Rodzina de Presles/Tom I/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina de Presles |
Data wyd. | 1884-1885 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amours de province |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zarówno jak opuściliśmy szynkownią pod Morskiem Królikiem dla willi de Labardès, a tę ostatnią dla wiejskiego domu Jerzego Herberta, opóścimy również ten bogaty i gościnny dom, do którego zresztą powrócimy wkrótce, dla zamku de Presles tego samego dnia 30 maja 1830 r. o godzinie ósmej wieczorem.
Siedziba generała hrabiego de Presles, w niczem nie przypominała prześlicznych i kokieteryjnych willi, rozsianych na brzegach pięknej i żyznej Prowancyi.
Było to prawdziwe starożytne zamczysko, sięgające pierwszych lat piętnastego wieku.
Od tej epoki jednakże, kasztelani, dziedziczący zamek jeden po drugim (wszyscy należący do historycznej familii hrabiów de Presles), dodawali liczne anneksa do pierwotnej budowli i w każdem pokoleniu powiększali i starali się zastosować rodową swą siedzibę do współczesnych wymagań.
Zamek, położony na najwyższym punkcie wzgórza, pokrytego bujną wegetacyą panował nad morzem, i olbrzymie drzewa jego parku dochodziły prawie do piasczystego morskiego wybrzeża.
Niezmiernej wielkości korpusy budowli, wystawiane były z białego kamienia, którego czas zamiast nadać mu brunatno-szary kolor starości, pozłocił tylko. W rogach budowli wznosiły się wieżyczki wysmukłe, pokryte ładnemi łupkowemi, spiczastemi daszkami, dumnie sterczały niby feodalno strażnice. Rozmaite części budowli, stanowiące zamek, odznaczały się rozmaitością stylów, wskazujących epokę, w której były wznoszone. Jedne z nich sklepione w guście romańskim, inne z ostremi gotyckiemi łukami, inne nareszcie nosiły na sobie wykwintną cechę renesansu. Całość jednakże, chociaż nieregularna, czyniła wrażenie monumentalne i majestatyczne.
Arkady sklepione, na podobieństwo starożytnych klasztorów, okalały główny podwórzec i dozwalały mieszkańcom zamku przechadzać się bez względu na pogodę.
Urządzenie wewnętrzne i umeblowanie dostarczały okazów, tak jak i w zewnętrznej architekturze, najrozmaitszych epok i stylów.
Sala straży znajdowała się tam jeszcze z pułapem ze starego dębu rzeźbionym z wystającemi belkami, a w przerwach między niemi dawały się widzieć malowane tarcze herbowe, trofea z broni: rękawice, miecze, puklerze i panoplie szlacheckie wyłaniały się z cieniu, w którym ta sala wiecznie była pogrążona; przy dwóch ścianach przeciwległych, wznosiły się dwa wysokie rzeźbione kominy, tak prawie piękne, jak komin wielkiej sali pałach sprawiedliwości w Bruge.
Ztąd wchodziło się do obszernej jadalni, której ściany obite były bardzo ciekawemi flamandskiemi makatami, przedstawiającemu kiermasze, kreślone z komiczną werwą Dawida Teniersa.
Później szły salony z czasów Ludwika XIV, z sufitami, z ciężkiemi firankami z brokateli weneckiej, meblami bogato złoconemi.
W innej części zamku spotykało się styl Ludwika XV, a raczej Pompadour tak manierowany, a jednak tak pełen wdzięku ze swemi chińszczyznami i scenami pasterskiemi.
Nakoniec większa część salonów i buduarów, przeznaczonych na codzienny użytek, przedstawiały wyrafinowany comfort współczesny, połączony z pańskim zbytkiem dawnych dobrych czasów.
Z tysiąca drobnych szczegółów urządzenia, eleganckiego ułożenia pewnych rzeczy, mebli pozornie bez znaczenia, które jednak przyczyniały się do ogólnego porządku, symetryi i dobrobytu, łatwo było odgadnąć zręczny i czynny dozór kobiety, a raczej powiedzmy dwóch kobiet.
I niewątpliwie hrabina de Presles i panna Dianna, jej córka, zachwycającemu były gospodyniami domu, nie spuszczającemu się w niczem z wewnętrznych spraw domu na inicyatywę służących.
Przedstawimy matkę i córkę czytelnikowi, prowadząc go do pokoju, w którym panna Dianna kończyła tualetę na bal w willi Salbert, a to da nam sposobność rzucenia pobieżnego szkicu, wdzięcznego obrazka, jeżeli w każdym razie nam się to powiedzie.
Wyobraźcie sobie pokój średniej wielkości, całkowicie obity (ściany i sufit), perską materyą; na tle pranie białem, rozsiane bukiety róż, fiołków i liście bluszczu.
W jednym końcu tego pokoju, na białym dywanie o kwiatach purpurowych, umieszczona była tualeta Duchesse, na której weneckie stało zwierciadło, oprawione falami koronek.
Przed tą toaletą, stały dwie kobiety, pani de Presles i panna Dianna, obie w balowych sukniach, matka zapinała kolję z cennych pereł na zachwycającej szyi swej córki.
Osiem świec w dwóch kandelabrach jasno oświecało tę scenę rodzinną.
Powiedzmy słów parę o tych kobietach.
Pani de Presles, jedyna córka gubernatora wyspy Bourbon, ożenionego z kreolką, sławną z piękności, miała lat piętnaście w chwili, kiedy oddała rękę hrabiemu de Presles. W 1830 r. dochodziła zaledwie trzydziestu dziewięciu lat, a zdawała się mieć co najwyżej dwadzieścia osiem.
Uchodziła za jedną z najbardziej zachwycających kobiet Prowancyi i zasługiwała w zupełności na tę reputacyę.
Wysoka i wysmukła, z cerą tej matowej i złotawej bladości, właściwej kreolkom, pani de Presles miała rysy starożytnej czystości, ożywione i iskrzące się współczesnym dowcipem. Pochodzenie jej zdradzał nietylko odcień cery, lecz także obfitość, prawie nie do uwierzenia, prześlicznych włosów brunatnopłowych, zebranych w ciężkiej masie na tyle głowy i niedbale zakręconych. Pochodzenie jej także zdradzało się przedewszystkicm w wyrazie oczu, długich czarnych, oczu Almei Wschodu, czasem zamglonych, jakby przez jakieś niejasne marzenie, czasem znowu iskrzących się i ciskających płomienie.
Pani de Presles, przez miłość macierzyńską wyrzekła się toalet różowych, białych lub niebieskich, które rozkwit jej świeżej i promieniejącej piękności dawał prawo zachowywać długi czas jeszcze. Ubraną więc były w suknię blado-fioletową, której stanik wydekoltowany pozwalał widzieć ramiona cudownie piękne. Kształty jej posągowe, godne dłuta Prascitelesa lub Fidyasza, odznaczały się wdziękiem kokieteryjnym, miluchnym, pieszczotliwym, jeśli można tak się wyrazić, przypominającym niektóre z tych pięknych patryszek, których typ otworzył ołówek Gavarniego. Dla pamięci tylko wspomnimy o jej rękach i nogach.
Nogi jej — były to nogi dziecka... ręce, — ręce kreolki i wielkiej damy.
Jaka więc była piękność Dianny, jeśli zyskała przy takiej matce przydomek Pięknej Prowansalki, co znaczyło królowa kwiatów tej Prowancyi ukochanej, gdzie dobry król René stworzył dwór miłości!...
Dianna miała lat dziewiętnaście... w niczem nie była podobną do matki, inaczej była piękną, inaczej była zachwycającą.
Dianna była równego z matką wzrostu, lecz szczuplejsza od niej. Postać jej pełna wdzięku, łączyła w sobie tę podwójną doskonałość kształtów jednocześnie zaokrąglonych i pełnych elegancyi.
Figura jaj wyniosła i prosta, jak młodego jesionu, nie potrzebowała, aby wydawać się bez zarzutu, udawać się do uczonej lecz sztucznej i kłamliwej pomocy gorsetu.
Biust jej miał owe cudowne kontury towarzyszek Dianny Łowczym, których powtarzały boskie torsy, frontony Ateńskich świątyń, w płaskorzeźbie z białego marmuru....
I jeżeli oko śledziło pod fałdami sukni falowanie ciała bez zarzutu i wzniosło się do twarzy, zatrzymywało się w zachwycie... zdawało się widzieć jakieś czarowne widzenie, anioła.... Wątpiło samo o sobie, patrzało jeszcze i wkrótce nie było w stanie oderwać się od tej głowy młodej i promieniejącej!...
Jak opisać to czoło gładsze od kości słoniowej, bielsze od kwiatu niepokalanej lilii, na którem jaśniała myśl i inteligencya... brwi cudownie zarysowane, jak gdyby nakreślone strzałą małego bożka Kupidyna, mytologicznej pamięci... jej oczy szczególniej, których aksamitne źrenice, jak niebo i jak Ocean miały odcień ciemno niebieski i głęboki?...
Nie było nic w świecie bardziej ruchliwego, zmiennego i czarującego nad jej oczy jaśniejące i łagodne, których wyraz zmieniał się co chwila, stosownie do myśli, przebiegającej jej umysł.
Czasami miały wyraz spokojny, z arystokratyczną impertynencyą... to znowu iskrzyły się dowcipem; to szydercze, jak epigramat... to nareszcie zamglone i wzruszone, zdawały się, z pośród długich rzęsów nawpół opuszczonych, dostrzegać niezmierzone przestworza wymarzonej miłości....
Mały jej nosek kokieteryjny i zgrabny, z różowemi i perłowemi nozdrzami, nosek taki, jakie stwarzał Watteau u swych bogiń Opery, wznosił się nad dowcipnemi i ruchliwemi równie jak oczy ustami, jakby z wilgotnego koralu, zdawały się z żalem tylko nakrywać ząbki, oślepiającej białości.
Włosy blado brunatne, z połyskiem popielatym, włosy te jedwabiste długie i gęste, przyprowadzające mężczyzn do szaleństwa, a kobiety do zazdrości, wieńczyły tę idealną głowę, tworząc naturalny dyadem, tę oznakę młodości i piękności, za którą nie jedna księżna oddałaby z całego serca wszystkie swoje dyamenty.
Do tego wszystkiego cośmy powiedzieli, dodajmy godność, wdzięk bez granie, coś niedonaśladowania w najdrobniejszych jej ruchach, a da to tylko nader słabe wyobrażenie, jak wyglądała Dianna de Preseles.
Dianna była ubraną z boską prostotą, miała sobie sukienkę z białego indyjskiego muślinu, na mniej aniżeli matki wydekoltowany, lecz dającą podpatrzeć początek cudnych ramion i rąk aż powyżej łokcia, różowych z zachwycającemi dołkami.
Kolia z pereł, o której wspominaliśmy, bransoletka również perłowa i trzy bukiety fiołków dopełniały tualety młodego dziewczęcia.
Jeden z tych bukietów Dianna miała we włosach, drugi w pośrodku stanika, a trzeci przy węźle białego swego paska.
Tak przystrojona, zdawała się rozlewać na około siebie rodzaj dziewiczego zapachu i łagodnego promieniowania.
Uśmiechała się do swego obrazu, odbijającego się w zwierciedle Duchesse i końcem nóżki uderzała w takt kadrylów żywego tempa, jakgdyby już je tańczyła.
Pani de Presles zapięła kolję.
Pochyliła się, aby złożyć pocałunek na atłasowem ramieniu swej córki i rzekła;
— Już skończone, moje drogie dziecię; teraz piękną jesteś jak anioł....
— Mniej piękną jak ty, moja dobra mateczko! — odpowiedziało żywo dziewczę.
— Pochlebnica!!
— Pochlebnica, ja?... Ah! moja mamo, nie myślisz tego co mówisz!... wiesz dobrze, że jestem uosobioną szczerością!!... Czy oskarżasz także zwierciadło o pochlebstwo?... Wszak ono prawdy nie ukrywa!! A więc przyjrzyj się sobie mamo... wybadaj je, a zobaczysz co ci odpowie....
— Mam się patrzeć w zwierciadło obok ciebie, moje dziecię!... — rzekła pani de Presles z uśmiechem.
— Dlaczegóżby nie?
— Ja, stara kobieta!...
— Stara kobieta!!... Ah! to wyborne!!... wołała Dianna z komicznym dąsem....
— Może będziesz utrzymywać, że jestem ciebie młodszą? Bóg mi świadkiem, że nie chciałabym, aby tak było!...
— A toż dla czego?
— Ponieważ, gdyby tak było, droga moja Dianno, nie byłabym twoją matką....
— Byłabyś więc moją siostrą....
— Dość tego, tak jest dobrze, jak jest teraz.... Bądź młodą, a mnie pozwól być starą....
— Jak to, jeszcze!!...
— Naturalnie, że jeszcze! odrzekła.
— Nakoniec, stara czy młoda, spójrz mamo na siebie», zdaje się, że nie możesz mi tego odmówić....
— Chcesz więc?...
Łącząc czyn ze słowami, Dianna swą zachwycającą ręką objęła kibić matki i zmusiła ją łagodnie, aby się pochyliła; tym sposobem obie ich twarze odbiły się jednocześnie jedna obok drugiej w weneckiem zwierciedle.
Jednocześnie z temi dwoma czarującemi głowami, istotnie wyglądającemi na siostry, wierne zwierciadło odbiło podwójny uśmiech.
Matka uśmiechała się do swej córki, córka uśmiechała się do swej matki.
— Jesteś więc już zadowoloną? — zapytała pani de Presles.
— Patrzałaś mamo, — odrzekła Dianna — i widziałaś, czyż nie jesteś dość piękną?...
— A jednak nie mnie przezwano piękną Prowansalką!...
Dianna tupnęła nogą....
— Ah! kochana mamo, — zawołała — nie mów mi o tym przydomku, który oburza mię ile razy pomyślę, że mnie go nadano, kiedy ty jedna masz do tego prawo!!
— No, moja mała, nie gniewaj się i pomyśl, że powodzenie twoje cieszy mnie więcej, jak ciebie samą.... Kiedy książka, obraz, dramat są oklaskiwane, komu serce bije z radości i dumy? Wszak autorowi....
— Być może, masz słuszność, moja poczciwa mateczko... nigdy się na to nie zapatrywałam z tego punktu widzenia!... Tu całkiem wywraca moje pojęcia!... Teraz pragnę być piękną, bardzo piękną... chcę, żeby wszyscy mnie uwielbiali, ponieważ do ciebie samej matko to uwielbienie powróci!...
Pani de Presles objęła rękami swą córkę i namiętny wycisnęła pocałunek na jej czole i włosach....
— Teraz już pogodziłyśmy się, — rzekła, — mówmy o czem innem.... Dobrze się myślisz bawić dzisiejszej nocy?...
— To nie ulega wątpliwości... tak lubię żaba wy! Czyż jest coś na świecie, co może więcej uszczęśliwić jak bal?...
— Jest moje dziecię....
— A cóż mogłoby być innego? — zapytała ciekawie Dianna.
— Są spokojne radości ogniska rodzinnego, czyste rozkosze związku opartego na szacunku i miłości, niewyczerpane szczęście macierzyństwa....
— Wiem o tem wszystkiem, moja dobra mamo; lecz mówiłam ci o przyjemności, nie o szczęściu....
— I zadziwiło cię, nieprawdaż? że z powodu rzeczy błahej odpowiedziałam ci poważnie. Oto dla czego tak uczyniłam.... Masz lat dziewiętnaście; a tem samem, jesteś w wieku zamążpójścia...
— Już!! — szepnęła Dianna, z prześliczną minką.
— W twoim wieku, moje dziecię, byłam już od lat czterech zamężną.
— Oh! ty mamo, to całkiem co innego.
— Dla czego? — Byłaś, niewątpię, daleko rozsądniejszą odemnie.
— Co ma znaczyć, że wcale ci nie pilno wyjść za mąż....
— Oh! nie, przysięgam ci mamo!! tak mi dobrze przy tobie....
— Od czasu, jak wiole bywamy w świecie, — mówiła pani de Presles, ucałowawszy Dianę po raz drugi... — Na wszystkich tych balach, zabawach, czy nie zauważyłaś nikogo?...
— Zauważyłam kobiety najmilsze i mężczyzn najlepiej wychowanych.
Pani de Presles uśmiechnęła się na tę odpowiedź, uczynioną z akcentem naiwności, z pewnością nie udanej.
— Właściwie nie o to ciebie pytałam... — rzekła po chwili.
— A więc, dobra mamo, wyraźniej mnie zapytaj.... Odpowiem, jak będę mogła najlepiej....
— Otóż powiedz mi, czy wśród tych ludzi światowych, z których kilku jest kawalerów bardzo dystyngowanych i którzy na wszystkich balach są twymi tancerzami, nic ma żadnego, który byłby dla ciebie sympatyczniejszym od innych? Dianna przez chwilę szukała we swych wspomnieniach.
— Mój Boże, niewiem... — odrzekła.
— Czy jesteś tego pewną?
— Oh! najzupełniej pewną. Jednakże, pozwól mamo.... Aby być absolutnie szczerą, muszę ci powiedzieć o jednym młodym człowieku, którego przekładam i to o wiele nad wszystkich moich utytułowanych tancerzy; lecz ponieważ od roku nie bywa u nas więcej i nie spotykamy go nigdzie, nie przyszedł mi na myśl odrazu....
— Cóż to za młody człowiek, moje dziecię?...
— Pan Jerzy Herbert.
— I jakież to były powody, że ci się więcej od innych podobał?
— Pan Herbert, nie mówił mi nigdy cienia nawet komplementu... był dowcipny i wesoły... umiał mówić o czem innem jak o deszczu i pogodzie... nakoniec bawił mnie... i to jest powód, że go żałowałam....
— I nic innego?
— Nie, na prawdę, nic innego.
— A więc z pośród wszystkich mężczyzn naszego świata, nie ma ani jednego, o którym byś sobie powiedziała, że zostałabyś chętnie jego żoną?
— Ah! kochana mamo, nigdy, przenigdy, ani cień podobnej myśli nie przyszedł mi do głowy!!
Uśmiech przebiegł po ustach hrabiny.
— A więc wszystko jest jak najlepiej i twoje serduszko zupełnie wolne, tem łatwiej wybierze.
— Mam wybierać? — zawołała Dianna. — Chodzi więc o wybór?...
— Posłuchaj — powiem ci coś w sekrecie, — wielkim sekrecie....
Dianna klasnęła w dłonie, jak dziecko.
— Sekret! — zawołała, — oh! Lem lepiej!! uwielbiam sekrety!! Mów prędko, kochana mamo....
— Proszono mię o twoją rękę.
— O moją?!
— Tak, o twoją... Czy cię to zadziwia?
— Oh! wcale nie!... I któż to taki?
— Trzej młodzi ludzie, wszyscy trzej bogaci, dobrze urodzeni i dobrze wychowani, bardzo mili wszyscy trzej i mogący zadowolnić nas pod każdym względem.
— Czy ja ich znam?
— Nie.
— A więc ten wybór, o jakim mówisz, moja mamo, jakże go dopełnić?
— Trochę cierpliwości, moje dziecię... ci pretendenci do twej ręki będą mi przedstawieni dziś wieczór, w twojej obecności, u pani de Salbert.... Zapewne będą z tobą tańcować....
— Ich nazwiska?....
— Nie powiem ci ich teraz.
— Dla czego?
— Ażebyś mogła być swobodną z innymi twymi tancerzami; co by było trudnem, gdybyś na nich patrzała, jako na pretendentów.... Pozostając zaś w zupełnej niewiadomości, nic cię nie będzie mieszać i będziesz mogła zdać sobie sprawę, jeżeli tajemnicza jakaś sympatya obudzi się w tobie do jednego z tych trzech nieznajomych.... Znaczyć to będzie, że głos twego serca przemówi... Teraz już wiesz wszystko, co wiedzieć powinnaś.... Czy przyznajesz słuszność mej idei?...
— Przyznaję w zupełności, kochana mamo.... — Bal dzisiejszy będzie miał dla mnie interes rozdziału romansu.
— A rozwiązanie tego romansu ma wszelkie możliwe szanse, aby było szczęśliwem! — dodała hrabina. Rzecz rzadka na tym świecie!...
— Tak jest, jednakże serce mocno mi bić będzie, przy każdej nowej prezentacji!... Myśleć sobie będę: Być może, iż ten co kłania mi się jest mój przyszły mąż?... — Albo: może to mój mąż tańczy ze mną piątą figurę? — Ale, przedewszystkiem, uprzedzam cię droga mamo, że jeżeli nie tańczy jak anioł, nie chcę go!!
— Drogie moje dziecko! — odrzekła pani de Presles, śmiejąc się i całując córkę.
Rozmowa w tej chwili została przezwaną wejściem panny służącej, zapytującej, o której godzinie pani hrabina życzy sobie jechać.
— Powiedz, niech zaprzęgają! — odpowiedziała pani de Presles, — i niech Antoni zabierze miejsce na koźle. Pójdę zobaczyć, czy pan hrabia jest gotów.... Chcesz pójść ze mną, kochana Diaano, pokazać ojcu twoją tualetę?
— Idę, mamo...
Młoda matka z młodą córką wyszły razem i skierowały się, przez długie korytarze zamku, ku apartamentowi generała hrabiego de Presles.
Apartament ten, którego wszystkie okna wychodziły na morze, położony był w głównym, a tem samem najstarszym korpusie zamku.
Składał się z obszernego przedpokoju, sypialni, gabinetu do pracy i biblioteki.
Urządzenie biblioteki i gabinetu do pracy przedstawiało surowy zbytek. W tych dwóch pokojach hrabia Presles zgromadził większość sprzętów z czternastego, piętnastego i szesnastego wieku, pierwotnie rozrzuconych po różnych apartamentach tego ogromnego zamku. Były tu wysokie szafy z rzeźbionego orzecha, skrzynie i kredensy z czarnego dębu, gotyckie fotele, z rzeźbionemi oparciami. Ściany biblioteki, a przynajmniej ta część ścian, której nie zasłaniały ciężkie księgi, in-folio, oprawne, z brzegami jaspisowemi i zloconemi, była okryta drzewem.
Żadnego za to śladu tych starożytnych wspaniałości nie można było odnaleść w sypialni hrabiego, skromnie umeblowanej i mającej pozór prawie klasztorny.
Obicie z szarego drelichu, żelazne łóżko bez firanek, kilka krzeseł obitych skórą i mały stolik, oto wszystko.
Jedyną ozdobą tej celi, której prostoty nie wyparłby się Kartuz, był przepyszny portret pani de Presles, oraz trofea myśliwskiej broni wielkiej wartości.
Hrabia zawsze namiętnie lubił polowanie, lubił je tak, jak za dni młodości i oddawał mu się z zapałem, o ile pozwalały mu na to straszne ataki podagry, którym podlegał.