Rodzina de Presles/Tom III/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina de Presles |
Data wyd. | 1884-1885 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amours de province |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przed młodą dziewczyną rozciągały się trawniki, skąpane w bladem świetle księżycowem, spływającem szeroką z niebios strugą.
Sklepienia zieleni, czarne w tej chwili, rozwierały się niby puszcze olbrzymich jaskini. Tu i owdzie słaby, błękitnawy promień, co się przedarł przez liście, ukazywał niby w dekoracyi teatralnej głębie uciekających w dal alei.
Kilka posągów, stojących na piedestałach granitowych w tem sinawem półświetle, wydawało się jak nieruchome jakieś widma.
Przez kilka sekund Blanka wahała się, niepewna czy ma odważnie puścić się w tę ciemność tak pustą, czy też zawrócić do swego pokoju.
Serce biło jej z niezwykłą gwałtownością.
— Nie, ja się nie boję! — mówiła sobie, — a zresztą czegóż mogłabym się obawiać?
Najkompletniej przekonana własnem junactwem, przebiegła trawnik i weszła spiesznym krokiem w kasztanową aleję.
Raz się już dostawszy pod łuki nieprzebite, zwolniła kroku, odetchnęła z roskoszą, świeżem, chłodnem powietrzem, wonią, które noc wywabiała z kielichów kwiatów, z traw, z kory drzew olbrzymich. W koło niej połyskały świętojańskie robaczki pod źdźbłami trawy i poruszały się zwolna, migocąc jak drogie kamienie zbudzone do życia.
Blanka postanowiła dotrzeć w nocnej swej przechadzce do placyku o kamiennym stole, a następnie wrócić dopiero. Doszła do miejsca, gdzie kasztanowa aleja krzyżowała się z drożyną, prowadzącą do szaletu.
Przechodziła właśnie ten kawałek odkrytego miejsca, kiedy jej oczy nagle dostrzegły w dali na tej ścieżynie dwa cygara świecące pośród ciemności, niby dwie gwiazdy spadłe ze sklepienia niebios.
W tej samej chwili zdało jej się, że posłyszała dźwięk głosów.
Przelękniona uskoczyła w bok aż w kłąb gęstych bzów, w pośród zarośli których się ukryła.
Światełka cygar i głosy zbliżały się. Bianka wprędce, poznała Gontrąna i pana Polart; słyszała jak się sprzeczali z powodu zjawiska, które zwróciło na siebie uwagę bąrona, ale nie zrozumiała nic z ich pomieszanych i urywanych głosów.
Wicehrabia i gość jego poszli dalej swoją drogą i zniknęli w kierunku zamku.
Blanka, uspokojona już ze swego chwilowego przestrachu, zabrała się napowrót do swej nocnej przechadzki.
Po upływie dziesięciu minut może, doszła do, zamierzonego celu swej peregrynacji, kamiennego stołu.
Cokolwiek zmęczona, usiadła na jednym z żelaznych krzesełek rozstawionych naokół stołu, winszując sobie stanowczości i odwagi, którą dała sobie samej dowód niezbity.
W tejże samej chwili jednak konwulsyjne drżenie wstrząsnęło naraz tak odważnem dotąd dziewczęciem. Podniosła się wystraszona i chciała uciekać, ale nogi odmówiły jej naglę posłuszeństwa, jakiś obłok zakrył jej oczy, upadła na krzesło, z którego powstała.
Zkądże pochodziła nagła ta trwoga?
Boże mój, spowodowała ją rzecz najprostsza w świecie a zarazem najbardziej przerażająca.
Blanka posłyszała wyraźnie trzask gałęzi w jednym z klombów otaczających placyk i wyraźny odgłos męzkich kroków doszedł jej ucha.
Otóż młoda dziewczyna zdała od zamku o tej godzinie, zdaną była na łaskę tego, który nadchodził bez względu na to, kimby on był.
Rzecz pewna, że był to dostateczny powód do obawy dla najodważniejszej nawet, a Blanka wówczas tylko czuła s:ę odważną, gdy była pewną, że jej nic nie zagraża.
Trzask gałęzi ustał. Kroki zbliżały się. Jakaż postać ciemna, niewyraźna jeszcze, zbliżała się ku pannie de Presles.
Młoda dziewczyna poleciła swą duszę Bogu tak, jakby oczekiwała śmierci. Ostatecznym wysiłkiem udało jej się podnieść i puścić się w stronę zamku.
Strach dodawał jej skrzydeł; nie biegła, ale leciała; nagle przecież noga jej potknęła się o uschłą gałąź, co spadła z wierzchołka kasztanu; zachwiała się, straciła równowagę, padła na piasek alei wydając okrzyk, który zabrzmią! niby echo własnego jej głosu.
W tej samej chwili poczuła młoda dziewczyna, że ją ktoś podnosi i posłyszała głos cichy i drżący wzruszeniem; głos dobrze jej znany, wyszeptał z intonacją wyraźnego zdziwienia i niepokoju:
— Panno Blanko.... Czy to podobna? to pani?... Na miłość boską odpowiedz mi pani, mów co... powiedz mi, żeś się nie skaleczyła, że cię nic nie boli...
Trudno znalęźć słowa, frazesy, by wyrazić to co się w tej chwili działo w umyśle, w duszy Blanki w chwili, gdy nabyła już Zupełnej pewności, że nietylko nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, tem okropniejsze, że nieznane, na myśl, o którem czuła, że ją ssał jakiś ogarnia, ale że się znajduje obok tego, którego w każdym wypadku byłaby wybrała sobie na protektora i obrońcę.
— Pan Raul! — wyszepnęła z radosną intonacyą w głosie, która przejęła szczęściem serce młodzieńca.
Bianka podniosła się, zaledwie wspierając się nieco, na ramieniu, które jej podał pan de Simeuse.
Oboje przez chwilę stali naprzeciw siebie milczący.
Tak czystą w swej nieświadomości była myśl tej młodziutkiej dzieweczki, że nie odczuwała najmniejszego zakłopotania z powodu tej nocnej niespodziewanej schadzki. Milczała wyłącznie z powodu, że to podwójne wstrząśnienie pozostawiło niejakie pomięszanie w jej myślach.
Co do Raula, temu szacunek jego równie wielki jak miłość, zdumienie zaledwie rozpraszające się, a wreszcie powiedzmy, nieśmiałość nakazywały mu oczekiwać, aby panna de Presles pierwsza wyraziła swą wolę, nakazywały mu nie nadużywać sytuacyi, którą zawdzięczał najnieprawdopodobniejszemu z przypadków. Po niejakiej chwili, Blanka Całkowicie już uspokojona z chwilowej swej trwogi, przerwała milczenie!
— Mój Boże, panie Raulu, — wyszepnęła nawpół uśmiechnięta, — mój Boże, jak też mnie pan wystraszyłeś!
— Pojmuję to aż nadto, pani i jestem rzeczywiście zmartwiony tą moją niezręcznością.... Czy mi ją pani zechcesz kiedy wybaczyć?
— Alboż nie należy wybaczać mimowolnych błędów?
— Jakaż pani dobra! — zawołał młody człowiek z uniesieniem.
Blanka podjęła napowrót:
— Widzę pana, panie Raulu, albo raczej odgaduję pana w tych ciemnościach. Słyszę pana, nakoniec wiem, że tu jesteś... a przecież trudno mi uwierzyć i zapytuję siebie samej, czy nie śnię, tak obecność pańska w tym parku o tej godzinie wydaje mi się nieprawdopodobną i niewytłómaczoną.
Raul nic nie odpowiedział.
— Mówże pan, — ciągnęła dalej młoda dziewczyna, — jestem córą Ewy i co za tem idzie, ciekawą.... Dajże mi pan klucz do tej zagadki. Powiedz mi, jakim sposobem tu się znajdujesz?
— Mamże pani wyznać prawdę?
— Bez wątpienia, trzeba koniecznie.
— Czy nie będziesz mi pani zbyt wielkich czynić wyrzutów?
— Wyrzutów panu, panie Raulu?... a to za co?... i jakiem prawem?
— A więc, pani, nie po raz to pierwszy przychodzę tutaj, gdy już wszystko śpi w zamku.
— Co pan mówisz! pan tu już bywałeś?...
— Tak, pani.
— Często?
— Od niejakiego czasu przychodzę co noc.
— Jak pan wchodzisz?
— Przechodzę przez mur ogrodzenia w tem miejscu, gdzie się osunęło kilka kamieni, które czynią tak łatwym przystęp jak po drabinie. Grube drzewo, którego dolne gałęzie dochodzę do daszku muru, służy mi za schody do zejścia z tej strony....
— No, a wszedłszy do parku, cóż pan robisz?
— Zapewniam się, że cisza jest już zupełną, że nikogo niema i wtedy podchodzę ku zamkowi, starając się iść tak cichym krokiem jak złodziej.
— A następnie?...
— Zatrzymuję się u wstępu do wielkiego tarasu, dochodzącego do przedsionku.
— I tam?...
By odpowiedzieć na to pytanie, Raul zciszył głos jeszcze, a brzmienie tego głosu stało się jeszcze słodszem niż poprzednio.
— I tam, pani, — wyszeptał, — wpatruję się w ostatnie trzy okna fasady zamkowej po prawej stronie... Czasami z poza spuszczonych branek prześwieca tam słabe światełko... widzę, jak się przesuwa wówczas wdzięczna postać... potem światło gaśnie... ale moje oczy poglądają jeszcze i radość jest w mojem sercu....
Gdyby nie ciemność, Raul byłby dojrzał w tej chwili cudny obłoczek różowy, który przysłonił nagle twarz panny de Presles.
Trzy wymienione przez niego okna, należały właśnie do apartamentu Blanki.
Młoda dziewczyna od dawna wiedziała już dobrze, że była kochaną, ale po raz pierwszy w życiu posłyszała słowo miłości.
Po chwili milczenie, Raul podjął;
— Mówię o radości... a przecież... O! pani, gdybyś wiedziała jak od trzech dni jestem nieszczęśliwym.
— Nieszczęśliwym? — powtórzyła Blanka z żywością, która zdradzała najtajniejsze jej myśli — nieszczęśliwymi pan!.. a to dla czego?...
— Czyż pani nie wiesz nic o tem, co się stało przed trzema dniami?...
— O niczem nie wiem, nic mi nie powiedziano....
— Mój najlepszy, mój jedyny przyjaciel, mój ojciec przybrany, przedłożył panu hrabiemu Presles prośbę, od której zależało szczęście lub rozpacz całego mego życia.
— I cóż? — wyszeptała młoda dziewczyna, blada ze wzruszenia, która odgadnęła zaraz jakiego to rodzaju była owa prośba.
— Pan de Presles, z wzruszającą dobrocią odpowiedział, że byłby szczęśliwym, mogąc mnie nazwać swym synem....
— A! mój kochany, mój dobry ojciec! — zawołała Blanka mimowolnie.
— Ale, — ciągnął dalej Raul, — dodał zarazem, że inne jeszcze niż jego zezwolenie było potrzebnem... zezwolenie siostry pani... i że bez tego zezwolenia wszelkie projektu naszego połączenia stawały się niepodobnemu...
— Ależ w takim razie, — wybąknęła Blanka ze łzami w głosie, nie myśląc nawet o tem, że słowa, które miała wymówić, zawierały najzupełniejsze wyznanie, — ależ w takim razie jesteśmy zgubieni!
— Zgubieni!... — zawołał Raul złamany. — Dla czegóżby zgubieni?
— Dla tego, Że nigdy, nie, nigdy moja siostra Dyanna nie zezwoli na nasze małżeństwo, że wreszcie gdyby od niej zależało przeszkodzenie mu, z pewnością przeszkodzi!...
Czy znacie wy coś więcej uroczego nad te słodkie tajemnice młodości i uczucia, które sprawiają, że dwa serca zrozumiały się i oddały się sobie zanim jeszcze usta zamieniły wyznanie lub przysięgę?
Blanka i Raul mówili sobie o małżeństwie! A nigdy nie mówili sobie przedtem o miłości!...
— Blanko, ukochana Blanko moja!... — zawołał młodzieniec, który w swej boleści zapomniał o zwykłem nieśmiąłem poważaniu, — ale cóź ja zrobiłem twojej siostrze i zkąd ta nienawiść, z której powodu już ucierpiałem tyle i której przyczyny dobaduję się nadaremnie?...
— A więc panu nieznaną jest ta przyczyna?... — spytała Blanka.
— Jest ona niewytłómaczoną dla mnie....
— Nie zgadujesz pan nic?... niczego nie przypuszczasz?...
— Po setne razy łamałem sobie głowę, po sto razy doprowadzałem się do gorączki, szukając rozwiązania tego okropnego problematu... zawsze nadaremnie, nie mogłem go znaleźć....
— I ja, jak pan szukam i jak pan nie znajduję....
— Więc i pani wiesz o tej nienawiści?...
— Czy myślisz pan, że i ja z mej strony nie cierpiałam z tego powodu?... Z przyczyny pana, Raulu, Dyanna i ja w tej chwili jesteśmy już nie dwoma siostrami ale dwoma nieprzyjaciółkami.... Masz pan prawo wiedzenia tego, co zaszło między nią a mną w przedmiocie sprawy pańskiej i powiem też to panu.
Blanka opowiedziała szczegółowo panu de Simeuse to, co nam już jest wiadomem.
Zakończyła zaś opowiadanie to temi słowy:
— Teraz maim jedną tylko nadzieję, nadzieja ta spoczywa w panu wyłącznie,.. Idź pan do Dyanny... proś ją, zaklinaj, żeby ci powiedziała prawdę, żeby przed tobą odkryła tajemnicę tej dziwnej odrazy, jakiej doznje dla pana, a która doprawdy zakrawa na szaleństwo... padnij przed nią na kolana, jeśli tego będzie potrzeba, byle wymódz tylko na niej przełamanie tego okropnego milczenia.... Wiedzmyż przynajmniej jakiego nieprzyjaciela mamy do pokonania; jeśli nie, powtarzam panu jesteśmy zgubieni....
— Masz stokroć racyę, kochana Blanko, — odpowiedział Raul, — co żądasz zrobię jutro....
— A ja prosić będę Boga, żeby cię natchnął słowami, które przeniknąć zdołają najtwardsze serca, które potrafią trafić do dusz najbardziej niezgiętych.... A teraz idź, czas już wielki bym powróciła do zamku....
— Czy nie pozwolisz mi towarzyszyć sobie aż do trawnika?...
— Chodź pan....
Po tem długiem sam na sam, najczystszem jakie kiedykolwiek odmalowało nasze pióro, oboje młodzi ludzie opuścili placyk, na którym stał stół kamienny, przeszli zwolna w milczeniu ciemną kasztanową aleję, a przez ten czas cały, ręce ich nie spotkały się z sobą ani razu w tych opiekuńczych ciemnościach.
Po dwa czy trzy razy Blanka stawała nagle, wahając się i nastawiając ucha.
— Co pani jest? — pytał Raul.
— Zdawało mi się, że słyszę jakiś szmer niewyraźny, niby krok lekki tuż obok nas... możem się myliła....
— Tak sądzę, bo inaczej ten szelest byłby zwrócił na siebie moją uwagę, tak samo jak pani... spadający liść lub lot ptaka zbudzonego pośród gałęzi spowodowały pewnie to złudzenie....
Blanka nastawiła ucha znowu, ale już nic nie usłyszała....
Oboje narzeczeni, czemuż nie mieli jeszcze prawa do noszenia tej nazwy? doszli do skraju zarośli.
Między nimi a zamkiem rozciągał się taras jaskrawo oświetlony światłem księżyca, który wzbił się teraz na sam środek nieba.
— Po niedługiego zobaczenia!... — wyszepnęła Blanka, wyciągając rękę do Raula.
— Do niedługiego!... — powtórzył tenże, podnosząc do ust rękę całą drżącą.