz... — Łącz myślę o jednej rzeczy....
— O czem?...
— Dla czego, ranny i potłuczony upadkiem z konia, masz się trudzić siadając na nowo na konia towarzyszyć mi do domu mego stryja? Twoi służący wystarczą, aby zasłonić mnie przed wszelkiemi niebezpieczeństwem...
— Niewątpliwie... — lecz oprócz chęci nie rozstawania się z tobą, tylko jak można najpóźniej, wyznaję, że bardzo bym rad zobaczyć zblizka tego nędznika, któregoś tak dobrze w lot sprzątnął... — Zresztą zapewniam cię, że o wiele mniej czuję się potłuczonym aniżeli ci się zdaję... — Nakoniec postanowiłem towarzyszyć ci, i towarzyszyć ci będą...
— A więc jeżeli tak chcesz koniecznie, chodźmy....
— Ale, ale, — zapytał Jarzy, siedzący tyłem do kominka, — która godzina?
— Kwadrans po dziewiątej, spoglądając na zegar z prześlicznej saskiej porcelany, którego cyferblat podtrzymywały splecione syreny i trytony.
— Do licha!! — Od kwadransa twój stryj i Jakób obaj leżą w łóżku... w tej chwili zamykają oczy i zasypiają.... — Trudno nam mże przyjdzie rozbudzić ich.... — Jeżeli to nam się nie uda, powrócisz spać tutaj.
Dwaj młodzi ludzie wyszli z bastydy, i z wysokości peronu, ujrzeli, że rozkazy ich były wykonane.
Pięciu służących konno z fuzyami przez ramię i ze smolnmi pochodniami w rękach było gotowych.
Dwaj inni lokaje trzymali dwa konie przeznaczone dla Jerzego i Marcela, z krótkiemi dwururnemi karabinkami przytwierdzonemi do siodeł.
Prowansalczyk i oficer, wskoczyli na swych wierzchowców, poczem mała kawalkada udała się w drogę malowniczo oświeconą błyskami pochodni, których czerwone płomienie pochylały się pod działaniem wiatru, zostawiając za sobą snopy iskier.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.