Rodzina de Presles/Tom II/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina de Presles |
Data wyd. | 1884-1885 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amours de province |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gontran, powiedzieliśmy i powtórzyli kilkakrotnie, był szulerem aż do szpiku kości. Gra więcej jeszcze niż rozpusta pochłonęła mu większą część macierzystego spadku.
Zasiadłszy do zielonego stołu i ująwszy tylko karty w rękę, Gontran tracił formalnie głowę, grał z namiętnością szaloną, przegrywał bez pamięci wszystko co miał i czego nie miał.... Byłby gotów stawić na kartę swe nazwisko, swoją duszę, swój honor, gdyby tylko znalazł Judzi, coby przystali na stawienie jakiejś sumy pieniędzy przeciw podobnej stawce.
Dom, w którym wicehrabia de Presles spędzał trzy czwarte części swego życia ku zadowolnieniu swojej namiętności, trzymał środek między klubem a tajemnym domem gry.
Położony w jednej z najpiękniejszych dzielnic miasta, urządzony z pewnym zbytkiem nosił on ostentacyjne miano: «Klubu przemysłu i sztuki.«
Pompatyczny ten i kłamliwy tytuł był rodzajem szyldu, przeznaczonym do pokrycia właściwej specyalności.
Członkowie klubu, w liczbie pięćdziesięciu do sześćdziesięciu, płacili składkę roczną dość znaczną, służącą na pokrycie kosztów, ponoszonych w interesie dobra powszechnego.
Klubiści byli po większej części młodymi ludźmi, wielce wątpliwej reputacyi.
Niektórzy należeli do rodzin szanowanych i bogatych, którym postępowaniem swem przynosili wstyd i zakałę.
Inni, a tych było daleko więcej, byli prostymi chevaliers d’industrie, znajdującymi zawsze sposób napełnienia złotem swych kieszeni, choć nie można było odgadnąć zkąd go wzięli. Nikomu nie przychodziło też na myśl pytać ich o wytłómaczenie tego niepojętego dostatku. Skoro w grze przegrali, płacili gotówką i ochotnie. Śmiesznem wydawałoby się zresztą wymagać od nich czegoś więcej.
Ażeby należeć do »Klubu przemysłu i sztuki« trzeba było przejść formalności wstępne, przyjęte we wszelkich zakładach tego rodzaju, to jest sformułować podanie pod patronatem dwóch członków. Następnie drogą skrutynium orzekano przyjęcie lub odrzucenie kandydata.
Każdy z klubistów miał prawo przedstawiania bez wszelkich formalności jednego lub dwu gości im znanych a przebywających czasowo w Tulonie i nie mających zamiaru bawić w nim tak długo, by mogli pretendować, do wpisania się na listę członków.
Kilku młodych oficerów marynarki i kilku starych kapitanów kupieckich okrętów korzystało dość chętnie zazwyczaj z tego czasowego przywileju, który im dawał łatwość przetrwonienia prędzej niż gdzieindziej pozyskanych na morzu pieniędzy.
Przypatrzmy się teraz, jak odbywały się rzeczy wewnątrz Klubu.
Przez cały dzień i przez pierwszą połowę wieczora zabawy w Klubie były spokojne, skromne, patryarchalne poniekąd.
Dzienniki, bilard, szachy, wist i boston składały się na nie.
Ale wkrótce po jedenastej wieczorem nagła następowała zmiana; spokojny Klub zamieniał się w przedsionek «piekieł« Londynu.
Drzwi zamykały się szczelnie i nie otwierały już jak dla zwykłych gości, zbrojnych w hasło umówione. Lansknecht, bakarat, gry hazardowne wszelkiego rodzaju wreszcie tronowały na wszystkich stołach i panowały tu wyłącznie a nieograniczenie. Złoto i bilety bankowe zawalały zielone stoły i co noc znaczne sumy przechodziły z rąk do rąk.
Dodać musimy, że gra zazwyczaj nie bywała tu bynajmniej uczciwą.
Nie używano wprawdzie kart podrabianych, ale niemniej wszelkie środki uchodziły, kiedy chodziło o wypróżnienie kieszeni jakiejś łatwej do oporządzenia ofiary jak taki Gontran de Presles lub ludzie dopuszczeni na mocy prostego przedstawienia do gry a nie będący członkami Klubu, ale jego czasowemi tylko gośćmi.
Wówczas, obfite libacye ponczu lub szampana poprzedzały zazwyczaj grę i ofiary przeznaczone utrącały jeśli już nie przytomność to z pewnością krew zimną zanim zasiadły do kart.
Wobec przeciwników tak rozbrojonych, zwycięztwo było z góry pewnem.
Dodać tu trzeba jeszcze, że odkąd ostatnie strzępy fortuny zniknęły po sztuce złota w rękach chciwych wiecznie rabusiów, Gontran de Presles nie liczył się już do ofiar.
Któryś ze starych poetów postawił za zasadę ten dwuwiersz, który z czasem przeszedł w przysłowie:
Poczyna się rolą oszukanego,
Kończy rolą oszusta!...
Wicehrabia de Presles nie zatrzymał się na tej stromej pochyłości, na której dość postawić krok pierwszy, by się zsunąć do dna.
Stawszy się teraz wspólnikiem najbezczelniejszych flibustierów Klubu, których łączyła pomiędzy sobą frank-masonerya nieprawości, dzielił on z tymi nowymi rycerzami lansknechta piórka, wydarte ufnym gołębiom, których zła ich gwiazda i nikczemne popędy zagnały w to jastrzębie gniazdo.
Tam przeto zaszedł już ten nieszczęsny człowiek, ostatni a niegodny potomek szlachetnego rodu.
Niestety! wicehrabia de Presles miał zejść niżej jeszcze!...
Pewnego dnia, na dwa czy trzy tygodnie przed rozmową, Marcelego de Labardès z Raulem, którą przytoczyliśmy powyżej, Gontran przybył do Klubu około czwartej po południu.
Młody ten jeszcze człowiek zmienił się bardzo; jakkolwiek miał ledwie rok trzydziesty trzeci, twarz jago zwiędła przedwcześnie nosiła fatalne znamiona, co zdradzają dzikie, nieokiełznane namiętności a przedewszystkiem bezsenne noce, przetrawione u zielonego stołu.
Włosy jego jasne, pośród których tu i owdzie już przebłyskała siwizna, tak były przerzedzone, że na szczycie głowy tworzyła się już zupełna łysina. Powieki zaczerwienione były i nabrzmiałe, zmarszczki W kształcie łap gęsich zarysowywały się w kątach ocen, kurczowy, nerwowy ruch podnosił bezustannie kąciki ust. policzki wklęsłe, zapadłe, zapalały się plamami wypiekłego rumieńca.
Broda gęsta, długa stanowiła oprawę tej zniszczonej, spustoszonej namiętnością twarzy, ale jeszcze — mimo wszystkie te stygmata — pięknej.
Strój młodego człowieka nie utracił nic ze swej dawnej poprawności. Gontran zachował miłość własną w dwu tylko rzeczach jeszcze: w elegancyi swego ubioru i czystości rasy kani, których dosiadał.
Konie były częścią stajen ojcowskich i ojciec też bez wszelkich trudności płacił za niego rachunki krawcom. Tym przeto sposobem wicehrabia mógł zaspokajać dowolnie ostatnie swe próżności.
Pięciu czy sześciu młodych ludzi, palących i rozciągniętych na sofach w małym saloniku, powitało go demonstracyjnie i z wielkim zapałem.
Młodzieńcy ci należeli po większej części do rodzin kupieckich, niezmiernie radzi też byli, że mogą poszczycić się przyjaźnią i paufałemi stosunkami z tak wielkim panem jak wicehrabia.
Wiedzieli też zresztą, że w niedalekiej prawdopodobnie przyszłości Gontran przez śmierć ojca, stanie się posiadaczem drugiego znakomitego majątku, który równie łatwo przyjdzie mu wydrzeć jak poprzedni. To też obecnie na konto owej przyszłości raczyli, ile się dało, przyszłego spadkobiercę, by tem lepiej potem módz sięgnąć po jakąś część oczekiwanego spadku.
Gontran brał wszystkie te demonstracye za gotówkę i wierzył ślepo w bezgraniczną dla siebie sympatyę i przywiązanie niesłychane wszystkich tych łotrów, którzy stanowili dwór jego.
— I cóż, panowie, — spytał, odwzajemniwszy uściśnienia rąk, zapalając cygaro i rzucając się na kozetkę, — przez dwa dni tu nie byłem, cóż słychać nowego w klubie i w poczciwem miasteczku Tulonie?...
— Rzecz wielce dla nas zajmującą, — odpowiedział jeden z młodych ludzi.
— Cóż to za rzecz?
— Przybycie jakiegoś dystyngowanego podróżnego, którego Simonie ma nam przyprowadzić dziś wieczorem....
— Któż to jest ten podróżny?
— Paryżanin.
— Który się nazywa?
— Baron de Polart.
— Po cóż on tu przyjechał do Tulonu?
— Ma tu spędzić tylko dni kilka, w przejeździe do Afryki.
— Do Afryki? Więc to wojskowy, ten baron?
— Bynajmniej. Jak się zdaje jest to spekulant i otrzymał od rządu olbrzymie koncesye gruntów w Algieryi.
— Pyszna rzecz! — Ale cóż nas obchodzi ten jegomość i jego koncesye?
— Obchodzi nas i bardzo... baron Polart jest graczem.
— Niebardzo mi, przyznaję, chodzi o wygranie od niego tych ziem.
— Bez wątwienia, kochany wicehrabio, ale może i nie pogniewałbyś się, gdybyś od niego wygrał trochę banknotów, lub gdyby wielkie jego rulony złota przeszły do ciebie.
— A czyż je ma?
— Sporo.
— Zkądże to wiadomo?...
— Jak najłatwiejszym w świecie sposobem. Simonis był w biurze banku Rieux, Chotel et Comp., kiedy pan Polart przyszedł po wypłacenie listu kredytowego na sto tysięcy franków....
— Sto tysięcy franków! — zawołał Gontran.
— A tak, mój Boże, a Simonis twierdzi, że nie był to bynajmniej jedyny przekaz w jego pugilaresie, że przeciwnie pugilares Paryżanina napchany jest papierkami takiejże samej wartości...
— A! do dyabła!
— Czy zaczynasz uważać, wicehrabio, że ta rzecz jest interesującą dla nas?....
— Tak, tak, mieliście słuszność, moi przyjaciele i jeśli można tylko, nie powinniśmy dopuścić, aby ten ładny i okrągły grosik wyszedł z Tulonu. Dyabli nam po afrykańskich koloniach, dyabli po kolonizacyi Algieru! Jestem Francuz i mój kraj przedewszystkiem!...
— Brawo, wicehrabio! — przy wtórzyła młodzież z głośnym śmiechem, — otóż to mi dobrze powiedziane!
Gontran podjął:
— Ale Simonis nie znał tego pana.... Jakże więc zrobi, aby nam go przyprowadzić?...
— Simonis, który nie jest bity w ciemię, zrozumiał natychmiast, że można wyciągnąć przecież pewną korzyść z człowieka, co posiada przekazy na sto tysięcy franków. Zasięgnął informacyi... baron de Polart stoi w hotelu »Marynarki Królewskiej« i jada tam w tabldocie.... Simonis poszedł onegdaj i wczoraj jeść tam także i tak się urządził, że był sąsiadem kapitalisty przy stole. Rozmawiali z sobą. Baron skarżył się, że nie wie jak spędzać wieczory... nienawidzi wszelkich widowisk, teatrów a uwielbia karty. Simonis mówił mu o naszym Klubie i ofiarował się panu de Polart, że go zaprezentuje; ofiarę tę on przyjął z wielką chęcią i wdzięcznością. Przedstawienie ma mieć miejsce tego wieczora. Wszystko to, jak widzisz, kochany wicehrabio, przeprowadzonem zostało z prawdziwie dziecięcą prostotą.
— W istocie nadzwyczaj naturalnie, — odpowiedział Gontran — a zarazem nadzwyczaj zręcznie przeprowadzone.... Tylko....
— Tylko, co?...
— Tylko, że to nie z kanonierkami przystępuje się do ataku fregaty. Aby walczyć równemi szansami przeciw stu tysiącom franków Paryżanina, trzebaby złota niemało.... Czyż je mamy?...
Młodzi ludzie popatrzyli na siebie.
— Ja mam tysiąc franków w kieszeni... — rzekł jeden z nich.
— Ja, ośmset.
— Ja sześćset.
Inni wymieniali nic nie znaczące sumki.
— Ja, — odezwał się Gontran, — przeglądając swą portmonetkę, mam coś około trzydziestu luidorów, wszystko to moi panowie bardzo mało....
— Ba! — odpowiedział jeden z interlokutorów młodzieńca — wielką ostrożnością i niejaką zręcznością dochodzi się do wszystkiego... chodzi tylko o zrobienie wyłomu... przez ten wyłom posypią się wały złota.... Czyż nie przypominacie sobie, że Holandya została zalaną i omal nie zatopioną dla tego tylko, że szczury zrobiły otwór w jej tamach.
— Nakoniec, — podjął wicehrabia de Presles, — zrobimy co będziemy mogli, a przynajmniej nie będziemy sobie mieli nic do wyrzucenia, jeżeli nam się nie uda.