Rodzina de Presles/Tom III/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
WIECZÓR.

Ale trwało to sekundę tylko.
Piękne rączki opadły, skłoniła się zlekka baronowi, który już po raz trzeci giął się przed nią ukłonem z elastycznością, której trudno było podejrzewać nawet w tem grubem ciele.
Następnie Blanka wyszła z salonu, a kiedy doń powróciła po kilku minutach, nieporządek koafiury był już kompletnie naprawiony.
— Słowo barona, — mówił sobie pan Polart, którego olśniewała poniekąd piękność Blanki, — bez zaprzeczenia, jest to najpiękniejsza dziewczyna, jaką spotkałem kiedykolwiek w życiu!...
W tym samym czasie oczy jego szukały wielkiego lustra, w którem postać jego odbijała się od stóp do głowy i zmuszonym był przyznać sobie ku swemu serdecznemu zadowolnieniu, że i on wcale przecież był niczego mężczyzną.
Niebawem oznajmiono, że już obiad na stole.
Pan Polart rzucił się ofiarować ramię Dyannie, która przemogła nadludzkim wysiłkiem uczucie wstrętu i wzgardy, by przyjąć podane sobie ramię.
Blanka poprowadziła generała do sali jadalnej.
Podczas obiadu baron był zupełnie przyzwoitym, a czasami nawet zabawnym w opowiadaniu anegdot oryginalnych, zebranych przez ciąg długich swych podróży.
Po dwakroć czy trzykroć wszakże okazał brak taktu, zwracając się w rozmowie do pana de Presles, o którym wiedział dobrze, że nie jest w stanie dać mu odpowiedzi.
Zdawało się, że chce skonstatować jak wielkiem było osłabienie umysłowe starca.
W takich razach Dyanna spiesznie odpowiadała za ojca, nie umiejąc ukryć już zmarszczenia brwi, które było objawem niezmiernego jej niezadowolnienia.
Baron zdawał się unikać podniesienia oczu na Blankę siedzącą na przeciw niego przy stole. Ilekroć przypadkiem wzrok jego spoczął na niej, oczy mu migotały i nabierały dziwnego wyrazu. Ale te objawy mimowolne były tak rzadkie i tak krótkie, że ich nikt nie zauważył nawet.
Skończył się wreszcie obiad ku wielkiej radości samego pana de Polart, nikt bowiem nie mógł uchronić się od nieokreślonego przymusu, który jak się zdało zawiał w powietrzu i ciążył na wszystkich współbiesiadnikach.
Zaledwie przeszli do salonu, zniknął jakoś Jerzy.
Po kilku zaś minutach ozwała się Dyanna do barona:
— Mam nadzieję, że łaskawy pan zechcesz wybaczyć siostrze mojej i mnie, że go pozostawimy samego z Gontranem... ale ojca memu potrzeba tak bardzo spoczynku... Musimy go odprowadzić do jego pokoju, bo przedewszystkiem należymy do niego.
Baron skłonił się głęboko, przyciskając prawą dłoń do serca z gestem, który uważał zarazem za pełen wdzięku i godności.
Dyanna i Blanka wówczas ujęły pod obie ręce generała, który wspierając się na nich, wyszedł zwolna z salonu.
Chmurka niezadowolnienia zaciemniła twarz pana Polart, który uważał, że postępowano tu z nim trochę zbyt sans façon. Między gęstemi jego brwiami zarysowała się lekka zmarszczka.
Gontran dostrzegł tę zmarszczkę; odgadł jej przyczynę i co najspieszniej podążył zatrzeć wrażenie, które ją wywołało, odzywając się wesołym, swobodnym tonem:
— Nakoniec jesteśmy sami!... Będziem mogli wyjść na cygaro! Wszakże to rzecz przyjemna, baronie?
— Tak, tak, — mruknął przez zęby pan Polart, — bardzo przyjemna w samej rzeczy, jakkolwiek, wyznaję, że wogóle towarzystwo kobiet jest dla mnie rzeczą nader przyjemną....
Lokaj Gontrana wszedł do salonu.
— Panie wicehrabio, — spytał, — gdzie ma być podaną kawa?
— Gdzie pan wolisz: tutaj czy w parku? — w odpowiedzi spytał młody człowiek, zwracając się do barona.
— Sto razy lepiej będzie w parku... — odpowiedział tenże, —- przynajmniej odetchnąć człowiek może na świeżem powietrzu....
— Przepysznie! w zupełności podzielam pańskie zdanie, — odparł Gontran.
I dodał:
— Podasz nam w szalecie.
W chwilkę później wicehrabia wraz z swym gościem zapaliwszy sobie cygara szli ręka w rękę długą aleją, prowadzącą krętemi drogami do pawiloniku, zbudowanego na kształt szwajcarskiego szaletu, który już opisywaliśmy poprzednio.
Pawilon ten, jak pamiętamy, był niegdyś ulubionem schronieniem Dyanny.
Od chwili swego zamążpójścia wszakże pani Herbert odwykła była w zupełności od odwiedzania tego szaletu, który przeszedł więcej na użytek ogółu mieszkańców zamku i ich gości.
Były w nim książki, albumy, szerokie otomany, słowem wszystko, co obliczonem jest na chwile odpoczynku.
Można tu było wedle fantazyi czytać, rysować, marzyć lub zasypiać.
W chwili gdy Gontran i baron doszli do pawilonu, lokaj wnosił właśnie od innej strony wielką tacę z kawą gorącą, kawą mrożoną, likierami i sorbetami.
Prócz tego zaopatrzony był jeszcze w pudełko cygar i małą spirytusową lampkę.
Gontran kazał postawić tę tacę na jednym ze stołów, umieszczonych we wnętrzu szaletu.
Przez szeroko otwarte okna, ujęte w ramę wątłych pnących się powojów, po przez sklepioną lunetę zieleni wzrok biegł w dal, gubiąc się w błękitnych falach Śródziemnego morza.
Pan Polart rzucił obojętnem roztargnionem okiem na cudowny krajobraz, co się roztaczał przed nim.
Szacowny ten szlachcic zazwyczaj był dość miernym lubownikiem piękności przyrody; był on z liczby tych nielitościwych spekulantów, którzy pod niebotycznemi koronami starych drzew dwuwiecznego lasu, obrachowują zimno ile przyniosłoby jego wycięcie.
Siadł naprzeciw Gontrana i zwolna popijał kawę i delektował się maraskinowym sorbetem, nie przerywając sobie ważnego tego zajęcia, jak chyba wychylaniem od czasu do czasu kieliszków rozmaitych likierów.
Następnie rozparł się w fotelu, owinął obłokiem dymu i wpatrzywszy w białawe kółka i kłęby nie wymówił ani słowa.
Gontrana niezadługo zaniepokoiło to milczenie, tak mało harmonizujące z nawyknieniami pana Polart.
— Kochany baronie... — ozwał się jak najsłodszym, niemal pieszczotliwym głosem.
—- I cóż? — spytał lakonicznie baron nie zmieniając pozy i co tam idzie; nie patrząc wcale na interlokutora.
— Co ci jest?
— A ta
— Mnie?
— Tak panie....
— Dla czego pytasz mnie o to wicehrabio i co chcesz aby mi było?
— Wydajesz mi się smutnym i zamyślonym.
— Zkądże znów!... przywiduje ci się, kochany przyjacielu.
— Ale bo taki jesteś dziwnie milczący.
— Bynajmniej rozkoszuję się urokiem tego pięknego wieczoru, a ty to wciąż równie jak ja dobrze, że bywają wrażenia, których słowami wyrazić niepodobna....
— Ale jesteś przecież zadowolnionym z dzisiejszego przyjęcia?...
— Zachwyconym.
— Nie możesz się na nie skarżyć tutaj?...
— No nic zgoła.
Po tych nieco lakonicznych odpowiedziach, pan Polart na nowo popadł w swe zadumanie, którego Gontran na ten raz nie śmiał przerywać.
Ten stan rzeczy trwał blisko godzinę.
Noc zapadła i pierwsze gwiazdy poczynały migotać bladem światłem na niebios krysztale.
Widocznie pan Polart pojął wreszcie, że postępowanie jego mogło się dziwnem i niewytłumaczonem wydawać Gontranów, zmienił nagle pozycję i odrzucając zagasłe cygaro, które uparcie trzymał wciąż w zębach, nalał sobie trzy czy cztery kieliszki charteuse’y, jeden po drugim i bez wszelkiego przejścia stał się tak samo wymownym jak dotąd był zamyślonym, milczącym i zamkniętym w sobie.
Ale Gontran acz nie był obserwatorem zbyt jasnowidzącym, spostrzegł jednak, bez trudu, że baron nie był bynajmniej w zwykłem swem usposobieniu, że przymuszał się do udawania wesołości, że mówił co mu tylko na myśl przyszło bez wyboru, potrącając niesłychaną moc przedmiotów obojętnych całkowicie, nie czekając i nie słuchając odpowiedzi na rzucane pytania.
Widocznem było przeto, że pan Polart znajdował się pod wpływem jakiegoś wrażenia potężniejszego nad jego wolę, które usiłował zwalczyć nadaremnie.
Ale co to była za myśl... jakie wrażenie?... i jaka jego przyczyna?...
Odgadnienie tego wydawało się Gontranowi niepodobieństwem.
Po dość długim czasie takiej banalnej rozmowy, baron spytał nagle:
A propos, kochany wicehrabio, jak jest na imię młodszej twej siostrze?... Zapomniałem jak jej na imię....
— Blanka, — odpowiedział Gontran.
— W jakim jest wieku?
— Ma lat siedemnaście.
— Do licha!... ale wiesz co, że to szalona różnica wieku, między nią a starszą jej siostrą i bratem!
— Tak, to prawda, że przyszła na światnadzwyczaj nie w porę, aby mi zmniejszyć o trzecią część fortunę, którą mogłem uważać za zabezpieczoną już od wszelakich podziałów tego rodzaju....
— Pojmuje, że ta rzecz mogła ci być bardzo niemiłą, bo też nią była w istocie!... Dzielić się to zawsze rzecz przykra, ale panna Blanka jest bardzo ładna....
Gontran skinął potwierdzająco głową.
Pan Polart ciągnął dalej:
— Zajmuja się pewnie wynalezieniem dla niej męża, jak przypuszczam?... W waszej kaście dziewczęta wcześnie wychodzą za mąż.
— Na honor, — odparł wicehrabia niedbale, — nic o tem nie wiem i zupełnie mnie to nie obchodzi. To rzecz mego ojca i Dyanny.
— O!... — wymówił baron ze śmiechem, — epuzerów nie zabraknie.
— Tem więcej, — odpowiedział Gontran, — że Blanka jest obecnie już bogatą.... Ma ona w posagu oprócz przyszłego spadku, swoją część macierzystą, a ta część to przeszło pięćkroć sto tysięcy franków....
— Ładny posag! — zauważył baron.
— Niestety! — mruknął Gontran, — mnie to na długo nie wystarczyło!
— Bo pan byłeś szaleńcem.
— A gdyby to można było raz jeszcze rozpocząć życie!...
— Ba! gdybyś pan raz jeszcze rozpoczynał życie, rozpoczynałbyś je całkiem tak jak minione.... To we krwi, widzisz pan, leżą te rzeczy i doświadczenie nie przyda się tu na nic.
Po chwili milczenia wyjął pan Polart repetier swój z kieszeni i nacisnął go, by się dowiedzieć która godzina, ciemność bowiem była zupełną wewnątrz szaletu.
— Już jedenasta! — zawołał z wyrazem zadziwienia.
I podniósł się dodając:
— Mój kochany wicehrabio, muszę cię porzucić.
— Pocóż odjeżdżać dziś wieczór?... — spytał Gontran. — Kazałem już przysposobić dla pana apartament na noc dzisiejszą, i radziłbym bardzo, byś go pan zajął.
Młody człowiek spodziewał się odmowy; powiedzmy szczerze: liczył na nią.
Ku wielkiemu jego zdumieniu, baron przyjął zaproszenie to z wielką ochoczością.
— Zjesz pan tu jeszcze śniadanie przed udaniem się w drogę jutro rano, — dodał wicehrabia.
— Ależ nie... przykroby mi było sprawiać siostrom pańskim tyle ambarasu.... Przeciwnie, zabiorę pana z sobą na śniadanie do Tulonu.
— A więc niech i tak będzie, jak pan sobie życzy?...
— Czy nie zechciałbyś zaprowadzić mnie do pokoju, który uprzejma twa gościnność przeznaczyła dla mnie?...
— Natychmiast.
— Mam jednak zwyczaj przed udaniem się na spoczynek co wieczór czytać jeszcze bodaj stron kilka nim zasnę, a właściwie na to, by zasnąć... Czy nie byłbyś pan tak uprzejmym pożyczyć mi jakiej książki?
— Książki?...
— O! mój Boże, daj pan jakąbądź, pierwszą lepszą.
— Nic łatwiejszego... znajdziem ją nie wychodząc ztąd nawet.
Gontran zapalił świecę i podszedł do etażery z książkami, na której ustawionych było kilkadziesiąt tomów.
Baron przebiegł oczyma tytuły w porządku stojących książek, równocześnie głośno wymawiał nazwiska autorów: Walter Scott, Coopfer, Byron, Wiktor Hugo, Lamartine, Balzac.
I dorzucił z lekkim dąsem:
— Hm, hm! to nie wygląda jakoś zbyt zabawnie!... wołałbym jakiś romans Pigault Lebrun albo Paul de Kocka.... Dziecię Karnawału... La folie espagnole, le Coeu.... Wszystko to takie zabawne, że człowiek może nad tem spędzić wesoło parę godzin.
— Wątpię bardzo, — odpowiedział, śmiejąc się Gontran — abyś pan znalazł w bibliotece Dyanny a nawet w bibliotece ojca te książki, których tytuły tu wymieniłeś.... Kiedym był bardzo młodym, zmuszony byłem je sobie pożyczać z czytelni w Talonie, chcąc je przeczytać... a jeszcze musiałem je kryć dobrze w domu.
— Wreszcie, — odpowiedział pan Polart, — nie opłaci się wybierać... Wezmę pierwszą lepszą i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tem prędzej jeszcze nad nią usnę.
I w rzeczy samej, wziął pierwszy z brzegu1 tom, który stał mu najbliżej pod ręką z pośród szeregu ustawionego na półce.
— Co to jest? — spytał Gontran.
— Nie wiem, zobacz pan tytuł.
Młody człowiek popatrzał i rzekł:
— Lękam się, żeś pan miał szczęśliwą rękę!... Sceny z życia prywatnego Balzaka.... Nigdym nie mógł doczytać pięćdziesięciu wierszy tego autora, Dyanna utrzymuje, że to prześliczne, ale mnie wydaje się to tak nudne jak deszcz!...
— Ha! co robić: kości rzucone, skorom wziął zostaję przy tem.
Pan Polart i Gontran opuścili szalet i zwrócili się ku zamkowi, którego ciemny fronton znaczyły tylko jeszcze trzy czy cztery tu i owdzie słabo oświecone okna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.