Rodzina de Presles/Tom II/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina de Presles |
Data wyd. | 1884-1885 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amours de province |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dyanna przechodziła niesłychane męczarnie na samo przypuszczenie możliwości serdeczniejszego jakiegoś uczucia między Blanką a Raulem.
W postępowaniu Blanki zaś zauważyła niektóre rzeczy, które przypuszczenie to czyniły możliwem.
Pewności wszakże nie miała żadnej pod tym względem.
Jak jednak ją nabyć, jak się dowiedzieć?...
Jakim sposobem rozprószyć to straszno dla niej powątpiewanie?...
Jakiego sposobu użyć do nabycia pewności?...
Zapytać Blanki, — mówiła sobie Dyanna, — to rzecz najprostsza w świecie i najłatwiejsza zarazem, prócz tego zdało jej się, że w swej prostocie dzieweczka bez najmniejszego oporu wyda jej tajemnicę swe go serca....
Ale mówiła sobie Dyanna, że pytać, to rzecz równocześnie bardzo
niebezpieczna czasami.
Często jedno niedyskretne pytanie rozświeca serce nieświadome siebie jeszcze....
Często troskliwość niespokojna zrodziła miłość, która bez tego byłaby nie wyszła na jaw i zamarła nieświadoma siebie.
Dyanna przeto skazaną była na pozostawienie wszystkiego przypadkowi i liczenie wyłącznie na jakąś szczęśliwą godzinę zaufania, w której zwierzenia rodzą się same z siebie na ustach dziewiczych, gdzie to serca rozchylają się mimowiednie pod wzrokiem macierzyńskim i pozwalają zajrzeć w przeczyste swe głębie....
Tylko że godziny takie bywają rzadkie....
Tegoż samego dnia, w chwili gdy Marceli i Raul rozmijali się z Gontranem na drodze, Dyanna i Blanka przechadzały się powolnie po jednej z najcienistszych alei parku.
Obie siostry postępowały obok siebie w milczeniu.
Chwilami Blanka odbiegała ze zręcznością dziecka, którem niemal była jeszcze, schylała się by zerwać przydrożne polne kwiatki, co barwiły trawnik, ciągnący się po obu stronach alei.
— A! droga siostro, — przemówiła, zbliżając cały snop zerwanego kwiecia do pięknej twarzy Dyanny, — co to za szkoda, że te kwiateczki nie mają żadnego zapachu!... Takie są ładne.... Czemu też Bóg nie obdarzył ich wszystkiem?...
— Bo Bóg wszystkiemi przymioty obdarza tylko ubłogosławionych swych wybrańców, takich jak ty, moja Blanko ukochana... — odpowiedziała Dyanna.
— Pochlebnico! — zawołała dziewczyna, zarzucając oba ramiona na szyję pani Herbert i ściskając ją co chwila, — gdyby to kto posłyszał, myślałby, że doprawdy jestem doskonałością....
— I ja też za taką cię uważam. Jesteś tak dobra, jak ładna.... Cóż więc brak ci jeszcze moja Blanko?... Zastanawiam się i nic nie znajduję.
— To już nie twoja doprawdy zasługa, jeżeli nie popełniam przynajmniej ze dwadzieścia razy na dzień szkaradnego grzechu pychy, — odpowiedziała śmiejąc się dziewczyna.
I Blanka uściskała znów serdecznie siostrę.
Po tych pieszczotach i wylewach uczucia, młoda dziewczyna stała się znów milczącą i jakby w głębi duszy czemś zajętą.
Jej ręka w roztargnieniu rozrzuciła wszystkie niemal zebrane kwiatki na piasek alei.
Z całego bukietu wreszcie pozostał w jej dłoni tylko bukiecik stokrótek.
Poczęła oskubywać go zwolna, zgodnie z klasycznym obyczajem zakochanych wszystkich czasów i widać było jak się poruszały jej usta, z których żaden dźwięk nie wychodził, a które przecież zadawały widocznie te usankcyonowane pytania:
»Czy kocha?...
»Cokolwiek?...
»Bardzo?...
»Nad życie?... i t. d.«
Dyanna niespokojnie śledziła każden spadający na ziemię listek i ruch warg Blanki.
— Gdyby nie kochała, — mówiła sobie, — na cóż potrzebowałaby zapytywać stokrotki?...
Ale uspakajała się tem, że po wsze czasy, niedorostki nawet pytały polnej wyroczni, tak samo jak nie pojmując nic zgoła, usta ich powtarzając zasłyszane miłosne piosenki.
Może więc i dla Blanki ta stokrotka była tylko zabawką....
A przecież wzrok Dyanny nie mógł oderwać się ani od kwiatka odartego już zupełnie niemal z listków, ani purpurowych ustek Blanki.
Ostatni listek padł wreszcie na ziemię. Stokrotka na ostatnie pytanie odpowiedziała: Nad życie!...
Jak zazdrosny kochanek, który chciałby do głębi przeniknąć duszę swej ukochanej, którą podejrzywa o niewierność bodaj w myślach choćby, tak Dyanna śledziła wyraz fizyognomii młodego dziewczęcia.
Upojenie uśmiechu, który na mgnienie oka rozchylił jej usta, ukazując dwa rzędy olśniewających ząbków, czarowny błysk jej spojrzenia, rozświeconego tryumfującym jakimś wyrazem, były dla biednej Dyanny groźną rewelacyą.
— Niestety!... — powiedziała sobie z goryczą, — niestety!... niestety!... to nie była bynajmniej zabawka!...
Blanka nie poczuła wcale ciężaru inkwizytorskiego spojrzenia, które zaciężyło na niej.
Odpięła od staniczka drugą stokrotkę i poczęta znowu tak samo obrywać jej listeczki.
Dyanna cierpiała tak straszliwie, że zapomniała zupełnie o ostrożności, którą postawiła sobie za prawidło i w chwili kiedy Blanka szeptała pytanie: »Czy kocha?...« przerwała jej i dotknąwszy jej ramienia spytała jej głosem drżącym ze wzruszenia:
— Więc tak zależy ci na tem, aby się tego dowiedzieć?...
Blanka jak ten, którego nagle zbudzą z sennego marzenia, nie zrozumiała zrazu pytania, które jej zadano.
Popatrzała na Dyannę wzrokiem głębokiego zadziwienia.
— Więc tak zależy ci na tem, aby się tego dowiedzieć? — powtórzyła pani Herbert. — Wszakże wyrocznia raz już odpowiedziała ci za niego?...
— Co chcesz powiedzieć? — szepnęła młoda dziewczyna.
— Mówię ci o tym, którego przyzywa myśl twoja, kiedy pytasz stokrótki: czy kocha?
Tak samo jak nagła błyskawica rozświeca ciemności, tak myśl słów Dyanny zarysowała się nagą i ściśle określoną w umyśle Blanki.
Twarz dziewczęcia oblała się rumieńcem szkarłatnym. jako kwiat granatu.
— O, moja siostro... moja siostro... — wyszeptała, ukrywając twarz zarumienioną na łonie pani Herbert, — dla czego pytasz mnie o to?...
— Dla tego, że kocham cię więcej, niż moje życie, drogie dziecko... dla tego, że ci zastępuję miejscematki... dla tego, że mam prawo a zarazem i obowiązek znać do głębi duszę twoją, że mi nie wolno nie wiedzieć o każdej serca twego tajemnicy.... Jeżeli kochasz, jam powinna o tem wiedzieć, żeby bądźto przygasnąć twej miłości, bądź dodać ci siły do jej pokonania.
Blanka posłyszawszy ostatnie te słowa, które w jej uchu zabrzmiały jak zapowiedź nieszczęścia, podniosła głowę i palący rumieniec na jej twarzy ustąpił w jednej chwili miejsca niezmiernej bladości.
— Dyanno, — zawołała z energią kobiety, która się czuje zranioną w tem wszystkiem, co jej jest najdroższe i najświętsze, — Dyanno, co ty mówisz z góry już o pokonywaniu miłości, która może istnieje wyłącznie tylko w twej wyobraźni?... Czyż ty sądzisz, że gdybym kochała, oddałabym serce człowiekowi, który nie byłby tego godzien?... Czyż więc tak mało cenisz twą siostrę, że możesz przypuścić iż dozwoliłaby uczuciu swemu biedź na oślep, na łaskę losu?...
— O! moja Blanko... moja uwielbiona Blanko, — szeptała pani Herbert, której wszystkie pedejrzenia poczynały wzrastać w pewność, — czy ty możesz tak mówić do mnie?... Zanim zwątpiłabym o tobie, umarłabym chyba, a ty to wiesz dobrze! Ale Czyż młode serce nie może się pomylić?
— Nie moje przynajmniej, — odpowiedziały panna de Presles, niemal wyniośle, — za dumne ono, aby się mogło kiedybądź pomylić....
— A zatem, — podjęła Dyanna, zaniepokojona, niespodzianą zwianą, która zaszła w naturze dotychczas tak łagodnej i słodkiej Blanki, — a zatem to prawda, że ty kochasz?...
Na to pytanie tak wprost postawione, młoda dziewczyna zdała się z początku zaniepokojoną i wahającą.
Ale wahanie to trwało chwilę tylko i energia, dotąd ukryta, ponownie się ujawniła.
— A! — rzekła, — pytasz mnie... a badając dajesz mi świadomość tego, co dotąd przedemną było nawpół ukrytem... dajesz mi jawny dowód tego, czegom sama nie była jeszcze pewną... chcesz wiedzieć, czym oddała moje serce. Na cóżbym miała to ukrywać przed tobą, skoro nie mam się za co rumienić? A więc tak, to prawda, kocham... kocham z całej mej duszy i na życie całe.
— Nieszczęśliwe dziecko!... — wymówiła zcicha Dyanna, podnosząc ku niebu oczy i ręce. — Widocznie, że moje cierpienia nie skończyły się jeszcze, że fatum nieprzebłagane jeszcze.
Potem głośno już, dodała:
— A ten, którego kochasz... lub którego przynajmniej zdaje ci się, że kochasz... któż to jest?
— A! ty to wiesz dobrze, moja siostro!... — odpowiedziała spiesznie dzieweczka, — skorom ci powiedziała, że on jest mnie godzien, wiesz przeto, że to Raul.
Dyanna omal nie upadła jak rażona gromem, ostatnia jej nadzieja, ostatnie powątpiewanie niknęły zupełnie.
Żal jej było tej niepewności, którą tak przeklinała dotąd...
Szukała światła a teraz opłakiwała, że to światło rażącem było jak słońce....
Serce jej zbyt przepełnione wybuchnęło łzami, ukryła twarz w obu dłoniach, konwulsyjne łkanie wstrząsało piersi jej i drgało na ustach i ciężkie łzy niby wielkie krople deszczu ulewnego oblały twarz i spadały po przez zaciśnięte palce.
Blanka zadziwiła się naprzód, potem zaniepokoiła tym dziwnym, niepojętym objawem, którego nie mogła żadną miarą odgadnąć przyczyny.
Usiłowała odsunąć dłonie, któremi Dyanna twarz zasłaniała silnie, okryła pocałunkami czoło, włosy i szyję siostry i zawołała, płacząc również:
— O, moja siostrzyczko, moja ukochana siostrzyczko, czemu ty płaczesz? Cóż ja ci zrobiłam i dla czego taką jesteś smutną, tak zrozpaczoną? Dyanno, kochana Dyanno... błagam cię, zaklinam, powiedz mi zkąd pochodzi twoja boleść... powiedz mi, co mam czynić, by cię pocieszyć....
Dyanna próbowała odpowiedzieć Blance, ale dławiły ją łkania, słowa nie chciały się przedostać przez ścieśnione gardło, drżące usta nie mogły wymówić ani jednego dźwięku.
Walczyła wszakże z sobą z nadludzką energią, lękała się bowiem wrażenia, które niewytłómaczona ta scena wywrze na młodej dziewczynie, gdy zwłaszcza scena ta musiała na zawsze pozostać niewytłómaczoną.
Nakoniec udało jej się, jeśli już nie odzyskać krew zimną, to przynajmniej nakazać spokój piersi, stłumić łkanie i łzy powstrzymać siłą niezmierną.
Ręce odjęła od twarzy, a twarz ta była do niepoznania zmienną, przerażającą; przycisnęła Blankę do piersi z nieopisanem uniesieniem.
Pierwsze słowa, które udało się jej wymówić były te:
— Blanko... moje ukochane dziecko... ty mnie kochasz, nieprawdaż?...
— Jak mi możesz zadawać podobne pytanie?... — odpowiedziała Blanka tonem wyrzutu. — Wiesz, że cię kocham całem sercom, duszą całą....
— Kochasz mnie tak, jak gdybym była twoją matką?...
— Kocham cię jak moją siostrę... i kocham cię jak matkę, oczywiście za młodą trochę matkę, — dodała Blanka z uśmiechem.
— A więc gdybym się zwróciła do ciebie z prośbą, nie odtrąciłabyś jej?...
— Odtrącić prośbę twoją!... A! Dyanno wyrazić tę wątpliwość, jest już czemś złem bardzo.
— A gdybym tak jednak zażądała od ciebie wielkiej ofiary?...
— Uczyniłabym z radością, z rozkoszą wszelką ofiarę, wszelkie poświęcenie... prócz jednego tylko....
— Jakiegoś?...
Blanka spuściła oczy z dziewiczem zakłopotaniem i nie zaraz odpowiedziała.
Dyanna powtórzyła swe pytanie.
Młoda dziewczyna wyszepnęła, ale tak cicho, że Dyanna raczej odgadła ją niż zrozumiała:
— Prócz tego, bym już nie myślała o Raulu.
Pani Herbert spodziewała się tych słów a jednak poczuła jakby pchnięcie w samo serce, usłyszawszy je.
Padła przed Blanką na kolana, pochwyciła jej ręce, okryła je pocałunkami i łzami, wołając błagalnym głosem, który przerywały łkania:
— Niestety! ta ofiara, której mi odmawiasz, ja o nią to właśnie przychodzę cię błagać... błagać na kolanach... błagać ze łzami....
Blanka wyrwała nagle ręce swe z uścisku pani Herbert i cofnęła się o krok wstecz.
— A więc, — rzekła, — to moje przywiązanie do pana de Simouse sprawia ci taką boleść.
Dyanna nie mogła mówić.
Głową tylko skinęła na znak przyznania.
Blanka ciągnęła dalej:
— Więc chcesz, abym złamała miłość moją i złamała serce? chcesz, żebym zapomniała o wszystkich marzeniach, w których widzę przyszłe szczęście moje w połączeniu z Raulem?
Dyanna ponownie skinęła głową.
— Cóż ci zrobił pan Simeuse, że go nienawidzisz do tego aż stopnia, że poświęcasz dla tej nienawiści nawet tę miłość, którą utrzymujesz, że masz dla mnie?
Blanka wymówiła głosem oschłym, urwanym to okrutne pytanie.
— Co ty mówisz?... — zawołała pani Herbert, przerażona tem, co się działo w duszy dziecka. — Ja nie czuję nienawiści dla nikogo.
— Nie wierzę ci!... — odpowiedziała Blanka stanowczo.
— Mamże ci przysiądz?... nastawała pani Herbert.
— A to po co?... Nie wierzyłabym w twoje przysięgi!... Czy ty myślisz, moja siostro, że ja mam oczy, co nic nie widzą?... Czy ty myślisz, że dziwny wstręt twój, powiedziałabym niemal: zgroza, którą cię przejmuje ten, którego kocham, uszły mego oka? Nie, widzę to oddawna.... Ty tu jedna tylko zapoznajesz Raula!... Mój ojciec i mąż twój mają dla niego szacunek i sympatyę, na które zasługuje!... Ty, ty go nienawidzisz!.. Ale za co?... Ja to wiedzieć powinnam, ja muszę wiedzieć!
Dyanna przytłoczona ciężarem tej sytuacyi bez wyjścia, milczała.
Blanka ciągnęła dalej z egzaltacyą:
— Wreszcie, moja siostro, nie chcę ja cię potępiać nie wysłuchawszy, a zarazem pragnę ci dowieść, że miłość moja dla ciebie jest bez granic.... Musi to być jakiś motyw wyższy, jakiś powód święty, który cię znagla do żądania odemnie i co żądania tak usilnie, tak gorąco ofiary, która mnie zabija!.. Powiedz mi, co to za powód a przysięgam ci, że choćbym wiedziała, że mi przyjdzie umrzeć, stłumię w sobie tę miłość!...
Dyanna załamała ręce w rozpaczy.
— Więc nie odpowiadasz!... — zawołała Blanka. — Milczysz!... Nie możesz mi przeto nic powiedzieć?
— Nic... — wyszeptała pani Herbert głosem zagasłym.
— Ależ dla czego wreszcie!... dla czego?
— Nie badaj mnie?
— A zatem chcesz zachować milczenie?
— To konieczne.
— W takim razie czego się spodziewasz?
— Spodziewam się, że ustąpisz przed memi łzami, że nie zdołasz oprzeć się mojej boleści.
— Nie wiedząc nic?
— Tak, moje dziecko, nic nie wiedząc.
— Mylisz się Dyanno i twoja nadzieja jest niedorzeczną.... Tobie, która mi odmawiasz wszystkiego, ja równą odpłacę miarą.... Kocham Raula, a ponieważ ty nie dajesz mi dowodów na to, że on jest mnie niegodnym, kochać go będę zawsze.... Dzięki Bogu, nie jesteś matką moją i nie masz żadnych praw do mnie. Mam ojca... ojca dobrego, który nie skarżę mnie na cierpienie bez powodu.... Pójdę do ojca, powiem mu wszystko i zobaczymy co zwycięży: jego miłość dla mnie, czy twoja nienawić do Raula!... Żegnam cię, siostro.
I Blanka, zraniona do głębi niepojętą tajemniczością, którą pani Herbert otaczała swą prośbą okropną, oddaliła się nagle nie odwracając nawet głowy I na błagalne wołanie Dyanny.
Ta skoro pozostała sama, rzuciła się na darniową ławeczkę stojącą obok niej a usta jej wyszeptały:
— O! nieszczęśliwam ja kobieta!... nieszczęśliwa nad wszelką miarę!...
Z godzinę tak blizko siedziała na tem samem miejscu nieruchoma, milcząca w stanie całkowitego unicestwienia tak moralnego jak fizycznego.
Po upływie tego czasu podniosła się i zwolna, automatycznie jak lunatyczka zwróciła się ku zamkowi.
Była jak trup bladą, a wielkie jej oczy miały w sobie coś błędnego, przerażającego niemal.
Na szczęście park był pusty i Dyanna mogła dojść do zamku i dostać się do swego pokoju nie napotkawszy po drodze nikogo.
Przybywszy tam, weszła do oratoryum przytykającego do jej sypialni i ukląkłszy na klęczniku, płakała długo z głową ukrytą w dłoniach.
Modlitwa i łzy dodały nieco spokoju biednej kobiecie.
— Nie! — wyszeptała, — nie, to niemożliwe, Boże mój i Ty nie zechcesz karać mnie tak okrutnie za błąd, który nie jest moją winą... za zbrodnię, w której jam niewinną!...
Wyszła z modlitewni i zasunąwszy wewnętrzną u drzwi swej sypialni zasuwkę, tak aby, ją nikt nie mógł zejść, dodała:
— Gdybym ja jednak myliła się!... Gdyby to podobieństwo okropne było tylko po prostu grą mojej wyobraźni... Przypatrzmy się, przypatrzmy jeszcze...
I odejmując od łańcuszka swego zegarka, mikroskopijnych rozmiarów kluczyk, pocisnęła ukryty zameczek hebanowego mebla.
Szuflada się otwarła.
Twarz Dyanny pobladła jeszcze okropniej.