Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część pierwsza/Księga druga/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Dwie szale wagi.

Człowiek wprawdzie zwyciężył, ale można było powiedzieć, że i armata zwyciężyła.
Przestrzeń między pomostami, teraz gdy można było tam zajrzeć, przedstawiała widok okropny. Wnętrze komórki wściekłego słonia nie byłoby bardziej zniszczone.
Jakkolwiek koniecznem było, żeby nie widziano korwety, większa jeszcze konieczność nakazywała bezzwłocznie ją ratować. Należało więc oświetlić pokład, tu i owdzie zawieszając latarki.
Kiedy ludzie osady okrętowej naprędce naprawiali niebezpieczniejsze uszkodzenia międzymostu, zatykali dziury, którędy woda wciekała, i osadzali na bateryi działa, które uniknęły nieszczęścia, tymczasem sędziwy pasażer powrócił na pomost.
I oparł się plecami o wielki maszt.
I wcale nie zwracał uwagi na ruch, jaki się dział na okręcie. Po obu stronach wielkiego masztu kawaler Vieuville ustawił w szyku bojowym żołnierzy piechoty morskiej, a na gwizd świstawki dowódcy służby okrętowej, majtkowie zajęci manewrami, uszykowali się na rejach.
Hrabia Boisberthelot postąpił ku pasażerowi.
Za kapitanem szedł człowiek, dziki, zadyszany, w podartem i bezładnem odzieniu, a jednak z miną zadowoloną.
Był to kanonier, który tak w porę wystąpiwszy, jako pogromca potworów, zmógł rozpętaną armatę.
Hrabia salutował po wojskowemu przed starcem, ubranym po chłopsku, i rzekł do niego:
— Panie generale, przyprowadzam tego człowieka.
Kanonier stał z oczyma spuszczonemi, w postawie służbowej.
Hrabia Boisberthelot odezwał się znów:
— Panie generale, wobec tego, co zrobił ten człowiek, czy pan generał nie sądzi, że jego dowódcy powinniby coś także zrobić?
— Owszem, sądzę, że powinni — rzekł starzec.
— Chciej, panie generale, wydać rozkazy — dodał Boisberthelot.
— To należy do pana. Jesteś tu kapitanem.
— Ale pan jesteś generałem — odrzekł Boisberthelot.
Starzec spojrzał na kanoniera.
— Zbliż się — rzekł.
Kanonier postąpił krok naprzód.
Starzec obrócił się do hrabiego Boisberthelot, odczepił krzyż Św. Ludwika od munduru kapitana i przypiął go do grubej koszuli kanoniera.
— Hurra! — krzyknęli majtkowie.
Żołnierze morscy prezentowali broń.
Sędziwy pasażer, wskazując palcem na olśnionego kanoniera, dodał:
— A teraz rozstrzelać tego człowieka.
Po radosnych okrzykach — osłupienie.
Wówczas, wśród ciszy grobowej, starzec podniósł głos i mówił:
— Niedbalstwo naraziło ten okręt na rozbicie. W tej chwili może już on zgubiony. Być na morzu, jest to być wobec nieprzyjaciela. Okręt w drodze — to armia staczająca bitwę. Burza się kryje, ale się nie oddala. Całe morze jest zasadzką. Kara śmierci za każdy błąd popełniony wobec nieprzyjaciela. Nie masz błędów, któreby powetować się dały. Męztwo i odwaga powinny być wynagrodzone, ale niedbalstwo ukarane.
Te słowa padały jedne po drugich, zwolna, poważnie, z pewnym rytmem nieubłaganym, jak cięcia siekiery w pień dębu.
I starzec, spoglądając na żołnierzy, dodał:
— Spełnić rozkaz.
Człowiek, na którego zgrzebnej koszuli błyszczał krzyż Św. Ludwika, opuścił głowę na piersi.
Na znak dany przez hrabiego Boisberthelot, dwóch majtków zeszło między pomosty i potem powróciło, niosąc śmiertelne posłanie; kapelan okrętowy, który od czasu wyruszenia w drogę modlił się w kwaterze oficerskiej, towarzyszył teraz dwom majtkom; sierżant odłączył z szyku bojowego dwunastu żołnierzy i ustawił ich w dwu rzędach po sześciu; kanonier, nie rzekłszy słowa, stanął między dwoma rzędami. Kapelan z krzyżem w ręku zbliżył się i zatrzymał przy nim. Sierżant zakomenderował: — Marsz! — Oddział wolnym krokiem szedł ku przodowi okrętu. Dwaj majtkowie, niosący śmiertelną opończę, postępowali za oddziałem.
Ponure milczenie zaległo korwetę. Daleki huragan huczał głucho.
W kilka chwil później rozległ się huk w ciemnościach, przemknęło światło, a potem wszystko umilkło i tylko słyszałeś szelest, jaki sprawia ciało wpadające do morza.
Sędziwy pasażer, wciąż wsparty plecami o wielki maszt, założył ręce na piersi i patrzył przed siebie zamyślony.
Boisberthelot, pokazując nań palcem lewej ręki, rzekł zcicha do Vieuville’a:
— Wandea ma nareszcie głowę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.