Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część pierwsza/Księga czwarta/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Caimand.

Margrabia de Lantenac (od tej chwili będziemy go nazywać po nazwisku) odpowiedział z powagą:
— Niech i tak będzie. Wydaj mnie.
Człowiek mówił dalej:
— Oba jesteśmy tu u siebie, ty w zamku, ja w krzaku.
— Skończmy. Rób, co chcesz. Wydaj mnie — mówił margrabia.
Człowiek mówił dalej:
— Idziesz do folwarku Ziele w Słomie, czy tak?
— Tak.
— Nie idź tam.
— Dlaczego?
— Bo tam są Niebiescy.
— Od jak dawna?
— Od trzech dni.
— Czy mieszkańcy folwarku i wsi stawiali opór?
— Nie. Otworzyli wszystkie wrota.
— Aha! — rzekł margrabia.
Człowiek wskazał palcem dach folwarku, który dostrzedz można było w pewnej odległości ponad drzewami.
— Czy widzisz dach, panie margrabio? — Widzę.
— A to, co na nim jest na wierzchu?
— Co powiewa?
— Tak.
— To sztandar.
— Trójkolorowy — dodał człowiek.
Przedmiot ten zwrócił już uwagę margrabiego na wzgórzu wybrzeża.
— Wszak dzwonią na trwogę? — zapytał margrabia.
— Tak.
— Z jakiego powodu?
— Widocznie z powodu was, margrabio.
— Ale nie słychać dzwonów?
— Bo wiatr przeszkadza.
Człowiek mówił dalej:
— Czytaliście afisz?
— Czytałem.
— Szukają was.
I rzucając wzrokiem w stronę folwarku, dodał:
— Jest tam pół batalionu.
— Republikanów?
— Paryżanów.
— Kiedy tak — rzekł margrabia — idźmy.
I postąpił krok ku folwarkowi.
Człowiek schwycił go za rękę.
— Nie chodźcie tam.
— A gdzież mam iść?
— Do mnie.
Margrabia spojrzał na żebraka.
— Słuchaj, panie margrabio, u mnie nie pięknie, ale bezpiecznie. Chatę mam niższą, niż piwnica. Zamiast podłogi jest w niej łoże z trawy morskiej; zamiast pułapu, dach z gałęzi i zielska. Chodźcie, na folwarku rozstrzelają was. U mnie będziecie spali. Musicie być znużonym; jutro rano Niebiescy pójdą w dalszą drogę, a wy pójdziecie, gdzie wam się podoba.
Margrabia przypatrywał się temu człowiekowi.
— Po jakiejże stronie jesteś? — zapytał margrabia — czyś republikanin, czy rojalista?
— Jestem biedny.
— Ani rojalista, ani republikanin?
— Nie zdaje mi się.
— Czy jesteś za królem, czy przeciw niemu?
— Nie mam na to czasu.
— Czy myślisz o tem wszystkiem, co się dzieje?
— Nie mam z czego żyć.
— A jednak przychodzisz mi w pomoc.
— Dowiedziałem się, żeście wyjęci z pod prawa. Cóż-to takiego, prawo? więc można być po za tem! Ja nie rozumiem. A ja... czy jestem wewnątrz prawa, czy po za prawem? Nic o tem nie wiem. Umierać z głodu, czy to się nazywa być pod prawem?
— Odkądżeto umierasz z głodu?
— Od początku życia.
— I ocalasz mnie?
— Tak.
— Dlaczego?
— Bo powiedziałem sobie: Oto jeszcze biedniejszy odemnie. Ja mam prawo oddychać, jemu i tego nie wolno.
— To prawda. I ocalasz mnie?
— Zapewne. Pobratałem się z waszą jasnością. Ja żebrzę chleba, wy żebrzecie życia. Jesteśmy dwaj żebracy.
— Ale czy wiesz, że na głowę moją nałożono cenę?
— Wiem.
— Zkąd to wiesz?
— Czytałem afisz.
— Umiesz czytać?
— Umiem czytać i pisać. Dlaczegóż miałbym być bydlęciem?
— Więc kiedy umiesz czytać i czytałeś afisz, to wiesz, że człowiek, któryby mnie wydał, zarobiłby sześćdziesiąt tysięcy franków.
— Wiem.
— Nie w asygnatach.
— Wiem, w złocie.
— Czy wiesz, że sześćdziesiąt tysięcy franków to majątek?
— Wiem.
— I że ktoś, ktoby mnie wydał, zrobiłby majątek?
— I cóż ztąd?
— Majątek!
— Właściwie to sobie myślałem. Widząc was, powiedziałem sobie: Kiedy pomyślę, że ktoś, coby wydał tego człowieka, zarobiłby sześćdziesiąt tysięcy franków i zrobiłby majątek! Trzeba go ukryć czemprędzej.
Marabia poszedł za biedakiem.
Weszli w gęstwinę. Nora żebraka tam się znajdowała. Był to rodzaj izby, którą wielki dąb stary pozwolił w sobie zająć biedakowi. Wykopał on ją pod korzeniem i przykrył gałęziami. Ciemne to było, nizkie, ukryte i niewidzialne. Miejsca starczyło na dwóch.
— Przewidziałem, że mogę mieć gościa — rzekł żebrak.
Ten rodzaj mieszkania pod ziemią, nie tak rzadki w Bretanii, jakby się zdawało, nazywa się w języku wieśniaczym „carnichot.“ Nazwa ta stosuje się również do kryjówek, urządzonych w grubości murów.
Ogół sprzętów składa się tam z kilku garnków, z tapczana usłanego słomą lub trawą morską, wyplókaną i wysuszoną, wielkiej kołdry zrobionej z grubo dzianej tkaniny i z kilku knotów umoczonych w łoju, oraz krzesiwa i wydrążonych łodyg sitowia zamiast zapałek.
Nachylili się, poczołgali trochę, weszli do izby, której grube korzenie drzewa dziwaczne tworzyły oddziały i usiedli na trawie morskiej wysuszonej, służącej za łoże. Otwór między dwoma korzeniami, przez który się wchodziło i który zastępował drzwi, przepuszczał trochę światła. Noc zapadła, ale wzrok, stosując się do ilości światła, znajdzie go zawsze trochę i w cieniu. Odblask pełni księżycowej zabielił niewyraźnie wejście do nory. W kącie widać. było dzban z wodą, placek z gryczanej mąki i kasztany.
— Zabierzmy się do wieczerzy — rzekł biedak.
Podzielili się kasztanami; przegryzali z jednego kawałka czarnego chleba, pili jeden po drugim z tego samego dzbanka.
Rozmawiali przytem.
Margrabia zaczął temu człowiekowi zadawać pytania.
— Więc wszystko, czy co się dzieje, czy też nie, to dla ciebie obojętne?
— Prawie. Wyście wielcy panowie, to wasze sprawy.
— Ależ nakoniec to, co się dzieje...
— To się dzieje tam wysoko.
Żebrak dodał:
— A zresztą są rzeczy, które się dzieją jeszcze wyżej; słońce wstaje, księżyc powiększa się, albo zmniejsza; ja właśnie takiemi rzeczami się zajmuję.
Wypił haust z dzbanka i rzekł:
— Wyborna ta świeża woda.
Potem mówił dalej:
— Jak waszej jasności smakuje ta woda?
— Jak się nazywasz? — spytał margrabia.
— Nazywam się Tellmarch — nazywają mnie Caimand.
— Wiem. Caimand, to wyraz miejscowy.
— Który oznacza żebraka. Mam także przezwisko Starego.
Po chwili mówił dalej:
— Od czterdziestu lat przezywają mnie już Starym.
— Od czterdziestu lat! Ależ byłeś przecie młodym.
— Ja? nigdy! Pan jesteś nim zawsze, panie margrabio. Masz nogi dwudziestoletnie, wspinasz się na wielki nadbrzeżny pagórek; ja po trochu przestaję chodzić; ujdę ćwierć mili i jużem się zmęczył. A przecież jesteśmy w jednym wieku; ale bogaci mają nad nami jedną wyższość, jedzą codzień. A jedzenie to konserwuje.
Po chwili milczenia żebrak mówił dalej:
— Biedni, bogaci — to straszna sprawa. Z tego powstają katastrofy. Przynajmniej mnie się tak wydaje. Biedacy chcą być bogaczami, bogaci nie chcą stać się ubogimi. Zdaje mi się, że w tem właśnie jest grunt. Ja się do tego nie mieszam. Wypadki, są to sobie wypadki. Ja nie trzymam strony wierzyciela, ani dłużnika. Wiem, że jest dług i że się spłaca — to i wszystko. Wolałbym, żeby nie zabijano, ale nie umiałbym może powiedzieć, dlaczego. Zresztą odpowiadają mi na to: — Ale dawniej, jak to wieszano ludzi po drzewach za jedno nic! Otóż ja widziałem, jak wieszano człowieka, który miał żonę i siedmioro dzieci, za nędzny strzał do sarny. Z obu stron jest co do powiedzenia.
Zamilkł znów, potem dodał:
— Pojmujesz, panie margrabio, że ja nic nie wiem dokładnie; ludzie ruszają się; różne rzeczy się dzieją, a ja jestem sobie tu pod gwiazdami.
Tellmarch znów na chwilę się zadumał, potem mówił dalej:
Jest ze mnie kawałek felczera, kawałek doktora, znam zioła, robię użytek z roślin, chłopi widzą, że uważam na jedno nic i ztąd uchodzę za czarownika. Dlatego, że myślę, oni sądzą, że ja wiem.
— Czy jesteś tutejszy?
— Nigdym się ztąd nie oddalał.
— Znasz mnie?
— Naturalnie. Ostatni raz widziałem Waszą jasność dwa lata temu za ostatniej tu Waszej bytności, gdyście ztąd jechali do Anglii. Dzisiaj spostrzegłem człowieka na wzgórku wybrzeża. Człowiek wysokiego wzrostu. Ludzie wysocy rzadko się trafiają. Bretania, to kraj ludzi małych. Przypatrzyłem się dobrze, a czytałem też afisz. Powiedziałem sobie patrzcie no! A kiedyście zeszli, księżyc świecił, poznałem was.
— A jednak ja cię nie znam.
— Widziałeś mnie, panie margrabio, aleś mnie nie zobaczył.
Tellmarch Caimand dodał:
— Ja widziałem was. W patrzeniu żebraka i przechodnia jest różnica.
— Czy spotykałem cię dawniej?
— Często, bo przecież ja jestem Waszym żebrakiem. Ja to byłem ów biedny przy drodze do waszego zamku. Nieraz daliście mi jałmużnę; ale ten, kto daje, nie patrzy; ten, kto bierze, przygląda się i bada. Żebrak, to szpieg. Ale ja, choć często smutny, staram się nie być złym szpiegiem. Wyciągałem rękę, wyście widzieli tylko rękę i rzucaliście jałmużnę, której potrzebowałem rano, żeby nie umrzeć z głodu wieczorem. Czasem bywa się bez jedzenia po dwadzieścia cztery godziny. Nieraz grosz, to życie. Winienem ci życie, wracam ci je.
— To prawda, ocalasz mnie.
— Tak, ocalam cię, panie margrabio.
Cios Tellmarcha stał się poważny.
— Pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?
— Że nie przychodzisz tu po to, aby czynić źle.
— Przychodzę tu czynić dobrze — rzekł margrabia.
— Śpijmy — zakończył żebrak.
Położyli się obok siebie na łożu z trawy morskiej.
Bicie na gwałt nie ustawało.
Margrabia zasnął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.