Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część pierwsza/Księga druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jedna z armat okrętowych, działo dwudziestoczterofuntowe, odczepiła się od bateryi.
Jest to jeden z najstraszniejszych wypadków na morzu. Nic okropniejszego nie może spotkać okrętu wojennego, płynącego na otwarłem morzu.
Armata zrywająca liny i łańcuchy, któremi jest przywiązana, staje się nagle jakimś zwierzem nadprzyrodzonym. Machina wojenna przemienia się w potwora. Ten krótki kloc śpiżowy na kolach ma ruchy kuli bilardowej, przechyla się razem z kołysaniem okrętu z boku na bok, zapada się razem z pochylaniem się statku od przodu do tyłu, biegnie, wraca, zatrzymuje się, zdaje się namyślać, znów biegnie, jak strzała przelatuje okręt z końca w koniec, wykręca się, chowa ucieka, wspina się, uderza, łamie, zabija, wytępia. Jest to taran, co według swego kaprysu rozbija mury. Dodajcie i to: taran ten jest z żelaza, a mur z drzewa. Jest to wyzwolenie się materyi z więzów; rzekłbyś, ten wieczny niewolnik mści się teraz, a złośliwość, tkwiąca w przedmiotach, które zowiemy bezwładnemi, nagle wychodzi z nich i gwałtownie wybucha; ma to minę, jakby straciło cierpliwość i szukało srogiego odwetu; niema nic nieublagańszego nad gniew martwej istoty. Ten ktoś rozszalały ma skoki pantery, ciężkość słonia, chyżość myszy, uporczywość topora, niespodzianki fali morskiej, uderzenia piorunu, a głuchotę grobu. Waży dwieście centnarów, a odbija się i skacze, jak piłka dziecinna. Są to wirowania nagłe, kątami prostemi przecinane. I co tu robić? Jak temu zaradzić? Burza na morzu ustaje, trąba morska przemija, wicher ucicha, maszt złamany zastępuje się drugim, dziura w okręcie zatyka się, pożar — gasi; co jednak począć z tym ogromnym bydlakiem śpiżowym? Jaki znaleźć na niego sposób? Możesz słowy ułagodzić psa gniewnego, zdumieć byka, oczarować węża dusiciela, przestraszyć tygrysa, rozczulić lwa; ale na tego potwora, na tę rozpętaną armatę — nie masz sposobu. Zabić jej nie możesz, bo jest martwa, a jednak współcześnie żyje. Żyje złowrogiem życiem, które czerpie z nieskończoności. Ma pod sobą podłogę, która ją kołysze. Porusza ją okręt, sam poruszany przez morze, które znów wiatr porusza. Niszczyciel ten jest igraszką. Okręt, bałwany morskie, wichry — wszystko go trzyma; ztąd jego życie okropne, co począć przeciw tak strasznemu skłębieniu przyczyn? Jak zatrzymać ruchy tego potwornego mechanizmu zniszczenia? Jak przewidzieć te biegania tam i sam, te skoki, powroty, starcia i uderzenia? Każde z tych uderzeń w ściany okrętu może go rozsadzić. Jak odgadnąć kręte drogi ruchliwego potwora? Masz do czynienia z pociskiem, który się zastawia, zdaje się mieć swoje myśli i każdej chwili zmienia kierunek. Jak zatrzymać to, czego unikać trzeba? Okropna armata rzuca się wściekle, leci naprzód, cofa się, uderza w prawo i w lewo, ucieka, znika, zawodzi wszelkie oczekiwania, druzgocze przeszkódy, gniecie na miazgę ludzi, jak muchy. Cała groza położenia jest w ruchliwości podłogi. Jak zwalczać plan pochyły, mający swe kaprysy? Rzekłbyś okręt ma piorun w brzuchu uwięziony, a usiłujący wydobyć się i coś nakształt grzmotów huczących wśród trzęsienia ziemi.
W mgnieniu oka cała osada okrętowa zerwała się na nogi. Powodem nieszczęścia było niedbalstwo kanoniera celującego działo; zapomniał on zamknąć osadę śruby w łańcuchu wiążącym bateryę i źle zatknął zawady w czterech kołach armaty; ztąd rozpuszczenie łańcucha i słabe osadzenie armaty na lawecie. Gdy bałwany morskie silnie uderzyły o burtę strzelnicy, armata, źle przywiązana, odskoczyła, zerwała swój łańcuch i zaczęła strasznie tułać się między pomostami.
Żeby mieć wyobrażenie o tem dziwnem ślizganiu się, trzeba przedstawić sobie kroplę wody ściekającą po szybie.
W chwili gdy pękło wiązanie armat, kanonierzy byli na bateryi. Jedni w gromadkach, drudzy rozproszeni zajmowali się robotami przygotowawczemi w przewidywaniu rozkazu do walki. Armata rzucona pochyleniem okrętu od przodu, przewierciła dziurę w tej kupie ludzi i zdruzgotała ich czterech z pierwszem uderzeniem; po chwili, odbita jak piłka pochyleniem okrętu z boku, przecięła na dwoje piątego biedaka i uderzając w lewą ścianę okrętu, zdemontowała po drodze jedno działo bateryi. Ztąd krzyk rozpaczy, który się rozległ na pokładzie. Wszyscy ludzie rzucili się na drabiny. Baterya opróżniła się w oka mgnieniu.
Ogromne działo, zostawione samo sobie, było panem siebie i panem okrętu, z którym mogło robić co tylko chciało. Cała osada okrętowa, przyzwyczajona śmiać się w czasie bitwy, teraz drżała. Niepodobna opisać jej przerażenia.
Kapitan Boisberthelot i porucznik Vieuville, ludzie przecież nieustraszeni, zatrzymali się u wierzchu drabiny, i niemi, wybledli, niepewni co począć, patrzyli na dół w przestrzeń między pomostami. Ktoś odsunął ich, trącając łokciem, i zszedł po drabinie.
Był to pasażer, chłop, człowiek, o którym przed chwilą rozmawiali.
Zszedłszy na ostatni szczebel drabiny, stanął.