Rodzina de Presles/Tom III/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina de Presles |
Data wyd. | 1884-1885 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Amours de province |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaledwie wicehrabia i baron uszli z jakie paręset kroków, kiedy pan Polart zatrzymał się i chwytając rękę Gontrana, rzekł mu żywo:
— Patrzaj!
— Gdzie? — zawołał młody człowiek.
— Tam....
Pan Polart, wymawiając słowa wskazywał punkt w którym ścieżka, którą szli obaj, krzyżowała się z Soroką aleją kasztanową.
Natychmiast jednak niemal dodał:
— Teraz już za późno.... Czy nic nie widziałeś?
— Nic absolutnie.
— Szczególniejsza... żem się nie omylił....
Ciekawość młodego żbyła w najwyszym stopniu podrażnioną.
— Cóżeś pan widział, co wreszcie zdawało się panu widzieć?...— spytał.
— Jakąś postać białą i lekką, która przechodziła ot tą aleją, a która na odgłos naszych kroków zniknęła, jak prawdziwy ognik na moczarach, pośród gąszczu drzew.
— Postać kobiecą?
— Kobiecą.
— Mój kochany baronie, — odparł śmiejąc się Gontran, — czyżbyś pan wypadkiem nie był — zabobonnym?... Może wierzysz w pojawianie się duchów, wieszczek, białych dam?...
— Niej — odpowiedział pan Polart, — ale wierzę najmocniej w piękne kobiety, co nocą chodzą na miłosne schadzki....
I znowu stara krew szlachecka zakipiała na chwilę w znikczemniałych żyłach Gontrana.
— Czyś pan pomyślał o tem co mówisz? — zawołał. — Bądź ostrożnym, baronie!... W zamku są tylko dwie kobiety a te dwie kobiety to moje siostry!!...
— Ale któż ci mówi o siostrach, wicehrabio? — odpowiedział pan Polart niecierpliwie. — Nasze piękne prababki z czasów Regencyi ukazywały, się nagie bez wszelkiego skrupułu swoim lokajom pod pretekstem dość illuzorycznym, że lokaj to nie człowiek. Czyżby przypadkiem i dla pana garderobiana nie była kobietą?
— Masz pan słuszność i niepotrzebniem się urażał, wyznaję....
— Co, mówiąc nawiasem, zbyt często zdarza się panu.... Bądź co bądź wszakże, bądź pewnym, że w tej chwili jakaś garderobiana dąży na schadzkę miłosną z którymś lokajem lub ogrodnikiem.... Czy tu macie ładne subretki w zamku?...
— Dwie czy trzy są wcale ładne....
W parę minut później obaj panowie wchodzili na schody zamkowe, zkąd Gontran poprowadził swego gościa do apartamentu dlań przygotowanego.
∗
∗ ∗ |
Pan Polart nie omylił się bynajmniej, kiedy, jak sądził, zobaczył białą postać, znikającą pod kopułą olbrzymich drzew kasztanowych.
My dowiemy się niebawem co to była za postać.
Zanim wszakże wytłómaczymy to całe zajście naszemu czytelnikowi, musimy w opowiadaniu naszem cofnąć się wstecz o godzin kilka.
Opuściliśmy Dyannę i Blankę, a właściwie Dyanna i Blanka opuściły nas w chwili, kiedy natychmiast niemal po obiedzie wyszły z salonu z generałem.
Zaraz po odprowadzeniu starca do jego pokoju, posadziły go z całą ostrożnością w szerokiem, wygodnym fotelu.
Pan de Presles siadłszy tu, zamknął zaraz oczy, opuścił, na piersi głowę, zasnął.
Ten sen tak nagły przejął Dyannę niezmierną obawą.
Pochyliła się, nasłuchując oddechu ojca.
Oddech ten był równy i spokojny zupełnie.
Pani Herbert podniosła się uspokojona.
Blanka, stojąca o kilka kroków nieruchomie, odwróciła nieco głowę jakby zakłopotana tem jak się jej zachować należy.
Od czasu wzruszającej setny, której byliśmy świadkami, Blanka, jak się zdało, utraciła dawne głębokie, bezgraniczne przywiązanie dla siostry, które. czyniło dawniej tak szczęśliwą Dyannę i które po zwalało jej niemal zapominać o niezasłużonemu a tak straszliwem nieszczęściu, ciążącem na jej życiu.
Nieprzeparta niechęć Dyanny dla Raula, niechęć która w oczach Blanki musiała wydawać się niewytłumaczoną i nieuzasadnioną zupełnie, usposabiała tak Blankę, że w pani Herbert nie widziała już najlepszej swej przyjaciółki ale osobę obojętną, gorzej, bo wrogą sobie, zaprzedającą szczęście tej, którą, jak mówiła kochała tak bardzo, poświęcając je bez wahania niedorzecznej swej antypatyi.
Dyanna spostrzegała dobrze, że serce Blanki od niej się oddala i doznawała na tę myśl męczarni odnawiającej się z każdą chwilą, którą pojmie każda matka.
— Mój Boże, — powtarzała sobie z rozpaczą, — przecież nie mogę odsłonić przed nią okropnej tajemnicy, która mnie zabija!... nigdy nie dowie się ohydnej prawdy!... Już mnie nie kocha... Boże mój! gdyby mnie miała znienawidzieć!.. O gdybyż niebo dozwoliło mi raczej umrzeć, niż przechodzi ćprzez podobną torturę!...
Tęgo wieczora, widząc dziwny ten przymus i zakłopotanie młodej dziewczyny, poczuła jak się jej pogłębiają krwawiące rany serca; poczuła trwogę podobną do trwogi konania; zimny pot okrył jej czoło i skronie; oczy jej napełniły się łzami i ulegając namiętnemu porywowi, porywowi nieprzepartemu, rzuciła się ku Blance; ściskała ją, całowała i ściskała znowu na przemiany po niezliczone razy, pieszcząc namiętnie jasną jej główkę i pobladłe nieco policzki.
Blanka nie opierała się temu wylewowi czułości; ale nie oddawała też uścisku za uścisk, ani pocałunku za pocałunek.
Dyanna widziała, że to tylko bierna uległość i chłód lodowaty pięknego posągu.
Pani Herbert zrozpaczoną tą obojętnością nienawistną niemal, której przełamać nie mogła, padła przed córką swoją na kolana i głosem przerywanym łkaniem, które usiłowała powstrzymaj by nie przerwać snu generała, wyszeptała:
— Blanko, moja kochana Blanko, co ty masz przeciw mnie?...
— Nic, moja siostro....
— Z dźwięku twego, głosu, ze sposobu, w jaki mi odpowiadasz, czuję, że to nie prawda!... Blanko, jeśli ci zadałam boleść, widzisz żem przed tobą na klanach, by tylko uzyskać od ciebie przebaczenie.... Ja cierpię, cierpię okropnie, Blanko i błagam Boga, by mi dozwolił umrzeć, skoro ty mnie już kochać nie możesz!...
— Ależ ja cię kocham zawsze, moja siostro... — odparła młoda dziewczyna tym samym tonem jakim powiedziałaby.
— Zapewniam cię, że ci bardzo do twarzy w tej sukni....
Jęk przerażenia wyrwał się z drżących ust Dyanny.
— Mówię ci, że cierpię straszliwie!... — wyszeptała.
Błysk przelotny zaświecił w błękitnych źrenicach młodej dziewczyny, która odpowiedziała:
— Czy ty sądzisz, że i ja nie cierpię nad siły?
— Blanko, miej litość nademną!...
— Czyż ty masz ją dla mnie, moja siostro?
— Blanko, gdybyś zażądała odemnie, abym wszystką krew moją oddała za ciebie, kropla po kropli... mówię to w obliczu Boga, który słucha tych słów moich, przysięgam, że nie zawahałabym się ani na chwilę!...
Ramiona młodej dziewczyny podniosły się zlekka niedostrzeżonym niemal mimowolnym ruchem.
— Czy ty mi nie wierzysz?... — wybąknęła Dyanna, zrozpaczona.
— A! co mi mówisz o przelaniu krwi twej ze mnie? — odpowiedziała gorzko Blanka, — wszak: wiesz, że ja, by ci oszczędzić zmartwienia tylko, byłabym za ciebie dała życie.... Umierać za kogoś, czegóż to dowodzi?... Nie twojego życia ja żądam!....
— A czegóż żądasz?
— Tego — byś się zrzekła twej nienawiści względem tego, którego ja kocham. Czyż to jest żądać zbyt wiele?...
Krzyk rozdzierający, zdławiony wybiegł z poza zaciśniętych ust Dyanny.
Nieszczęsna kobieta opuściła ramiona, któremi przyciskała Blankę do swego serca, cofnęła się wstecz o kroków kilka, zachwiała się i byłaby bez przytomności w tył padła, gdyby młoda dziewczyna, przerażona wyrazem śmiertelnego przestrachu, który odmalował się na zmienionej twarzy siostry, nie rzuciła się, by ją podtrzymać i nie posadziła, zemdloną niemal, na fotelu.
Przez kilka minut, wobec tej przerażającej boleści, której przyczynę otaczał mrok nieprzenikniony tajemnicy. Blanka zapomniała o swej urazie.
Z kolei ona okrywała pocałunkami bladą twarz i zamknięte oczy pani Herbert, z których ściekały łzy palące.
Zmoczyła świeżą wodą skronie siostry i otoczyła ją serdecznemi staraniami.
Ale skoro tylko Dyanna powróciła do przytomności i otwarła powieki, Blanka poczuła jak w niej zagasa chwilowe uczucie litości.
— Czy ci lepiej już teraz?... — spytała, przywdziewając napowrót niby pancerz poprzedni chłód marmurowy.
— Tak, drogie dziecko, — wyszeptała Dyanna, — dobrze mi już... dziękuję ci....
— W takim razie już mnie nie potrzebujesz.... więc cię opuszczam.
— Gdzie idziesz?
— Cóż cię to obchodzi, moja siostro?...
I z tą szorstką odpowiedzią, Blanka wyszła z pokoju, pozostawiając Dyannę samą przy śpiącym starcu.
Biedna matka załamała ręce w nieopisanej rozpaczy:
— Skończone już!... ona mnie nie kocha!... skończone!... Nie mam już córki!...
∗
∗ ∗ |
Pokoje młodej dziewczyny były temi samemi, które pani Herbert zajmowała przed swem zamążpójściem, tym samym, w którym poraz pierwszy przedstawiliśmy naszym czytelnikom tę, którą wówczas nazywano piękną Prowansalką.
Apartament ten położony był na pierwszem piętrze i wszystkie jego okna wychodziły na park.
Nic nie zmieniło się w wewnętrznem jego urządzeniu od owego czasu, gdy w nim przemieszkiwała piękna Prowansalka.
Blanka, opuściwszy siostrę, weszła do tego pokoju, którego wszystkie ściany i sufit obite były perską materyą o tle niemal zupełnie białem narzuconem bukietami róż i bluszczowego liścia.
W jednym z rogów, na dywanie białym w purpurowe kwiaty stała toaleta, której weneckie lustro otoczone było ramą z fali koronek.
Kominkowy garnitur w stylu pompadour, wielka sofa i kilka fantazyjnych foteli obitych perską tkaniną uzupełniały umeblowania tego pokoju, który służył zarazem za buduar i gotowalnię.
Na ścianach wisiało kilka akwarel, malowanych niegdyś przez samąż Dyannę, a które dowodziły w niej prawdziwego talentu.
Blanka rzuciła się na sofę, wsparła piękną swą głowę na poduszkach i pogrążyła się w bolesnych rozmyślaniach, pozwalając zawładnąć swą duszą uraganowi myśli pomięszanych i nieraz wprost sobie przeciwnych, który szalał pod jej czaszką.
Młoda dziewczyna usiłowała, ale bez rezultatu, znaleźć prawdopodobne choćby wytłómaczeuie postępowania wobec niej siostry, zgłębiała się z gorączkowym uporem w tajemniczy powód nienawiści Dyanny dla Raula.
Nie znajdowała nic i w męczarniach tych bezowocnych poszukiwań, wiła się, jak się wije człowiek przytłoczony ciężarem okropnej jakiejś sennej zmory.
Nagle przyszła jej do głowy myśl, która przejęła ją od stóp do głowy dreszczem, myśl dziwna, zaledwie dająca się pogodzić z dziewiczością moralną, z anielskiem niedoświadczeniem jej życia.
Ale dla tego, kto zna cudowną i dziwną zarazem organizację kobiecego serca, tę jego własność niesłychanej intuicyi, moglibyśmy powiedzieć dar dywinacyjny, który zda się wrodzonym kobiecie, temu wystarczy za tłómaczenie miłość Blanki do Raula, miłość tem silniejsza, że podsycana oporem, na który natrafiała.
Blanka bez wątpienia nie miała pojęcia o znaczeniu, nie zasłyszała może nawet nigdy słowa: wiarołomstwo.
A jednak naraz pośród tych rozmyślań, powiedziała sobie z prawdziwym przestrachem, jak na widok jakiejś potwornej wizyi:
— Czyżby ta nienawiść nie była miłością!...
Zaledwie w jej umyśle zrodziła się ta myśl okropna, a owładnęła już całkowicie duszą Blanki i zapanowała nad nią bezpodzielnie.
Ta myśl w rzeczy samej rozjaśniła, tłómaczyła wszystko, oświecała ona okropnem światłem te dotychczas tak głębokie ciemności.
Dyanna kochała Raula, a nie mogąc przyznać się do tej występnej miłości, kryła ją pod maską nienawiści!
Tak mówiła sobie młoda dziewczyna, daremnie usiłując pokonać własne argumenty i dowieść samej sobie, że przypuszczenia jej były niedorzeczne; daremnie przyzywała na pamięć tysiączne wspomnienia, tysiące dowodów niezmierzonego i wyłącznego przywiązania Dyanny i Jerzego wzajem do siebie, okropne podejrzenie, ohydni powątpiewanie powracało wciąż i Blanka nie mogła obronić się ich nagabywaniom.
Była już blizko dziesiąta wieczorem, kiedy biedne dziecko, złamane moralnie i fizycznie przemocą wyrwało się z tej walki przeciw samej sobie i zadziwiło się spostrzegłszy, że się znajduje w zupełnej ciemności.
Opuściła sofę i skierowała się ku oknu, które otwarła szeroko.
Wiemy już, że noc była przepiękna i że księżyc, zdało się, rozsypał na swój płaszcz błękitu wszystkie brylanty ziemi.
Cała przyroda, zmęczona dziennym ogniem, zdała się odpoczywać pod dobroczynnym wpływem wietrzyku. powiewającego od morza.
Zdala tylko słychać było świst świerszczy, ukrytych w trawie; miłosny śpiew słowika, co się rozsiadł gdzieś pośród krzaków róż laurowych i jaśminów, od czasu do czasu rozlewał się kaskadą tonów i z oddali dobiegał dziwnie rytmiczny odgłos śpiewek prowansalskich rybaków, sterujących swe łodzie na morskich falach.
Kwitnące pomarańcze i bengalskie róże upajającą wonią napełniały powietrze.
To powietrze wonne, odurzające, ta cisza w przyrodzie, te szmery, odgłosy przyciszone, — tajemnicze, ten blask taki blady, słaby a tak łagodny, który spływał z przezroczego nieba, wszystko to razem mówiło o miłości dziwnie zrozumiałym językiem.
Blanka uległa temu wpływowi.
Myśli jej pierzchły, a serce całe pobiegło ku Rautowi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zapukano ostrożnie do drzwi pokoju.
Młoda dziewczyna zadrżała i zawołała, że wejść można.
Była to pokojowa, która przyszła przysposobić na noc apartament i rozebrać pannę de Presles.
— Która to godzina? — spytała Blanka, która nie miała jasnego pojęcia o tem, ile czasu upłynęło od chwili, kiedy rozstała się z Dyanną i niesłychanie była zdziwioną, dowiadując się, że to już była dziesiąta.
Młoda dziewczyna odesłała pokojówkę, mówiąc jej, że się rozbierze bez jej pomocy i że nic już potrzebować nie będzie.
Pozostawszy samą, zgasiła świece, które zapaliła była pokojowa i rozpoczęła rozbierać się zwolna.
Ale myśl jej biegła wciąż przerwanym torem ku Ravlowi.
Jakaś niemoc słodka, moglibyśmy powiedzieć niemal rozkoszna, gdyby nie to, że mówimy tu o dziecku niepokalanie czystem, ogarnęła ją całą.
Po raz pierwszy i mimowiednie wrażenie, które nie było absolutnie bezcielesnem, przymieszało się do jej dziewiczej miłości.
Zdziwiona tą nieznaną sobie niemocą i nie starając się bynajmniej wyrwać z pod jej władzy, Blanka rzuciła się na fotel i przycisnęła obie ręce do serca, jakby pragnęła lepiej słyszeć gwałtowne jego bicie.
Grzebień wypadł jej z głowy.
Długie jedwabne warkocze jasnych jej włosów, wspaniały dyadem zbyt ciężki dla jej płonącej głowy, opadły falą na białe ramiona.
Jedyny ubiór, który pozostawiła sobie, batystowa koszula, zgnieciona drżącą ręką odkrywała podnoszące się łono, zda się wykute z kanaryjskiego marmuru.
Głowa młodej dziewczyny oparła się o poręcz fotelu, powieki drgały na wilgotnych źrenicach, usta jej tak czerwone jak dojrzała wiśnia odkrywały wilgotne i olśniewające swą białością zęby i zdały się rozchylać do pocałunku, którego nigdy nie dawały i nie otrzymywały nigdy jeszcze.
Przez godzinę blizko Blanka nie broniła, się temu wrażeniu, pełnemu niepokoju, ale i dziwnego jakiegoś zarazem uroku.
Nakoniec wstała z swego siedzenia, a że zdało jej się, że ją sen poczyna nachodzić, weszła do swej sypialni i przystąpiła do łóżka.
Ale powietrze tego pokoju wydało jej się dławiące ciężkie.
Blanka miała gorączkę i przypisywała powietrzu ten ogień, który płynął w jej żyłach.
Otwarła tu okno, jak to już była uczyniła przed godziną w buduarze.
Księżyc wzniósł się tymczasem już wysoko i tarczę swą ukazywał ponad szczytami najwyższych drzew starego parku.
Świerszcze zamilkły.
Śpiewak nocy, słowik, ścichnął zmęczony.
Łodzie rybackie gdzieś już wypłynęły na szerokie morze i wietrzyk nie przynosił urywanych dźwięków piosnek prowansalskich.
— Dziwnie mi duszno... tak mi coś pierś dławi, przyciska, — myślała młoda dziewczyna. — Tak mnie coś boli i pali... oddycha się ogniem w tym pokoju... Świeże powietrze by mnie orzeźwiło, nikogo nie mogę spotkać, wszędzie pusto, park jest zamknięty. Nie potrzebuję obawiać się żadnego niebezpieczeństwa.... Zejdźmy....
I uśmiechając się na myśl swej niewinnej eskapady, Blanka niedbale okręciła sobie ciężkiemi warkoczami głowę. Owinęła się w peniuar biały, a potem bez światła, po cichu, lekkim krokiem jak wiarołomna kobieta, co biegnie w uścisk kochanka, opuściła pokój, przeszła kurytarze, potem szereg obszernych sal dolnych i wyszła małemi bocznemi drzwiczkami, które pozostawiła otwarte za sobą.
Jedenasta wybiła na zegarze zamkowym przed kilku minutami właśnie.