Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część pierwsza/Księga czwarta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kogoś niewątpliwie ścigano.
Ale kogo?
Ten człowiek ze stali zadrżał.
Nie jego chyba szukano. Nikt nie mógł odgadnąć jego przybycia; niepodobieństwem było, ażeby delegowani reprezentanci narodu zostali już zawiadomieni; wszakże tylko co wylądował. Korweta widocznie zatonęła i nikt z niej nie ocalał. Na tej samej korwecie, wyjąwszy Roisberthelota i Vieuvilla, nikt nie znał jego nazwiska.
Dzwonnice wyprawiały ciągle swoje harce.
Od kilku chwil przed nim i za nim słychać było lekki szelest. Szelest ten podobny był do szmeru liścia drżącego na drzewie. Z początku nie uważał na to; następnie, gdy szelest nie ustawał, a nawet zdawał się wzmagać, jakby chciał zwrócić na się uwagę, odwrócił się nareszcie. Był to arkusz papieru. Wiatr nad głową starca rozpoczął odklejać szeroki afisz, przymocowany na kamieniu milowym. Afisz umieszczono tam widocznie bardzo niedawno, bo mokry był jeszcze i dał się powodować wiatrowi, który zaczął z nim igrać i od kamienia oddzielać.
Starzec wstąpił na wzgórze od strony przeciwnej i, przybywszy, nie spostrzegł tego afisza.
„My, Prieur z Marny, reprezentant ludu, delegowany przy armii Côtes de-Cherbourg — rozkazujemy: Były margrabia de Lantenac, wice-hrabia de Fontenay, mieniący się księciem bretońskim, wylądowawszy potajemnie na wybrzeża Granville, wyjęty został z pod prawa. Na głowę jego nałożono cenę. Temu, ktoby go dostawił żyjącego i nieżywego, wypłacona będzie suma sześćdziesięciu tysięcy liwrów. Wypłata tej kwoty nastąpi nie w asygnatach, lecz w zlocie. Batalion armii Côtes de-Cherbourg wysłany będzie bezzwłocznie na spotkanie i poszukiwanie byłego margrabiego. — Wzywa się gminy do udzielenia pomocy zbrojnej. — Dan w urzędzie gminy Granville, 2 go czerwca 1793 r.
Pod tem nazwiskiem był drugi podpis, wydrukowany znacznie mniejszemi literami, ale niemożliwy do odczytania z powodu skąpego już w tej chwili światła dziennego.
Starzec nasunął kapelusz na oczy, otulił się burką aż pod brodę i szybko schodzić zaczął po pochyłości wzgórza. Widocznie pozostawanie dłużej na tym wierzchołku oświetlonym nie było potrzebnem.
I tak może za długo już na nim przebywał. Szczyt wzgórza jedynym był punktem widocznym w całym krajobrazie.
Gdy już był na dole i zanurzył się w ciemności, zwolnił kroku.
Szedł w kierunku, który sobie naprzód nakreślił ku folwarkowi, wnosząc prawdopodobnie, że bezpiecznym będzie w tej stronie.
Naokoło było pusto. O tej godzinie nie spotykało się już przechodniów.
Zatrzymał się za krzakiem, zrzucił płaszcz, odwróci! na stronę kosmatą, umocował znów koło szyi płaszcz, a raczej łachman przymocowany sznurkiem i udał się w dalszą drogę.
Noc była jasna, księżycowa.
Przybył do rozdroża, na którem stał stary krzyż kamienny. Na podstawie krzyża można było rozróżnić biały kwadrat, prawdopodobnie afisz podobny do przeczytanego. Zbliżył się do niego.
— Dokąd idziesz? — przemówił do niego głos jakiś.
Odwrócił się.
Między płotami stał człowiek, wysokiej jak i on postawy, stary, jak on, jak on siwowłosy i bardziej jeszcze niż on obszarpany. Prawie jemu równy.
Człowiek opierał się na długim kiju.
Po chwili rzekł znów:
— Pytam się, dokąd idziesz?
— Najprzód, gdzie jestem? — spytał starzec ze spokojem prawie wyniosłym.
Człowiek odpowiedział:
— W państwie Tanis, którego ja jestem żebrakiem, a ty panem.
— Ja?
— Tak, ty, panie margrabio de Lantenac.