Rodzina de Presles/Tom III/Epilog/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina de Presles |
Data wyd. | 1884-1885 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amours de province |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wydarzenia, które zajmują ostatnią część tej książki, działy się w ciągu miesiąca lipca i sierpnia 1847 roku.
Trzeba nam teraz przeskoczyć rok blizko i przenieść czytelnika w dni wielce smutne, smutnego dla świata roku.
Mówimy tu o czerwcu 1848 roku.
Zanim wszakże dojdziemy do tej opłakanej epoki, musimy jeszcze rzucić choć pobieżnie wzrokiem na fakta pośrednie, które ważnem jest poznać i które zrozumiałem uczynią dopiero rozwiązanie naszej opowieści.
Z umysłu nadamy temu opowiadaniu jak najszczuplejsze ramy, aby już nie nużyć zbytecznie uwagi czytelnika.
∗
∗ ∗ |
Generał kilka zaledwie godzin jeszcze żył po tragicznej scenie, którą opisaliśmy w poprzednim rozdziale.
Śmiertelna rana, która przeszyła na wylot gardło, odjęła mu aż po ostatnią chwilę władzę słowa, jakkolwiek przytomność najzupełniejsza nie opuściła go do końca.
Umarł, błogosławiąc ostatniem ruchem rąk wyciągniętych pochylone u łoża jego głowy Dyanny i Blanki.
Nie będziem tu zatrzymywać się nad rozpaczą obu tych szlachetnych kobiet.
Wszystko, co moglibyśmy powiedzieć w tej mierze, byłoby zbyt słabem i bladem wobec rzeczywistości tej ich boleści.
Prokurator królewski, obecny konaniu hrabiego
de Presles, spisał na miejscu protokół zaszłych w zamku wypadków, w którym tlómaczył śmierć generała i wicehrabiego podwójnem samobójstwom.
Posłał też zaraz po sędziego pokoju, który pokładł pieczęcie na wszystkich meblach, zwłaszcza też na papierach Gontrana i hrabiego de Presles; następnie opuścił zamek, gdzie go już odtąd nic nie zatrzymywało, z chwilą bowiem śmierci Gontrana oczywiście nie mogło już być mowy o śledztwie podjętem przeciw niemu.
Śmierć generała, ze względu na małoletność Blanki, stała się źródłem licznych kłopotów.
Nieodzownem stało się oznaczenie opieki, spis inwentarza, podziały i t. d.
Jerzy Herbert naznaczony został likwidatorem spadku i opiekunem Blanki; poświęcił się też całkowicie podwójnemu temu zadaniu, pilnie dotrzymując sędziemu śledczemu towarzystwa w całej jego działalności.
Pewnego dnia, podczas spisywania inwentarza, papierów i rzeczy pozostałych po Gontranie, pisarz sądu, oglądający po kolei przedmioty zamknięte w jednej z szuflad biurka, odezwał się do Jerzego:
— Tu jest coś należącego do pana, co oczywiście jako takie nie potrzeba już wpisywać do protokółu ogólnego.
I wyciągnął do pana Herbert list rozpieczętowany, na którego kopercie wypisany był adres Jerzego.
Jerzy zdziwił się niemało, poznając pismo Dyanny.
— Jakimże sposobem list ten tutaj się znajduje? — zadał sobie pytanie.
I otwarł go.
Zaledwie wszakże przebiegł pierwsze linie, twarz jego uległa nagłej zmianie.
Miał w ręku ów list nieszczęsny, który przed siedmnastu laty hrabina de Presles nie miała odwagi mu oddać.
Jerzy opuścił szybko sędziego pokoju, poszedł zamknąć się w swym gabinecie i pozostał tam przez całe popołudnie.
Kiedy zadzwoniono na obiad, zeszedł do salonu, gdzie była żona jego, Blanka i Paul.
Rysy jego były nieco zmienione i twarz bledszą była niż zazwyczaj, ale ani słowem, ani zachowaniem nie zdradził wewnętrznej ducha rozterki; był uprzejmym i dobrym względem wszystkich jak zwykle.
Nigdy może nie okazywał się równie uprzedzającym dla Dyanny, nigdy serdeczniejszym dla Blanki.
Chwilami, w istocie, przelotna chmurka przesuwała się po jego czole, ale odganiał ją natychmiast.
Chwilami także, oczy zachodziły mu łzami wbrew wszelkim usiłowaniom, by tę łzę co biegła z serca powstrzymać nim się dostanie do powiek; ale wtedy odwracał nieznacznie głowę i zanim kto zdołał spostrzedz ocierał oczy.
Tak przeszedł wieczór.
Nazajutrz rano, oddano Jerzemu liczne listy, nadeszła z poczty wraz z dziennikami; bywało to codzień zresztą.
Przeczytał szybko kilka listów z widocznym wyrazem poważnego zaniepokojenia tak, że aż Dyanna patrząc nań, spytała niespokojnie:
— Czy otrzymałeś jakie złe wiadomości, mój drogi?
— Złe wiadomości? — odpowiedział Jerzy. — Tak, z pewnością, ponieważ znaglają mnie one do opuszczenia cię na czas niejaki...
— Opuszczenia mnie! — zawołała Dyanna. — I dla czegóż masz mnie opuścić? — dokąd udajesz się?...
— Do Paryża.
— Czy to stanowcze już, co mi mówisz, Jerzy?...
— Aż nadto stanowcze, na nieszczęście, — odpowiedział.
— A więc obecność twoja w Paryżu jest potrzebną?...
— Nieodzownie.
— Dla interesów?
— Tak.
— Jakiejże natury?
— Dwoistej; naprzód chodzi tu o sprawy majątkowe, tak moje jak twoje; następnie o sprawy polityczne....
— Co to ma znaczyć, mój drogi?... — wyszeptała pani Herbert zdumiona. — Czyżbyś się chciał mięszać do polityki?...
— Ależ tak, mój Boże, — odpowiedział Jerzy z słabym uśmiechem.
— Dotąd wszakże nie mięszałeś się do niej nigdy.
— Dochodzę do wieku, w którem w sercu męzkiem rozwija się ambicya....
— To jest, — przerwała mu Dyanna z goryczą, — do wieku, w którem nie wystarcza już mężczyźnie miłość.
— Nie, jedna może się mieścić obok drugiej najswobodniej.
— Dawniej nie mówiłeś tak nigdy, mój Jerzy....
— Co chcesz!... Starzeję się... wreszcie mam pewne poglądy, przekonania... powiem więcej: polityczne ideały.... Długo one były uśpione, ale dziś się zbudziły.... A są one, droga moja Dyanno, wielce różne od zasad kół arystokratycznych, do których ty należysz....
— Boże mój, czyżbyś był republikaninem?
— Kto wie?... — wymówił zcicha Jerzy z ponownym uśmiechem. — Ale bądź spokojną, nigdy nie będę domagał się głów....
— I te zasady, te przekonania, o których mi mówisz, wymagają po tobie, abyś teraz podążał do Paryża?
— Tak.
— Jakże to?
— A, moja droga, widocznie nigdy nie zaglądasz w dzienniki?...
— Nigdy, to prawda.
— Wiedziałem, inaczej bowiem nic zadałabyś mi była poprzedniego pytania....
Musimy tu dodać nawiasem, że było to w październiku 1848 roku.
Dyanna podjęła znów z nieujętym niepokojem:
— Czy sądzisz, że zagraża nam rewolucya?
— Nie wiem czy to będzie rewolucya, ale to tylko pewna, że coś jest w powietrzu, jakiś przewrót.... Widocznem jest, że lud się poruszył i szemrze jak lew zakuty.
— Myślałam przecież, że Ludwik Filip jest dobrym królem.
— Bez wątpienia jest dobrym... nie przeczę temu bynajmniej i historya to zapisze, ale w tej chwili jest zaślepionym... popełnia tysiączne błędy, tysiączne nieostrożności i omyłki.... Wreszcie idę tam, bo pragnąłbym i mojem ramieniem popchnąć naprzód owe zdarzenia, które się mają dokonać.... Generacya nasza uczyni krok wielki naprzód, a będzie to widok piękny i upajający prawdziwie....
— Błagam cię, drogi mój mężu pozwól, by epoka nasza szła naprzód bez twego współudziału!... Cóż ciebie obchodzą namiętne ambicye?... Czy ty nie masz domowego, cichego szczęścia?... Po co ci mięszać się w wir tych burz, które przeczuwasz?... Czy chciałbyś zostać posłem, prefektem, ministrem?
— Czemużby nie, droga moja?
— Jerzy, ty tu pozostań! nie opuszczaj mnie, i błagam cię.... Skoro będziesz zdała odemnie, życie moje będzie tak smutnem, że codzień modlić się będę o śmierć.
— Powtarzam ci, kochana Dyanno, że nieobecność moja prawdopodobnie nie potrwa długo i że zresztą jest ona nieodzowną.
— Obstajesz więc przy swojem?
— To konieczne.
Pani Herbert otarła łzy, które mimo całego wysiłku powstrzymania ich, trysnęły z jej oczu.
— Niestety! — powiedziała sobie, — nie kocha mnie już... pozostałby, gdyby mnie kochał jeszcze.
Potem spytała głośno:
— Kiedyż wyjeżdżasz, mój drogi?
— Jutro... — odpowiedział Jerzy.
Dyanna umilkła.
Mamyż potrzebę powiadać, że reszta dnia tego i cały następny poranek, były niesłychanie smutne?
Panią Herbert ścigały złowrogie przeczucia. Daremnie starała się dowieść samej sobie, że obecność męża nie potrwa długo, jak jej to sam powiedział i odtąd już po kilkakroć powtórzył.
Mimowolnie odpowiadała zawsze sobie sama:
— Nie... nie... ja się, niestety, nie mylę!... odjeżdża i czuję, że go już nie zobaczę więcej....
Jerzy po śniadaniu udał się w drogę.
Własnemi końmi dojeżdżał do Tulonu, zkąd zamierzał wsiąść do swej karety pocztowej.
Dyanna i Blanka chciały go odprowadzić przynajmniej choć do miasta; ale on się wymówił, aby nie przedłużać bezpotrzebnie zawsze przykrej sceny pożegnania.
Natomiast zgodził się na towarzystwo Raula.
Przez drogę rozmawiał z nim o rozmaitych rzeczach z najzupełniejszą swobodą umysłu a nawet poniekąd wesoło.
Ale baczniejszy, nie tak młody i doświadczeńszy obserwator, jak pan de Simeuse, byłby dopatrzył się z łatwością, że ta wesołość była kłamaną tylko maską, pokrywającą głęboką męczarnię i ból niezmierny.
Raul nie widział tego przecież.
Prawda i to, że Jerzy mówił z nim o Blance i że słuchając go młodzieniec, pogrążał się całkowicie w tej rozkoszy, którą sprawiało mu wspomnienie wdzięków i zalet ukochanej.
Przybyli wreszcie do Tulonu.
Odprzężono konie Jerzego i zastąpiły je pocztowe mierzynki, pobrzękujące brzękadłami uprzęży.
Pocztylion siadł na kozioł i trzasnął z bata siarczyście, pewien książęcego napiwnego.
Raul stał jeszcze u stopnia i ściskał po raz dwudziesty może dłoń Jerzego.
— Żegnam cię, mój drogi... — mówił mu ten ostatni.
— Ależ nie, do widzenia!... — zawołał Raul.
— Któż to wie? Przyszłość to rzecz nieznana.
— Ale kiedyż powrócisz nam wreszcie?
— Nigdy....
Powóz ruszył, pozostawiając Raula zdumiałego ostatniem słowem....