Rodzina de Presles/Tom I/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

W którym po raz pierwszy będzie mowa o pięknej prownsalce.
Około godziny wpół do dziewiątej, Hieronim przybiegł oznajmić porucznikowi, że dwaj służący pana Jerzego Herberta przyjechali konno i dobrze uzbrojeni, żeby służyć za eskortę, w drodze od willi Labardès, do bastidy ich pana.
Stary factotum jednocześnie oznajmił, że własnemi rękami osiodłał klacz.
— Życzę więc ci dobrej nocy, kochany stryju, — rzekł Marcel, — muszę już cię pożegnać....
— O której godzinie myślisz powrócić? — zapytał baron.
— Przyznaję się, że nie wiem... wieczerza może się przedłużyć do późnej nocy...
— Bardzo jest nawet prawdopodobnem, że się przedłuży do rana, — odrzekł starzec z uśmiechem — kolacya młodych ludzi, znam się na tem.... Jak ci niedawno mówiłem, byłem młody.... W każdym razie, jeżeli festyn u twego nowego przyjaciela nie przedłuży się tak jak przypuszczam, prześpij się kilku godzin u niego na fotelu, tak aby do mnie przybyć za dnia.... — A to dla dwóch powodów.... — Przedewszystkiem, wiesz z doświadczenia, że nie dobrze teraz jest włóczyć się po drogach, po zachodzie słońca. A potem, Hieronim jest stary i nie łatwo zerwie się z łóżka w nocy, aby ci otworzyć.... Tak jak i jego pan, potrzebuje snu....
— Bądź spokojny mój stryju, powrócę około szóstej lub siódmej z rana.
— Czy będziesz u mnie jadł śniadanie?...
— Byłoby to dla mnie niemożliwem.... Co najwyżej będę miał dość czasu uściskać cię mój stryju, i odjechać zaraz do Tulona, gdyż prawdopodobnie wymarsz mojego półko rozpocznie się bardzo rano, a niechciałbym spóźniając, narazić się na niezadowolenie starszych.
— Masz słuszność, moje kochane dziecię, a więc do jutra rana, i wierz mi, że żegnając się z tobą, uściskam cię z ojcowskiem sercem, chociaż jestem tylko twoim stryjem....
Marcel ścisnął rękę starca, dla którego czuł szczere i żywe przywiązanie, i który miał istotnie wiele dobrego, pomimo swej oryginalności i skąpstwa.
Porucznik podszedł do klaczy, którą Hieronim oprowadzał po dziedzińcu; biedne zwierzę, na bardzo chudej tego dnia paszy będące.
Siadł na siodło i pojechał pod eskortą dwóch służących, z których jeden był to Dominik, kamerdyner Jerzego, pozostawiony przez niego wczoraj w Tulonie.
Pierwsze pytanie Marcela było:
— Pan Herbert nie cierpiał dziś na ranę?
— Nie, panie, — odpowiedział służący... — Dzięki panu i dzięki Bogu, rana mego pana dziś rano była tak nieznaczącą... że wstawszy, miał się tak jak zwykle....
— A prócz tego, jakie są wiadomości?... Czy zbiegli galernicy zostali schwytani?
— Niestety! nie. Mieliśmy niedawne w willi pana prokuratora królewskiego przybyłego dla dopełnienia autopsyi ciała łotra, którego pan zabił tak w porę, i dla przyjęcia zeznania od pana mego w tej sprawie.... Jest bardzo zaniepokojony... jak się zdaje, wszelkie poszukiwania żadarmeryi, wszelkie obławy chłopstwa nie doprowadziły absolutnie do niczego... Nie zadziwiłoby mnie, żeby ta banda szatanów nowego nieszczęścia nie stała się powodem dzisiejszej nocy....
— Spodziewajmy się, że nie... — rzekł Marcel.
— Tak jest panie, można spodziewać się... lecz z takimi bandytami, gorszemi od wściekłych wilków, trzeba się zawsze obawiać....
Jeźdcy minęli miejsce, w którym droga się rozchodziła.
Od tej chwili, mnóstwo eleganckich powozów, familijnych londans, uroczystych poczwórnych koczów lekkich odkrytych koczyków, przejeżdżało około nich, kłusem tęgich koni, w tym samym co oni kierunku.
W powozach tych dojrzeć było można przy świetle pochodni, młode i ładne kobiety w balowych toaletach. Pod fałdami białych burnusów i różowych mantyli odgadywało się nagie ramiona. Kolczyki, kolje i kolce z dyamentów rzucały blade ognie w ciemności, przypominając luciole, szukające się w krzakach przy drodze.
Marcelemu nie jednokrotnie w życiu dawało się słyszeć określenie kolacyi młodych łudzi: kolacya z kobietami.
Przez kilka chwil sądził, że te piękne i postrojone osoby, należały do świata dwuznacznego, łatwych cnót z Tulonu, udających się na wieczór do Jerzego. Lecz widok tarcz herbowych, majestatycznie rozpościerających się na portyerach każdego prawie z powozów, wywiódł go z błędu.
Widocznie, te powozy zawierały osoby, należące do najwyższej arystokracyi prowansalskiej.
— Cóż to znaczy — zapytał Dominika, — czy to jest jakiś hal tej nocy w okolicy?...
— Tak jest panie, jak zwykle co rok. w tej porze, wielki bal w blizkości od nas.
— U kogóż? — U państwa margrabiostwa de Salbert, których willa, jedna z najpiękniejszych w okolicy, znajduje się o kwadrans drogi od naszego domu.... Park willi Salbert graniczy z morem naszych ogrodów....
— Któż to taki ten pan margrabia de Salbert?
— Jest to wielki pan, bardzo bogaty; utrzymują, że posiada przeszło trzykroćstotysięcy franków renty.... Zimę przepędza w Paryżu... przyjeżdża do Prowancyi wraz z panią margrabiną w kwietniu i w pierwszej połowię Maja zawsze daje bal.... Kiedyś pan Jerzy bywał na tych balach... lecz od przeszłego roku przesiał...
— Dla czegóż to?...
— Pan Jerzy i pan margrabia de Salbert przestali się odwiedzać?...
— Czy coś zaszło między niemi?
— Tak jest, mój Boże... jakieś nieporozumienie...
— O co?
— Z powodu jakichś drobnostek... o nic prawie... poszło im podobno o polityczne opinie co do rządu. Dowiedziałem się o tem od kamerdynera pana de Salbert.... Margrabia wyrzucał memu panu pewnego dnia jego opinie... zaraz przypomnę sobie słowo... ah! tak: nadto postępowe... nie wiem dobrze co to znaczy. Mój pan odpowiedział, mówiąc o dumie arystokratycznej... margrabia odrzekł, że pewne zapatrywania się dobre są dla pospólstwa.... Wtedy mój pan podobno zawołał: — Panie margrabio, dziękuję mu za lekcyę, którąś mi dać raczył... skorzystam z niej... będę odtąd umiał trzymać się na swem miejscu, to jest wśród pospólstwa takiego jak ja.... Poczem opóścił willę Salbert. Odtąd nie postał tam nogą, przestał nawet bywać, u wszystkich osób utytułowanych w całej okolicy, z któremi dawniej był w przyjaźni.... Ostatecznie dobrze uczynił, ponieważ chciano go upokorzyć.... Nie potrzebuje nikogo pan Jerzy... jest bogaty, a kiedy się jest bogatym, można się obejść bez całego świata....
Kamerdyner zachował milczenie przez czas ja kiś, oczekując ze strony Marcelego dowodu uznania opinii, jaką wypowiedział. Lecz czekał napróżno.... Pan de Labardès milczał. Rad był przyjąć objaśnienia zkądkolwiek one pochodziły, o charakterze i zwyczajach swego nowego przyjaciela, lecz nie wypadało mu wyrażać swoją opinię co do tego przyjaciela przed służącym wielomównym i niedyskretnym.
Dominik gadatliwy z natury, nie uważał się za pobitego. Po chwili, rozpoczął na nowo:
— Tak, proszę pana.... Naprzód mój pan powiedział sobie: — Tak będzie! — Tak być musi.... Ma on żelazny charakter, jak co postanowi, to tak jak gdyby wszyscy notaryusze akt podpisali? Zostawił wszystkich utytułowanych u siebie, a sam został u siebie... A jednak znam jeden dom, do którego że iść nie może bardzo go serce boli... ponieważ tam jest magnes, który przyciągał go tak jak i wielu innych przyciąga!.... Pan, który nie jest tutejszy, nigdy zapewne nie słyszał o pięknej Prowansalce?\
— Nigdy...
— Mówią o niej jednak wiele, zaręczam panu, i to nie tylko tu, ale i w Marsylii.... a nawet dalej....
— Cóż to takiego ta piękna Prowansalka?...
— Jest to panna Dianna de Presles, córka generała, hrabiego de Presle, zamieszkującego swój zamek, o dwie małe milki ztąd....
— W jakimże wieku ta młoda osoba?...
— Dziewiętnaście lub dwadzieścia lat, jak myślę... być może mniej, ale w każdym razie nie więcej...
— I czy zasługuje na tęż sławę piękności?
— Ah! proszę pana, że zasługuje to zasługuje!... Pana Dianna piękniejszą od wszystkiego co tylko można sobie wymarzyć najpiękniejszego!... Ja, który jeździłem często z moim panem do Paryża, znam teatra, a nawet operę, nigdy nic piękniejszego nie widziałem....
— I sądzisz, że pan Jerzy zauważył tę pannę de Presles?...
— Oh! z pewnością panie zauważył... więcej nawet aniżeli potrzeba było dla jego spokoju.... Gadano w okolicy... że ją zaślubi.... nie zaślubi.... ale nakoniec, na szczęścić, pan Jerzy rozmyślił się.... Przez jakie czas bardzo był smutny, ale teraz ciągle już jest w dobrym humorze... Zkąd wnoszę, że piękna Prowansalka wywietrzała mu z głowy...
— Panna de Presles, będzie tej nocy na balu w willi Salbert?
— Chyba byłaby chora.... Pani margrabina i Pani de Presles, są z sobą prawie nierozłączne... Zresztą panna uwielbia taniec... jest to w jej wieku, nie mówią o pani de Presles, jej matce, nie mającej jak lat czterdzieści; prześliczna jeszcze kobieta, lubi także bawić się....
— A państwo de Presles nie mają innych dzieci prócz panny Dianny?...
— Mają syna, pana Gontrana, młodzieniaszka piętnastoletniego, wcielony dyabeł, proszę pana... obiecuje być z czasem skończonym urwisem:... Gdybym powtórzył panu wszystko, co już o nim opowiadają, pan by nigdy nie dał wiary....
W chwili, kiedy Dominik dawał tę odpowiedź na pytanie pana de Labardès, konie stanęły przy branie willi Jerzego.... Brama była otwarta... Brązowe lampiony peronu roztaczały w około siebie światło jakby gwizd, a okna jasnością błyszczące, dawały się domyślać, że wnętrze domu oświecone jest a girno.
Marce zeskoczył z konia i rzucił lejce Dominikowi.
Lokaj we fraku à la française, w jedwabnych pończochach i srebrnym na szyi łańcuchu, jak odźwierny ministeryum, zaprowadził go do salonu gdzie się znajdował Jerzy, otoczony kilkoma młodymi ludźmi, z których trzech miało mundury oficerów kawaleryi.
Prowansalczyk odszedł od grupy, podbiegł na spotkanie porucznika i uścisnąwszy mu ręce, rzekł, zwracając się do swych gości;
— Panowie, przedstawiam wam pana Marcela de Labardès, mego zbawcę, który pozwala mi nazywać się moim przyjacielem i proszę was, abyście go kochali przez miłość dla mnie, zanim zaczniecie go kochać dla niego samego, co nastąpi jak tylko cokolwiek go poznacie... to jest, zanim upłynie godzina.
Wszystkie ręce wyciągnęły się do młodego człowieka, ośmielonego od razu tem szczerem i serdecznem przyjęciem.
Przerwana ogólna rozmowa rozpoczęła się na nowo.
Jerzy zaprowadził Marcela do framugi otwartego okna.
— No i cóż, — zapytał go, — jakże stryj cię przyjął? Czy jesteś z niego kontent?
— Zachwycony... okazał się dla mnie bardzo dobrym....
— Doprawdy?
— Do tego stopnia, że czuję się rozczulonym i wdzięcznym nad wyraz....
— Kazał ci pościć jednakże?
— Bynajmniej... Jeżeli nie zabito tłustego cięlęcia, to przynajmniej upieczono kurczę na uczczenie mnie....
— Kurczę! — zawołał Jerzy z komicznem zadziwieniem.... — prawdziwe kurczę!! czyż to nie było kurczę z tektury?!
— Było delikatne, i upieczone w samą miarę.
— I jesteś tego pewny?...
— Jadłem je....
— Cud, mój przyjacielu!! cud!! lecz przynajmniej baron de Labardès krzyczał na głód, płakał na nędzę przed tobą... powiedział ci, że dzierżawcy pan swą nie płacą, że wszyscy go okradają, i wkrótce dojdzie do najsmutniejszych ostateczności?...
— Mówił mi przeciwnie, że ma się bardzo dobrze, że robi oszczędności, — i... — nie uwierzysz mi znowu! — dał mi dwadzieścia pięć ludwików....
— Co ty mówisz?... — zapytał Jerzy, udając, eż nie dosłyszał.
Marcel powtórzył mu cały frazes.
— No, no, — rzekł wtedy młody Prowansalczyk z najzabawniejszą zimną krwią, — podobna zmiana w sposobie życia twego stryja, zapowiada jakiś wielki kataklizm!! Nie zadziwiło by mnie gdyby rewolucya niedługo wybuchła.... Ale prawdziwie, — dodał, zmieniając ton mowy, — jestem zasmucony tem coś mi powiedział. — Seryo?
— Całkiem seryo?
— I to dla czego?
— Ponieważ, jeżeli się tak miłym, będę zmuszony cenić go i życzyć mu jak najdłuższych lat i wszelkiej pomyślności.
— A więc, cóż w tem złego?
— Zaczekajże!... W podobnym stanie rzeczy, nie będzie mi już wolno błagać niebios, tak jak to czynię dziś od samego rana, żeby zacny szlachcic jak najprędzej połączył się ze swemi przodkami.
— Jak to!! — zawołał Marcel. — Prosiłeś niebo o śmierć mego stryja!!...
— Nie chodziło mi o jego śmierć, lecz o spadek po nim... dla ciebie, naturalnie, który, jak się spodziewam, rzuciłbyś epolety w pokrzywy, zaraz po odziedziczeniu i został moim sąsiadem....
— A więc, ja z mej strony, — odrzekł młody człowiek, — pragnę, przysięgam ci z całej mojej duszy, aby dziedzictwo kazało na siebie oczekiwać jak najdłużej i przedłużyłbym życie mego stryja, gdyby to było w mej mocy, kosztem mojego..
— Szlachetne masz serce! — rzekł Jerzy z wzruszeniem, ściskając rękę porucznika. — Nie uważaj w mych słowach nic innego, jak to co w nich było istotnie, to jest żart i wierz mi, że szczęśliwy i dumny jestem z twojej przyjaźni.
Od framugi okna dwaj młodzieńcy przeszli na balkon, podtrzymywany wdzięcznie rzeźbionemi karyatydami i dominujący nad calem morzem i całą okolicą.
Na prawo dawały się widzieć, a raczej odgadnąć, gęste cienie lasu odwiecznych drzew, które w owej epoce, kiedy jeszcze nie było iluminacyi ogrodów, przedstawiały widok prawdziwie czarodziejski i podobniejszy do prześlicznej dekoracyi więcej aniżeli do samej natury.
Pod cieniami tych drzew, pod zaokrąglonemi kopułami gęstej zieloności, mnóstwo, niedające się niemal zliczyć, chińskich latarni z kolorowego szkła, rozlewało na biały piasek alei, szarawe pnie odwiecznych drzew i trawniki, łagodne i przyćmione światło wszelkich odcieni pryzmatu.
Dalekie perspektywy, dziwacznie oświetlona tem tajemniczem światłem, przybierały pozór fantastyczny prawie. W pewnych miejscach lampiony i latarnie zagasły, a te ciemne miejsca wśród świateł zielonych i różowych, wydawały się jak jaszcze rozwartych przepaści.
Czasami, gdy nocny zefir silniej powiewał, przynosił na swych skrzydłach wraz z zapachem kwiatów, dźwięki oddalonej muzyki żywego i wesołego tempa.
Chociaż przerywane wskutek nieregularności powiewu, dawały się odróżnić z łatwością motywa modnych oper, przemienione w skoczne galopy, walce i kadryle.
— Jeśli się nie mylę, — rzekł Marcel, — tam tańczą dzisiejszej nocy?...
I ręką wskazał uiluminowane drzewa, zkąd muzyka zdawała się przychodzić.
— Tak jest, mój kochany, — rzekł Jerzy z pewnym odcieniem smutku, — tak jest, nie mylisz się;... Tańczą tej nocy w willi Salbert, a te oświecone drzewa, które ztąd widać, dotykające mego ogrodu, należą do parku tej willi....
Powiedziawszy te słowa, młody człowiek pozostał czas jakiś zamyślony i marzący.
— W tej chwili, — myślał Marcel, — myśli o pannie de Presles, kocha ją jeszcze zapewne....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.