Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część pierwsza/Księga druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Armata biegała tam i z powrotem między po mostami. Rzekłbyś, żywy wóz Apokalipsy. Migotanie latarki morskiej, kołyszącej się na ścianie okrętu przy bateryi, nadawało temu widzeniu zmienność światła i cienia, sprawiającą zawrót w głowie. W gwałtownej chyżości biegu kształt armaty znikał: raz ukazywała się czarna w jasności, to znów w mroku — odbijała blade połyski.
A tymczasem wciąż niszczyła okręt. Zgruchotała już cztery inne armaty i zrobiła szczelinę w ścianie okrętu; szczęściem, że ponad wodą, bo w razie nawałnicy, woda łatwoby tą szczeliną weszła do okrętu. Kadłub opierał się wściekłym uderzeniom armaty; jego wewnętrzne ściany z giętkich desek bardzo były trwałe; słyszano atoli, jak trzeszczały pod ciosami, które z pewną niesłychaną wszechbytnością, wszędy naraz padały. Ziarnko szrutu, wstrząsane w butelce, ani szybciej, ani szaleniej nie uderza. Cztery koła armaty przebiegały tam i napowrót po trupach, rąbały je, rozrywały na sztuki, i z pięciu ludzi zabitych zrobiły dwadzieścia kawałków, które taczały się wpoprzek bateryi, kręciły się i wiły na podłodze, stosownie do kołysania się okrętu. Listwy wewnętrzne, w wielu miejscach uszkodzone, zaczynały się odczepiać od ściany. Cały okręt był pełen potwornego łoskotu.
Kapitan prędko odzyskał krew zimną i z jego rozkazu wrzucono między pomosty wszystko, co tylko mogło powstrzymać szalony bieg armaty i skutki jego zobojętnić: materace, łóżka okrętowe, żagle zapasowe, zwoje lin, worki z przyborami i rzeczami służby okrętowej, oraz paki fałszywych asygnatów, których korweta miała ogromny ładunek, albowiem tę sromotę angielską uważano jako godziwy środek podczas wojny.
Co jednak mogły pomódz te szmaty? Nikt nie śmiał zejść między pomosty, żeby je stosownie ułożyć, w kilka też minut rozerwane zostały na paździerze.
Z trzydziestu armat dziesięć było już do wałki nieprzydatnych, wyłomy w ścianach okrętu stawały się coraz większe i już woda sączyła się do korwety.
Sędziwy pasażer, zszedłszy między pomosty, zdawał się być posągiem, stojącym na ostatnim szczeblu drabiny. Człowiek ten patrzył surowym wzrokiem na spustoszenie, ale się nie ruszył. Zdawało się niepodobieństwem stawić choć jeden krok w bateryi.
Każdy ruch rozpętanej armaty rozprzęgał wiązania statku i za kilka minut rozbicie okrętu było nieuniknionem.
Pozostawało już albo zginąć, lub też natychmiast nieszczęsną spętać armatę; należało coś postanowić; ale co?
Jak zwalczyć tę straszną armatę?
Jak tę jędzę rozszalałą powstrzymać?
Byłoby to samo, co schwycić za kark i zgnieść błyskawicę.
Byłoby to samo, co piorun powalić na ziemię i spętać.
Boisberthelot rzekł do Vieuvilla:
— Czy wierzysz w Boga, kawalerze?
Vieuville odpowiedział:
— Wierzę i nie wierzę. Niekiedy wierzę.
— W czasie burzy?
— Tak. I w chwilach takich, jak obecna.
— Wistocie, tylko Bóg może nas z tego położenia wybawić — rzekł Boisberthelot.
Wszyscy milczeli, a armata wciąż sprawiała łoskot okropny.
Bałwany morskie biły zewnątrz w okręt i na uderzenia armaty odpowiadały swemi ciosami. Rzekłbyś, dwa młoty bijące kolejno.
Nagle, w tym jakby niedostępnym cyrku, gdzie miotała się szalona armata, ukazał się człowiek z drągiem żelaznym w ręku. Był to sprawca katastrofy, kanonier, celownik tej armaty, który niedbalstwem swojem stał się przyczyną okropnego wypadku. Zrobiwszy źle, chciał się poprawić i zapobiedz nowemu nieszczęściu. Trzymając w jednem ręku lewar z bakiem, a w drugiem stryczek z ruchomą pętlicą, skoczył między pomosty.
Wówczas rozpoczęła się rzecz dzika i straszna; widowisko tytaniczne; walka armaty z kanonierem; bitwa materyi z rozumem, pojedynek rzeczy z człowiekiem.
Człowiek stanął w kącie i trzymając drąg i sznur w obu pięściach, wsparłszy się o dylowanie, krzepko opierając o podłogę nogi, które zdawały się być dwoma slupami stalowemi, blady, spokojny, tragiczny, jakby wryty w podłogę, czekał.
Czekał aż armata przemknie blizko niego.
Kanonier znał swoje działo i zdawało mu się, że i ono znać go powinno. Oddawna byli z sobą w zażyłości. Ileż to razy wsuwał rękę w jego paszczę! Był to jego potwór przyswojony To też jął doń przemawiać, jak do swojego psa.
— Chodźno — mówił.
Może nawet kochał tę armatę.
I zdawał się pragnąć, żeby do niego przyszła.
Ale przyjść do niego byłoby to wpaść na niego. A wówczas był zgubiony. Jak uniknąć zgniecenia? W tem całe pytanie. Wszyscy patrzyli osłupieni z przerażenia.
Ani jedna pierś nie oddychała swobodnie, z wyjątkiem może owego starca, który sam, z dwoma zapaśnikami w cyrku niedostępnym był świadkiem złowrogim ich walki.
I on mógł być zdruzgotany przez armatę. Nie ruszył się jednak ze swego miejsca.
Pod nimi ślepe fale kierowały walką.
W chwili, gdy przyjmując straszny pojedynek, kanonier wyzywał swoje działo do walki, zdarzyło się skutkiem kołysania morza, iż armata zatrzymała się na chwilę nieruchoma i jakby osłupiała ze zdumienia.
— Chodź że do mnie — mówił człowiek. Ona zdawała się go słuchać.
Nagle skoczyła na niego. Człowiek uniknął ciosu.
Rozpoczęła się walka. Walka niesłychana. Stworzenie kruche bierze się za bary z jestestwem niezłomnem. Zwierzę z ciała uderza na zwierzę ze śpiżu. Z jednej strony siła, z drugiej dusza.
Wszystko to działo się w półcieniu. Było to jakby mgliste widzenie dziwu.
Dusza; rzecz dziwna, powiedziałbyś prawie, że i armata ma duszę; ale duszę pełną wścieklej nienawiści. Ślepota owa zdawała się mieć oczy. Potwór miał minę jakby czyhał na człowieka. Można było prawie uwierzyć, że była chytrość w tem śpiżowem cielsku. I ono wybierało sobie chwilę stosowną do działania. Był to jakiś olbrzymi owad z żelaza, co miał lub zdawał się mieć wolę szatana. Czasami ta olbrzymia szarańcza, skacząc, uderzała o nizki pułap bateryi, potem spadała na cztery koła, jak tygrys na cztery łapy i znów biegła na człowieka. On, zwinny, chyży, zręczny wywijał się jak wąż pod temi ruchami piorunu. Unikał spotkań; ale ciosy, których uniknął, padały na okręt i szerzyły ruinę.
Jeden koniec zerwanego łańcucha pozostał przyczepiony do armaty. Ten łańcuch nie wiadomo jakim sposobem zaplątał się w szrubę celową u działa. Jeden jego koniec przyczepiony był do lawety, drugi, swobodny, szalenie kołował przy armacie, przesadzając wszystkie jej podskoki. Szruba trzymała go jakby w zwartej ręce, i łańcuch ten, do ciosów taranu dodając uderzenia batoga, tworzył dokoła armaty wir okropny, niby smaganie żelaznego bicza ujętego w pięść śpiżową. Łańcuch ten wikłał i utrudniał walkę.
A jednak człowiek walczył. Czasami nawet człowiek pierwszy uderzał na armatę i czołgał się wzdłuż pomostu, wciąż trzymając w rękach lewar i stryczek; armata zaś zdawała się pojmować jego ruchy i, jakby odgadując zasadzkę, uciekała. Człowiek, potężny odwagą, ścigał ją dalej.
Takie atoli rzeczy nie mogą trwać długo. Nagle zdało się, że armata mówi do siebie; Dość tego! trzeba raz skończyć! — i zatrzymała się. Każdy uczuł, że rozwiązanie się zbliża. Armata, jakby niepewna, zdawała się przez chwilę pogrążać w srogiem rozmyślaniu, a może i rzeczywiście zastanawiała się, bo dla wszystkich była to istota żywa. Nagle — rzuciła się na kanoniera. Ten usunął się zręcznie, przepuścił ją i śmiejąc się zawołał: „Popraw się!“ Armata, jakby do wściekłości przywiedziona, zdruzgotała działo na lewym boku okrętu; potem, pochwycona znów niewidzialną procą, która ją trzymała, rzuciła się z prawego boku okrętu na człowieka, lecz ten znów jej uniknął. Trzy działa rozbiły się pod ciosem armaty; wówczas, — jakby zaślepiona i nie wiedząca, co robi, obróciła się grzbietem do człowieka, potoczyła się z tyłu naprzód, wstrząsnęła belkę w przodzie okrętu i już miała zrobić wyłom w jego ścianie. Człowiek skrył się pod drabinę, o kilka kroków od starca, świadka tej walki, i trzymał w pogotowiu swój lewar żelazny. Zdawało się, że armata go spostrzegła i nie obracając się, ż szybkością uderzenia siekiery potoczyła się na człowieka. Przyparty do pomostu człowiek był zgubiony. Cała osada wydała okrzyk przerażenia.
Wtedy jednak sędziwy pasażer, dotychczas nieruchomy, skoczył sam szybciej niż wszystkie owe dzikie ruchy armaty, chwycił pakę fałszywych asygnat i z narażeniem się na zgniecenie, cisnął ją między koła armaty Ten ruch stanowczy a niebezpieczny, tak biegle, trafnie i dokładnie został wykonany, że chyba lepiej nie zrobiłby człowiek, zaprawiony we wszystkich ćwiczeniach, które opisał Durosel w swojej książce o „Manewrach armaty morskiej.“
Paka biletów stała się jakby czopem. Kamyk zatrzyma walec, gałąź zwraca kierunek lawiny. Armata potknęła się, a wtedy z kolei kanonier, skorzystawszy z chwilowej zapory, zatknął drąg żelazny między szprychy jednego z kół tylnych. Armata zatrzymała się.
Była pochyloną. Człowiek, nacisnąwszy lewar, przewrócił ją. Ciężka masa obaliła się z łoskotem dzwonu pękającego, a człowiek, chociaż pot strumieniem lał się z jego czoła, rzucił się nie zważając na nic i na szyi spiżowej potwora zwyciężonego zacisnął pętlicę ruchomą.
Skończyła się walka. Człowiek zwyciężył. Mrówka zmogła słonia; pigmejczyk zabrał piorun do niewoli.
Żołnierze i marynarze bili oklaski.
Cała osada rzuciła się z linami i łańcuchami, i w jednej chwili armata była przywiązana.
Kanonier skłonił się przed pasażerem.
— Panie — rzekł do niego — ocaliłeś mi życie.
Starzec przybrał znów postawę obojętną i nic nie odpowiedział.