Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część pierwsza/Księga czwarta/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Podpisano Gauvain.

Był już dzień kiedy się obudził.
Żebrak stał nie w norze, bo wyprostować się w niej nie było można, lecz zewnątrz, na progu. Podparł się na swoim kiju. Słońce twarz mu oświetlało.
— Panie margrabio — rzekł Tellmarch — czwarta godzina zrana wybiła na dzwonnicy Tanis. Słyszałem cztery uderzenia, więc wiatr się zmienił; mamy teraz wiatr z kraju; nie słyszę żadnego odgłosu; dzwonienie na gwałt musiało ustać. Na folwarku i w wiosce wszystko spokojne. Niebiescy śpią, albo odeszli. Największe niebezpieczeństwo minęło; najlepiej będzie się rozstać. To właśnie pora, w której wychodzę.
Wskazał pewien punkt na widnokręgu.
— Ja idę tamtędy.
Wskazał punkt przeciwny.
— Wy, margrabio, idźcie tędy.
Żebrak pożegnał margrabiego poważnym ukłonem ręki i dodał, pokazując resztę wieczerzy.
— Weźcie kasztany, jeśliście głodni.
W chwilę potem zniknął pod drzewami.
Margrabia wstał i udał się w stronę wskazaną przez Tellmarcha.
Była to owa czarowna chwila, która w starym języku wieśniaków normandzkich nazywa się świegotaniem dnia. Między plotami świegotały szczygły i wróble. Margrabia szedł tą samą ścieżką, którą wczoraj z żebrakiem przebywał. Wyszedł z gęstwiny i znalazł się u rozdroża, odznaczonego krzyżem kamiennym. Afisz bielił się na nim jeszcze i niby weselił do wschodzącego słońca. Margrabia przypomniał sobie, że było coś u dołu afisza, czego nie mógł wczoraj przeczytać z powodu drobnych liter i niedostatecznogo światła. Poszedł do podstawy krzyża. Afisz kończył się istotnie dwoma wierszami drobno wydrukowanemi pod podpisem: Prieur z Mamy:
„Po sprawdzeniu tożsamości osoby byłego margrabiego de Lantenac, winny zostanie natychmiast rozstrzelany. — Podpisano: Dowódca batalionu, dowodzący kolumną ekspedycyjną.

GAUVAIN.“

— Gauvain! — rzekł margrabia.
Zatrzymał się, i zadumał głęboko z okiem utkwionem w afisz.
— Gauvain! — powtórzył.
Poszedł dalej, odwrócił się, spojrzał na krzyż, powrócił i jeszcze raz odczytał afisz.
Potem oddalił się powolnym krokiem. Ktoś, ktoby szedł przy nim, mógłby słyszeć powtarzane półgłosem nazwisko: „Gauvain!“
Z głębi parowów, któremi się przemykał, nie widać było dachów folwarku, pozostałych na lewo. Szedł brzegiem urwistej wyniosłości, pokrytej całkowicie jałowcem z rodzaju zwanego długim cierniem. Wierzchołek wyniosłości był jednym z tych cyplów, które w miejscowym języku noszą nazwę „łeb dzika.“ U stóp wyniosłości wzrok tonął zaraz wśród drzew. Liście kąpały się w świetle. Cała natura przejęta była głęboką radością poranka.
Nagle krajobraz ten stał się strasznym. W stronie Ziela w Słomie słychać było bitwę. Margrabia zatrzymał się.
Niema nikogo, ktoby w podobnym wypadku nie doświadczył, że ciekawość jest silniejszą od niebezpieczeństwa: chce się wiedzieć, choćby się miało zginąć. Margrabia wszedł na wyniosłość, u stóp której wiła się droga w parowie. Było się ztamtąd widzianym, ale też i samemu można było widzieć. W kilka minut stał już na wierzchołku. Spojrzał.
W istocie — to pożar i strzelanina. Słychać było krzyki, widać było ogień. Folwark stanowił niby ognisko niewiadomo jakiej katastrofy. Co to bido? Czy folwark Ziele w Słomie został napadnięty? Ale przez kogo? Czy to była bitwa? Czy też raczej egzekucya wojskowa?
Gęstwina mocno najeżona i płowa otaczała ze wszystkich stron wyniosłość, z której wierzchołka rozpatrywał się margrabia. Gęstwina ta, nazywana gajem folwarku Ziele w Słomie, a obszerna jak las, ciągnęła się aż do folwarku i ukrywała, jak wszelkie zarośla breteńskie, sieć parowów i ścieżek, labiryntów, w których błąkały się wojska republikańskie.
Egzekucya, jeżeli to była egzekucya, musiała być krwawa, bo trwała krótko. Jak we wszystkich rzeczach brutalnych, sprawiono się szybko. Okrucieństwo wojen domowych idzie w parze z taką dzikością. Podczas gdy margrabia, mnożąc przypuszczenia, wahając się, czy zejść, czy zostać, słuchał i patrzył, ustała owa wrzawa zagłady, albo raczej rozproszyła się. Margrabia dostrzegł wśród zarośli, jak gdyby rozdrobnienie gromady rozszalałej i wesołej. Pod drzewami straszliwie się zamrowiło. Z folwarku rzucono się w las. Słychać było bębny bijące do ataku. Strzały karabinowe ustały. Podobne to było teraz do obławy; przetrząsano gęstwinę, ścigano i widocznie szukano kogoś; hałas się rozpierzchnął, a czuć było w nim głębię; mieszały się w nim słowa gniewu i zwycięztwa; w zgiełku złożonym z krzyków nie można było nic rozróżnić. Nagle, jak kontury wypływające z pośród dymu, coś w tej wrzawie wyraźnie wymówione zostało. Było to nazwisko, nazwisko powtórzone przez tysiąc głosów, i margrabia usłyszał okrzyki:
— Lantenac! Lantenac! margrabia de Lantenac!
Jego to szukano.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.