Rodzina de Presles/Tom II/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina de Presles |
Data wyd. | 1884-1885 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amours de province |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ciągu wieczora ta osobistość niecierpliwie oczekiwana, na której kieszeni tyle budowano pięknych nadziei, została przyprowadzoną i przedstawioną przez młodego Tulończyka, który nosił dziwaczne nazwisko Simeona Simonis.
Baron Achiles de Polart był jednym z tych ludzi, którzy strasznie niepodobają się ludziom obdarzonym gustem choć cokolwiek artystycznym, ale których znaczna część kobiet zwie pięknymi.... wyglądał na trzydzieści ośm lub trzydzieści dziewięć lat najwyżej, jakkolwiek w rzeczywistości minął już dawno granicę czterdziestki. Figurę miał tambur-majora, a siły był niesłychanej. Piersi wypukłe, olbrzymie, rozrosłe tworzyły wysokie sklepienie pod kamizelkami, kształtu pancerza, których krzyczące kolory zwracały na siebie oczy każdego. Dokoła szyi jego, istnej szyi Farnezyjskiego Herkulesa, owijały się krawaty zielone lub szafirowe przytwierdzane szpilką o jednym wielkim brylancie, który znawcy oceniali conajmniej na pięćset luidorów. Nogi jego zawsze obute w nieposzlakowanej świeżości lakierki, byty za wielkie do całej postaci, grube, niezgrabne. Ręce opięte od samego rana w rękawiczki jasnych kolorów, świeżuteńkie były za szerokie i za krótkie, aby mogły uchodzić za znośnie zgrabne. Te kończyny plebejskie i pospolite nie bardzo zgadzały się z arystokratycznem pochodzeniem barona, Twarz pana de Polart była niezmiernie regularną rysami, ale zupełnie pozbawioną wyrazu. Bokobrody błękitnawo-czarne, przycięte z angielka, odbijały silnie od różowej cery policzków. Włosy błyszczące, połyskliwe wieńczyły czoło nizkie i zdenerwowane.
Dodajmy, że baron nosił u dziurki od guzika swego fraka, surduta a nawet szlafroka, z jakie pól tuzina wstążeczek orderowych, pośród których jednak brak było zupełnie czerwonej wstążeczki Legii honorowej.
Pan de Polart zasłużył sobie na te ordery, — jak mówił, — licznemi usługami, jakie miał oddać obcym mocarstwom... nie tłómaczył zresztą zupełnie charakteru swych przysług bliżej.
Paryżanin i jego rozliczne ordery zostali przyjęci w »Klubie Przemysłu i Sztuki« z wielką atencyą, na jaką jeden i drugi zasługiwali.
Symeon Simonis przedstawił nową zdobycz znamienitszym klubistom a przed innymi wicehrabiemu Gontranowi de Presles. Jako człowiek dobrego towarzystwa, który wybornie zna herbarz, pan de Polart wyraził niezmierną swą wdzięczność za zaszczyt, jaki go spotyka i długo a szeroko wywodził wszystkie zaszczytne związki rodziny de Presles i najznakomitszymi rodami Francyi, w rozmowie swej z Gontranem.
Zaryzykował nawet w zapale tej rozmowy kilka słów o dalekiej, nieco mglistej wprawdzie jakoby parenteli Presles’ôw i Polartów, parenteli wynikającej ze związku któregoś hrabiego Presles w XV-ym wieku z panną de Polart.
— Przy najbliższej mej podróży do Paryża, — powiedział Gontranowi, — każę zrobić wyciąg mego genealogicznego drzewa i będę miał honor przesłać panu takowy, celem skonstatowania pokrewieństwa, o którem wspomniałem.
Parantela wspomniana wydała się Gontranowi co najmniej wielce wątpliwy, ale nie okazał najmniejszej pod tym względem nieufności, a niechcąc w grzeczności ustąpić baronowi, potwierdził, że istotnie słyszał często o baronach de Polart w domu rodziców, choć w rzeczy samej dzisiejszego rana jeszcze nie miał wyobrażenia o ich istnieniu.
— A więc, panowie, — ozwał się Simonis, — proponuję, abyśmy zaimprowizowali małą kolacyjkę ku uczczeniu pana wicehrabiego de Presles i pana barona de Polart, jako dwóch krewnych, godnych poznania się wzajem a dotychczas sobie nie znanych.
Trzebaż dodawać, że projekt ten, wielce zręczny, przyjęty został z jednomyślnym zapałem i natychmiast w czyn wprowadzonym. Zimne mięsiwa, ciasta, owoce i cukry złożyły się na wcale przyzwoitą zastawę, do której wszyscy współzawodnicy bez wyjątku zabrali się z wielkim apetytem, poczem nastąpiły wina i wonne likiery.
Baron podniecany bezustannymi toastami pił więcej niż każdy inny i niebawem też, jak się zdało był już dobrze cięty.
Tej to właśnie oczekiwano chwili, aby się zabrać do gry.
Pan Polart siadł do stolika, u którego królować miał bakarat i około trzeciej rano stając od niego, stracił i zapłacił z najlepszą i najbezinteresowniejszą w świecie miną coś pięć czy sześć tysięcy franków. W odwet odzyskał najzupełniej krew zimną.
— Panowie, — ozwał się, powstając po ostatniej przegranej, która zabrała mu dwadzieścia pięć luidorów, przeszłych do kieszeni Gontrana, — dziękuję wam serdecznie za ten wieczór uroczy, który z waszej łaski spędziłem tak przyjemnie i życzę wam dobrego dnia....
— Jakto! panie baronie, już pan odchodzisz? — zawołało naraz kilka głosów. — Czemuż pan nie zostajesz jeszcze trochę z nami?... Szczęście niezawodnie teraz się odwróci....
— Nie wierzę w to, — odpowiedział śmiejąc się Paryżanin. — Tej nocy pociemniała jakoś moja gwiazda a źlem zawsze wychodził na tem, ile razy upierałem się pokonać nieszczęście.
— Ale przecież zobaczym się jeszcze?...
— To nie ulega wątpliwości.
— Niezadługo?...
— Dziś wieczór jeszcze. Boć to już nazajutrz wczorajszego naszego wieczora i prosić was będę panowie o rewanż za tą partyę, którą teraz opuszczam...
— A więc to ułożone, — odparł Gontran, — i mam nadzieję, że mniej szczęśliwi a gościnniejsi, nie będziem mieli, jak dziś, przykrości ograbienia pana....
Baron z uśmiechem wzruszył ramionami.
— A! panie wicehrabio, — rzekł, — proszę, nie myśl że o takiej drobnostce.... Nicby nie było straszliwiej nudnego dla mnie nad grę, w której miałbym zawsze wygrywać...
Rzuciwszy ten aforyzm w tonie głębokiego przeświadczenia, pan baron ukłonił się i wyszedł.
Nie będziemy tu powtarzać uwag pozostałych członków Klubu po jego wyjściu, ani też pełnych zapału powinszowań, które zbierał Symeon Simonis ze wszech stron.
Wieczorem o tejże samej co wczoraj godzinie pojawił się znów baron w Klubie. Tak samo również jak dnia poprzedniego, przegrał z pięć czy sześć tysięcy franków z wdziękiem, prawdziwie ujmującym i swobodą światowca i wyszedł oznajmiając, że powróci podjąć na nowo walkę z szczęściem, które tak upornie wypowiedziało mu posłuszeństwo.
Następnego dnia po południu Gontran de Presles złożył wizytę baronowi w hotelu.
Młody ten człowiek, zastanowiwszy się głębiej, przyszedł do przekonania, że zamiast dzielić łup z tuzinem członków Klubu, bez porównania prostszem by było a zarazem bez porównania korzystniejszem zwrócić w swoją wyłącznie stronę ten potok złoty, płynący z kieszeni nieszczęśliwego gracza.
Rzekłbyś, że pan Polart odgadnął pragnienia swego gościa i że wzajem nic więcej sobie nie życzył nad możność zadowolnienia go, bo po półgodzinnej może rozmowie, spytał go:
— Panie wicehrabio, czy grasz w pikietę?
— Dość często, — odpowiedział młody człowiek.
— A nie mógłbym zaproponować panu czasem partyi?...
— Przyjąłbym ją z największą przyjemnością...
Pan de Polart kazał podać karty.
Gontran, który w pikiecie uważał się za mistrza pierwszej siły, zacierał sobie ręce.
— Możebyśmy nadali grze nieco zajęcia jakąś stawką?... — wymówił z wybornie odegraną obojętnością.
— Naturalnie!
— Jakże pan grasz wysoko?...
— Niech pan postanowi.
— A więc, panie baronie, dwadzieścia pięć luidorów, czy dobrze?...
— Wybornie, panie wicehrabio....
Gontran wygrał dwie pierwsze partye, nie posiadał się z radości.
Radość ta jednak była wielce krótkotrwałą.
Nagle odwróciło się szczęście i młody człowiek wciągu mniej niż dwu godzin, stracił wszystko złoto, które miał przy sobie, a które było niemal całą wygraną poprzednich nocy.
— Panie baronie, — rzekł, powstając, — zakończmy dziś na tem, proszę.
— Nie chceszże pan grać dalej?...
— To niepodobna...
— Dla czego?...
— Nie spodziewając się, że będę wiał przyjemność grać z panem, nie mam przy sobie znaczniejszej sumy.
— Czy to ma znaczyć, żeś pan spłukany do czysta?...
— To właśnie.
— A więc, mniejsza o to?... Graj na słowo, panie wicehrabio... twoje słowo ma dla mnie walor wszystkich banknotów ziemi....
Gontran usiadł napowrót do stolika... i rozpoczął grać dalej; przegrywał dalej; a zdwajając wciąż stawki w nadziei, że mu się uda odegrać, w końcu gry został dłużnikiem panu Polart na sumę dwunastu tysięcy franków.
W tej chwili na dole rozległ się głos hotelowego dzwonka, wzywającego na obiad.
— Panie wicehrabio, — ozwał się Paryżanin, — zmuszony jestem opuścić teraz pana; ale będę niezmiernie szczęśliwym, jeśli mi będzie wolno jutro ofiarować mu rewanż.
— Który przyjmuję, — odpowiedział Gontran, zmuszając się do uśmiechu, na przekór zimnemu potowi, co wielkiemi kroplami ściekał mu z czoła.
— Spodziewam się, — ciągnął dalej baron, — że rewanż ten będzie zupełnym i że nie będę miał tej co dziś przykrości, patrzenia na to jak pana prześladują złe losy....
— Powiedziałeś pan sam przecie, — odparł wicehrabia, — że nic nie nudziłoby cię hardziej nad grę, w której zawsze byłbyś wygranym. Moje w tym względzie zdanie najzupełniej jest z pańskiem zgodne. Cóż tak wielkiego straciłem wreszcie?.... Jakieś piętnaście tysięcy franków, co najwyżej o to jest przecież nic nie znaczącą drobnostką. Do jutra, panie baronie.
Gontran uścisnął rękę pana Polart, opuścił hotel, kazał osiodłać konia i puścił się w drogę ku zamkowi Presles.
Zacinając konia szpicrózgą i spinając go ostrogami, w szalonym pędzie, młody człowiek daremnie szukał wyjścia z tej sytuacyi, w którą samochcąc popadł i która była nieuniknioną.
Bo w istocie co zrobi, aby spłacić barona Polart skoro niema zkąd, a jak się wziąść do tego, aby mu nie potrzebować płacić?...
Któżby nie znał tych dziwnych fenomenów, graniczących z obłędem, co się rodzą w mózgu gracza z profesyi pod wpływem gorączkowej namiętności gry.
Dług karciany u takiego gracza uchodzi za rzecz świętą.
Iluż to ludzi, aby uiścić dług takiej natury, nie dba o inne, stokroć ważniejsze, stokroć honorowsze długi, a częstokroć nawet odmawia zaspokojenia najniezbędniejszych potrzeb swej rodzinie.
Iluż to ludzi dawało zaprotestować swój weksel byle tylko wciągu dwudziestu czterech godzin zaspokoić karcianego wierzyciela.
Są tacy fanatycy tej honorowości, że gdyby byli w możności skradliby, aby osiągniętemi z kradzieży pieniędzmi zapłacić ów tak zwany dług honorowy.
Gontran nie zachował tego nawet poczucia honoru, które u innych istnieje wówczas jeszcze, gdy już stępiały wszystkie inne.
Żadnego on już długu nie uważał za dług honorowy i nie czynił w tej mierze wyjątku dla tych, których gra była przyczyną.
Spłacić barona Polart! ta sprawa mniej go zajmowała sama w sobie, ale z głębokiem natomiast przerażeniem patrzał na rezultaty nie zapłacenia.
Pierwszym z nich, najbardziej nieuniknionym, była zupełna utrata poważania, jakiem się cieszył pośród członków Klubu. Najmniej skrupulatni nawet wotowaliby w interesie ogółu za usunięciem z Klubu człowieka niebezpiecznego w najwyższym stopniu, bo nie płacącego gdy przegrał....
A zatem on, Gontran wicehrabia de Presles, miałby być wygnanym, haniebnie wygnanym, wykluczonym z Klubu mieszczańskiej młodzieży, z Klubu negocyantów i handlowców! Raczej wystrzałem roztrzaskać sobie czaszkę.
A potem jeśli chce odbić się, jeśli daną mu ma być możność spróbowania raz jeszcze szczęścia w tej walce, podjętej na zdobycie banknotów barona Polart. trzeba przedewszystkiem spłacić owe dwanaście tysięcy franków, tak szalenie stracone!
Ale zkąd wziąć tych dwunastu tysięcy?
Udać się do generała?... prosić Jerzego Herbert?... o tem ani sposób było myśleć... z jednej jak z drugiej strony tak niedorzecznej prośbie groziła tylko uzasadniona odmowa, do której dodanoby sążniste kazanie.
Pożyczyć... ale od kogo? Kredyt Gontrana w Tulonie wyczerpany był do ostatniej nitki. Nie dwunastu. ale jednego tysiąca prawdopodobnie nie zdołałby nigdzie już dostać....
W którąbądź stronę zwrócił się wicehrabią, wszędzie napotykał nieprzezwyciężone materyalne trudności, nieprzełamane zapory.
A jednak w chwili, gdy koń jego spieniony wstąpił w aleję odwiecznych drzew przed zamkiem Presles, uśmiech rozjaśniał twarz Gontrana, a ust jego półgłosem wymówione wybiegły słowa:
— Jutro zapłacę! jutro się odegram!...