Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część pierwsza/Księga czwarta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Starzec czekał póki Halmało nie zniknie mu z oczu, potem owinął się w swój płaszcz marynarski i poszedł. Kroczył zwolna zamyślony. Zmierzał ku Huises, podczas gdy Halmalo zdążał ku Beauvoir.
Po za nim wznosiła się, niby ogromny trójkąt czarny, góra św. Michała, ze swą katedrą, niby tyarą i fortecą, niby pancerzem, ze swemi dwiema na wschodzie wielkiemi wieżami, jedną okrągłą, drugą kwadratową, dopomagającemi jej unieść ciężar kościoła i wioski. Góra ta jest tem dla oceanu, czem piramida Cheopsa dla pustyni.
Starzec poszedł ku wzgórzu i wstąpił na nie. Stanąwszy na szczycie, oparł się o milowy kamień i siadłszy na jednym z czterech po rogach tegoż kopców narożnych, począł badać okolicę, rozłożoną u stóp swych, naksztalt karty geograficznej. Zdawało się, jakby szukał drogi w kraju znanym mu zresztą. W tym krajobrazie rozległym i zamglonym z powodu zmroku wyraźny był tylko na białem niebie widnokrąg czarny.
Widać tam było gromady dachów jedenastu wsi i miasteczek; widać było w kilkomilowej od siebie odległości wszystkie na wybrzeżu dzwonnice, tak wysokie, że mogły, w razie potrzeby, służyć za punkta przewodnie dla ludzi, będących na morzu.
Po kilku chwilach zdawało się, że starzec znalazł w owem półświetle, czego szukał; wzrok jego zatrzymał się na zagrodzie, będącej folwarkiem, złożonym z drzew, murów i dachów, zaledwie widzialnych wpośród równiny i lasów; wstrząsnął z zadowoleniem głową, jak człowiek, który powiada sobie w myśli: To tam, i zaczął kreślić palcem u przestrzeni kierunek drogi przez płoty i pola uprawne. Od czasu do czasu wpatrywał się w jakiś niekształtny i niewyraźny przedmiot, powiewający nad głównym dachem folwarku, i zdawał się pytać, co to jest? Było to coś bezbarwnego i trudnego do rozpoznania o zmierzchu; nie było to zwykłą na dachu chorągiewką, bo powiewało, a nie było żadnej przyczyny, aby chorągwią być miało.
Znużony był i pozostawał chętnie na kopcu, na którym usiadł, poddając się temu zapomnieniu, jakiemu w pierwszej chwili spoczynku strudzeni ludzie ulegają.
Jest pora dnia, którą możnaby nazwać nieobecnością odgłosu; jest to błoga pora, pora wieczoru. Taką właśnie była ta pora. Korzystał z niej; wpatrywał się, wsłuchiwał, w co? — w ciszę. Nawet dzicy miewają chwile tęsknej zadumy. Nagle cisza ta została niezakłóconą, lecz uwydatnioną głosami przechodniów; były to głosy kobiet i dzieci. Pomroka miewa niekiedy niespodziewane dźwięki wesołe. Z powodu krzaków nie było widać gromadki, z której rozchodziły się głosy; ale gromadka ta szła pod wzgórzem w stronę równiny i lasu; Głosy te czyste i świeże dobiegały starca zamyślonego; były tak blizkie, że nic z nich nie stracił.
Kobiecy głos mówił:
— Śpieszmy się, kumo Flechard. Czy tędy droga?
— Nie, to tam.
Rozmowa toczyła się dalej pomiędzy dwoma głosami, z których jeden byt donośny, drugi cichy.
— Jak nazywacie ten folwark, gdzie teraz mieszkamy?
— Zielę w Słomie.
— Daleko jeszcze?
— Dobry kwadrans drogi.
— Spieszmy na wieczerzę.
— Prawda, żeśmy się spóźniły.
— Trzebaby biedź, lecz twoje robaczki są zmęczone. Jest nas dwie tylko, nie możemy nieść trojga bębnów. A zresztą, wy kumo Flechard niesiecie już jednego. Ciężki, jak ołów. Odstawiliście od piersi tego żarłoka dziewuchę, ale nosicie ją ciągle. Zły zwyczaj. Każcie jej, żeby szła sama. Ale to znów kolacya ostygnie.
— Ach! daliście mi wyborne trzewiki. Powiedziałby kto, że umyślnie dla mnie robione.
— Lepiej to, niż chodzić boso.
— Idź-że prędzej ty, Janku.
— Przez niego-to przecie spóźniłyśmy się. Musi rozmawiać z każdą dziewczynką, którą tylko spotka. Jakby dorosły.
— Ba, ma piąty rok.
— Powiedzno, Janku, pocoś gadał z tą małą we wsi?
Dziecinny głos, ale głos chłopca odpowiedział:
— Bo ją znam.
— Jakto, znasz ją?
— Znam — odrzekł chłopczyk — bo mi dała buzi dziś rano.
— No proszę! — zawołała kobieta. — Od trzech dni jesteśmy dopiero w tych stronach, takie to duże, jak kułak i już ci ma sobie kochankę.
Głosy oddaliły się. Wróciła cisza.