Rodzina de Presles/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
STRYJ I SYNOWIEC.

W parę minut po przebudzeniu się młodego człowieka, ktoś z lekka zapukał do drzwi jego pokoju.
— Kto tam? — zapytał.
— To ja, panie Marcelu, drzwi są od wewnątrz zamknięte.
— Poczekaj chwilę, zaraz ci otworzę.
Porucznik wyskoczył z łóżka i drzwi otworzył.
Zacny factotum niósł wielki dzbanek z wodą, dobrze popękany i serwetę, mówiąc nieśmiało:
— Bądź pan tak dobry, panie Marcel, nie brać tego dzbanka za ucho... jest trochę nadpęknięte, zostałoby panu w ręku.... Jest to moja własna wina, uderzyłem tym uchem o ścianę, kiedym tu wchodził... ucho prawie nowe!...
— Bądź spokojny, mój przyjacielu, obejdę się z tem uchem z jaknajwiększą ostrożnością.
— A co do serwety, — mówił dalej Hieronim, rozwijając ją tak, iż można było widzieć, że same tylko cery były, — racz pan darować, że nie przynoszę panu lepszej. Pan baron powierzył mi klucze od szaf, zawierających całą jego bieliznę, płótna holenderskie, flamandzkie i saskie (Bogu dzięki nie brak ich nam), a ja, stary niedołęga, tak te klucze gdzieś zarzuciłem, że ich znaleść nie mogę; musiałem więc wziąć tę starą serwetę, która mi wpadła w ręce.... Nie jest ona ładna, ale zato świeża.... Uczyń mi pan tę łaskę i niewspominaj o tom panu baronowi... wymawiałby mi moją niezdatność i gniewałby się bardzo za brak względów dla jego synowca....
— Ust — nie otworzę! — odrzekł młody człowiek, wzruszony pobożnemi kłamstwami dobrego sługi, pragnącego, ukryć niesłychane skąpstwo swego pana.
Poczem zapytał go:
— O której godzinie śniadanie? Z początku Hieronim bardzo był zaambarasowany, lecz wkrótce przyszedł do siebie i odpowiedział:
— Pan baron bardzo lekkie je śniadanie, z powodu zdrowia. O dziesiątej je cokolwiek, nie siadając do stołu, bagatelkę, nic prawie... lecz dla pana, panie Marcelu, będzie coś solidniejszego.... — Chociaż nas jest tylko dwóch, nasza spiżarnia zaopatrzona jest zawsze w jakiś dobry kąsek....
— Nie kłopocz się o mnie, — rzekł młody człowiek, — wystarczy mi aż nadto toż samo co zwykle je mój stryj.
Hieronim zamilkł, lecz nie zdawał się przekonanym, a zapytawszy czy nie będzie potrzebny i otrzymawszy odmowną odpowiedź wyszedł z pokoju.
Porucznik, pozostawszy sam zbliżył, się do okna, otworzył je i przez długi czas przypatrywał się prześlicznemu widokowi, który miął przed oczami.
O ile wczoraj niebo było pochmurzone, o tyle teraz było czyste i promieniejące.
Wschodzące słońce zlewało swe ukośne promienie a niebieskie fale morza śródziemnego. Na lewym krańcu, u stóp białych domów Tulonu, dawała się widzieć, przystań z wielkiemi, nieruchomemi okrętami, około których tysiące małych statków o trójkątnych żaglach, podobnych do albatrosów lub mew, wykonywały fantastyczne ewolucye.
Marcel zachwycał się wspaniałością tej południowej natury, tego morza najpiękniejszego ze wszystkich mórz, gdy z tego kontemplacyjnego zachwytu wyrwał go głos, dający się słyszeć z dołu i krzyczący:
— I cóż, mój panie synowcze, jak się zdaje, stary twój stryj pierwszy musi ci powiedzieć dzień dobry....
Młody człowiek spojrzał na dół i ujrzał barona de Labârdèa w pantalonach flanelowych i starożytnym kaftanie aksamitnym, kiedyś czarnym, dziś prawie białym, przechadzającego się z laską w ręku, po alejach, z trudnością dających się rozpoznać, ogrodu całkiem dzikiego, lecz odznaczającego się bogatą wegetacyą drzew, pozostawionych samym sobie i którym nożyce ogrodnika od lat wielu rozrastać się nie przeszkadzały.
Aleje, wycięte kiedyś w kształt figur geometrycznych, dziś przedstawiały jeden wielki trawnik.
Bluszcz piął się po piedestałach posągów, poufale otaczał nogi Dyanny lub Wenus, i zdawał się powtórzyć dla tych bogiń cud nimfy, ściganej przez Apolina i zamienionej w drzewo.
Nakoniec w kasku bokża Marsa, ładna pliszka, o czarnej główce, usłała sobie gniazdko.
— Wybacz mi proszę, mój stryju, — odpowiedział Marcel na interpelacyą barona, — nie spostrzegłem cię, kochany stryju, tak byłem zatopiony w zachwycaniu się cudowną panoramą, roztaczającą się z tego okna.... Pośpieszę z dokończeniem ubrania, i zaraz schodzę na dół.
Istotnie po pięciu minutach Marcel zeszedł do ogrodu.
Co do rozmowy pomiędzy stryjem i synowcem, uważamy całkiem zbytecznem podawać ją, gdyż obracała się wyłącznie w sferze spraw familijnych Marcela, a ta rodzina nie jest powołaną do odegrania żadnej roli w naszem opowiadaniu.
Po raz pięćdziesiąty być może, stryj wraz z synowcem przeszli w całej długości aleje szpalerów, kiedy ujrzeli Hieronima, przybranego w kostium, który niegdyś możnaby nazwać liberyą, wychodzącego z domu z serwetą na ręku i zbliżającego się tak prędko, jak na to stare jego nogi pozwalały.
— Cóż to ma znaczyć? — szepnął baron, — dla czego ten stary waryat niszczy tak swój ceremonialny strój?
Zgadując wybornie, co się działo w umyśle pana de Labardès, factotum nie śmiał podnieść oczu na swego pana, gdy wymawiał uroczyście sakramentalne słowa.
— Pan baron jest usłużony....
— Jak to! — zawołał starzec, — jak to jestem usłużony?... Co to ma znaczyć?...
— To znaczy panie baronie, że śniadanie jest na stole.
— Wiesz dobrze, że z rana nie siadam do stołu....
— Tak jest, lecz ośmielę się zwrócić uwagę pana barona, że pan Marcel musi być bardzo głodny.
— To słusznie... — mruknął starzec — kiedy się jest młodym, jadłoby się od rana do nocy.... — A więc chodźmy na śniadanie....
— Nic pilnego, mój stryju, — rzekł porucznik, — apetyt mam nie wielki.
— Czy na prawdę?.
— Tak jest, mój stryju....
— Bah!... chodźmy jednakże. »Nie wierz gębie, połóż na zębie«, — jak mówi przysłowie... zobaczymy czy przysłowie ma słuszność....
I pan de Labardès z Marcelem skierował się ku willi, za nim szedł Hieronim tryumfujący, starając się wyprostować swą zgiętą postać.
Sala jadalna miała kształt ośmiokątny z plafonem malowany al-fresco, przedstawiającym amorki, kwiaty, owoce i ptaki o różnobarwnem upierzeniu.
Boaserye, rzeźbione cudownie, wyobrażały w pół-płaskorzeźbie sceny pasterskie Bouchera.
Wielkie szafy oszklone, stół na kręconych nogach, krzesła pokryte skórą wytłaczaną w kwiaty złocone, dopełniały dekoracyi i umeblowania.
Nie potrzeba dodawać, że to wszystko pochodziło z czasów zmarłego barona de Labardès, ojca barona Antydesa.
Na pierwsze spojrzenie, rzucone na stół, brwi tego ostatniego zmarszczyły się i istotnie było dla czego!....
Zamiast popękanych fajansowych talerzy, zwykle służących, Hieronim postawił chińską porcelanę... zamiast cynowego nakrycia, błyszczały srebra z herbami Labardèsôw — i na środku wielkiego półmiska srebrnego figurował kawałek zimnego mięsa, przeznaczony na cały tydzień i ubrany pietruszką!!
Nakomec gęste wino gaskońskie, ciemno czerwone błyszczało w weneckim flakonie w złote gwiazdki.
To wszystko stanowiło szalony zbytek, i wywołało owe groźne zmarszczenie brwi, lecz błagalny wzrok Hieronima wybuch powstrzymał.
Baron ukroił dwa kawałki wołowiny i jeden położył na talerzu Marcela, drugi zachował dla siebie.
W kilku kąsach mięso znikło z talerza młodzieńca....
— Czy mogę ofiarować ci więcej, mój chłopcze? — zapytał baron tonem jasno mówiącym: — odmów.
— Dziękuję ci po tysiąc razy, mój stryju. — odpowiedział Marcel, — mam już dosyć.
Twarz pana de Labardès rozjaśniła się, lecz niestety na krótko.
Hieronim wyszedł z sali jadalnej i po chwili powrócił, niosąc drugi srebrny półmisek, z którego rozchodził się przyjemny zapach pieczystego.
— Gwałtu! — myślał baron z niepokojem. — Cóż to za nowe szaleństwo tego starego waryata?!...
Niepewność trwała krótko, rzeczywistość przeszła wszystko, czego się obawiał.
Półmisek, postawiony drżącemi rękami Hieronima, zawierał kurczę rumiane, w miarę upieczone, przęślicznej powierzchowności.
Niemy z zadziwienia pan de Labardès po chwili dopiero odzyskał mowę, i porwany oburzeniem, zawołał głosem piorunującym;.
— Kurczę!?..., — Wszak to kurczę!?... — Tak niech mnie Bóg skarze! to kurczę!....
I głos jego, ile razy wymawiał wyraz kurczę, przybierał coraz wyższą i straszniejszą intonację.
Hieronim, bardzo wzruszony, blady, chwiejący się na małych nóżkach, najpokorniejszym tonem, szeptał mu do ucha:
— Na imię Nieba, panie baronie... na imię Nieba, dobry mój papie, uspokój się... to stary kogut...
Chociaż te słowa wymówione były bardzo cicho, Marcel je posłyszał. Tak były komiczne i wyraz twarzy starego sługi tak dziwaczny, że niepodobna było młodemu człowiekowi powstrzymać głośnego wybuchu śmiechu.
Wobec te; szczerej wesołości, pan de Labardès uczuł gniew znikający, jakby w skutek czarów... nawpół uśmiechnął się i czyniąc gwałtowne nad sobą wysilenie, rzekł:
— A więc, kogut czy kurczę, zjemy go....
Hieronim wyprostował się tryumfalnie.
Baron przysunął półmisek, do siebie, i usiłował zapuścić nóż pod skrzydło niewinnego ptaka, którego nieoczekiwany ukazanie się wywołało taką burzę.
— Tak jest, — powtórzył, zjemy go....
Lecz Marcel nie chciał pozostać w tyle za heroizmem, jaki pan de Labardès okazał w tej okoliczności.
— Kochany stryju, rzekł, kładąc rękę na ramieniu barona, — zapewniam, cię, że nie mógłbym wziąć w usta ani kawałka więcej....Jadłem już lepięj, aniżeli zwykle... Schowaj stryju na obiad to, wyborne pieczyste, czyniące honor talentom kulinarnym Hieronima....
Baronowi naturalnie nie trzeba było dwa razy tego powtarzać.
— Jak chcesz, mój chłopcze, — rzekł odsuwając półmisek; jak chcesz, ale przynajmniej — dodał, — napijesz się kieliszek mego gaskońskiego wina...
— Dziękuję ci, mój stryju...
— Chcesz więc?
— Nie, odmawiam....
— A toż dla czego?
— Nie piję nic, prócz wody.
— Na prawdę?
— Słowo honoru....
— Nie lubisz, czy też z zasady?
— Przez rozsądek... wino złe mi robi skutki... — odpowiedział Marcel z przymusem i nienaturalnym tonem.
Baron zatarł ręce.
— Wiesz co, moje dziecko, — rzekł — istotnie jesteś wzorowym chłopcem, gdybym miał syna, pragnąłbym, aby był do ciebie podobny!!... Trzeźwość i wstrzemięźliwość!... Kiedy posiada się dwie takie cnoty, ma się i inne, i idzie się wysoko!.. Przepowiadam ci piękną przyszłość!
— Przyjmuję tę wróżbę, — odrzekł Marcel, śmiejąc się.


∗             ∗

Po południu tegoż; samego dnia, młody człowiek miał dowód zainteresowania się i sympatyi, jakiemi natchnął barona de Labardès i ten dowód był tekiem zaprzeczeniem zwykłego charakteru skąpca, że nie możemy się oprzeć chęci przytoczenia go.
Stryj i synowiec siedzieli obok siebie na kamiennej ławce, ocienionej olbrzymią topolą, w głębi ogrodu willi.
— Mój kochany chłopcze, — rzekł nagle starzec, — gaża porucznika nie jest zbyt świetną, a majątek twego ojca nie pozwala mu dawać dodatków do pensyi.... Czy nie jesteś zmuszony odmawiać sobie czasami zbytecznie w twych potrzebach?...
— Ależ mój stryju, prywacye te nie istnieją dla tego, który szczerze i z dobrej woli przyjmuje pozycyę taką, jaka ona jest i stosuje się do niej.
— Ba! ba!... cudowne to w teoryi... ale w praktyce to całkiem co innego.... Byłem przecież kiedyś młodym... dawno to już temu!.. Chodzi mi o to, abyś był zadowolony.... Jesteś moim synowcem... jesteś Labardès... nosisz moje nazwisko... Pragnę postawić cię tak, abyś był w stanie honor mu przynosić w świecie.
— Jakim sposobem, mój stryju?
— Posłuchaj mnie.... Są tacy, którzy mają mnie za milionera i ci ludzie, którzy mówią to... mylą się.... Nie jestem bardzo bogaty... nie, daleko do tego... ale zresztą mam się mniej więcej nie źle.... Udaje mi się związać dwa końce i w dobrych latach, na Świętego Sylwestra, zdarzy mi się czasem coś odłożyć. A więc skorzystasz z mych oszczędności, niech mnie Bóg skarżę!!... Dam ci... tak jest, na honor... nie cofam się... dam ci... dwadzieścia pięć ludwików!!...
— Dwadzieścia pięć ludwików!! — powtórzył Marcel zdumiony, tak niespodziewaną rozrzutnością, wydającą się nie do pojęcia.
— Tak jest, mój chłopcze... pięćset liwrów, pięknemi złotemi ludwikami.... Co na to mówisz?... hę?...
— Powiem ci, mój stryju — odrzekł młody człowiek, biorąc rękę barona i ściskając ją czule, — powiem ci, że nigdy nie zdołałbym podziękować ci godnie za twą dobroć, mój stryju, która mnie rozczula więcej, aniżeli wyrazić zdołam.... Lecz powtarzam ci stryju, że nie mam żadnych pragnień... nie mam potrzeb... Znaczna to suma, którą mi ofiarujesz, byłaby więc dla mnie, na teraz przynajmniej, całkiem bezużyteczną.... Przyjmuję ją jednak z wdzięcznością, i jako pochodząca od ciebie stryju, bardzo jest mi drogą.... Tylko, błagam cię, kochany stryju, abyś zachował ją w swych rękach, aż do dnia, w którym znalazłszy dla niej użytek, poproszę o nią.
Wyraz radości, nie dającej się wypowiedzieć, zabłysnął na pomarszczonej twarzy barona, podczas gdy mówił siostrzeniec.
— A więc moje drogie dziecię, — rzekł wzruszonym głosem, — masz słuszność... słuszność zupełną i znam wiele siwych głów, które mogłyby od twoich młodych wąsow brać lekcye rozsądku.... Strzedz będę twych pięciuset franków... pilnować ich będę przez miłość dla ciebie... będzie to twoja skarbonka, kasa, twój mały worek... i obiecuję ci, że ten worek będzie miał wiele....
I dwie łzy radości zwilżyły powieki starego szlachcica, na myśl, że w osobie swego synowca mieć będzie spadkobiercę, według swej myśli...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.