Rodzina de Presles/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
BARON D£ LABARDÉS.

Podczas krótkiego czasu potrzebnego do dojechania na miejsce nocnej zasadzki, młodzi ludzie milczeli.
W chwili kiedy pochodnie oświeciły ciało zabitego Dżali, leżące w poprzek drogi, Jerzy zwolnił biegu swego wierzchowca i Marcel uczynił toż samo.
Po uczynieniu jeszcze ze dwudziesta kroków, młodzi ludzie zsiedli z koni i zbliżyli się doi trupa człowieka, leżącego blisko zabitego, konia.
Trafiony pomiędzy łopatki kulą Marcela, człowiek ten padł na wznak, zabity na miejscu, z rękoma wyciągniętemu jakby ukrzyżowany, z twarzą zwróconą w niebo.
Mógł mieć około lat pięćdziesięciu i twarz jego wydając się żyjącą pod migającem światłem pochodni, była przerażająca.
Po jego postaci krótkiej przysadzistej, siwiejących, kędzierzawych włosach, spieszczonym nosie, po lewem oku zakrwawionem, Marcel poznał w nim Piotra Farric’a, dwa razy mordercę i bardzo niebezpiecznego, którego rysopis zakomunikowany mu przez brygadyera żandarmeryi, czytał kilka godzin temu.
— Zawsze to jednego mniej! — rzekł — zbiegłych już tylko jest czterech! Jednakże zdaje mi się, że widziałem ich sześciu czy nawet siedmiu, podczas błyskawicy mego wystrzału...
— Ci panowie mają zapewne przyjaciół w święcie... — odrzekł Jerzy, śmiejąc się.
— Cóż to takiego błyszczy tam na ziemi koło trupa galernika? — zapytał młody oficer.
Prowansalczyk nie mógł powstrzymać się od radosnego wykrzyku.
— To cud! — zawołał. — To moja szpicruta wpadła w ręce tego bandyty. Stanowi to jedną więcej przysługę, prócz wszystkich innych, które już tobie zawdzięczam... Czyż będę wstanie kiedykolwiek odpłacić ci? Pragnę tego z całego serca, lecz szczerze mówiąc, nie mogę mieć nadziei...
Nie dając Marceolwi czasu na odpowiedź, Jerzy zwrócił się do służących. zapytał:
— Ta łąka z lewej strony drogi należy do mnie, nieprawdaż?...
— Tak jest panie, — odpowiedziało kilka głosów.
— A więc: jutro o wschodzie słońca jeden z was tu przyjdzie z ogrodnikami i każę im wykopać dół, w którym pogrzebany będzie biedny Dżali wraz z siodłem i musztukiem. Szlachetne zwierzę zasłużyło na honorowy pogrzeb. Pozostawiam sprawiedliwości zabranie ciała galernika. Napiszę jutro parę słów do prokuratora królewskiego, Józef wsiądzie na konia i odwiezie mój list do Tulonu.
Zaraz po wydaniu tych rozkazów kawalkada ruszyła znowu w pochód, wkrótce minęła miejsce, w którem droga się rozdzielała i Marcel ujrzał z lewej strony początek długiego muru w bardzo złym stanie, w wielu miejscach nawpół zawalony. Pęki cierni, zapełniające wyłomy, miały za zadanie odgrywać rolę muru, pozorną tylko stawiając przeszkodę.
— Jedziemy teraz wzdłuż własności twego stryja, — rzekł Prowansalczyk do porucznika.
— Domyśliłem się tego — odpowiedział ten ostatni z uśmiechem, wskazując gestem chwiejące się i popękane mury. Poczem dodał: — Czy dom mieszkalny jest w takim samym stanie zniszczenia?
— Nie mogę odpowiedzieć ci ściśle na to pytania, ponieważ nigdy nie przestąpiłem bramy will — ale sądzę, że utrzymanie wnętrza domu musi również wiele zostawiać do życzenia. Zresztą przybywamy już i będziesz mógł sam osądzić własnemi oczami.
W tej chwili Jerzy i Marcel znaleźli się naprzeciw wysokiej i szerokiej bramy żelaznej, w stylu Ludwika XV, z żłobkowanemi pilustrami.
Zardzewiały łańcuch wisiał na jednym z pilustrów z prawej strony.... Łańcuch ten, wprawiony w ruch przez jednego z lokal, spowodował prawdziwe jęki rozbitego dzwonu.
— Ah! — zawołał śmiejąc się Jerzy — co za ponure dźwięki!! — Możnaby sądzić, że stoimy przy wrotach jednego z tych złowrogich zamczysków, których zwykłemi gośćmi są bandyci i duchy, jakich opisy spotykamy na każdej stronnicy romansów Anny Radcliffe... — Jęki tego dzwonu zaalarmowały zapewnie wszystkich puszczyków całej okolicy....
— Żądam od nich jedynie, aby przebudziły służącego mego stryja — jeżeli naprawdę już śpi, — odpowiedział Marcel.
Upłynęło parę minut.
Nic nie oznajmiało, żeby posłyszano odgłos dzwonu, i nie spieszono się wyjść na przyjęcie gości.
Jerzy dał znak i lokaj jego zadzwonił poraz drugi, daleko mocniej i dłużej aniżeli za pierwszym razem.
Druga ta próba również się nie powiodła, jak pierwsza.
— Istotnie, — rzekł Marcel, chyba są głusi!
— Bah! odrzekł Jerzy, — wszak znasz przysłowie: Najbardziej głusi są ci, którzy słyszeć, nie chcą! Dokonamy trzeciej sumacyi a jeżeli i ta pozostanie bez natychmiastowego rezultatu, odwrócimy się tyłem do tego niegościnnego domu.... — pojedziesz na noc do mnie, stryjaszek dopiero jutro mieć będzie szczęście uściskać swego synowca.
Lecz w tej samej chwili, kiedy dzwon począł się poruszać poraz ostatni, słabe światełko zabłysło w dali z drugiej strony kraty.
— Nadchodzą — rzekł Marcel.
— Zaczynam wierzyć, — odrzekł Prowansalczyk.
Istotnie światło zbliżało się zwolna i chociaż z widocznem wahaniem, zbliżało się jednak ciągle. Wkrótce można było dostrzedz małego staruszka na pól ubranego, trzymającego w jednem ręku latarnię, w drugiem odwieczny karabin, zapewnie już nie zdatny do użytku.
Małym tym staruszkiem był Jakób, majordomus barona.
Przybywszy na pięćdziesiąt kroków od kraty, stanął.... Postawił latarnię na ziemi u swych nóg, — odciągnął kurek karabina z miną wcale wojowniczą, i zapytał głosem drżącym i złamanym
— Kto jesteście, wy, którzy hałas czynicie u naszych drzwi o podobnej godzinie?...
— Jestem synowcem twego pana, mój przyjacielu, — odpowiedział młody oficer, — jestem Marcel de Labardès....
— Pan Marcel!! — powtórzył stary sługa z radosną intonacyą, poczem pozbył się natychmiast karabinu, a wziął latarnię. — Ah! panie Marcelu, witam pana z całego serca.... — Jak pan baron będzie zadowolony!! Oczekiwaliśmy pana dopiero jutro z rana... — Z tego to powodu nawet pozwoliłem panu stać pod bramą, i proszę pana pokornie o przebaczenie....
Mówiąc te słowa, starzec włożył ogromny klucz w ciężki zamek i krata obróciła się na zawiasach.
W chwili rozstania się z porucznikiem, Jerzy powiedział mu:
— Nie chcę żebyś się narażał jutro wieczór sam jeden na wielką drogę.... — Cokolwiek przed dziewiątą, przyślę ci dwóch lokai uzbrojonych i z pochodniami, aby cię eskortowali....
— Czyż to potrzebna ostrożność?...
— Do licha!... zdaje mi się mój przyjacielu, że pomoc, jakakolwiek ona, jest nie do pogardzenia.... Miałem niedawno tego dowody, dzięki tobie!!
— A więc niech tak będzie, jak chcesz.... Będę czekał na twoją eskortę, aby się udać w drogę.
Po nowem uściśnieniu ręki, Jerzy odwrócił konia i szybko oddalił się, wśród światła pochodni podskakującego wskutek przyśpieszonego galopu koni.
Stary Jakób, — nazywający się Hieronim, starannie zamknął kratę, poczem, skierował kroki ku domowi, idąc prostą aleją, ocienioną włoskiem! topolami ogromnych rozmiarów.
Marcel, zawsze na koniu, jechał obok niego.
— Umieścimy pańskiego wierzchowca w stajni, — rzekł Hieronim, — a potem obudzę pana barona....
Budynek stajenny był rozległy, wykwintnie wybudowany, i mógł pomieścić dwanaście koni, lecz zapuszczony, wyglądał na zupełną ruinę. — Mały pirenejski podjezdek, zwykły wierzchowiec barona, stajnię tę zamieszkiwał sam, przywiązany na wpół zgniłym powrozem do pustego żłobu.
Marcel zdjął siodło i rozkieznał sam piękną klacz.
— Ja sądzę, panie, — wyszeptał stary sługa, — że pańska wierzchówka nie potrzebuje jeść dziś wieczór. Zużyliśmy dziś ostatni pęk paszy, a nasi dzierżawcy mają przynieść nam dopiero jutro rano....
Było to pobożne kłamstwo, na podobieństwo Caleba w Łucyi z Lammermooru.
Marcel wyszedł i uspokoił Hieronima co do apetytu swej klaczy.
— Czy jesteś pewny, — rzekł mu potem, — że mój stryj śpi?....
— Oh! tak panie... — Punkt o kwadrans na dziesiątą pan baron zamyka oczy i zaczyna chrapać, — a teraz już jest po dziesiątej.
— Czy nie obawiasz się, żeby nagłe przebudza2 nie nie zaszkodziło jego zdrowiu?
— Żadnego nie ma co do tego niebezpieczeństwa... przyjemność nigdy nie szkodzi, a pan baron nigdyby mi nie przebaczył, gdybym go nie uprzedził o przyjeździe jego synowca...
Hieronim, poprzedzając Marcela, przeszedł szerokie podwórze, na którem nietylko spotykały się najrozmaitsze okazy pasożytnych roślin, lecz przytem i prawdziwe zarośla.
Przebyli razem dziesięć stopni peronu z rowiedzionych płyt marmurowych... i weszli do antykamery, w której freski łuszczyły się, poczem do salonu imponujących rozmiarów, w którym meble z szaremi pokrowcami nie były używane od lat dwudziestu.
— Panie, — rzekł stary sługa, podsuwając fotel, — racz pan usiąść na chwilę... pójdę uprzedzić mego pana....
I wyszedł z latarnią, pozostawiając młodego człowieka w najgłębszej ciemności.
Nieobecność jego zresztą nie więcej trwała jak kilka minut, i powrócił oznajmiając, że pan baron oczekuje pana Marcela z niecierpliwością.
Sypialny pokój barona Antydesa de Labardès, przedstawiał dziwaczną mięszaninę rzeczy zbytkowych i najskromniejszych.
I tak, przytoczyć można jako przykład: obok bardzo bogatych mebli, okrytych chińskim haftowanym atlasem, pochodzącym od ojca barona, stało krzesło drewniane, używane przez chłopów, na którem skąpy baron zwykle odpoczywał. — Firanki z atłasu podobnego do pokrycia mebli, osłaniały łoże rzeźbione i złocone; — lecz kołdry i prześcieradła zbyt długiem użyciem przyprowadzone były do stanu gipiury, a pomimo to pan de Labardès nie mógł się na zmienienie ich zdecydować. — Obrazy mistrzów okryte były gazą, aby ustrzedz złocone ramy, od much nie znających dla niczego szacunku; — nakoniec ostatni ciekawy szczegół, który oryginalnością przechodził wszystkie inne, — zegar stojący na kominku, nie był nakręcony, ponieważ baron nie chciał niszczyć sprężyny!!...
Wątpimy, ażeby Harpagon Moliera mógł wpaść na podobny pomysł!
— Na honor szlachcica, mój chłopcze, — zawoła! pan de Labardès, w chwili kiedy Marcel wszedł do pokoju, — jestem zachwycony, widząc ciebie!!...
— A ja, mój kochany stryju, — odpowiedział porucznik, — jestem szczęśliwy, ze cię mogę uściskać. — I razem z moimi pocałunkami, przynoszę ci stryju pocałunki, które mój ojciec, matka i siostra kazali ci przywieść....
Uściski nic nie kosztowały, baron w tym razie mógł się okazać rozrzutnym, — przycisnął więc Marcela do serca po razy kilka z prawdziwym wylaniem czułości.
Baron Antydes de Labardès miał lat siedemdziesiąt pięć, był bardzo wysokiego wzrostu i straszliwie chudy, lecz dobrze zakonserwowany, — twarz jego długa przypominała drapieżnego ptaka, lecz nie pozbawioną była godności ani szlachetności. Nos wązki, zakrzywiony, jak dziob orła, był oznaką dobrej rasy, a spojrzenie jego oczu szarych, bardzo bladych niewątpliwie było cechą szlachcica.
Wierzch głowy całkiem był pozbawiony włosów, i świecąca czaszka, miała ton zżółkłej kości słoniowej, i zdawała posiadać jej twardość. — Około skroni długie kosmyki włosów białych jak srebro, okalały twarz i spadały na plecy.
Baron usiadł na łożu, aby przyjąć Marcela. Koszula jego otwarta od góry dawała dostrzedz prawdziwie przerażającą chudość piersi, podobnej do preparatu anatomicznego.
— Oczekiwałem cię dopiero jutro, mój chłopcze, — rzekł starzec po pierwszych wynurzeniach.
— Wiesz, że to bardzo nierozsądnie z twej strony, żeś nocą puścił się w podróż, gdy drogi są tak niebezpieczne.... Lecz nie wiesz zapewne, że pięciu galerników zbiegło w okolice Tulonu....
— Już jest tylko czterech, mój stryju....
— Dobra nowina!!
— Więc jednego schwytano?...
— Nie, mój stryju, został zabity....
— Tem lepiej!... Ale czy jesteś pewny tego co mi mówisz?...
— Tak pewny, jak to, że ciebie widzę mój stryju.
— Czy dowiedziałeś się o tem od osoby godnej wiary?
— Dowiedziałem się od siebie samego.
— Więc byłeś obecnym, kiedy zabito tego nędznika?
— Kula jednego z moich pistoletów wyprawiła go na tamten świat, a moja ręka pistolet ten trzymała....
Baron wydał okrzyk zadziwienia, i okrzyk ten powtórzony został przez Hieronima, który nie opuścił pokoju i dyskretnie lub niedyskretnie, jak kto woli, stał w zagłębieniu okna.
— I, zapytał pan de Labardès, — kiedy to się zdarzyło mój chłopcze?
— Co najwyżej godzinę temu.
— Daleko ztąd?
— O dwadzieścia minut drogi....
— Tak blisko od nas!?... drżę cały!... Szczegóły Marcelu, daj mi szczegóły....
— Oto są mój stryju....
Marcel opowiedział tak treściwie, jak tylko można, znane nam fakta.
Podczas gdy mówił pan de Labardès wznosił od czasu de czasu w górę ręce, aby tą wyrazistą pantominą okazać jak go interesuje niebezpieczeństwo, na jakie jego synowiec był narażony.
Kiedy Marcel dokończył, baron zawołał:
— Tym sposobem, mój sąsiad Jerzy Herbert, zawdzięcza ci życie?
— Mniej więcej, mój stryju.
— Jestem bardzo kontent, że miałeś sposobność oddać podobną usługę temu młodemu człowiekowi.... Jest to młodzieniec bardzo bogaty, i bardzo szanowany, któremu zarzucić by można dwie tylko rzeczy; — opinie cokolwiek zbyt liberalne, i szaloną rozrzutność z jaką traci swój majątek.., — Nie dla tego, aby napoczynał swój kapitał, nie jest tak głupi aby to czynić; lecz mam przekonanie, że roztrwania prawie cały swój dochód.... Sądzę, że masz zamiar udać się jutro na jego zaproszenie.
— Niepodobna było odmówić, przyrzekłem.
— Dobrześ uczynił.... Z przyjemnością patrzę na twe stosunki przyjaźni z Jerzym Herbertem, który kiedyś będzie twoim sąsiadem....
— Moim sąsiadem... — powtórzył Marce! z tonem zadziwienia.
— Niewątpliwie.
— Jakim sposobom?...
— Kiedy mnie już tu nie będzie, moje dziecię, dom ten będzie twoim....
— Ah! mój kochany stryju, — zawołał młody oficer z żywością, — czyż możesz mówić, czy możesz myśleć o podobnych rzeczach!!...
— Dla czegóż, by nie?... Nie należę do tych, którzy się śmierci boją.... Mam nadzieję żyć jak można najdłużej, lecz nakoniec mam już blizko siedemdziesiąt pięć lat i powinienem przewidywać dzień, w którym willa Labardès zmieni właściciela... Ale jeszcze na to czas.., mówmy więc o czem innem... Jesteś zmęczony, nieprawdaż?...
— Trochę.
— Hieronim zaprowadzi cię do pokoju, znajdziesz go może cokolwiek w nieporządku; lecz żołnierz nie powinien być bardzo wymagającym.... Jakoś tam noc ci przejdzie....
— Wszędzie mi dobrze, mój kochany stryju, a u ciebie lepiej niż gdzieindziej....
— Ale, ale, gdybyś przypadkiem był głodny, Hieronim da ci wieczerzę... Co mówisz o kawałku zimnego mięsa i kieliszku gaskońskiego wina?...
— Nie, nigdy wieczorem....
— Dobry zwyczaj... Doskonały zwyczaj!... wstrzemięźliwość jest matką zdrowiał... A więc, moje dziecię, ponieważ niczego nie potrzebujesz, idź położyć się do łóżka, odpocznij.... Życzę ci dobrego snu.... Jutro nagadamy się do woli.
Marcel uściskał rękę stryja i poszedł za służącym.
Ten ostatni zaprowadził go na pierwsze piętro, do pokoje całkiem zrujnowanego. Obicie nie trzymało się na ścianach, a może w wielu miejscach pożarły wełnianą materyę firanek u łóżka i pokrycie foteli. Dwie szyby stłuczone, zaklejone były papierem pomazanym oliwą.
Hieronim zapalił w jednam z lichtarzy, stojących na kominie, kawałek świecy, dwa cale wysoki i wyszedł z pokoju, mówiąc:
— Śpij pan dobrze, panie Marcelu, jutro przyniosę panu wody i serwetę do pańskiej toalety.
Młody człowiek czuł się prawdziwie wyczerpanym po trudach swej konnej podróży z Marsylii do Tulonu i po wzruszeniach, przebytych w końcu wieczora.
Rozebrał się szybko, i zamknąwszy się na klucz, rzucił się na łóżko, którego materac był niesłychanie twardy, lecz kiedy się odbierze twarde wychowanie, pościel mniej lub więcej miękka jest nieznanącym szczegółem.
Głowa Marcela zaledwie pięć minut spoczywała na poduszce, kiedy sen skleił jego powieki, przynosząc mu wspomnienia niedawnej przeszłości i śniło mu się, że strzałami z pistoletu położył trupem kolejno dwunastu zbiegłych galerników....
Kiedy porucznik otworzył oczy, dzień już był wielki, i radosne promienie wiosennego słońca, oświecały pokój zniszczony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.