Rodzina de Presles/Tom III/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina de Presles |
Data wyd. | 1884-1885 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amours de province |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Opuśćmy pana de Simeuse i awanturnika w chwili gdy ci dwaj ludzie tak od siebie różni, rozgrywać mają tę okropną partyę, której stawką jest życie, tę grę co jest ostatnią pozostałością owych sądów bożych, które pod inną tylko nazwą przetrwały średnie wieki.
W samej to rzeczy, czyż pojedynek nie jest, a raczej czy nie powinienby być ostatnim wyrazem sądu samego i Boga?
Na nieszczęście gdy ludzie stają do tej walki, Bóg nie patrzy na nich bynajmniej... rzadko bardzo ręka Jego zadaje sobie trud kierowania ostrzem broni lub kulą pistoletu wedle sprawiedliwości.
Opuśćmy teraz, powiedzieliśmy, obu przeciwników, dążących na miejsce potyczki a podążmy napowrót do zamku Presles.
Dwunasta wybiła na wielkim zegarze środkowego pawilonu a liczne zegary ścienne, rozmieszczone w apartamentach, powtórzyły po kolei echem dwanaście uderzeń.
Nie umielibyśmy dać pojęcia o stanie nerwowego rozdrażnienia, w którym znajdowała się pani Herbert od samego już świtu.
W miarę jak upływały godziny, rozdrażnienie to chorobliwe rosło i potęgowało się z każdą chwilą poranku.
Dyanna nie mogła usiedzieć na miejscu.
Wstawała i chodziła bez najmniejszego powodu, wychodziła i powracała bez przyczyny, nie słuchała co do niej mówiono, albo też odpowiadała tak jak by nie rozumiała o co ją pytano.
Generał i Jerzy dziwili się temu gorączkowemu ożywieniu i nie mogli odgadnąć jego powodu.
Po kilkakroć Blanka spytała Dyanny:
— Droga siostro, co ci jest?
I za każdym razem Dyanna odpowiadała jej z roztargnieniem:
— Nic mi nie jest... co mi ma być?...
Co jej było my wiemy.
Z każdą godziną, z każdą minutą, z każdą sekundą niemal, czuła jak coraz głębsza trwoga ogarnia jej duszę na tę myśl, że niezaługo może przybędzie jaki zwiastun złych wieści, donoszący, że Raul de Simeuse padł w pojedynku z baronem Polart!...
Dyanna chwilami widziała narzeczonego swej córki jak leżał blady, martwy z przebitą piersią, z różową pianą na ustach z szeroko rozwartemi szklannemi trupa oczyma.
I biedna matka zadawała sobie z przestrachem pytanie, co wówczas stanie się z Blanką, jeśliby Raul nie żył istotnie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gontran w nadziei, że mu się uda jeszcze nakłonić do swych celów Dyannę bądź to perswazyą, bądź groźbą, pozostał tego dnia w zamku i kazał sobie podać w swym apartamencie Śniadanie.
Generał, Blanka i Jerzy rozmawiali w salonie.
Dyanna, jak powiedzieliśmy, nie mogła usiedzieć na miejscu, wciąż to wychodziła to powracała.
I powtarzamy: wybiła dwunasta.
Nagle na bruku dziedzińca rozległ się turkot powozu.
— A! — pomyślała pani Herbert, — to on powraca!
Pobiegła do okna i wychyliła się, nagle przecież obróciła się, niezmiernie blada i zawołała z przerażeniem:
— Ojcze... to prokurator królewski.
— Niechajże przybywa w imię boże, — odpowiedział generał z powagą; — nikt tu nie ma potrzeby obawiać się sprawiedliwości, ja zaś czuję, że dzisiaj najbardziej uprzedzeni nawet nie mogą mnie posądzić o zdziecinnienie.
Dyanna drżała całem ciałem. Niewiedzieć czemu wydawało jej się, że przybycie prokuratora miało jakiś związek z dzisiejszym pojedynkiem Raula i teraz pojedynek ten przedstawił się już jej oczom w ponurych tylko barwach....
W chwileczkę urzędnik wszedł do salonu.
Był sam bez wszelkiego tym razem towarzystwa.
Wyraz jego twarzy pochmurny i jakiś smutny głęboko, żadną miarą nie mógł uspokoić Dyanny.
— Panie hrabio, — rzekł, zwracając się do generała, pokłoniwszy się poprzednio obu kobietom, — obecność moja ma ci przynieść największą boleść, jakiej doznałeś kiedykolwiek w życiu....
— Przez ciąg życia cierpiałem już tyle, panie. — odpowiedział starzec, — że mogę już nie ufać boleści, by mnie nauczyła czegoś nowego.
Prokurator wstrząsnął głową z wyrazem powątpiewania.
— Zresztą cokolwiekbądź to jest, — podjął, — chciałem sam przybyć, aby złagodzić, o ile to leży | w mej możności, silą ciosu, który ma pana dotknąć. Winien byłem takiemu jak pan człowiekowi, panie hrabio, ten dowód poszanowania i względności.
Koniecznym rezultatem tych oratorskich zastrzeżeń, mnsiało być głębokie zaniepokojenie generała.
— Panie prokuratorze, — zawołał, — ta niepewność jest okropną.... Na miłość Boga mów pan!... Czego się mam lękać? O co chodzi?
— Chodzi o syna pańskiego, panie hrabio.
— O Gontrana, — wyszepnął starzec, składając ręce. — O! nieszczęsne dziecko, cóż on zrobił?
— Za chwilę powiem to panu; pierwej wszakże trzeba, abyś pan wiedział co się stało dzisiejszego rana.
— Słucham pana, — szepnął generał, — słucham uchem ciała i duszy.
— Przed kilku godzinami miał miejsce pojedynek po za bramami Tulonu.
Dyanna zadrżała.
Prokurator ciągnął dalej.
— Padł w nim jeden z przeciwników.... Znaleziono ciało jego na placu bitwy z roztrzaskaną czaszką. Rybacy słyszeli dwa strzały i widzieli jeszcze oddalających się sekundantów i przeciwnika zabitego, którego nazwisko dotychczas nie jest wiadomem.
Pani Herbert była literalnie jak na żarzących węglach. Żadne słowo nie rozpraszało jej obaw i nie rozświecało ciemności, co zaległy jej umysł.
Po chwili milczenia urzędnik mówił dalej.
— Pojedynek jest w każdym razie uzurpacyjnem wdzieraniem się w ludzkie prawa zarówno jak w boskie, które jednoczą się w przykazaniu: nie zabijaj! W obecnym wypadku wszakże, niema co tak bardzo żałować ofiary. Był nią pewien przybysz, bawiący tu chwilowo, człowiek reputacyi więcej niż wątpliwej, który kazał nazywać się baronem de Polart.
Nakoniec Dyanna odetchnęła.
Ciężar co ją tłoczył, ustąpił nagle.
Na kilka sekund zapomniała o wszystkiem, nawet o obecności prokuratora królewskiego i omal nie wydała okrzyku radości.
— Skonstatowano natychmiast to zabójstwo i zawiadomiono o niem tulońską policyą, — mówił dalej urzędnik — i otóż okazało się, że jeden z komisarzy otrzymał był na kilka dni przedtem w depozyt, z rąk barona Polart kopertę opieczętowaną. Napis na niej wskazywał, że w razie, lub gwałtownej nagłej tegoż barona śmierci, należy natychmiast otworzyć ją i zapoznać się z jej zawartością i to też zostało zaraz spełnionem....
Prokurator przerwał sobie.
— Odwagi, panie hrabio, — rzekł.
— Będę ją miał, panie, i przygotowany jestem na wszystko....
— Koperta powierzona komisarzowi policyi zawierała znaczone karty, przekaz sfałszowany na pięćdziesiąt tysięcy franków i list.... Oto jest ten list, panie hrabio, przeczytaj go....
I prokurator królewski podał panu de Presles list pisany przez wicehrabiego pod dyktandem barona Polart w okolicznościach, których nie podobna by zapomniał czytelnik.
Nieszczęśliwy ojciec przebiegł błędnem okiem następujące, znane nam już pismo:
»Błagam na kolanach byś mnie Pan nie gubił... Zdany jestem na pańską łaskę... wzywam Twej litości.... Gotów jestem uczynić wszystko czego zażądasz Pan odemnie, wszystko bez wyjątku, byle tylko okupić mój występek.... Nie bądź Pan niemiłosiernym, nie bądź nieubłaganym.... Jeśli wydaję Ci się niegodnym litości, pomyśl o mej rodzinie, której honor jest w Twojem ręku.... W jej to imieniu daleko bardziej niż we własnym błagam Pana.... Czekam pańskiej odpowiedzi jak skazany na śmierć oczekuje rezultatu swej apelacyi do łaski.... A ja jestem skazanym na śmierć rzeczywiście, jeśli bowiem Pan okażesz się nieubłaganym, nim minie godzina, zastrzelić się muszę...
Gdy generał odczytał list ten do końca, papier wypadł mu z ręki na dywan przed nogi prokuratora, który go podniósł.
— Tak nie inaczej musiał skończyć! — wyszeptał starzec głuchym głosem; potem schylił głowę na piersi i jak się zdało, zamyślił się głęboko.
Nastała chwila okropnej ciszy.
Generał przerwał ją niebawem.
Podniósł głowę i rzekł do prokuratora z przerażającym i niewytłómaczonym w podobnej sytuacyi spokojem:
— A zatem, panie, przybywasz go aresztować?
— Smutny to i okropny obowiązek dla mnie, panie; ale to obowiązek.... Żyjemy w czasach, w których wyższe klasy społeczeństwa dają tłumom smutny przykład niemoralności, występków, zbrodni.... Trzeba tem energiczniej tępić złe, bo ta okropna nauka gangrenuje niższe warstwy społeczne... Nie wątp, panie hrabio, taka sprawa Praslin, sprawa Pellaprat i tyle innych wywarły na ciało społeczeństwa takiż wpływ jak tyfus pojawiający się w szpitalu.
— Masz pan słuszność... — wymówił zcicha starzec. — Niestety synowie nasi zapominają o haśle naszych ojców: szlachectwo obowiązuje!
— Panie hrabio, — podjął prokurator królewski, — odwrócić od pana nieszczęście, które go dotyka, nie było w mojej mocy; ale chciałem, przybywając tu sam bez eskorty żandarmów, oszczędzić panu przynajmniej bezzwłocznego skandalu.
— I dzięki ci za to, panie.
— Syn pański zrozumie bezwątpienia, że wszelkie usiłowanie oporu lub ucieczki byłoby nierozsądne... zrozumie, że jedyną dlań drogą jest udać się ze mną i zasłużyć, poddaniem się prawu, na jakąś resztę wyrozumienia.
— Zrozumie to... tak, panie.
Ostatnie odpowiedzi pana de Presles wymówione były cicho i automatycznie niemal.
Po chwili wahania, spytał:
— Czy pozwolisz mi pan pomówić przez chwilę jeszcze z synem?...
— Właśnie miałem to panu zaproponować.
— Dziękuje więc panu za to ponownie....
Starzec podniósł się i zwolna przeszedł salon.
Pani Herbert, przestraszona wyrazem uroczystym a złowrogim jego twarzy, poszła za nim i spytała w przedpokoju:
— Ojcze, czy pozwolisz sobie towarzyszyć?
— Nie, — odpowiedział pan de Presles, unikając wymówienia imienia Gontrana, — ja. muszę z nim być sam.
Słowa te wymówione zostały tak bezwzględnym tonem nakazu, że Dyanna, nie próbując nawet daremnego obstawania, spuściła głowę i powróciła do salonu.
Generał pewnym krokiem wstąpił na schody; ale stanąwszy na pierwszem piętrze, zamiast iść wprost do pokoju syna, zwrócił się do biblioteki, którą minął i wszedł do swej sypialni.
Na stoliku obok łóżka leżała pars pistoletów angielskich w oprawie ze słoniowej kości.
Pan de Presles upewnił się, że są w dobrym stanie i nabite; nałożył świeże kapiszony.
Następnie pistolety te włożył do kieszeni swego szlafroka i ponownie przeszedł bibliotekę.
Na ten raz udał się już do Gontrana.
Wicehrabia wychylony przez okno palił cygaro, roztargnionym wzrokiem błądząc po oceanie zieleni parkowych tarasów, roztaczających się dokoła zamku u stóp jego.
Myślał o nowem widzeniu się z Dyanną, któreby stanowczo rozstrzygnęło sprawę proponowanego wczoraj małżeństwa.
Posłyszawszy, że się drzwi otwierają po za nim bez poprzedniego zapukania odwrócił się szybko i stanął niemiały ze zdumienia, na widok ojca.
Po znanych nam zajściach, obecność hrabiego de Presles w pokoju syna była istotnie zdarzeniem niesłychanem, nieprawdopodobnem niemal i Gontran nie dowierzał własnym oczom.
Zdziwienie jego wzrosło skoro zobaczył, że generał zamyka drzwi na dwa spusty i klucz wyjmuje z zamku.
Wicehrabia zrozumiał natychmiast, że grozi mu jakieś okropne acz nieznane niebezpieczeństwo.
Z pewnością był on odważnym mimo swe występki i niejednokrotnie dowiódł tego.
A przecież w tej chwili przebiegł go dreszcz przestrachu.
Twarz pana de Presles zdawała się maską z szarawego marmuru. Rysy tego oblicza zachowywały absolutną, nieruchomość. Całe życie, rzeklbyś zbiegło się do oczu, które gorzały dziwnym jakimś blaskiem.
Starzec postąpił kilka kroków ku Gontranowi i zatrzymał się. W groźnej swej nieruchomości był on niemal podobnym do posągu komandora, przychodzącego zabrać miejsce u biesiadnego stołu Don Juana.
— Ojcze, — wybąknął Gontran, raczej dla tego by sobie nadać nieco pewności, niż na to by myśl wyrazić, — dla czego nie zawiadomiłeś mnie, że chcesz mówić ze mną? Byłbym pospieszył na twoje rozkazy.
— Czy wiesz pan, kogo byłbyś zastał w salonie? — spytał powoli starzec.
Gontran wstrząsnął przecząco głową.
— Prokuratora królewskiego, — odpowiedział pan de Presles. — Słyszysz pan? Prokuratora królewskiego.
Wicehrabia, któremu wszystkie zdarzenia dzisiejszego rana były nieznane, sądził, że urzędnicy zjechali na ponowne śledztwo w przedmiocie oddania ojca jego pod kuratelę i zawołał:
— Przysięgam ci, ojcze, że ja ich nie przyzywałem.
— To też nie przybywa on tu na twoje wezwanie. On przybywa po pana!
— Po mnie! — powtórzył Gontran zdumiony.
— Baron Polart nie żyje, — odparł starzec.
— Ja nie jestem winien jego śmierci, o której nic nawet nie wiedziałem, — zawołał żywo wicehrabia, w którym zbudziła się myśl, że go posądzają może o zamordowanie barona Polart.
— Nie oskarżają pana też o zabójstwo; ale o inną zbrodnię, której dowody znalazły się w papierach zmarłego... oskarżają cię o fałszerstwo....
— To oszczerstwo, — wyszepnął Gontran, wzdrygnąwszy się z przestrachu.
— Nie, panie, bo powtarzam, że dowody zbrodni istnieją.
Gontran padł na fotel bezwładny, zda się nagle porażony paraliżem ciała i umysłu.
— Cóź więc zrobisz? — spytał go pan de Presles.
Te słowa odraza powróciły mu przytomność.
Podniósł się szybko, mówiąc z niezmiernem pomięszaniem:
— Może czas jeszcze uciekać.
Pan de Presles wzruszył ramionami.
— Nie, panie, — odpowiedział, — już nie czas. Zresztą zbieg dzisiaj, jutro byłbyś więźniem.
— Ale w takim razie co robić? co robić? — szeptał z kolei Gontran.
— Ja też o to właśnie przychodzę pana pytać.
— A! ten nikczemny baron!
— Jakiejże nazwy należałoby użyć na pana?
— Mój ojcze, nie przygnębiaj mnie! Czyż nie widzisz mego żalu?
— Nie widzę bynajmniej żalu za popełnioną zbrodnię, ale żal tylko, na widok, że zbrodnia odkrytą została.
— Gdybym upadł do nóg prokuratorowi.
— Byłby on nieubłaganym jak prawo, bo on jest wcielonem prawem.
— Ależ w takim razie nie widzę jak jedną tylko drogę.
— Jaką? — spytał generał, a błysk nadziei rozświecił twarz jego zmienioną.
— Poddać się dobrowolnie temu, czemu się nie jest w stanie przeszkodzić....
Błysk na twarzy ojca zagasł.
— Będą mieć dla mnie niewątpliwie względy... — ciągnął syn. — Sprowadzimy z Paryża sławnego adwokata jakiego, by bronił mojej sprawy, Berrgera naprzykład i prawdopodobnie uda mu się mnie uwolnić.
Pan de Presles gwałtownie wzruszony.
— A więc, — zapytał, — nie widzisz innego nad to wyjścia z położenia, któreś sobie zgotował?
— Alboż jest jakie inne? — spytał chciwie Gontran.
Nie odpowiadając na to pytanie Gontran, ciągnął dalej:
— A zatem pan przyjmujesz więzienie, sąd, skazanie może nawet?
— Ależ, mój ojcze?...
— Milcz pan! — przerwał mu generał.... — Więc przyjąłbyś galery może... tak galery! wdziałbyś na ramiona kurtkę galerniczą i wyciągnął lewą nogę do łańcucha?
Wicehrabia zgnębiony, przybity drżał pod chłostą tych słów.
Nastąpiła chwila ciszy między ojcem a synem.
Potem starzec surowo zabrał znowu słowo.
— I pytasz mnie, — zawołał, — czy jest dla ciebie inne wyjście niż sąd przysięgłych? tak, panie, jest jedno, oto....
General położył przed synom jeden z przyniesionych pistoletów.
Gontran cofnę! się:
— Samobójstwo! — wybąknął drżącemi usty.
— Tak, panie, samobójstwo!
— Ależ mój ojcze, ja chcę żyć jeszcze....
— Na galerach, nieprawdaż?
— A więc tak, — powtórzył wicehrabia a rozpaczony, — na galerach, jeśli tak już być musi!
— A ja nie chcę, by nazwisko moich przodków zapisane było w regestrach galer!... Jestem ostatnim z mego rodu i mam prawo uchronić go od tej plamy.... No, panie, odkupże nikczemność całego życia odwagą, ostatniej godziny.... Nie umiałeś żyć, umiejże umrzeć przynajmniej!...
— Nie jestem przecież, nie mogę być skazanym na śmierć.
— Ja cię na nią skazuję... ja, twój ojciec!
— Ależ to szaleństwo!...
— Szaleństwo, niech i tak będzie!... Nie powinieneś się temu dziwić, ty, któryś mnie zamierzał od dać pod kuratelę!...
— Nie poddam się bynajmniej prawom tego morderczego obłędu!... Powtarzam, że chcę żyć, — nalegał młody człowiek.
— A ja ci przysięgam, że umrzesz, wyrok już zapadli...
Gontran pochwycił za broń, leżącą przed nim.
— Kto wykona ten wyrok? — spytał.
— Ja, jeśli ty sam go nie spełnisz! — odpowiedział starzec, ukazując synowi drugi pistolet.
Wicehrabia stał się sino-bladym.
Zęby mu szczękały, nogi uginały się pod nim.
Czuł, że nie ma się czego spodziewać, ani oczekiwać po tym nieugiętym starcu i że od tej chwili życie jego liczy się na minuty, chyba że cud jakiś tylko może go wybawić.
Jednakże, jak Griugoire w »Notre Dame de Paris«, chciał spróbować rozczulić jeszcze swego sędziego czemś wielce patetycznem.
Z oczyma łez pełnemi, z wyciągnionemi, drżącemi rękoma, począł błagalnie a rozpacznie przyzywać na pomoc owych wspomnień dzieciństwa, które, jak sądził, mogły jeszcze poruszyć strunę ojcowską w tem sercu, które zmroził dla siebie i zmienił w kamień własnowolnie.
Pan de Presles słuchał, nie przerywając mu ani razu.
Kiedy Gontran skończył, rzekł mu zimno:
— Prokurator czeka... czyś już zdecydowany?
— A więc, mój ojcze, jesteś bez litości!...
Generał odwiódł broń.
— Ojcze, — wyszeptał syn, — ojcze mój... czy to podobna?... Co!... własną twą ręką... bez wahania się... bez żalu i wyrzutu... zabijesz mnie!
Generał popatrzył na zegarek; potem skierował lufę broni w stronę syna, mówiąc mu:
— Daję ci trzy minuty czasu... skoro trzecia przejdzie, jeśliś ty nikczemnym tchórzem, ja będę mieć siłę.
Gontran oparł się plecami w rogu pokoju i tam, w istnym obłędzie strachu patrzył na swego ojca, jak niegdyś ofiary ludzkie patrzały na swych ofiarników.
— Trzecia minuta upływa, — przemówił pan de Presles.
— A! — zawołał wtedy wicehrabia. — toż raz tylko się umiera, a ja jestem przedewszystkiem w prawie obrony.
I spuszczając nagle swój pistolet, strzelił do ojca, który ze swej strony w tejże samej chwili naciskał kurek swej broni.
Oba wystrzały zlały się w jeden odgłos.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Kiedy drzwi wyłamawszy siekierami, zdołano wejść do pokoju wicehrabiego, znaleziono dwa skrwawione ciała, rozciągnięte tuż obok siebie na dywanie posadzki.
Gontran już nie żył.
Generał oddychał jeszcze.